Henryk Sienkiewicz

"Mała trylogia"

Stary sługa

Stary sługa Obok starych ekonomów, karbowych i leśników drugim typem niknącym coraz bardziej z powierzchni ziemi jest stary sługa. Pamiętam, za czasów mego dzieciństwa służył u rodziców moich jeden z tych mamutów, po których wkrótce tylko kości na starych cmentarzyskach, w pokładach grubo zasypanych niepamięcią, od czasu do czasu będą badacze odgrzebywali. Nazywał się Mikołaj Suchowolski, był zaś szlachcicem ze wsi szlacheckiej Suchej Woli, którą często w gawędach swych wspominał. Ojciec mój odziedziczył go po śp. rodzicu swoim, przy którym za czasów napoleońskich wojen był ordynansem. Kiedy w służbę do dziada mojego nastał, sam nie pamiętał ściśle, a zapytany o datę, zażywał tabaki i odpowiadał:

- Ta, byłem jeszcze gołowąsem, a i pan pułkownik, Panie świeć nad jego duszą, jeszcze koszulę w zębach nosił.

W domu rodziców moich pełnił najrozmaitsze obowiązki: był kredencerzem, lokajem; latem w roli ekonoma chodził do żniwa, zimą do młocarni, posiadał klucze od składu wódczanego, od piwnic, od lamusu; nakręcał zegary, ale przede wszystkim zrzędził.

Człowieka tego nie pamiętam inaczej, jak mruczącego. Mruczał na ojca mego, na matkę; ja bałem się go jak ognia, choć go lubiłem; w kuchni wyrabiał brewerie z kucharzem; chłopaków kredensowych ciągnął za uszy po całym domu i nigdy z niczego nie był kontent. Kiedy zaprószył głowę, co stale zdarzało się co tydzień, omijali go wszyscy nie dlatego, żeby pozwalał sobie robić burdy z panem lub panią, ale że jak się do kogo przyczepił, to chodził za nim choćby przez cały dzień, kawęcząc i gderając bez końca. W czasie obiadu stawał za krzesłem ojca i choć sam nie posługiwał, ale doglądał posługującego chłopca i zatruwał mu życie ze szczególniejszą pasją.

- Oglądaj się, oglądaj - mruczał - to ja ci się obejrzę. Patrzcie go! nie może duchem usługiwać, tylko będzie nogami włóczył, jak stara krowa w marszu. Obejrzyj się jeszcze raz. On nie słyszy, że go pan woła. Zmień

pani talerz. Czego gębę otwierasz? co? widzicie go! przypatrzcie mu się!

Do rozmowy prowadzonej przy stole stale się wtrącał i stale był wszystkiemu przeciwny. Nieraz bywało, ojciec odwrócił się przy stole i mówi:

- Mikołaj powie po obiedzie Mateuszowi, żeby założył konie: pojedziemy tam a tam.

A Mikołaj:

- Jechać? dlaczego nie jechać. Oj jej! Albo to konie nie od tego. A niech ta koniska nogi połamią na takiej drodze. Jak z wizytą, to z wizytą. Przecie państwu wolno. Czy ja bronię? Ja nie bronię. Czemu nie! I obrachunek może poczekać i młocka może poczekać. Wizyta pilniejsza.

- Utrapienie z tym Mikołajem! - wykrzyknął,bywało czasem, zniecierpliwiony mój ojciec.

A Mikołaj znowu:

- Czy ja powiadam, żem nie głupi. Ja wiem, że ja głupi. Ekonom pojechał na zaloty do księżej gospodyni z Niewodowa, a państwo by nie mieli jechać na wizytę. Albo to wizyta gorsza od księżej gospodyni? Wolno słudze, wolno i panu.

I tak szło już w kółko bez sposobu zatrzymania starego marudy.

My, to jest ja i brat młodszy mój, baliśmy się go, jak wspomniałem, prawie więcej niż samego guwernera, księdza Ludwika, a z pewnością więcej niż obojga rodziców. Dla sióstr był grzeczniejszy. Mawiał każdej "panienka", choć były młodsze, ale nas tykał bez ceremonii. Dla mnie jednak miał on szczególniejszy urok: oto nosił zawsze kapiszony w kieszeni. Nieraz bywało, po lekcjach wchodzę nieśmiało do kredensu, uśmiecham się jak mogę najgrzeczniej, przymilam jak najuprzejmiej i nieśmiało mówię:

- Mikołaju! Dzień dobry Mikołajowi. Czy Mikołaj dziś będzie czyścił broń?

- Czego Henryś tu chce? Ścierkę przypaszę i basta.

A potem przedrzeźniając mnie, mówił:

- Mikołaju! Mikołaju! Jak chodzi o pistony, to Mikołaj dobry, a nie, to niech go wilcy zjedzą. Lepiej byś się uczył. Strzelaniem rozumu nie nabierzesz.

- Ja już skończyłem lekcje - odpowiadam na wpół z płaczem.

- Skończył lekcje. Hę! skończył. Uczy się, uczy, a głowa jak pusty tornister. Nie dam i kwita.(To mówiąc szukał już po kieszeniach). Jeszcze mu kiedy piston w oko wpadnie i będzie na Mikołaja. Kto winien? Mikołaj. Kto dał strzelać? Mikołaj.

Tak gderząc szedł do pokoju ojca, zdejmował pistolety, przedmuchiwał je, zapewniał jeszcze sto razy, że się to wszystko na licha nie zdało; potem zapalał świecę, nakładał piston na panewkę i dawał mi mierzyć, a wtedy nieraz jeszcze miałem ciężki krzyż do zniesienia.

- Jak on to ten pistolet trzyma - mówił - jak cyrulik s... gę. Gdzie tobie świece gasić? - chyba jak dziadowi w kościele. Na księdza ci iść, zdrowaśki odmawiać, ale nie być żołnierzem.

Swoją drogą uczył nas swego dawnego wojennego rzemiosła. Częstokroć po obiedzie ja i mój brat uczyliśmy się maszerować pod jego okiem, a z nami razem maszerował i ksiądz Ludwik, który to robił bardzo śmiesznie.

Wtedy Mikołaj poglądał na niego spod oka, a potem choć jego jednego najwięcej bał się i szanował, nie mógł przecie wytrzymać i mówił:

- E! kiedy to jegomość akurat tak maszeruje, jak stara krowa.

Ja, jako najstarszy, najbardziej byłem pod jego komendą, najwięcej też cierpiałem. Swoją drogą stary Mikołaisko, gdy oddawano mnie do szkół, buczał tak, jakby się największe nieszczęście wydarzyło. Opowiadali mi rodzice, że potem jeszcze bardziej stetryczał i nudził ich ze dwa tygodnie: "Wzięli dziecko i wywieźli, mówił. A niech ta umrze! Uu! u! A jemu po co szkoły. Albo to on nie dziedzic. Po łacinie się będzie uczył? Na Salomonachcą go wykierować. Co to za rozpusta! Pojechało dziecko i pojechało, a ty stary łaź po kątach i szukaj czegoś nie zgubił. Na licha się to zdało".

Pamiętam, gdym pierwszy raz przyjechał na święta, spali wszyscy jeszcze w domu. Jakoś dopiero dniało: ranek był zimowy, śnieżny. Ciszę przerywało skrzypienie żurawia od studni na folwarku i szczekanie psów. Okiennice w domu były pozamykane, tylko okna w kuchni gorzały jasnym światłem, barwiącym na różowo śnieg leżący pod przyzbą. Zajeżdżam tedy smutny, zmartwiony i ze strachem w duszy, bo pierwszą cenzurę miałem wcale nieszczególną. Ot po prostu, nimem się opatrzył, nim przywykłem do rutyny i karności szkolnej, nie umiałem sobie dać rady. Bałem się więc ojca, bałem się surowej, milczącej miny księdza Ludwika, który mnie przywiózł z Warszawy. Znikąd tedy otuchy, aż tu

patrzę, otwierają się drzwi od kuchni i stary Mikołaj z nosem zaczerwienionym od zimna brnie po śniegu z garnuszkami dymiącej śmietanki na tacy.

Gdy mnie zobaczył, "Paniczku złoty, najdroższy!", jak krzyknie i stawiając szybko tackę, przewraca oba garnuszki, łapie mnie za szyję i poczyna ściskać i całować. Odtąd zawsze mnie już tytułował paniczem.

Swoją drogą, przez całe dwa tygodnie nie mógł potem darować mi tej śmietanki: "Człowiek niósł sobie spokojnie śmietankę, mówił, a on zajeżdża. Akurat sobie czas wybrał..." itd.

Ojciec chciał, a przynajmniej obiecywał mi dać w skórę za dwa mierne z kaligrafii i z niemieckiego, jakie z sobą przyniosłem; ale z jednej strony moje łzy i przyrzeczenia poprawy, z drugiej interwencja mojej słodkiej matki, a na koniec awantury, jakie wyrabiał Mikołaj, stanęły temu na przeszkodzie. Mikołaj o kaligrafii nie wiedział, co by to było za stworzenie, a o karze za niemiecki nie chciał słyszeć.

- A cóż to on luter jest czy Szwab jaki? - mówił. - Albo to pan pułkownik umiał po niemiecku? albo to pan sam(tu zwracał się do mojego ojca) umie? co? Jakeśmy spotkali Niemców pod... jakże się nazywa? pod Lipskiem i diabeł wie nie gdzie, tośmy, pada, nic nie mówili do nich po niemiecku, tylko, pada, to, pada, zaraz pokazali nam grzbiety i pada, tyle.

Stary Mikołaisko miał jeszcze jedną właściwość. Rzadko się rozgadywał o dawnych swoich wyprawach, ale gdy w szczególnych chwilach dobrego humoru się rozgadał, to kłamał jak najęty. Nie czynił tego ze złą wiarą; może w starej głowie fakta mieszały się mu jedne z drugimi i rosły aż do fantastyczności. Co gdzie usłyszał o wojennych przygodach za czasów lat swych młodych, stosował to do siebie i do dziada mego pułkownika, a święcie sam wierzył w to, co opowiadał. Nieraz w stodole, pilnując pańszczyźniaków młócących zboże, jak im zaczął rozprawiać, to chłopi zawieszali robotę i poopierawszy się na cepach słuchali z porozdziawianymi ustami jegoopowiadań. To się, bywało, spostrzegł i w krzyk:

- Czegożeście wyrychtowali na mnie gęby jak armaty, co?

I znowu łupu! cupu! łupu! cupu! słychać było przez jakiś czas odgłos cepów uderzających o słomę; stary milczał, ale po chwili zaczynał:

- Pisze mi mój syn, że właśnie został generałem u królowej Palmiry. Dobrze mu tam jest, pada, żołd, pada, bierze wysoki, tylko, pada, że

mrozy ogromne panują... itd.

Mówiąc nawiasem, dzieci nie udały się staremu. Syna miał istotnie, ale był to wielki nicpoń, który doszedłszy lat nabroił Bóg wie co, a wreszcie poszedł w świat i znikł gdzieś bez śladu; córka zaś jego, swego czasu podobno cud dziewczyna, bałamuciła się ze wszystkimi oficjalistami, jacy tylko byli we wsi, i wreszcie wydawszy na świat córką, umarła. Córka ta zwała się Hania. Była to moja rówieśnica, śliczna, ale słabowita dziewczynka. Nieraz, pamiętam, bawiliśmy się razem w żołnierze: Hania bywała doboszem, a pokrzywy naszymi nieprzyjaciółmi. Dobra była i łagodna jak anioł. Czekała ją także ciężka dola w świecie, ale to są już wspomnienia, które do rzeczy nie należą.

Wracam tedy do opowiadań starego. Sam słyszałem go opowiadającego, że jak raz rozhukały się konie ułanom w Mariampolu, to osiemnaście tysięcy ich wpadło raptem przez rogatki do Warszawy. Ilu ludzi natratowały! co to był za sądny dzień, nim je połapano, łatwo sobie wyobrazić. Drugi raz opowiadał, ale to już nie w stodole, tylko nam wszystkim we dworze, co następuje:

- Czy się dobrze biłem? co się nie miałem dobrze bić! Raz pamiętam, była wojna z Austriakiem. Stoję ja sobie w szeregu, no! w szeregu, mówię, aż tu podjeżdża do mnie naczelny wódz, niby chcę powiedzieć, od Austriaków, od strony przeciwnej i pada: "Ej, ty, Suchowolski, znam ja ciebie! żebyśmy, pada, ciebie złapali, to byśmy, pada i całą wojnę skończyli".

- A o pułkowniku nie wspominał? - zapytał mój ojciec.

- A jakże! przecie wyraźnie mówiłem, że, pada, ciebie z pułkownikiem.

Ksiądz Ludwik się zniecierpliwił i rzekł:

- Ależ ty, Mikołaju, łżesz, jakbyś osobny żołd za to pobierał.

Stary nachmurzył się i byłby się oburknął, ale że księdza bał się i poważał, więc milczał, a po chwili chcąc jakoś załagodzić sprawę, mówił dalej:

- To samo mi powiedział i ksiądz Sieklucki, kapelan. Jak raz dostałem od Austriaka bagnetem pod dwudzieste, chciałem powiedzieć pod piąte żebro, było ze mną źle. Ha! myślę, trzeba umrzeć, spowiadam się więc Panu Bogu Wszechmogącemu z moich grzechów przed księdzem Siekluckim, a ksiądz Sieklucki słucha, słucha, a w końcu powiada: "Bój się Boga, Mikołaju, pada: tać żeś ty wszystko zełgał!" A ja mu na to: może być, ale sobie więcej nie przypominam.

- I wyleczyli cię?

- Wyleczyli, wyleczyli! Co mnie mieli wyleczyć! Ja sam się wykurowałem. Jak raz nie rozmieszamdwóch nabojów prochu w kwaterce wódki, jak nie łyknę na noc, tak na drugi dzień wstałem zdrów jak ryba.

Byłbym więcej nasłuchał się tych opowiadań i więcej wam ich napisał, ale ksiądz Ludwik, nie wiem zresztą dlaczego, zakazał Mikołajowi "do reszty, jak mówił, mi głowy zawracać". Biedny ksiądz Ludwik, jako ksiądz i cichy mieszkaniec wioski, nie wiedział po pierwsze, że każdemu młodzieńcowi, którego burza z cichego kąta rodzinnego na szeroką arenę życia wyrzuci, musi się nieraz głowa zawrócić, a po wtóre, że nie starzy słudzy i ich opowiadania, ale zgoła kto inny głowę zawraca.

Zresztą, wpływ Mikołaja na nas nie mógł być szkodliwy, bo przeciwnie, stary sam czuwał nad nami i nad naszym postępowaniem nader starannie i surowo. Był to człowiek w całym znaczeniu tego wyrazu sumienny. Z czasów żołnierskich pozostał mu jeden bardzo piękny przymiot, to jest właśnie owa sumienność i dokładność w wypełnianiu rozkazów. Pamiętam jednej zimy, wilki poczęły u nas robić ogromne szkody i rozzuchwaliły się tak dalece, że nocą wchodziły po kilku i kilkunastu do wsi. Ojciec, sam zawołany myśliwy, pragnął wyprawić polowanie; że zaś chodziło mu o to, żeby nad obławą objął komendę sąsiad nasz, pan Ustrzycki, znany tępiciel wilków, napisał więc do niego list, potem zawołał Mikołaja i rzekł:

- Arendarz jedzie do miasta, niech Mikołaj zabierze się z nim, niech wysiądzie po drodze w Ustrzycy i odda panu list. Tylko koniecznie przywieźć mi odpowiedź: bez odpowiedzi mi nie wracać.

Mikołaj wziął list, zabrał się z arendarzem i pojechał. Wieczorem arendarz wrócił: Mikołaja nie ma. Ojciec myślał, że może zanocował w Ustrzycy i że wróci nazajutrz razem z naszym sąsiadem. Tymczasem upływa dzień, Mikołaja nie ma; upływa drugi, nie ma; trzeci, nie ma. W domu lament. Ojciec w obawie, że może wilki napadły go w czasie powrotu, rozsyła ludzi. Szukają i nie mogą znaleźć ani śladu. Posyłają do Ustrzycy. W Ustrzycy powiadają, że był, pana nie znalazł, że się o niego wypytywał, gdzie by bawił; potem pożyczył od lokaja cztery ruble i poszedł nie wiadomo dokąd. Zachodziliśmy w głowę, co to wszystko mogło znaczyć. Na drugi dzień wrócili posłańcy z innych wiosek z wiadomością, że nigdzie nic nie znaleźli. Jużeśmy tedy zaczęli go opłakiwać, aż tu szóstego dnia na wieczór, ojciec właśnie wydawał dyspozycje w kancelarii, nagle słyszy za drzwiami wycieranie nóg,

chrząkanie i mruczenie półgłosem, po którym natychmiast poznał Mikołaja.

Istotnie był to Mikołaj, przeziębnięty, wychudzony, zmęczony, z soplami lodu na wąsach, prawie do siebie niepodobny.

- Mikołaju, bójże się Boga! coś ty robił przez tyle czasu?

- Co robił, co robił - mruczy Mikołaj. - Co miałem robić? Nie zastałem pana w Ustrzycy, pojechałem do Bzina. W Bzinie powiedzieli mi, że się na lichazdało, bo pan Ustrzycki pojechał do Karolówki. Pojechałem i ja. W Karolówce już go takoż nie było. Albo to mu niewola cudze kąty wygrzewać? Czy to on nie pan? Przecie piechotą nie chodzi. Dobrze mówię? Z Karolówki poszedłem do miasta, bo mówili że pan w powiecie. A jemu co za sprawa w powiecie, czy to on wójt? Pojechał do guberni. Miałem wracać czy co? Poszedłem do guberni i oddałem mu list.

- No i dał ci odpowiedź?

- Dał, nie dał. Jużci dał, tylko się naśmiał ze mnie, aż mu trzonowe zęby było widać. Pan twój, pada, prosił mnie na polowanie na czwartek, a ty mi w niedzielę list, pada, oddajesz. Już, pada, po polowaniu. I znowu się śmiał. Oto jest list. Dlaczego się nie miał śmiać? Albo...

- I cóżeś ty jadł przez ten czas?

- To i cóż, że od wczoraj nie jadłem? Albo to ja tu głód cierpię? Albo to mi łyżki strawy żałują? Nie jadłem, to będę jadł...

Odtąd już nikt Mikołajowi nie wydawał bezwzględnych rozkazów, ale ile razy go gdzie wysłano, zawsze mu mówiono, co ma robić na wypadek, gdyby kogo nie zastał w domu.

Jakoś w kilka miesięcy później pojechał Mikołaj na jarmark do pobliskiego miasta, za kupnem koni fornalskich, bo na koniach znał się doskonale. Wieczorem ekonom przyszedł powiedzieć, że Mikołaj wrócił, konie kupił, ale wrócił pobity i że wstydzi się pokazać. Ojciec poszedł natychmiast do niego.

- Co tobie jest, Mikołaju?

- Pobiłem się - odburknął krótko.

- Wstydź się, stary. Burdy po jarmarku będziesz robił? Rozumu nie masz? Stary a głupi! Wiesz ty, że innego wypędziłbym za taką sprawkę. Wstydź się. Musiałeś się upić. To ty mi psujesz ludzi zamiast im dawać przykład.

Ojciec mój gniewał się istotnie, a gdy się gniewał, to nie żartował. Ale

co było dziwne, że Mikołaj, który zwykle w takich razach nie zapominał języka w gębie, tym razem milczał jak pień. Widocznie stary zaciął się. Na próżno dopytywali go inni, jak i co to było. Odburknął się tylko jednemu i drugiemu i nie powiedział ani słowa.

Jednakowoż poturbowali go nie żartem. Nazajutrz rozchorował się tak, że potrzeba było posyłać po doktora. Doktor dopiero wyjaśnił całą sprawę. Przed tygodniem ojciec wyczubił był karbowego, który na drugi dzień uciekł. Udał się do niejakiego pana von Zoll, Niemca, wielkiego nieprzyjaciela mego ojca, i przystał do niego na służbę. Na jarmarku znajdował się pan Zoll, nasz dawny karbowy i parobcy pana Zolla, którzy przygnali opasowe woły na sprzedaż. Pan Zoll pierwszy zobaczył Mikołaja, zbliżył się do jego wozu i począł na ojca wygadywać. Mikołaj nazwał go za to odmieńcem, a gdy pan Zoll dodał nową obelgę na ojca, Mikołaj zapłacił mu za niąbyczyskiem. Wówczas to karbowy wraz z parobkami Zolla rzucili się na niego i pobili go aż do krwi.

Ojcu memu, gdy usłyszał to opowiadanie, łzy zakręciły się w oczach. Nie mógł sobie darować, że wyburczał Mikołaja, który naumyślnie o całej sprawie zamilczał. Gdy wyzdrowiał, ojciec poszedł mu robić wymówki. Stary początkowo nie chciał się przyznać do niczego i według zwyczaju mruczał, ale potem rozczulił się i popłakali się razem z ojcem jak bobry. Zolla wyzwał ojciec za tę sprawę na pojedynek, który Niemiec długo popamiętał.

Jednakże gdyby nie doktor, poświęcenie Mikołaja pozostałoby w ukryciu. Tego doktora, swoją drogą, Mikołaj przez długi czas nienawidził. Była to rzecz taka: miałem śliczną i młodą cioteczkę, siostrę ojca, która mieszkała przy nas. Kochałem ją bardzo, bo była równie dobra jak piękna, i bynajmniej mnie nie dziwiło, że kochali ją wszyscy, a między wszystkimi i doktor, człowiek młody, rozumny i w całej okolicy nadzwyczaj poważany. Mikołaj poprzednio lubił doktora, mawiał nawet o nim, że to łebski chłopak i że dobrze na koniu siedzi; ale gdy doktor począł bywać u nas w widocznych zamiarach względem cioci Maryni, uczucia Mikołaja dla niego zmieniły się do niepoznania. Zaczął być dla niego grzeczny, ale chłodny, jak dla człowieka zupełnie obcego. Dawniej nieraz, bywało, zrzędził i na niego. Gdy czasem zasiedział się u nas zbyt długo, Mikołaj ubierając go na drogę, szemrał: "Co to po nocy się tłuc. To się na nic nie zdało: czy to kto kiedy widział!" Teraz przestał zrzędzić, ale natomiast milczał jak skamieniały. Poczciwy doktor zrozumiał wkrótce, o co idzie, i jakkolwiek uśmiechał się jak dawniej do starego dobrotliwie,

przecież myślę, że w duszy musiało mu to być przykro.

Szczęściem jednak dla młodego eskulapa ciocia Marynia żywiła dla niego uczucia wprost Mikołajowym przeciwne; stało się więc pewnego pięknego wieczora, że gdy księżyc świecił w sali bardzo ładnie, gdy zapach jaśminu wchodził przez otwarte okna z ogrodowych klombów, a ciocia Marynia śpiewała przy fortepianie: "Io questa notte sogno", doktorek Staś zbliżył się do niej i spytał ją drżącym głosem, czy sądzi, że on żyć bez niej potrafi? Ciocia wyraziła oczywiście swoje powątpiewania w tym względzie, po czym nastąpiły wzajemna zaklęcia, wzywanie księżyca za świadka i wszystkie tym podobne rzeczy, jakie się zawsze w takich razach dziać zwykły.

Na nieszczęście w tej chwili właśnie wszedł Mikołaj z zamiarem proszenia na herbatę. Gdy ujrzał, co się dzieje, pobiegł natychmiast do ojca, a ponieważ ojca nie było w domu, bo obchodził na folwarku zabudowania, udał się więc do matki, która ze zwykłym sobie łagodnym uśmiechem prosiła go, żeby się do tego nie wtrącał.

Skonfundowany Mikołaj milczał już, gryzać się wewnętrznie przez resztę wieczora; ale gdy ojciec przed udaniem się na spoczynek poszedł jeszcze dokancelarii dla napisania jakichś listów, Mikołaj udał się za nim i stanąwszy przy drzwiach począł chrząkać znacząco i szurgać nogami.

- Czego tam Mikołaj chce? - spytał ojciec.

- A to tego... Jakże się nazywa? A to ja chciałem się pana spytać, czy to prawda, że panienka nasza się... żeni, chciałem powiedzieć: idzie za mąż?

- Prawda. Alboż co?

- A bo to nie może być, żeby panienka wyszła za tego... pana cyrulika.

- Co za cyrulik? Czy Mikołaj oszalał. Że też Mikołaj musi wszędzie wścibić swoje trzy grosze!

- A cóż to, panienka, to nie nasza panienka; czy to nie córka pana pułkownika? Pan pułkownik nigdy by na to nie pozwolił. Czy to panienka niewarta dziedzica i pana z panów? A doktor to z przeproszeniem co? Na śmiech ludzki się panienka poda.

- Doktor to mądry człowiek.

- Mądry, nie mądry. Czy to ja mało doktorów widziałem? Chodzili to po obozie, kręcili się to po sztabie, a jak co do czego, jak do bitwy, to ich nie ma. Albo to pan pułkownik raz ich nazywał lancetnikami. Jak człowiek

zdrów, to on go nie ruszy, a jak leży na wpół żywy, to on dopiero do niego z lancetem. To nie sztuka krajać takiego, co nie może się bronić, bo nic w garści nie może utrzymać. Spróbuj ty go ukrajać, kiedy on zdrów i trzyma karabin. Oj jej! wielka rzecz ludziom po kościach nożem chodzić! To się na nic nie zdało! A pan pułkownik chybaby z grobu wstał, żeby się o tym dowiedział. Co mi to za żołnierz, doktor! Albo taki też i dziedzic! To nie może być! Panienka za niego nie pójdzie. To nie jest według przykazania. Komu to po panienkę sięgać?

Na nieszczęście Mikołaja doktor nie tylko po panienkę sięgnął, ale jej nawet dosięgnął. W pół roku potem nastąpiło wesele i panna pułkownikówna oblana potokiem łez krewnych i domowników w ogólności, a Mikołaja w szczególności, odjechała dzielić dolę z doktorem.

Mikołaj do niej urazy nie chował, bo nie mógł długo chować: zbyt ją kochał, ale jemu nie chciał przebaczyć. Nie wymieniał prawie nigdy jego nazwiska i w ogóle starał się o nim nie mówić. Mówiąc nawiasem, ciocia Marynia była za doktorem Stanisławem jak najszczęśliwsza. Po roku dał im Bóg ślicznego chłopaka, po roku znowu dziewczynkę i potem już na przemiany, jak zapisał. Mikołaj dzieci te kochał jak własne, obnosił je na ręku, pieścił, całował; że jednak tliła się w sercu jego jakaś gorycz z powodu mezaliansu cioci Maryni, zauważyłem to jeszcze niejednokrotnie. Raz, pamiętam, w święta Bożego Narodzenia zasiedliśmy do wilii, gdy nagle z dala po grudzie dał się słyszeć turkot powozu. Spodziewaliśmy się zawsze mnóstwa krewnych, dlatego ojciec rzekł:

- NiechMikołaj wyjrzy, kto tam jedzie.

Mikołaj wyszedł i powrócił wkrótce z radością na twarzy.

- Panienka jedzie! - wykrzyknął z daleka.

- Kto taki? - spytał mój rodzic, choć wiedział już o kim mowa.

- Panienka!

- Jaka panienka?

- Nasza panienka - odparł stary.

I trzeba było widzieć tę panienkę, jak wchodziła do pokoju z trojgiem dzieci. Śliczna mi panienka! Swoją drogą stary umyślnie nigdy jej inaczej nie nazywał.

Ale wreszcie skończyła się i jego niechęć do doktora Stasia. Zachorowała mu ciężko Hania na tyfus. Były to i dla mnie dni strapienia, bo Hania była moją rówieśnicą i jedyną towarzyszką zabaw, kochałem ją więc prawie jak siostrę. Owóż doktor Staś trzy dni prawie nie wychodził z

jej pokoju. Stary, który Hanię kochał całą siła duszy, przez czas jej choroby chodził jak struty; ani jadł, ani spał; siedział tylko u drzwi jej pokoju, bo do łóżka nikomu, prócz mojej matki, nie wolno było przystąpić i żuł twardą, żelazną boleść, która rozrywała mu piersi. Była to dusza zahartowana zarówno na trudy ciała, jak i na ciosy niedoli, a jednak mało się nie ugięła pod brzemieniem rozpaczy przy łożu jednego dziewczątka. A gdy wreszcie po wielu dniach śmiertelnej bojaźni doktor Staś otworzył cicho drzwi od pokoju chorej i z promienną szczęściem twarzą wyszeptał do oczekujących wyroku w przyległej izbie jeden mały wyraz: "uratowana!", stary nie wytrzymał, ale ryknął jak żubr i rzucił mu się do nóg, powtarzając tylko ze łkaniem: "dobrodzieju mój! dobrodzieju!".

Hania rzeczywiście szybko potem wyzdrowiała; doktor Staś oczywiście został oczkiem w głowie starego.

- Łebski człowiek - powtarzał muskając sumiaste wąsy - łebski człowiek. I na koniu dobrze siedzi i gdyby nie on, to by Hania... ot! nie chcę nawet wspominać. Na psa urok!

Ale w rok jaki po tym zdarzeniu począł zapadać sam stary. Prosta i silna postać jego pochyliła się. Zgrzybiał bardzo, przestał marudzić i kłamać. W końcu, dobiegłszy prawie dziewięćdziesięciu lat życia, zdziecinniał całkowicie. Robił tylko sidła na ptaszki i chował ich mnóstwo, zwłaszcza sikorek, w swojej stancji. Na kilka dni przed śmiercią nie odróżniał już ludzi; ale w sam dzień śmierci dogorywająca lampa jego umysłu zaświeciła raz jeszcze jasnym światłem. Pomnę, że rodzice moi dla zdrowia matki byli wtedy za granicą. Pewnego wieczora siedziałem przed kominkiem z bratem młodszym Kaziem i z księdzem, który także bardzo się już był posunął. Wicher zimowy z tumanami śniegu tłukł w szyby; ksiądz Ludwik modlił się, ja zaś z pomocą Kazia opatrywałem broń na jutrzejszą ponowę. Nagle dali nam znać, że stary Mikołaj kona. Ksiądz Ludwik ruszył natychmiast do domowej kaplicy po Sakramenta, ja zaś pobiegłem co tchu do starca. Leżał na łóżku blady już bardzo, żółty i prawie stygnący, ale spokojny i przytomny.Piękną była ta głowa wyłysiała, zdobna dwiema szramami; głowa starego żołnierza i uczciwego człowieka. Światło gromnicy rzucało trumienny blask na ściany pokoiku. Po kątach kwiliły chowane sikorki. Starzec jedną ręką przyciskał do piersi krucyfiks, drugą dłoń jego podtrzymywała i okrywała pocałunkami bledziuchna jak kwiatek lilii Hania. Wszedł ksiądz Ludwik i zaczęła się spowiedź; potem umierający zażądał mnie widzieć.

- Nie ma mojego pana i ukochanej pani - wyszeptał - więc ciężko mi

umierać. Ale wy jesteście, paniczu złoty, dziedzicu mój... Opiekujcie się tą sierotą... Bóg wam nagrodzi. Nie gniewajcie się... Jeślim co zawinił... przebaczcie. Bywałem przykry, ale wierny...

Nagle rozbudzony na nowo zawołał mocniejszym głosem i z pośpiechem, jakby mu już brakło tchu:

- Paniczu!... Dziedzicu!... moja sierota!... Boże, w ręce... Twoje...

- Polecam ducha tego dzielnego żołnierza, wiernego sługi i sprawiedliwego człowieka! - dokończył uroczyście ksiądz Ludwik.

Starzec już nie żył.

Uklękliśmy i ksiądz począł głośno czytać modlitwy za umarłych.

* * *

Upłynęło od tego czasu lat kilkanaście. Na mogile poczciwego sługi porosły bujnie wrzosy cmentarne. Nadeszły smutne czasy. Burza rozwiała święte i ciche ognisko mojej wioski. Dziś ksiądz Ludwik już w grobie, ciocia Marynia w grobie; ja piórem na gorzki chleb powszedni zarabiam, a Hania...

Hej! łzy się kręcą!

Hania Rozdział I Kiedy stary Mikołaj umierając zostawił Hanię opiece i sumieniu memu, miałem wówczas lat szesnaście; ona zaś, młodsza niespełna o rok, również wychodziła zaledwie z lat dziecinnych.

Od łoża zgasłego dziadka odprowadziłem ją prawie przemocą i oboje udaliśmy się do naszej domowej kaplicy. Drzwi jej były otwarte; przed starym bizantyjskim obrazem Matki Bożej paliły się dwie świece, których blask słabo tylko rozwidniał mrok panujący w głębi ołtarza. Klęknęliśmy jedno obok drugiego. Złamana bólem, zmęczona łkaniem, bezsennością i żalem dziecina oparła swą biedną główkę o moje ramię i tak pozostawaliśmy w milczeniu. Godzina była późna; w sali przyległej do kaplicy na starym gdańskim zegarze kukułka wykukała chrapliwym głosem godzinę drugą po północy; wszędy panowała głęboka cisza, przerywana tylko odległym szumem śnieżnej zawiei, wstrząsającej ołowianą oprawą okienek w kaplicy, i bolesnymi westchnieniami Hani. Nie śmiałem się ozwać do niej żadnym słowem pociechy, tuliłem ją tylko do siebie, jakby już opiekun albo brat starszy. Nie mogłem się jednak modlić; tysiączne wrażenia, uczucia rozkołysały mi serce i głowę! Różnorodne obrazy przesuwały mi się przed oczyma, ale powoli z tego zamętu wyłaniała się jedna myśl i jedno uczucie, oto że ta bledziuchna twarzyczka z przymkniętymi oczyma, wsparta na moim ramieniu, ta

bezbronna, biedna, maleńka istota staje mi się teraz ukochaną siostrą, za którą oddałbym życie i za którą, gdyby była potrzeba, rzuciłbym rękawicę całemu światu.

Tymczasem nadszedł brat mój młodszy Kazio i klęknął za nami, a potem ksiądz Ludwik i kilkoro ludzi ze służby. Odmawialiśmy pacierz wieczorny wedle codziennego u nas zwyczaju.Ksiądz Ludwik czytał głośno modlitwy, a my powtarzaliśmy je za nim lub odpowiadaliśmy chórem w litanię; ciemna zaś twarz Matki Boskiej z dwoma cięciami szabli na policzku poglądała na nas dobrotliwie, zdawała się brać udział w rodzinnych naszych troskach, zmartwieniach, doli i niedoli i błogosławić wszystkich u Jej stóp zebranych. Przy modlitwie, gdy ksiądz Ludwik zaczął wymieniać zmarłych, za których odmawialiśmy zwykle "wieczny odpoczynek", i dołączył do nich imię Mikołaja, Hania poczęła łkać głośno na nowo, ja zaś wykonałem sobie w duszy cichą przysięgę, że zobowiązań, jakie na mnie włożył nieboszczyk, święcie dochowam, choćby mi to kosztem największych ofiar wykonać przyszło. Był to ślub młodego egzaltowanego chłopaka, nie rozumiejącego jeszcze ani możliwej wielkości ofiar, ani odpowiedzialności, ale nie pozbawionego szlachetnych porywów i tkliwych uniesień duszy.

Po skończonym pacierzu rozeszliśmy się na spoczynek. Poleciłem starej Węgrowskiej, gospodyni, aby odprowadziła Hanię do pokoiku, w którym odtąd miała mieszkać, nie zaś jak zwykle do garderoby, i żeby pozostała z nią razem przez całą noc; sam zaś, ucałowawszy serdecznie sierotkę, udałem się do oficyny, w której mieszkałem razem z Kaziem i księdzem Ludwikiem, a którą nazywano w domu stancją. Rozebrałem się i położyłem do łóżka. Mimo żalu za Mikołajem, którego kochałem serdecznie, czułem się dumny i szczęśliwy niemal ze swojej roli opiekuna. Podnosiło mnie to we własnych oczach, że ja, szesnastoletni chłopak, miałem już być podporą dla jednej słabej i biednej istoty. Czułem się mężczyzną. Nie zawiedziesz się, poczciwy starcze, myślałem sobie, na twym paniczu i dziedzicu; w dobre ręce złożyłeś przyszłość twojej wnuczki i możesz spać spokojnie w mogile. Istotnie o przyszłość Hani byłem spokojny. Myśl, że Hania z czasem dorośnie i że trzeba ją będzie wydać za mąż, nie przychodziła mi wtedy do głowy. Myślałem sobie, że zawsze zostanie przy mnie, otoczona staraniami jak siostra, kochana jak siostra, smutna może, ale spokojna. Wedle odwiecznego zwyczaju najstarszy syn brał przeszło pięć razy tyle majątku, ile młodsze rodzeństwo; młodsi zaś synowie i córki szanowali ten zwyczaj i nigdy nie

występowali przeciw niemu, jakkolwiek nie było w rodzie naszym prawnego majoratu. Byłem najstarszym synem rodziny, a zatem większość majątku miała w przyszłości należeć do mnie; jakkolwiek więc student jeszcze, poglądałem już nań jak na swoją własność. Ojciec należał do majętniejszych w okolicy obywateli. Ród nasz nie odznaczał się wprawdzie bogactwem magnatów, ale ową wielką staroszlachecką zamożnością, dającą chleba w bród i żywot cichy, dostatni w rodzinnym gnieździe aż do śmierci. Miałem więc być względnie bogaty i dlatego ze spokojem patrzyłem w przyszłość tak swoją, jak i Hani, wiedząc, że jakakolwiek dola ją czeka, zawsze przy mnie znajdzie spokój i oparcie, jeżeli go będzie potrzebować.

Z tymi myślami usnąłem. Nazajutrz rano począłem wprowadzać w czyn powierzoną mi opiekę. Ale wjakiż to uczyniłem sposób śmieszny i dziecinny! A jednak dziś, gdy to sobie przypomnę, nie mogę się oprzeć pewnemu rozczuleniu. Gdy przyszliśmy z Kaziem na śniadanie, zastaliśmy już siedzących przy stole: księdza Ludwika, madame d'Yves, naszą guwernantkę, i dwie moje małe siostrzyczki, siedzące jak zwykle na wysokich trzcinowych krzesłach, przebierające nóżkami i gwarzące wesoło. Rozsiadłem się z nadzwyczajną powagą na krześle ojca i rzuciwszy okiem dyktatora na stół, zwróciłem się do posługującego chłopaka i rzekłem sucho a rozkazująco:

- Nakrycie dla panny Hanny.

Na wyrazie "panna" położyłem umyślny nacisk.

Tego dotąd nigdy nie bywało. Hania zwykle jadała w garderobie, bo jakkolwiek matka moja życzyła sobie, aby siadała razem z nami, stary Mikołaj nigdy na to nie chciał pozwolić powtarzając: "Na co to się zdało; niech zna mores dla państwa. Jeszcze czego!" Teraz ja wprowadziłem nowy zwyczaj. Poczciwy ksiądz Ludwik uśmiechnął się, pokrywszy uśmiech szczyptą tabaki i fularową chustką do nosa; pani d'Yves skrzywiła się, bo mimo dobrego serca, jako pochodząca ze starej rodziny szlacheckiej francuskiej, wielką była arystokratką; chłopak zaś usługujący, Franciszek, otworzył szeroko usta i patrzył na mnie ze zdziwieniem.

- Nakrycie dla panny Hanny! czy słyszysz? - powtórzyłem.

- Słucham wielmożnego pana - odpowiedział Franciszek, któremu widocznie zaimponował ton, jakim do niego mówiłem.

Dziś wyznaję, że i "wielmożny pan" zaledwie mógł powstrzymać

uśmiech zadowolenia, jaki na usta jego wywołał nadawany mu po raz pierwszy w życiu ten tytuł. Powaga jednak nie pozwoliła wielmożnemu panu się uśmiechnąć. Tymczasem nakrycie za chwilę było gotowe, otworzyły się drzwi i weszła przez nie Hania; ubrana w czarną suknię, którą przez noc uszyły jej panna służąca i stara Węgrowska, blada, ze śladami łez na oczach i ze swymi długimi złotymi warkoczami, które spływały po sukience i kończyły się wstążeczkami z czarnej żałobnej krepy, wplecionej między promienie włosów.

Powstałem i podbiegłszy ku niej przyprowadziłem ją do stołu. Starania moje i cały ów splendor zdawały się tylko zawstydzać, mieszać i męczyć dziecinę; ale nie rozumiałem jeszcze wówczas, że w chwili smutku cichy, samotny, odludny kącik i spokój więcej jest wart niż hałaśliwe owacje przyjaciół, choćby z najlepszego serca płynące. Dręczyłem tedy Hanię w najlepszej wierze swoją opieką, sądząc że wywiązuję się ze swego zadania doskonale. Hania milczała i tylko od czasu do czasu odpowiadała na moje pytania, co będzie jadła i piła:

- Nic, proszę łaski panicza.

Zabolało mnie owo: "proszę łaski panicza", tym bardziej że zwykle Hania była ze mną poufalsza i mówiła mi po prostu: "paniczu". Ale właśnie rola, jaką odgrywałem od wczoraj i odmienne warunki, w jakich postawiłem Hanię, czyniły ją tym nieśmielszą i pokorniejszą. Zaraz po śniadaniu wziąłem ją na bok i rzekłem:

- Haniu, pamiętaj, że odtąd tyś moją siostrą. Odtąd nie mów mi nigdy: proszę łaski panicza.

Byłemw dziwnym położeniu. Chodziłem z nią po pokoju i nie wiedziałem, co z nią mówić. Rad bym był ją pocieszał, ale na to trzeba było wspomnieć Mikołaja i wczorajszą śmierć jego, co by Hanię do nowych łez przywiodło i byłoby tylko odnawianiem boleści. Skończyło się więc na tym, że siedliśmy oboje na niskiej kozetce stojącej w końcu pokoju; dziecina znowu oparła główkę o moje ramię, ja zaś począłem gładzić ręką jej złote włoski.

Tuliła się do mnie rzeczywiście jak do brata i może owo słodkie uczucie ufności powstające w jej sercu wywołało nowe łzy w jej oczach. Płakała rzewnie, ja zaś pocieszałem ją, jakem umiał.

- Znowu płaczesz, Haniulko? - mówiłem - dziadek twój w niebie, a ja się będę starał...

Nie mogłem i ja mówić dłużej, bo i mnie się na łzy zbierało.

- Paniczu, mogę ja do dziadzi? - wyszeptała.

Wiedziałem, że przyniesiono trumnę i że teraz właśnie kładziono w nią Mikołaja; dlatego nie chciałem, żeby Hania poszła do ciała dziadka pierwej, nim wszystko będzie gotowe. Ale za to poszedłem sam.

Po drodze spotkałem panią d'Yves, którą prosiłem, żeby zaczekała na mnie, ponieważ potrzebują z nią chwili rozmowy. Wydawszy ostatnie rozporządzenia pogrzebowe i pomodliwszy się u zwłok Mikołaja, wróciłem do Francuzki i po kilku wstępnych słowach prosiłem ją, czyby po niejakim czasie, kiedy pierwsze tygodnie żałoby przejdą, nie chciała dawać Hani lekcji francuskiego i muzyki.

- Monsieur Henri - odpowiedziała pani d'Yves, którą widocznie gniewało, że rozporządzam się wszędzie jak szara gęś po niebie - ja uczyniłabym to najchętniej, bo kocham bardzo tę dziewczynkę, ale nie wiem, czy to leży w zamiarach rodziców pana, jak również nie wiem, czy zgodzą się na rolę, jaką pan usiłujesz samowolnie nadać wśród waszej rodziny tej maleńkiej. Pas trop de zele, monsieur Henri.

- Ona jest pod moją opieką - odrzekłem wyniośle - i ja za nią odpowiadam.

- Ale ja nie jestem pod opieką pana - odparła pani d'Yves - i dlatego pozwoli pan, że zaczekam aż do powrotu pańskich rodziców.

Rozgniewał mnie ten upór Francuzki, ale szczęściem nierównie lepiej poszło mi z księdzem Ludwikiem. Poczciwy księżysko, który i tak poprzednio już uczył Hanię, nie tylko że się zgodził na dalsze i obszerniejsze jej kształcenie, ale jeszcze pochwalił mnie za moją gorliwość.

- Widzę - mówił - że szczerze bierzesz się do spełnienia swego zadania, a jakkolwiek jesteś młodym i dziecko jeszcze, ale ci się to pochwala; pamiętaj tylko tak być wytrwałym, jak gorliwym.

I widziałem, że ksiądz kontent był ze mnie. Rola pana domu, jaką sobie nadawałem, bawiła go raczej, niż gniewała. Widział staruszek, że dużo było w tym wszystkim dzieciństwa, ale powody uczciwe, więc dumny był i cieszył się z tego, że jegoposiew rzucony w moją duszę nie marniał. Zresztą kochał mnie stary ksiądz bardzo; ja zaś, o ile z początku, za lat zupełnie dziecinnych, bałem się go z całej duszy, o tyle teraz w miarę jak dochodziłem do lat młodzieńczych, zawojowałem go coraz bardziej. Miał do mnie słabość, więc pozwolił sobą powodować. Hanię też kochał i rad był los jej, o ile leżało w jego mocy, polepszyć; z jego więc strony nie

spotkałem najmniejszego oporu. Pani d'Yves w gruncie rzeczy miała dobre serce i również, jakkolwiek trochę na mnie rozgniewana, otoczyła Hanię troskliwością. Już to na brak serc kochających nie mogła się sierota uskarżać. Służba nasza poczęła ją traktować inaczej: nie jak koleżankę, ale jak panienkę. Wola najstarszego syna w rodzinie, choćby nawet i dziecka, była u nas bardzo szanowana. Tego wymagał i mój ojciec. Od tej woli służyło prawo apelacji do starszego pana i starszej pani, ale nie wolno było sprzeciwiać się jej bez upoważnienia. Najstarszemu synowi również nie wolno było mówić inaczej, jak "paniczu" od najmłodszych lat jego. Służba, również jak młodsze rodzeństwo wdrażane było do szacunku dla najstarszego, a szacunek ten pozostawał potem na całe życie. "Tym stoi rodzina", mawiał mój ojciec i istotnie, skutkiem tego dobrowolny, a nie oparty na prawie układ rodzinny, mocą którego najstarszy miał więcej majątku od młodszych, utrzymywał się od dawna. Była to rodzinna tradycja, przechodząca z pokolenia na pokolenie. Ludzie przywykli byli patrzeć na mnie jak na przyszłego pana, a uczuciu temu nawet nieboszczyk stary Mikołaj, któremu wszystko było wolno i który jeden tylko nazywał mnie po imieniu, nie mógł się do pewnego stopnia oprzeć.

Matka trzymała w domu apteczkę i sama nawiedzała chorych. W czasie cholery spędzała całe noce w chatach włościańskich wraz z doktorem, narażając się na śmierć niechybną, a ojciec, który o nią drżał, przecie jej tego nie bronił powtarzając: "obowiązek, obowiązek". Zresztą i sam ojciec, lubo surowy, dawał zapomogi: nieraz darowywał robociznę, przebaczał mimo wrodzonej popędliwości winy łatwo; płacił nieraz długi za włościan, sprawiał wesela, trzymał dzieci do chrztu; nam kazał ludzi szanować, starym zaś gospodarzom na ich powitania odpowiadał czapką: ba! często nawet wzywał ich na naradę. Ale też nie można inaczej powiedzieć, jak że chłopi przywiązani byli do całego rodu bardzo, czego później niejednokrotnie wyraźnie złożyli dowody.

Mówię to wszystko dlatego, raz, aby odmalować wiernie, jak to u nas jest i bywało, po wtóre, aby okazać, że w kreowaniu Hani na "panienkę" nie spotkałem wielkich trudności. Najwięcej biernego oporu spotkałem w niej samej, bo dziecinka zbyt była lękliwą i w zbytniej czci dla "państwa" przez samego Mikołaja wychowaną, aby z łatwością mogła się ze swoim losem pogodzić.

Rozdział II Pogrzeb Mikołaja odbył się w trzy dni po jego śmierci.Sąsiedztwo zjechało na ten pogrzeb dosyć licznie, chcąc uczcić

pamięć starego, który, jakkolwiek sługa, przecież powszechnie był szanowany i lubiony. Starca pochowano w naszych grobach rodzinnych, a trumnę jego postawiono przy trumnie dziada mojego, pułkownika. Przez cały czas ceremonii pogrzebowych nie opuszczałem Hani ani na chwilę. Przyjechała ze mną w sankach i chciałem, żeby ze mną wracała, ale ksiądz Ludwik kazał mi iść prosić sąsiadów, żeby z cmentarza wstąpili do nas dla ogrzania się i posiłku. Hanią tymczasem zajął się kolega mój i przyjaciel Mirza-Dawidowicz, syn Mirzy-Dawidowicza, obywatela i sąsiada mojego ojca, z pochodzenia Tatara i mahometanina, ale z rodziny z dziada pradziada osiadłej u nas i od dawnego czasu posiadającej obywatelstwo i szlachectwo tutejsze. Musiałem siąść razem z Ustrzyckimi, Hania zaś zabrała się z panią d'Yves i z młodym Dawidowiczem do innych sani. Widziałem, jak poczciwy chłopczysko otulał ją własnym futrem, potem wziął od woźnicy lejce, krzyknął na konie i pomknęli jak wicher. Po powrocie do domu Hania poszła płakać do pokoiku dziadka, ja zaś nie mogłem za nią pospieszyć, bo wraz z księdzem Ludwikiem musieliśmy przyjmować gości.

Wreszcie rozjechali się wszyscy, został tylko Mirza-Dawidowicz, który miał przepędzić u nas resztę świąt Bożego Narodzenia, trochę się ze mną uczyć, bo byliśmy obaj w siódmej klasie i czekał nas egzamin maturitatis, ale więcej jeździć konno, strzelać do celu z pistoletów, fechtować się i polować, które to zajęcia obydwaj przekładaliśmy o wiele niż tłumaczenie Annałów Tacyta i Ksenofontową Cyropajdeję. Ten Mirza był wesoły chłopak, urwis i psotnik wielki, zapalczywy jak iskra, ale do najwyższego stopnia sympatyczny. U nas w domu lubili go wszyscy bardzo prócz ojca mego, którego gniewało to, że młody Tatar strzelał i fechtował się lepiej ode mnie. Za to pani d'Yves przepadała za nim, bo gadał po francusku jak Paryżanin, usta mu się nie zamykały, plótł, dowcipkował i bawił Francuzkę lepiej od nas wszystkich.

Ksiądz Ludwik znowu miał trochę nadziei, że go nawróci na religię katolicką, tym bardziej że chłopiec żartował sobie czasami z Mahometa i pewno byłby chętnie Koran porzucił, gdyby nie to, że bał się ojca, który ze względu na tradycje rodzinne trzymał się oburącz mahometanizmu, powtarzając, że jako stary szlachcic woli być starym mahometaninem niż świeżym katolikiem. Zresztą nie miał stary Dawidowicz innych tureckich lub tatarskich sympatii. Przodkowie jego osiedli tu od czasów pono Witoldowych. Była to szlachta również zamożna bardzo i od dawna w jednym gnieździe osiadła. Majątki, które posiadali, nadał jeszcze Jan

Sobieski Mirzie-Dawidowiczowi, pułkownikowi lekkiej chorągwi petyhorskiej, który cudów dokazywał pod Wiedniem, a którego portret wisiał jeszcze w Chorzelach. Pamiętam, że portret ten dziwne na mnie robił wrażenie. Pułkownik Mirza był to człek straszny; twarz jego była tak popisana Bóg wie jakimi szablami, jakby tajemniczymi literamiKoranu. Płeć miał śniadą, policzki wystające, oczy skośne o dziwnie ponurym blasku, które miały tę własność, że z portretu patrzyły na ciebie zawsze, czyś stanął wprost, czy z któregokolwiek boku. Ale kolega mój Selim w niczym nie był do przodków swych podobny. Matka jego, z którą stary Dawidowicz ożenił się w Krymie, nie była Tatarką, ale pochodziła z Kaukazu. Ja nie pamiętałem jej, ale wiem, że mówiono, iż była to piękność nad piękności i że młody Selim jak dwie krople wody do niej podobny.

Ach! cudny był chłopak ten Selim! Oczy jego miały już zaledwie dostrzegalny skośny kierunek. Nie były to jednak oczy tatarskie, ale wielkie, czarne, smutne i łzawe oczy, jakimi podobno odznaczają się Gruzinki. Oczu obdarzonych taką niewypowiedzianą słodyczą, gdy były spokojne, nie widziałem, jak żyję i nie zobaczę więcej. Gdy Selim o co prosił, a spojrzał tymi oczyma na człowieka, to zdawało się, że brał go wprost za serce. Rysy miał regularne, szlachetne, jakby spod rzeźbiarskiego dłuta wyszłe, płeć smagłą, ale delikatną, wypukłe trochę, czerwone jak malina usta, słodki uśmiech i zęby jak perły. Gdy jednak Selim pobił się na przykład z kolegą, co zdarzało się dość często, wtedy ta jego słodycz znikała jak zwodnicza mara; stawał się prawie straszny: oczy zdawały mu się w ukos wyciągać i świeciły jak u wilka; żyły wyprężały się na twarzy; płeć ciemniała i budził się w nim na chwilę prawdziwy Tatar, taki, z jakimi chodzili w taniec nasi przodkowie. Trwało to jednak krótko. Po chwili Selim płakał, przepraszał, całował i wybaczano mu zwykle. Serce miał jak najlepsze, skłonność do szlachetnych porywów wielką. Był jednak roztrzepany, trochę lekkomyślny i hulaka niepohamowanego temperamentu. Jeździł konno, strzelał i fechtował się jak mistrz; uczył się średnio, bo mimo wielkich zdolności trochę był próżniak. My obaj kochaliśmy się jak bracia, czubili często, godzili równie często i przyjaźń trwała niepożyta. Na wakacje i wszystkie święta połowę czasu albo ja przepędzałem w Chorzelach, albo on u nas. Jakoż i teraz, przyjechawszy z przyjechawszy z pogrzebu Mikołaja, miał już u nas pozostać do końca świąt Bożego Narodzenia.

Gdy tedy goście rozjechali się po obiedzie, była godzina może czwarta

po południu. Krótki dzień zimowy kończył się; przez okna zaglądała wielka zorza wieczorna; na stojących pod oknami drzewach, pokrytych śniegiem i oblanych czerwonym blaskiem, poczęły łopotać i krakać wrony. Przez okna widać było cale ich stada, ciągnące nad stawem od boru i pławiące się w świetle wieczornym. W sali, do której przeszliśmy po obiedzie, panowało milczenie. Pani d'Yves poszła do swego pokoju układać jak zwykle kabałę; ksiądz Ludwik chodził wzdłuż komnaty miarowym krokiem i zażywał tabakę; dwie moje małe siostrzyczki przewracały się pod stołem na dywanie i trykając się główkami plątałysobie wzajemnie złote pukle włosków; Hania zaś, ja i Selim, siedząc pod oknem na kanapce, poglądaliśmy na staw od strony ogrodu, na bór za stawem i na niknący blask dzienny.

Wkrótce zrobiło się zupełnie szaro. Ksiądz Ludwik wyszedł odmawiać pacierze, jedna moja siostrzyczka pogoniła za drugą do przyległego pokoju; zostaliśmy sami. Selim począł już coś gwarzyć i szczebiotać, gdy Hania przysunęła się do mnie nagle i wyszeptała:

- Paniczu, mnie czegoś straszno: ja się boję.

- Nie bój się, Haniulko - odpowiedziałem przyciągając ją do siebie. - Przytul się do mnie: ot tak. Póki jesteś przy mnie, nic ci się złego stać nie może. Patrz, ja się nie boję niczego i zawsze potrafię cię obronić.

Była to nieprawda, bo czy to z powodu mroku pokrywającego salę, czy skutkiem słów Hani i niedawnej śmierci Mikołaja i ja byłem pod jakimś dziwnym wrażeniem.

- Może każesz przynieść światło? - spytałem.

- Dobrze, paniczu.

- Mirza, każ Frankowi podać światło.

Mirza skoczył z kanapki i wkrótce za drzwiami posłyszeliśmy niezwykłe tupotanie i hałas. Drzwi się otworzyły z trzaskiem i wpadł jak wicher Franek, a za nim trzymający go za ramiona Mirza. Franek miał minę ogłupiałą i przestraszoną, bo Mirza trzymając go za ramiona, kręcił nim jak frygą i sam się obracał z nim razem. Po czym przywiódłszy go tym ruchem aż do kanapki, zatrzymał się i rzekł:

- Pan każe ci przynieść światło, bo panienka się boi. Co wolisz, czy przynieść światło, czy żebym ci głowę ukręcił?

Franek poszedł po lampę i wrócił z nią za chwilę; ale pokazało się, że światło razi zapłakane oczy Hani, więc Mirza je zgasił. Zostaliśmy znów pogrążeni w tajemniczym mroku i znów zapanowało między nami

milczenie. Teraz księżyc rzucał jasne, srebrne światło przez okna. Hania widocznie bała się, bo przytuliła się do mnie jeszcze mocniej, a przy tym musiałem ją trzymać za rękę. Mirza siadł naprzeciw nas na krześle i wedle swego zwyczaju od hałaśliwego usposobienia przeszedł w zadumę i po chwili rozmarzył się jakoś. Cisza panowała między nami wielka, było nam trochę straszno, ale dobrze.

- Niech Mirza opowie nam jaką bajkę - rzekłem. - On tak ślicznie opowiada. Dobrze, Haniu?

- Dobrze - odpowiedziała dziewczynka.

Mirza podniósł w górę oczy i zamyślił się trochę. Księżyc oświecał jasno jego śliczny profil. Po chwili zaczął opowiadać swoim drgającym, sympatycznym, a przyciszonym głosem:

- Za lasami, za górami żyła w Krymie pewna dobra wróżka imieniem Lala. A raz przejeżdżał koło jej chaty sułtan, który nazywał się Harun i który był bardzo bogaty: miał pałac z korali z diamentowymi kolumnami, dach na tym pałacu był z pereł, pałac był tak wielki, że trzeba było iść rok, żeby go przejść od końca do końca. Sam sułtanw zawoju nosił prawdziwe gwiazdy, zawój był z promieni słonecznych, na wierzchu zawoju był sierp księżyca, który pewien czarownik od księżyca odciął i sułtanowi podarował. Przejeżdża ten tedy sułtan koło wróżki Lali i płacze, tak płacze, że łzy padają na drogę, a gdzie łza padnie, tam wyrasta zaraz lilia biała.

- Czego płaczesz, sułtanie Harunie? - pyta go wróżka Lala.

- Jakże nie mam płakać - mówi sułtan Harun - kiedy mam tylko jedną córkę, piękną jak zorza poranna, i muszę ją oddać czarnemu Dewsowi o ognistych oczach, który co rok...

Mirza urwał nagle i umilkł.

- Śpi Hania? - wyszeptał do mnie.

- Nie, nie śpię - odpowiedziała sennym głosem dziewczynka.

- Jakże nie mam płakać - mówi do niej sułtan Harun(ciągnął Mirza) - kiedy mam tylko jedną córkę, którą muszę oddać Dewsowi.

- Nie płacz sułtanie - mówi Lala - siądź na skrzydlatego konia i jedź aż do groty Borach. Złe obłoki będą cię gonić po drodze, ale ty rzuć na nie tymi oto ziarnkami maku i obłoki usną zaraz...

I tak dalej opowiadał Mirza, a potem urwał znowu i spojrzał na Hanię. Dziecina spała teraz rzeczywiście. Zmęczona była bardzo i zbolała, więc

zasnęła mocno. Obaj z Selimem nie śmieliśmy prawie oddychać, żeby jej nie obudzić. Oddech jej był równy, spokojny, przerywany tylko czasem głębokimi westchnieniami. Selim podparł ręką czoło i zamyślił się głęboko, ja zaś podniosłem oczy w niebo i zdawało mi się, że na skrzydłach aniołów ulatuję w niebieskie przestworza. Nie umiem wypowiedzieć słodyczy, jaka przejmował mnie całego, gdym czuł, że ta droga, maleńka istota śpi spokojnie i z całym zaufaniem na mojej piersi. Jakieś drżenie przejmowało mnie całego; jakieś nieziemskie, nowe, a nie znane głosy szczęścia rodziły mi się w duszy i poczęły śpiewać i grać jak kapela. Ach! jakże kochałem Hanię! jak ją kochałem miłością brata i opiekuna jeszcze, ale bez granic i miary.

Zbliżyłem cicho usta do warkocza Hani i ucałowałem go. Nie było w tym nic ziemskiego, bo ja i pocałunek byliśmy jeszcze jednakowo niewinni.

Mirza wzdrygnął się nagle i obudził z zadumy.

- Jakiś ty szczęśliwy, Henryku! - wyszeptał.

- Tak, Selimie.

Nie mogliśmy jednak wiecznie tak pozostawać.

- Nie budźmy jej i przenieśmy ją do jej pokoju - rzekł do mnie Mirza.

- Ja ją sam przeniosę, a ty tylko otwieraj drzwi - odpowiedziałem mu na to.

Wysunąłem delikatnie ramię spod główki śpiącej, główkę zaś oparłem na kanapie. Po czym ostrożnie wziąłem Hanię na ręce. Byłem jeszcze dzieciak, ale pochodziłem z rodu ludzi nadzwyczaj silnych; dziecina zaś była drobna i wiotka, więc uniosłem ją jak piórko. Mirza otworzył drzwi do przyległego, oświeconego pokoju i w ten sposób dotarliśmy aż do zielonego gabinetu, który przeznaczyłem na mieszkanie Hani.Łóżeczko było już tam posłane; na kominku trzaskał obfity ogień, a pod kominkiem siedziała grzebiąc w węglach stara Węgrowska, która ujrzawszy mnie obciążonego w ten sposób, zawołała:

- A dlaboga! a toć paniczyk podźwiga się dziewczyną. Nie można to było ją obudzić, żeby sama przyszła?

- Niech Węgrosia cicho będzie! - zawołałem gniewnie. - Panienka, nie "dziewczyna", mówię, tylko panienka; czy Węgrosia słyszy? panienka zmęczona. Proszę jej nie budzić. Rozebrać i położyć cicho w łóżeczko. Niech Węgrosia pamięta, że to sierota i że dobrocią trzeba ją pocieszyć po dziadku.

- Sierota niebożątko, juści że sierota - jęła zaraz powtarzać z rozrzewnieniem poczciwa Węgrowska.

Mirza pocałował za to babinę, po czym wróciliśmy na herbatę.

Mirza rozszalał się przy herbacie, zapomniawszy o wszystkim, ja jednak nie wtórowałem mu; raz, że byłem smutny, a po wtóre sądziłem, iż człowiekowi poważnemu, który już jest opiekunem, nie wypada dokazywać jak dzieciakowi. Tego wieczora Mirza oberwał jeszcze burę od księdza Ludwika za to, że podczas gdy mówiliśmy pacierze w kaplicy, on wyleciał na podwórze, wlazł na niski dach od lodowni i począł wyć. Psy podwórzowe oczywiście zleciały się ze wszystkich stron i uczyniły taki harmider wtórząc Mirzie, że nie mogliśmy mówić pacierza.

- Czyś ty oszalał, Selimie? - pyta ksiądz Ludwik.

- Ja, proszę księdza, modliłem się po mahometańsku.

- A ty smarkaczu! nie żartuj sobie z religii żadnej.

- A kiedy ja, proszę księdza, chcę zostać katolikiem, tylko się ojca boję. Co ja tam sobie robię z Mahometa!

Ksiądz uderzony w słabą strunę, zamilkł i poszliśmy spać. Mnie i Selimowi dano osobny pokój, bo ksiądz wiedział, że lubimy gawędzić, a nie chciał nam przeszkadzać. Kiedym się już rozebrał i zauważyłem, że Mirza poczyna toż samo czynić bez pacierza, spytałem:

- Czy ty, Selimie, rzeczywiście nie modlisz się nigdy?

- A jakże. Chcesz, to zaraz zacznę.

I stanąwszy w oknie, wzniósł oczy na księżyc, wyciągnął do niego ręce i począł wołać śpiewnym głosem:

- O Allach! Akbar Allach! Allach Kerim!

Ubrany już tylko w bieliznę, z tymi oczyma wzniesionymi ku niebu, śliczny był taki, że nie mogłem od niego wzroku oderwać. Po czym zaczął mi się tłumaczyć:

- Co ja zrobię? - mówił. - Ja w tego naszego proroka, co innym nie pozwalał mieć więcej jak jedną żonę, a sam miał ich tyle, ile mu się podobało, nie wierzę. Przy tym, mówię ci, że lubię wino. Nikim innym jak mahometaninem być mi nie wolno, ale ja w Boga przecie wierzę i nieraz modlę się, jak umiem. Czy ja co wiem wreszcie? Wiem, że jest Pan Bóg, i kwita.

A po chwili już zaczął mówić co innego.

- Wiesz co, Henryk?

- Co?

- Mam pyszne cygara. Nie jesteśmy już dzieci: możemy palić.

- Dawaj.

Mirza wyskoczyłz łóżka i wyjął paczkę cygar. Zapaliliśmy je pokładłszy się obaj i paliliśmy w milczeniu, spluwając tylko w sekrecie jeden przed drugim za łóżka.

Po chwili Selim ozwał się:

- Wiesz co, Henryku? Jak ja tobie zazdroszczę. Ty to już jesteś naprawdę dorosły.

- Spodziewam się.

- Bo jesteś już opiekunem. Ach! żeby tak kto i mnie zostawił kogo na opiekę.

- Nie tak to łatwo, a zresztą, skądby się wzięła druga taka Hania na świecie. Ale wiesz co? - mówiłem dalej tonem dorosłego sensata - wiesz co, ja spodziewam się, że nawet już do szkół nie pójdę. Człowiek, który ma takie obowiązki w domu, nie może chodzić do szkół.

- I... bredzisz. Cóż to, nie będziesz się nic więcej uczył. A Szkoła Główna?

- Przecie mnie znasz, że uczyć się lubię, ale obowiązek przede wszystkim. Chyba, że rodzice poślą ze mną Hanię do Warszawy.

- Ani im się będzie śniło.

- Póki jestem w klasach, to pewno, że nie, ale jak zostanę akademikiem, to mi ją oddadzą. Cóż to, ty nie wiesz, co to znaczy akademik?

- Ba! ba! A może być. Będziesz się nią opiekował, a potem się z nią ożenisz.

Aż siadłem na łóżku.

- Mirza, czyś ty oszalał?

- A dlaczegoby nie. W klasach to się człowiekowi ożenić nawet nie wolno, ale akademikowi wolno. Akademik to nie tylko żonę mieć może, ale nawet i dzieci. Ha! ha!

Ale w tej chwili prerogatywy i wszelkie przywileje akademickie nie obchodziły mnie ani trochę. Pytanie Mirzy rozświeciło niby błyskawicą te strony serca mojego, które i dla mnie były jeszcze ciemne. Tysiące myśli niby tysiące ptaków przeleciało mi nagle przez głowę. Ożenić się z moją

drogą, ukochaną sierotką, tak! to była błyskawica, nowa błyskawica myśli i uczuć. Zdawało mi się, że nagle w ciemność mego serca ktoś wniósł światło. Miłość lubo głęboka, ale braterska dotąd, poróżowiała nagle od tego światła i ogrzała się od niego nie znanym ciepłem. Ożenić się z nią, z Hanią, z tym jasnowłosym aniołkiem, z moją najdroższą, najukochańszą Hanią... Słabym już i cichszym głosem powtórzyłem, jak echo, poprzednie pytanie:

- Mirza, czyś ty oszalał?

- Założyłbym się, że się już w niej kochasz - odparł Mirza.

Nie odrzekłem nic, zgasiłem światło, potem porwałem róg poduszki i począłem go całować.

Tak! już ją kochałem.

Rozdział III Drugiego czy trzeciego dnia po pogrzebie przyjechał wezwany telegramem mój ojciec. Drżałem, żeby nie odwołał moich względem Hani rozporządzeń, i przeczucia moje spełniły się do pewnego stopnia. Ojciec pochwalił mnie i uściskał za gorliwość i sumienność w spełnianiu obowiązków; cieszyło go to widocznie. Powtórzył nawet kilkakrotnie: "nasza krew!", co powtarzał wtedy tylko, kiedy był bardzo ze mnie kontent; nie domyślił się wcale, o ile ta gorliwość była już interesowną, ale rozporządzenia moje niezbytmu się podobały. Być może, że przyczyniły się do tego trochę zbyt przesadzone opowiadania pani d'Yves, choć rzeczywiście w ostatnich dniach po owej nocy, w której uczucia moje doszły do świadomości, uczyniłem z Hani pierwszą osobę w całym domu. Również nie podobał mu się projekt kształcenia tak, jak miały się kształcić moje siostry.

- Nie odwołuję i nie cofam nic. To rzecz twojej matki - mówił do mnie. - Ona postanowi, co zechce. To jej wydział. Ale warto się zastanowić, jak będzie lepiej dla samej dziewczyny.

- A wszakże ukształcenie, mój ojcze, nie zaszkodzi nigdy. Sam nieraz z twoich ust to słyszałem.

- Tak, w mężczyźnie - odpowiedział - bo mężczyźnie ukształcenie daje pozycję, ale z kobietami inna rzecz. W kobiecie wykształcenie powinno być zastosowane do pozycji, jaką ona w przyszłości ma zająć. Taka dziewczyna nie potrzebuje innego, jak średniego wykształcenia; nie potrzebuje francuszczyzny, muzyki i tym podobnie. Ze średnim wykształceniem Hania prędzej sobie znajdzie męża, jakiegoś uczciwego oficjalistę...

- Ojcze!

Spojrzał na mnie zdziwiony.

- Co tobie jest?

Byłem czerwony jak burak. Krew mało mi nie wytrysła z twarzy. W oczach zrobiło mi się ciemno. Zestawienie Hani z oficjalistą wydało mi się takim bluźnierstwem wobec świata moich marzeń i nadziei, że nie mogłem powstrzymać krzyku oburzenia. A bluźnierstwo owo zabolało mnie tym bardziej, że wyszło z ust ojca. Było to pierwsze oblanie zimną wodą gorącej wiary młodzieńczej przez rzeczywistość, pierwszy pocisk wymierzony przez życie w czarowny gmach złudzeń: pierwszy taki zawód i rozczarowanie, od goryczy których bronimy się pesymizmem i niewiarą. Ale jak rozpalone żelazo, gdy upadnie nań kropla zimnej wody, syknie tylko i wnet w parę i nicość ją zamieni, tak i gorąca dusza ludzka. Pod wpływem pierwszego dotknięcia zimnej dłoni rzeczywistości syknie wprawdzie z bólu, lecz wnet i samą rzeczywistość własnym żarem ogrzewa.

Słowa ojca więc zraniły mnie na razie i to zraniły mnie w dziwny sposób, bo pod wpływem ich uczułem urazę nie do ojca, ale jakby do Hani; wkrótce jednak, mocą owego wewnętrznego oporu, jaki ma się tylko w latach młodzieńczych, wyrzuciłem je jak najdalej z duszy i na zawsze. Ojciec uniesienia mego nic nie zrozumiał i przypisał je zbytniemu przejęciu się powierzonymi mi obowiązkami, co zresztą w moim wieku było naturalnym, a co zamiast rozgniewać pochlebiło mu tylko i osłabiło jego niechęć do wyższego kształcenia Hani. Umówiłem się z ojcem, że napiszę list do matki, która przez długi czas jeszcze miała bawić za granicą, i poproszę jej, aby wydała ostateczne w tym względzie postanowienie. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek napisał list równie długi i równie serdeczny. Opisałem w nim matce śmierć starego Mikołaja, jego ostatnie słowa, moje pragnienia, obawy, nadzieje; poruszyłem strunę litości, tak żywo zawsze drgającą w jej sercu, odmalowałemniepokój sumienia, jaki oczekiwałby mnie niezawodnie, gdybyśmy dla Hani nie uczynili wszystkiego, co leży w naszej mocy; słowem, wedle mego ówczesnego zdania, list mój był prawdziwym w swoim rodzaju arcydziełem, które musiało wywrzeć swój skutek. Uspokojony tym cokolwiek oczekiwałem cierpliwie odpowiedzi, która nadeszła aż w dwóch listach; w jednym do mnie, w drugim do pani d'Yves. Wygrałem bitwę na wszystkich punktach. Matka moja nie tylko że zgodziła się na wyższe kształcenie Hani, ale jak najusilniej je polecała.

"Pragnęłabym(pisała moja dobra matka), aby jeżeli się to z wolą ojca zgadza, Hania uważana była pod każdym względem jako należąca do naszej rodziny. Winniśmy to pamięci starego Mikołaja, jego dla nas sercu i poświęceniom". Tryumf mój tedy był zarówno wielki, jak zupełny, a dzielił go ze mną całym sercem Selim, którego wszystko, co tyczyło Hani, obchodziło tak, jak gdyby sam był jej opiekunem.

Co prawda nawet ta sympatia, jaką czuł, i troskliwość, jaką okazywał dla sierotki, poczynały mnie trochę gniewać, tym bardziej że od owej pamiętnej dla mnie nocy, w której doszedłem do świadomości własnych uczuć, stosunki moje z Hanią odmieniły się znacznie. Czułem się z nią jakby złapanym. Owa serdeczność i dziecinna poufałość z mojej strony znikła zupełnie. Zaledwie kilka dni temu dziewczynka usnęła spokojnie na mej piersi; na samą myśl o tym włosy jeżyły mi się na głowie. Przed kilku dniami na dzień dobry i dobranoc całowałem jak brat blade jej usteczka, teraz dotknięcie jej ręki paliło mnie lubo przejmowało rozkosznym drżeniem. Poczynałem ją czcić tak, jak zwykle się czci przedmiot pierwszej miłości, a gdy dzieweczka niewinna, nie domyślająca się niczego i nie wiedząca o niczym garnęła się po dawnemu do mnie, gniewałem się w duszy i na nią, siebie zaś poczytywałem za świętokradcę.

Miłość przyniosła mi nie znane szczęście, ale i nie znane umartwienia. Gdybym miał był powierzyć komu moje umartwienia, gdybym mógł był popłakać czasem na czyjej piersi, do czego, mówiąc nawiasem, miałem nieraz dziwną ochotę, byłbym połowę ciężaru zdjął niezawodnie z duszy. Mogłem wprawdzie wyznać wszystko Selimowi, ale obawiałem się jego usposobienia. Wiedziałem, że w pierwszej chwili odczuje całym sercem moje słowa, ale któż mi mógł zaręczyć, czy na drugi dzień nie wyśmieje mnie z właściwym sobie cynizmem i lekkomyślnymi słowy nie pokala mego ideału, którego żadną myślą płochą dotknąć nie śmiałem. Charakter miałem zawsze dość zamknięty w sobie, a przy tym między mną a Selimem była jedna wielka różnica. Oto ja zawsze byłem trochę sentymentalny, Selim nie miał w sobie za grosz sentymentalizmu. Ja mogłem kochać tylko na smutno, Selim tylko na wesoło. Ukrywałem więc swoją miłość przed wszystkimi, prawie że i przed sobą samym i istotnie nikt jej nie dostrzegł. W kilka dni, nigdy nie widząc żadnych wzorów,nauczyłem się instynktem pozorować wszystkie tej miłości objawy: często trafiające mi się pomieszanie, rumieńce, jakimi oblewałem się, gdy Hanię przy mnie wspominano; słowem, rozwinąłem

niepomierną chytrość; tę chytrość, z pomocą której nieraz szesnastoletni chłopak potrafi wywieść w pole najbaczniejsze, czuwające nad nim oko. Hani wyznawać moich uczuć nie miałem najmniejszego zamiaru. Kochałem ją i dość mi było tego. Czasem tylko, gdyśmy pozostawali sami, popychało mnie coś, żeby na przykład klęknąć przed nią lub ucałować brzeżek jej sukienki.

Selim tymczasem wariował, śmiał się, dowcipkował i był wesoły za nas obydwóch. On to pierwszy wywołał uśmiech na twarzy Hani, gdy pewnego razu przy śniadaniu zaproponował księdzu Ludwikowi, by przeszedł na mahometańską wiarę i ożenił się z panią d'Yves. Obraźliwa dosyć Francuzka i ksiądz nawet gniewać się nie mogli, bo jak się przymilił do niej, jak spojrzał swymi oczyma i się uśmiechnął, tak skończyło się wszystko na lekkim połajaniu i wzajemnym śmiechu. W postępowaniu jego z Hanią znać było pewną czułość i troskliwość, ale i w tym stosunku przemagała wrodzona mu wesołość. Był z nią o wiele poufalszy niż ja. Widać było, że i Hania lubi go bardzo, bo ile razy wchodził do pokoju, tyle razy stawała się weselszą. Ze mnie, a raczej z mojego smutku, żartował sobie ustawicznie, biorąc go za sztuczną powagę człowieka, któremu gwałtem chce się być dorosłym.

- Obaczycie wszyscy, że on księdzem zostanie - mówił.

Wówczas ja puszczałem pierwszy lepszy przedmiot, aby schyliwszy się po niego, pokryć rumieńce, jakie biły mi na twarz; ksiądz Ludwik zaś zażywał tabaki i odpowiadał:

- Na chwałę Bożą, na chwałę Bożą!

Ale tymczasem skończyły się święta Bożego Narodzenia. Moje słabe nadzieje, że zostanę już w domu, nie sprawdziły się ani trochę. Wielkiemu opiekunowi oświadczono pewnego wieczora, aby nazajutrz rano gotów był do drogi. Potrzeba było jechać rano, bo musieliśmy jeszcze wstąpić do Chorzel, gdzie Selim miał się pożegnać ze swoim ojcem. Jakoż wstaliśmy o szóstej godzinie, jeszcze po ciemku. Ach! dusza moja była tak ponurą wówczas, jak ów ranek zimowy, ciemny i wietrzny. Selim był także w jak najgorszym humorze. Zaraz wylazłszy z łóżka oświadczył, że świat jest głupi i jak najnędzniej urządzony, na co zgodziłem się zupełnie; po czym obaj ubrawszy się, udaliśmy się ze stancji do dworu na śniadanie. Na dworze było ciemno, drobne płatki ostrego śniegu kręcone wichrem uderzały o nasze twarze. Okna sali jadalnej były już oświecone. Przed gankiem stały zaprzężone sanki, na które znoszono nasze rzeczy; konie potrząsały dzwoneczkami, psy

szczekały koło sani: wszystko to razem wzięte stanowiło dla nas przynajmniej tak posępny obraz, że aż serce ściskało się na jego widok. Wszedłszy do jadalnego pokoju zastaliśmy ojca i księdza Ludwika, obu chodzących z poważnymi twarzami, Hani zaś nie było. Zbijącym sercem poglądałem na drzwi zielonego gabinetu, czy też nie wyjdzie, czy odjadę nawet bez pożegnania. A tymczasem ojciec z księdzem Ludwikiem poczęli dawać nam rady i prawić morały. Obaj zaczęli od tego, że jesteśmy już w tym wieku, iż nie potrzeba nam powtarzać, co znaczy praca i nauka, a jednak obaj nie mówili o czym innym. Słuchałem tego wszystkiego piąte przez dziesiąte, gryząc grzanki i połykając ze ściśniętym gardłem ciepłą polewkę winną. Nagle serce zabiło mi tak silnie, że ledwie mogłem usiedzieć na krześle, bo w pokoiku Hani usłyszałem jakiś szelest. Otworzyły się drzwi i weszła... ubrana w ranny szlafroczek i w papiloty pani d'Yves, która uściskała mnie czule, a której za zawód, jakiego doznałem, miałem ochotę rzucić szklankę z polewką na jej głowę. I ona także wyraziła nadzieję, że tak słuszna młodzież będzie się pewno uczyć doskonale, na co Mirza odpowiedział, że pamięć jej papilotów doda mu sił i wytrwania w pracy; Hania tymczasem nie pokazywała się.

Nie było mi jednak przeznaczonym wychylić ten kielich goryczy aż do dna. Gdy wstaliśmy od śniadania, Hania wyszła z gabinetu, zaspana jeszcze, cała różowa, z potarganymi włosami na główce. Gdy uścisnąłem ją za rękę na dzień dobry, ręka ta była gorąca. Zaraz przyszła mi do głowy myśl, że Hania ma gorączkę z powodu mego wyjazdu, i odegrałem w duszy czułą scenę, ale było to po prostu ze snu. Po chwili ojciec z księdzem Ludwikiem poszli po listy, aby je nam oddać do Warszawy, Mirza zaś wyjechał za drzwi na ogromnym psie, który przed chwilą wszedł do pokoju. Zostałem z Hanią sam na sam. W oczach kręciły mi się łzy, z ust wydzierały mi się gwałtem czułe i gorące słowa. Nie miałem zamiaru wyznać, że ją kocham, ale parło mnie, żeby jej powiedzieć coś takiego, jak: moja droga, ukochana moja Haniu! i ucałować przy tym jej ręce. Była to jedyna sposobna chwila do takiego wybuchu, bo przy ludziach, choć mogłem to uczynić bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi, ale bym nie śmiał. Chwilę tę jednak zmarnowałem najhaniebniej. Już, już zbliżyłem się do niej, już wyciągnąłem ku niej rękę, ale uczyniłem to jakoś niezgrabnie i nienaturalnie, takim nie swoim głosem wyrzekłem: "Haniu!", że cofnąłem się natychmiast i umilkłem. Miałem ochotę się spoliczkować. Tymczasem sama Hania zaczęła:

- Mój Boże! jak to smutno będzie bez panicza!

- Przyjadę na Wielkanoc - odpowiedziałem szorstko niskim, nie swoim basem.

- A do Wielkanocy tak daleko.

- Wcale niedaleko - mruknąłem.

W tej chwili wpadł Mirza, a za nim ojciec mój, ksiądz Ludwik, pani d'Yves i jeszcze kilkoro ludzi. Wyrazy: "siadać! siadać!" zabrzmiały mi w uszach. Wyszliśmy wszyscy na ganek. Tu ojciec, ksiądz Ludwik brali mnie po kolei w ramiona. Gdyprzyszła kolej żegnania się z Hanią, miałem niepohamowaną ochotę porwać ją w objęcia i ucałować po dawnemu, ale nie zdobyłem się i na to.

- Bądź zdrowa, Haniu - rzekłem podając jej rękę, a w duszy płakało mi sto głosów i sto najczulszych pieszczonych wyrazów na ustach.

Nagle spostrzegłem, że dziewczynka płacze i również nagle ozwał się we mnie ten przekorny szatan, ta niepohamowana chęć do rozdrapywania ran własnych, jakiej nieraz doświadczyłem później w życiu; więc choć serce pękało w kawałki, odezwałem się zimno i szorstko:

- Nie rozczulajże się bez powodu, moja Haniu - to rzekłszy siadłem do sanek.

Tymczasem Mirza żegnał się ze wszystkimi. Przybiegłszy do Hani, porwał jej obie ręce i mimo że dziewczynka się wydzierała, począł całować zapamiętale to jedną, to drugą. Ach! jakąż miałem ochotę wybić go w tej chwili. Wycałowawszy Hanię, wskoczył do sanek. Ojciec krzyknął: "ruszaj!" Ksiądz Ludwik począł żegnać nas krzyżykiem na drogę. Furman krzyknął: "hetta! ho!" na konie; zabrzęczały dzwonki, zaszumiał śnieg pod płozami i ruszyliśmy w drogę.

- Łotrze! rozbójniku! - zacząłem wołać na się w duszy. - Tak to pożegnałeś swoją Hanię! dokuczyłeś jej, połajałeś za łzy, których jesteś niewart... za łzy sieroce...

Podniosłem kołnierz od futra i rozpłakałem się sam jak małe dziecko, ale cicho, bo bałem się, żeby nie schwytał mnie na płaczu Mirza; pokazało się jednak, że Mirza widział to doskonale, tylko że sam był wzruszony, więc nie powiedział mi nic na razie. Nie dojechaliśmy jeszcze jednak do Chorzel, gdy ozwał się:

- Henryk!

- Co?

- Beczysz?

- Daj mi pokój.

I znowu zapanowało między nami milczenie. Ale po chwili Mirza znów:

- Henryk!

- Co?

- Beczysz?

Nie odpowiedziałem nic; nagle Mirza pochylił się, złapał ręką śniegu, podniósł mi czapkę, rozprószył mi śnieg na głowie i przykrył ją znowu mówiąc:

- To cię ochłodzi.

Rozdział IV Na Wielkanoc nie powróciłem do domu, bo bliski egzamin maturitatis stanął temu na przeszkodzie. Przy tym ojciec mój życzył sobie, abym jeszcze przed rozpoczęciem roku uniwersyteckiego zdał egzamin wstępny do Szkoły Głównej, wiedział bowiem, że przez wakacje nie będzie mi się chciało pracować i że niezawodnie zapomnę przynajmniej połowę z tego, czegom się w szkołach nauczył. Pracowałem więc bardzo usilnie. Oprócz zwykłych godzin gimnazjalnych i pracy do egzaminu maturitatis braliśmy z Selimem jeszcze lekcje specjalne od młodego akademika, który sam niedawno do Szkoły Głównej wstąpiwszy, wiedział najlepiej, czego do niej potrzeba.

Były to dla mnie czasy pamiętne, bo wtedy to runęła cała budowa moich pojęć i wyobrażeń, tak mozolnie wznoszona przez księdza Ludwika, ojca i całą atmosferę naszego cichego gniazda. Młody akademik był wielki radykał pod każdym względem. Wykładając mi historię rzymską, tak dobrze umiał przy reformach Grakchów udzielić mi swego obrzydzenia i pogardy dla wszelkiej oligarchii, że moje arcyszlacheckie przekonania rozwiały się jakdymek. Z jakąż głęboką wiarą wypowiadał na przykład mój młody nauczyciel, że człowiek, który ma wkrótce zająć potężne i ze wszech miar wpływowe stanowisko studenta uniwersytetu, powinien być wolnym od wszelkich "przesądów" i nie patrzeć na nic, jak z politowaniem prawdziwego filozofa. W ogóle był zdania, że do rządzenia światem i do wywierania potężnego na całą ludzkość wpływu człowiek najzdolniejszym jest między ośmnastym a dwudziestym trzecim rokiem życia, później bowiem staje się z wolna idiotą, czyli konserwatystą.

O ludziach nie będących ani studentami, ani profesorami uniwersytetu odzywał się z litością; miał jednak pewne swe ideały, które nigdy nie

schodziły z jego ust. Pierwszy raz wtedy dowiedziałem się o istnieniu Moleschotta, Büchnera, dwóch uczonych, których najczęściej cytował. Trzeba było słyszeć naszego preceptora, z jakim zapałem mówił o zdobyczach naukowych ostatnich czasów, o wielkich prawdach, które ślepa i przesądna przeszłość omijała, a które z niesłychaną odwagą najnowsi uczeni podnieśli "z pyłu zapomnienia" i ogłosili całemu światu. Wypowiadając podobne zdania potrząsał bujną kręconą czupryną i wypalał niesłychaną ilość papierosów, zaręczając przy tym, iż taką ma już do tego wprawę, że mu wszystko jedno, czy puszczać dym nosem, czy ustami i że nie ma w Warszawie człowieka, co by się tak zaciągał. Potem zwykle wstawał, nakładał płaszcz, przy którym brakowało większej połowy guzików, i oświadczał, że się musi śpieszyć, bo ma jeszcze dziś "maleńkie spotkańko". To mówiąc przymrużał w tajemniczy sposób oko i dodawał, że zbyt młody wiek mój i Mirzy nie pozwala mu udzielić nam bliższych o owym "spotkańku" informacji, ale że później i bez jego objaśnienia zrozumiemy, co to znaczy.

Przy tym wszystkim, co rodzicom naszym w młodym akademiku zapewne nie podobałoby się bardzo, miał on swoje prawdziwe dobre strony. Oto umiał dobrze sam to, czego nas uczył, a przy tym był to prawdziwy fanatyk nauki. Buty nosił dziurawe, płaszcz wytarty, czapkę jak stare gniazdo, grosza nigdy nie miał przy duszy, ale myśl jego nigdy nie biegała w stronę kłopotów osobistych, biedy, nędzy prawie. Żył namiętnością nauki, a o swoją osobistą dolę wesoło nie dbał. My z Mirzą uważaliśmy go za jakąś wyższą, nadprzyrodzoną istotę, za ocean mądrości, za niewzruszoną powagę. Wierzyliśmy święcie, że jeśli kto uratuje ludzkość w razie jakiegoś niebezpieczeństwa, to niezawodnie on, ów imponujący geniusz, który zresztą i sam zapewne był tegoż zdania. Ale lgnęliśmy do jego przekonań jak lep. Co do mnie, zachodziłem może dalej nawet niż mistrz. Było to naturalną reakcją mego dotychczasowego wychowania, a przy tym rzeczywiście młody akademik otworzył mi wrota do nie znanych światów wiedzy, wobec których kółko moich pojęć było arcyciasnym. Olśniony tymi nowymi prawdami, nie miałem czasu zbyt wiele myśli i marzeń poświęcać Hani. Z początku, zaraz po przyjeździe, nie rozstawałem się z moim ideałem.Listy, jakie otrzymywałem od niej, podsycały ten ogień na ołtarzu mego serca, ale wobec oceanu idei młodego akademika cały nasz światek wiejski, taki cichy, spokojny, począł coraz drobnieć i zmniejszać się w moich oczach, a z nimi razem nie znikła wprawdzie, ale jakby zasnuła się lekką mgłą postać Hani. Co do Mirzy, ten szedł na równi ze mną drogą gwałtownych reform, a o Hani

myślał tym mniej, że naprzeciw stancji naszej było okno, w którym siadywała pensjonarka Józia. Owóż Selim począł do nie wzdychać i po całych dniach poglądali na siebie z dwóch okien jak dwa ptaki z klatek. Selim utrzymywał z niezachwianą pewnością, że "ta albo żadna". Nieraz bywało, położywszy się na wznak na łóżku, uczy się, uczy, a potem ciska książkę na ziemię, zrywa się, chwyta mnie i krzyczy śmiejąc się jak wariat:

- O, moja Józiu! jak ja ciebie kocham!

- Idź do licha, Selimie - mówię mu.

- Ach! to ty, nie Józia! - odpowiedział po frantowsku Selim i powracał do książki.

Na koniec nadeszły czasy egzaminów. Zdaliśmy je, obaj z Selimem, i maturę, i wstępny uniwersytecki bardzo pomyślnie, po czym już byliśmy wolni jak ptaki, ale trzy dni jeszcze zabawiliśmy w Warszawie. Użyliśmy tego czasu na sprawienie sobie akademickich mundurów i na obchód uroczystości, którą nasz mistrz uważał za niezbędną, to jest na inauguracyjne upicie się we trzech w pierwszym lepszym sklepie winnym.

Po drugiej butelce, kiedy i mnie, i Selimowi kręciło się już w głowie, a na policzki naszego mistrza, a obecnie kolegi, wystąpiły rumieńce, nagle niezwykłe rozczulenie i skłonność do serdecznych wylewów opanowała nasze serca, mistrz zaś rzekł:

- No, wyszliście na ludzi, moje chłopaki, i świat stoi przed wami otworem. Możecie teraz bawić się, wyrzucać pieniądze, grać paniczów, kochać się, ale ja wam powiem, że to głupstwa są. Takie życie na zewnątrz, bez myśli, dla której się żyje, pracuje i walczy, to także głupstwo. Ale żeby żyć rozumnie i walczyć mądrze, potrzeba trzeźwo patrzeć na rzeczy. Co do mnie, myślę, że patrzę trzeźwo. Ja tam w nic nie wierzę, czego się sam nie dotknę i wam radzę toż samo. Dalibóg, tyle jest dróg życia i myśli na świecie, a wszystko w takim zamęcie, że trzeba diabeł wie jakiej głowy, żeby nie zbłądzić. Ale ja trzymam się nauki i basta. Na fatałaszki mnie nie złapią; że życie jest głupie, o to nikomu butelki na łbie nie rozbiję, ale jest wiedza. Gdyby nie to, strzeliłbym sobie w łeb. Do tego zdaniem moim, każdy ma prawo i zrobię to niezawodnie, jak tylko w tej mierze zbankrutuję. Ale na tym się nie bankrutuje. Zawiedziesz się na wszystkim: kochasz, oszuka cię kobieta; wierzysz, nadejdzie chwila zwątpienia; a nadbadaniem przewodu pokarmowego wymoczków to możesz siedzieć spokojnie do śmierci i ani się obejrzysz,

jak pewnego dnia zrobi ci się głupio jakoś i jakoś ciemno, a to już i kres: klepsydra, portret w ilustracji, mniej więcej głupi życiorys, finita commedia! Potem już nic: daję wam na to słowo, moje pędraki. Możecie śmiało w żadne bzdurstwa nie wierzyć. Nauka, moje smyki, to grunt! A przy tym ma to wszystko jeszcze tę dobrą stronę, że zajmując się podobnymi rzeczami, możesz śmiało chodzić w dziurawych butach i sypiać na sienniku. Nie robi ci to żadnej różnicy. Rozumiecie?

- Na zdrowie i na cześć nauki! - wykrzyknął Selim, którego oczy świeciły jak węgle.

Mistrz odrzucił ręką w górę ogromną wełniastą czuprynę, wychylił kieliszek, następnie zaciągnąwszy się dymem, puścił nosem dwa jego ogromne strumienie i mówił dalej:

- Obok nauk ścisłych - Selim, tyś już urżnięty! - obok tedy nauk ścisłych, jest jeszcze filozofia i są idee. Tym się także zapełnia życie po brzegi. Ale ja wolę nauki ścisłe. Z filozofii, a zwłaszcza idealno-realnej, to powiem wam nawet, że ja sobie drwię. To jest gadanie. Goni niby za prawdą, ale goni jak pies za własnym ogonem. A i w ogóle nie cierpię gadaniny: ja lubię fakta. Z wody sera nie wyciśniesz. Co do idei, to inna rzecz. Dla nich warto łba nadstawić, ale wy i ojcowie wasi chodzicie głupimi drogami. Ja wam to powiadam. Niech żyją idee!

Wychyliliśmy znowu kieliszki. Z czupryn nam się dymiło. Ciemna izba sklepowa zdała nam się ciemniejszą jeszcze; świeca na stole paliła się mdłym światłem; dym przesłaniał ryciny zawieszone na ścianach. Za oknem na podwórzu dziad śpiewał pieśń nabożną: "Święta niebieska, Pani anielska!", i w przestankach przegrywał smutną dziadowską melodię na skrzypcach. Dziwne uczucia napełniły mi piersi. Wierzyłem słowom mistrza, ale czułem, że nie wypowiedział jeszcze wszystkiego, co może wypełnić życie. Czegoś mi brakło, jakieś tęskne uczucie owładnęło mną mimo woli; więc pod wpływem rozmarzenia, wina i chwilowej egzaltacji ozwałem się z cicha:

- A kobieta, panie! a kobieta kochająca, poświęcona, czy nic w życiu nie zaważy?

Selim począł śpiewać:

Kobieta zmienna jest:

Głupi, kto ufa jej!

Mistrz spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem, jak gdyby myślał o czym innym, ale wkrótce otrząsnął się i mówił:

- Oho! już pokazał koniec sentymentalnego ucha. Wiesz ty, że Selim daleko prędzej wyjdzie na ludzi niż ty. Ciebie licho porwie. Strzeż się, strzeż się, mówię ci, żeby ci w drogę nie wlazła jaka spódniczka i nie popsuła życia. Kobieta! kobieta!(tu mistrz przymrużył wedle zwyczaju oko) znam ja trochę ten towar. Nie mogę się skarżyć, dalibóg, nie mogę się skarżyć. Ale wiem i to, że diabłu nie trzeba podawać palca, bo zaraz całą rękę porwie. Kobieta! miłość! nasze całe nieszczęście jest, żez głupstw robimy wielkie rzeczy. Chcesz się tym bawić, tak jak ja, to się baw, ale życia w to nie kładź. Miejcież raz rozum i za fałszywy towar nie płaćcie dobrymi pieniędzmi. Czy myślicie, że ja narzekam na kobiety? Ani mi się śni. Owszem, ja je lubię, ale nie daję się brać na plewy własnej wyobraźni. Pamiętam, kiedym się kochał raz pierwszy w niejakiej Loli, to myślałem, że na przykład sukienka jest to świętość, a to był perkal. Ot co! Czy ona winna, że chodziła po błocie zamiast latać po niebie: nie! to ja głupi, gwałtem przyprawiałem jej skrzydła. Mężczyzna jest sobie dosyć ograniczonym zwierzęciem. Nosi jeden i drugi w sercu, Bóg wie, jaki ideał, a że przy tym czuje potrzebę kochać, więc spotkawszy pierwszą lepszą gąskę, mówi sobie: "to ta". Potem poznaje, że się mylił i skutkiem tej małej pomyłki licho go bierze lub idiocieje na całe życie.

- Jednak przyznajesz pan - rzekłem - że mężczyzna czuje potrzebę kochania i sam zapewne czujesz tę potrzebę tak jak inni.

Zaledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po ustach mistrza.

- Każdej potrzebie - odparł - rozmaicie można zadośćuczynić. Ja sobie radzę po swojemu. Mówiłem już, że z głupstw nie robię wielkich rzeczy. Jestem trzeźwy, dalibóg, trzeźwiejszy niż teraz. Ale widziałem wielu ludzi, którym się życie porwało i poplątało jak nić dla jednej podwiki, więc powtarzam, że całego życia kłaść w to nie warto, że są rzeczy lepsze i cele wyższe i że miłość to furda. Za zdrowie trzeźwości!

- Za zdrowie kobiet! - wykrzyknął Selim.

- Dobrze! niech będzie - odparł mistrz. - Są to przyjemne stworzenia, byle ich nie brać zbyt serio. Za zdrowie kobiet!

- Za zdrowie Józi! - krzyknąłem trącając w kieliszek Selima.

- Czekaj! teraz na mnie kolej - odparł. - Zdrowie... zdrowie twojej Hani! Jedna warta drugiej.

Zagrała we mnie krew, a z oczu sypnęły mi się skry.

- Milcz ty, Mirza! - krzyknąłem. - Nie wymawiaj mi w knajpie tego imienia!

To mówiąc rzuciłem kieliszek o ziemię, aż prysnął na tysiąc części.

- Czyś oszalał! - zawołał mistrz.

Ale ja nie oszalałem wcale, tylko gniew we mnie kipiał i palił się jak płomień. Mogłem słuchać wszystkiego, co o kobietach mówi mistrz, mogłem nawet sobie w tym podobać, mogłem z nich drwić na równi z innymi; ale wszystko to mogłem czynić dlatego, że nie stosowałem słów i drwinek do nikogo z moich, że mi i na myśl nawet nie przyszło, by teoria ogólna do drogich mi osób miała być stosowaną. Ale usłyszawszy imię mojej przeczystej sierotki rzucone lekkomyślnie w tej knajpie, wśród dymu, brudów, próżnych butelek, korków i cynicznej rozmowy, sądziłem, żem usłyszał tak obrzydłe świętokradztwo, takie pokalanie i takąkrzywdę wyrządzoną Haniuli, iż z gniewu straciłem prawie przytomność.

Mirza przez chwilę patrzył na mnie zdumiony, lecz potem szybko i jego twarz poczęła ciemnieć, oczy skrzyć się, na czoło wystąpiły mu węzły żył, a rysy przeciągnęły się i stały ostre jak u prawdziwego Tatara.

- Ty mi bronisz mówić, co mi się podoba? - zawołał głuchym, przerywanym przez szybki oddech głosem.

Na szczęście mistrz w tej chwili wpadł między nas.

- Nie godniście mundurów, które nosicie! - zawołał. - Cóż to, będziecie się bili czy za uszy się porwiecie jak szkolne żaki? Ot filozofowie, którzy sobie szklanki o głowy rozbijają. Wstydźcie się! Wam to rozprawiać o kwestiach ogólnych! Wstydźcie się! Z walki pojęć do walki na pięści! Dalejże! a ja wam powiadam, że wnoszę toast na cześć uniwersytetów i że jesteście trutnie, jeżeli się nie trącicie zgodnie i jeżeli zostawicie choć kroplę w kieliszkach.

Ochłonęliśmy obaj. Selim jednak, choć więcej pijany, ochłonął pierwszy.

- Przepraszam cię - rzekł miękkim głosem - jestem głupiec.

Uściskaliśmy się serdecznie i wychylili kieliszki do dna na cześć uniwersytetów. Potem mistrz zaintonował Gaudeamus. Przez szklane drzwi prowadzące do sklepu kupczyki poczęli nam się przypatrywać. Na dworze zmierzchało się. Byliśmy wszyscy pijani, co się nazywa. Wesołość nasza doszła do zenitu i poczęła się z wolna załamywać. Mistrz pierwszy popadł w zadumę i po niejakim czasie rzekł:

- Wszystko to dobre, ale razem wziąwszy, życie jest głupie. To są wszystko sztuczne środki, a co tam temu w duszy się dzieje, to inna rzecz. Jutro podobne do dziś: taż sama bieda, cztery gołe ściany, siennik,

dziurawe buty i... tak bez końca. Praca i praca, a szczęście... et! Człowiek się oszukuje, jak może, i zagłusza... Bywajcie zdrowi!

To mówiąc nałożył na głowę czapkę z oberwanym daszkiem, wykonał kilka mechanicznych ruchów, mających na celu zapięcie munduru na nie istniejące guziki, zapalił papierosa i machnąwszy ręką rzekł:

- No! zapłaćcie tam, bom ja goły, i bądźcie zdrowi. Możecie o mnie pamiętać lub nie. Wszystko mi jedno. Ja tam nie jestem sentymentalny. Bądźcie zdrowi, moje poczciwe chłopaki...

Ostatnie słowa wyrzekł głosem wzruszonym i miękkim, jakby na przekór oświadczeniu, że nie jest sentymentalny. Biedne serce potrzebowało i było zdolne kochać, tak jak i każde inne, ale niedola od lat dziecinnych, ubóstwo i obojętność ludzka nauczyły je zamykać się w sobie. Była to dusza dumna, choć gorąca, więc pełna zawsze obawy, by jej nie odepchnięto, gdy się ku komuś pierwsza zbyt serdecznie pochyli.

Zostaliśmy przez chwilę sami i pod wpływem jakiegoś smutku. Były to może smutne przeczucia, bo biednego mistrza naszego nie mieliśmy już więcej widzieć w życiu. Ani on sam, ani my nie domyślaliśmy się, że w jego piersiach tkwiły już od dawna zarody śmiertelnej choroby, naktórą nie było ratunku. Bieda, zbytnie wysilenie, praca gorączkowa nad książkami, bezsenne noce i głód przyśpieszyły rozwiązanie. W jesieni, na początku października, mistrz nasz umarł na suchoty. Za trumną jego niewielu nawet szło kolegów, bo były to wakacje, i tylko matka biedna, przekupka święconych obrazów i świec woskowych spod dominikańskiego kościoła, zawodziła głośno za synem, którego często nie rozumiała za życia, ale którego, jako zwyczajnie matka, kochała.Rozdział V Na drugi dzień poowej naszej pijatyce przyszły konie od starego Mirzy z Chorzel i obaj z Selimem ruszyliśmy rankiem do domów. Mieliśmy opętane dwie doby jazdy przed sobą, toteż zerwaliśmy się o świcie. W kamienicy naszej spało wszystko jeszcze, tylko w oficynie naprzeciwko błysnęła w oknie wśród kwiatów geranium, laków i fuksji twarzyczka pensjonarki Józi. Selim nadziawszy na siebie torbę podróżną i akademicką czapkę stanął w oknie gotowy już do drogi, aby dać poznać, że wyjeżdża, na co odpowiedziano mu spośród geranium melancholicznym wejrzeniem. Ale gdy jedną rękę położył na sercu, a drugą przesłał całusa, twarzyczka pomiędzy kwiatami zarumieniła się i cofnęła szybko w mroczną głąb pokoju. Na dole, na bruku podwórzowym, zaturkotała bryczka zaprzężona w cztery dzielne konie; czas było się żegnać i siadać, ale Selim czekał i stał uporczywie w oknie czekając, czy

jeszcze czego nie dojrzy. Nadzieja jednak go zawiodła i okienko pozostało puste. Dopiero gdy zeszliśmy na dół, przechodząc około ciemnej sieni w oficynie, ujrzeliśmy na schodach dwie białe pończoszki, orzechową sukienkę, pochylony biuścik i dwoje jasnych oczu przysłoniętych ręką, wpatrujących się z pomroki w jasność dzienną. Mirza wpadł natychmiast do sieni, ja zaś siadłszy na bryczkę stojącą tuż obok niej usłyszałem jakieś szepty i pewne odgłosy, bardzo podobne do odgłosów pocałunków. Po czym wyszedł Mirza, zarumieniony, pół śmiejący się, pół wzruszony, i usiadł obok mnie. Woźnica zaciął konie, mimo woli obaj z Mirzą spojrzeliśmy w okienko; twarzyczka Józi znowu świeciła między kwiatkami; chwila jeszcze: wysunęła się rączka z białą chustką; jeszcze jeden znak pożegnalny i bryczka wytoczyła się na ulicę, uwożąc mnie i śliczny ideał biednej Józi.

Ranek był wczesny bardzo, miasto jeszcze spało; różowe światło zorzy biegało po oknach uśpionych kamienic; gdzieniegdzie tylko ranny ptaszek, przechodzień, budził krokami uśpione echo; gdzieniegdzie stróż zamiatał ulicę; czasem zaturkotał wózek z warzywem, ciągnący ze wsi na targ miejski. Zresztą cicho było a jasno, a powietrzno, a rzeźwo, jako zwyczajnie w letnim poranku. Maleńka bryczuszka nasza, zaprzężona w cztery bachmaty, podskakiwała na bruku jak ciągnięty na sznurku orzeszek. Wkrótce oblał nasze twarze rzeźwy i chłodny powiew od rzeki, zatętniał most pod kopytami koni i po półgodzinnej jeździe byliśmy za rogatkami wśród pól obszernych i zbóż, i lasów.

Szeroko piersi nasze oddychały przepysznym powietrzem poranka, a oczy pasły się okolicą. Ziemia budziła się ze snu,perlista rosa wisiała na mokrych liściach drzew i lśniła na kłosach zbóż wszelakich. W żywopłotach kręciły się wesoło ptaszki, gwarnym świegotem i ćwirkaniem witając dzień śliczny. Las i łąki wywijały się ze mgły porannej niby z pieluch; tu i ówdzie na łąkach lśniła woda, po której wśród złotych kwiatów kaczeńca brodziły bociany. Różowe dymy wychodziły prosto w górę z kominów chat wiejskich, lekki wiatr naginał falą żółte łany dojrzałego żyta i strząsał z nich wilgoć nocną. Radość rozlana była wszędzie; zdawało się, że wszystko budzi się, żyje i że cała okolica śpiewa:

Kiedy ranne wstają zorze,

Tobie ziemia, Tobie morze...

Co działo się naówczas i w naszych sercach, łatwo zrozumie każdy, gdy przypomni sobie, jak za młodych lat swych wracał w taki cudny poranek

letni do domu. Lata dzieciństwa i zależności szkolnej były już poza nami, rozległ się szeroko wiek młodzieńczy, niby step bujny a pełen kwiatów, o nieskończonym widnokręgu; ciekawa, a nie znana kraina, do której w podróż wyruszaliśmy pod dobrą wróżbą: młodzi, silni, prawie ze skrzydłami u ramion, jakby orlęta. Ze wszystkich skarbów na świecie największym skarbem jest młodość, a z tego skarbu nie wydaliśmy jeszcze przy całym bogactwie jego ani grosza.

Drogę odbywaliśmy szybko, bo na wszystkich głównych przestankach czekały na nas rozstawne konie. Drugiego dnia po całonocnej jeździe, nad wieczorem, wyjechawszy z lasu ujrzeliśmy Chorzele, a raczej śpiczasty szczyt domowego minaretu, świecący w blaskach zachodzącego słońca. Wkrótce wjechaliśmy na groblę wysadzoną wierzbami i ligustrem, po obu stronach której leżały dwa ogromne stawy z młynami i tartaki. Przeprowadzało nas senne grzechotanie i kumkanie żab pławiących się po zarosłych trawą brzegach, w ogrzanej dziennym upałem wodzie. Znać było, że dzień kłonił się ku spoczynkowi. Groblą wracały do zabudowań folwarcznych stada bydła i owiec, osłoniętych tumanami kurzu. Tu i ówdzie gromadki ludzi z sierpami, kosami i grabiami na ramionach dążyły do domu przyśpiewując sobie: "dana, oj dana!" Poczciwi ci ludzie zatrzymywali bryczkę, całując po rękach i witając serdecznie Selima. Wkrótce słońce pochyliło się jeszcze bardziej ku zachodowi i ukryło do połowy swą jasną tarczę za trzcinami. Tylko złocista szeroka taśma światła odbijała się jeszcze środkiem stawów, po brzegach których drzewa przeglądały się w gładkiej toni. Skręciliśmy trochę na prawo i wnet wśród lip, topoli, świerków i jesionów błysnęły białe ściany chorzelskiego dworu. Na podwórzu ozwał się dzwonek zwołujący ludzi na wieczerzę, a jednocześnie z minaretowej wieżyczki ozwał się smętny, a śpiewny głos domowego muezina, zwiastujący, że noc gwiaździsta spada z nieba na ziemię i że Allach jest wielki. Jakby do wtóru jeszcze muezinowi bocian stojący na kształt etruskiego dzbana w gnieździe, umieszczonym na szczycie drzewa ponad dachem dworu, wyszedł na chwilę z posągowego spokoju, podniósł dziób, niby miedzianą włócznię do nieba, potem spuścił jąna pierś i zaklekotał kiwając głową jakby na powitanie. Spojrzałem na Selima. Miał łzy w oczach, a wejrzenie jego świeciło nieporównaną, właściwą tylko jemu słodyczą. Wjechaliśmy na dziedziniec.

Przed oszklonym gankiem siedział stary Mirza i pociągając błękitny dym z cybucha, poglądał radosnym okiem na to ciche i pracowite życie,

rojące się na onym wdzięcznym krajobrazie. Ujrzawszy swego chłopaka zerwał się żywo z miejsca, chwycił go w ramiona i począł długo przyciskać do piersi, bo choć surowy był dla syna, ale kochał go nad wszystko. Zaraz wypytał go o egzamina, po czym nowe nastąpiły uściski. Zbiegła się i cała liczna służba witać panicza, psy skakały radośnie wokół niego. Z ganku wypadła pędem chowana wilczyca, faworytka starego Mirzy. "Zula! Zula!" - zawołał na nią Selim, a ona skoczyła mu ogromnymi łapami na ramiona, polizała go po twarzy, a potem poczęła obiegać jak szalona naokoło, skowycząc i pokazując z radości straszliwe zęby.

Weszliśmy następnie do sali jadalnej. Poglądałem na Chorzele i na wszystko, co się w nich znajdowało, jak człowiek, który pragnie odnowienia. Nie zmieniło się w nich nic; portrety przodków Selima: rotmistrzów, chorążych, wisiały jak i dawniej na ścianach. Straszliwy Mirza, pułkownik petyhorski z czasów Sobieskiego, spoglądał na mnie tak jak i dawniej skośnymi złowrogimi oczyma, ale pocięte szablami jego oblicze wydało mi się jeszcze szpetniejsze i bardziej straszne. Najbardziej zmienił się Mirza, ojciec Selima. Czupryna z czarnej stała mu się szpakowata, bujny wąs zbielał prawie zupełnie, a typ tatarski przebijał w rysach coraz wyraźniej. Ach! jakaż różnica była między starym Mirzą a Selimem, między tym obliczem kościstym, surowym, srogim nawet, a tą twarzą po prostu anielską, podobną do kwiatu, świeżą i słodką. Ale też trudno mi istotnie opisać miłość, z jaką stary spoglądał na chłopaka i z jaką wodził oczyma za każdym jego ruchem.

Nie chcąc im przeszkadzać, trzymałem się na uboczu; ale stary, gościnny jak prawdziwy szlachcic polski, wnet zaczął mnie podejmować i ściskać, i zatrzymywać na noc. Nie chciałem się zgodzić na nocleg, bo pilno mi było do domu, ale musiałem przyjąć wieczerzę. Wyjechałem z Chorzel późną nocą i kiedym się zbliżał do domu, Kurki już weszły na niebie, to się znaczy, była już północ. We wsi nie świeciły okienka, tylko z daleka pod lasem widać było światełka ze smolarni. Pod chatami szczekały psy. W alei lipowej która wiodła do naszego dworu, ciemno było, choć oko wykol; jakiś człowiek przejechał z końmi obok, zawodząc półgłosem piosnkę, alem twarzy nie poznał. Zajechałem przed ganek dworu; w oknach było ciemno; widać spali już wszyscy: psy tylko wypadłszy ze wszystkich stron poczęły koło bryczki ujadać. Wysiadłem i zastukałem do drzwi; przez długi czas nie mogłem się dostukać. Zrobiło mi się przykro, sądziłem bowiem, żebędą mnie oczekiwać. Po niejakim dopiero czasie światło zaczęło biegać tu i ówdzie po szybach okien, a

zaspany głos, w którym poznałem głos Franka, spytał:

- Kto tam?

Ozwałem się, Franek otworzył drzwi i zaraz przypadł mi do ręki. Spytałem, czy wszyscy zdrowi?

- Zdrowi - odpowiedział Franek - ino starszy pan pojechał do miasta i dopiero jutro ma wrócić.

To mówiąc wprowadził mnie do jadalnego pokoju, zapalił lampę wiszącą nad stołem i wyszedł przyrządzać herbatę. Przez chwilę zostałem sam, z moimi myślami i z bijącym żywo sercem: ale chwila ta krótko trwała, wkrótce bowiem nadbiegł ksiądz Ludwik w kitlu nocnym, poczciwa pani d'Yves ubrana również w bieli, w swoich zwykłych papilotach i w czepku i Kazio, który o miesiąc wcześniej przyjechał ze szkół na wakacje. Poczciwe serca witały mnie z rozczuleniem; podziwiano mój wzrost; ksiądz utrzymywał, żem zmężniał, pani d'Yves, żem wyładniał. Ksiądz Ludwik, biedaczysko, po niejakim dopiero czasie zaczął mnie wypytywać nieśmiało o egzamina i o patent szkolny, a dowiedziawszy się o moich powodzeniach, aż się rozpłakał, tuląc mnie w objęciach i nazywając kochanym chłopakiem. A wtem z drugiego pokoju rozległ się tętent bosych nóżek i wpadły dwie moje małe siostrzyczki w koszulkach tylko i w czepeczkach, powtarzając: "Henliś psijechal! Henliś psijechal!" i wskoczyły mi na kolana. Na próżno pani d'Yves wstydziła je, mówiąc, że to niesłychana rzecz, żeby takie dwie panny pokazywały się ludziom w takim "dezabilu". Dziewczynki nie pytając o nic, obejmowały mi szyję malutkimi rączkami, przytulając swoje śliczne buzie do moich policzków. Po chwili spytałem nieśmiało o Hanię.

- O! urosła! - odpowiedziała pani d'Yves - zaraz tu przyjdzie, tylko się pewno stroi.

Jakoż nie czekałem długo, bo w pięć minut może potem Hania weszła do pokoju. Spojrzałem na nią i Boże! co się z tej szesnastoletniej, wątłej i chudej sierotki zrobiło przez pół roku. Przede mną stała już prawie dorosła, a przynajmniej dorastająca panna. Kształty jej wypełniły i zaokrągliły się cudnie. Twarz miała cerę delikatną, ale zdrową, na policzkach płonęły rumieńce, jakby odblask zorzy porannej. Zdrowie, młodość, świeżość, wdzięk biły od niej jak od róży na rozkwitaniu. Zauważyłem, że przypatrywała mi się z ciekawością swymi dużymi niebieskimi oczyma, a widziałem także, że musiała zrozumieć mój podziw i wrażenie, jakie na mnie czyniła, bo jakiś nieopisany uśmieszek błąkał się w kącikach jej ust. W ciekawości, z jaką patrzyliśmy wzajem na

siebie, tkwiła już jakaś wstydliwość młodzieńcza i dziewicza. Oho! te proste serdeczne stosunki brata i siostry, stosunki dziecinne, poszły sobie gdzieś do lasu, aby nie wrócić więcej.

Ach, jakaż ona była śliczna z tym uśmieszkiem i z cichą radością w oczach!

Światło lampy, zawieszonej nad stołem, padało na jej jasne włosy. Ubrana była w czarną sukienkę i w jakąś również czarną,włożoną naprędce narzutkę, którą przytrzymywała ręką na piersiach pod białą szyjką; ale w ubraniu tym znać było pewien wdzięczny nieład, pochodzący z pośpiechu, z jakim je na siebie kładła. Biło od niej ciepło snu. Kiedym na powitanie dotknął jej ręki, ręka ta była ciepła, miękka, aksamitna, a dotknięcie jej przejęło mnie rozkosznym drżeniem. Zmieniła się Hania zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Odjechałem ją prostą dziewczynką, na wpół służebną; teraz była to panienka o szlachetnym wyrazie twarzy i szlachetnych ruchach, zdradzających dobre wychowanie i nawyknienie dobrego towarzystwa. Rozbudzona moralnie i umysłowo dusza przeglądała je z oczu. Przestała być dzieckiem pod każdym względem: dowodził tego ów nieokreślony uśmieszek i pewien rodzaj niewinnej kokieterii, z jaką n mnie spoglądała, z czego znać było, że rozumie, w jak dalece odmiennym od dawnego stosunku stoimy do siebie dzisiaj. Poznałem wkrótce nawet, że miała pewną wyższość nade mną, bo ja, jakkolwiek więcej ćwiczony w naukach, pod względem życiowym, pod względem rozumienia każdego położenia, każdego słowa, byłem jeszcze dość prostym chłopakiem. Hania więcej miała swobody ze mną niż ja z nią. Moja powaga opiekuna i panicza równie poszła gdzieś do lasu. Przez drogę układałem sobie, jak mam Hanię przywitać, co z nią mówić, jak być dla niej zawsze dobrym i pobłażającym, ale wszystkie te plany runęły zupełnie. Położenie jakoś tak poczęło się zaznaczać, że nie ja dla niej dobrym i łaskawym, ale raczej ona dla mnie dobrą i łaskawą być się zdawała. Na razie nie zdawałem sobie z tego jasno sprawy, ale czułem to więcej, niż rozumiałem. Układałem sobie, że będę wypytywał jej o to, czego się uczy i czego się nauczyła, jak spędzała czas, czy pani d'Yves i ksiądz Ludwik byli z niej kontenci; a tymczasem to ona, zawsze z tym uśmieszkiem w kącikach ust, wypytywała mnie, com porabiał, czegom się uczył i co w przyszłości robić zamyślam. Dziwnie się wszystko inaczej działo, niż sobie zamierzyłem. Krótko mówiąc, stosunek nasz zmieniony był na wprost odwrotny.

Po godzinnej rozmowie udaliśmy się wszyscy na spoczynek.

Poszedłem, do siebie trochę rozmarzony, trochę zdziwiony, trochę zawiedziony i pobity, ale przez rozmaite wrażenia. Podsycona na nowo miłość poczęła się przeciskać jak płomień przez szczeliny płonącego budynku i wkrótce pokryła owe wrażenia zupełnie. To po prostu postać Hani, ta postać dziewicza, rozkoszna, pełna uroków, podtrzymująca nieład ubrania na piersiach i z rozpuszczonymi warkoczami, wzburzyła moją młodą wyobraźnie i przesłoniła mi sobą wszystko.

Usnąłem z obrazem jej pod powiekami.

Rozdział VI Nazajutrz wstałem bardzo wcześnie i wybiegłem do ogrodu. Ranek był śliczny, pełen rosy i zapachu kwiatów. Biegłem szybko do grabowego szpaleru, bo serce mówiło mi, że tam zastanę Hanię. Ale widocznie zbyt pochopne do przeczuć serce myliło się, gdyż Hani nie było tam wcale. Dopiero po śniadaniuznalazłem się z nią sam na sam i spytałem, czy nie zechce się przejść po ogrodzie. Zgodziła się chętnie i pobiegłszy do swego pokoiku, wróciła po chwili w dużym kapeluszu różowym na głowie, który ocieniał jej czoło i oczy, i z parasolką w ręku. Spod tego kapelusza uśmiechała się figlarnie do mnie, jakby chciała powiedzieć: "Patrz, jak mi ładnie". Wyszliśmy razem do ogrodu. Skierowałem się do grabowego szpaleru, a przez drogę myślałem o tym, jakby zacząć rozmowę i o tym, że Hania, która z pewnością umiałaby to lepiej ode mnie, nie chce mi dopomóc, ale raczej bawi się moim zakłopotaniem. Szedłem tedy obok niej w milczeniu, ścinając szpicrutą rosnące na rabatach kwiaty, aż nagle Hania rozśmiała się i chwytając za szpicrutę rzekła:

- Panie Henryku, co panu winne te kwiaty?

- Eh! Haniu! co tam kwiaty, ale ot widzisz, nie umiem zacząć z tobą rozmowy, zmieniłaś się bardzo, Haniu. Ach! jak ty się zmieniłaś!

- Przypuśćmy, że tak jest. Czy to pana gniewa?

- Tego nie mówię - odrzekłem na wpół smutno - ale nie mogę się z tym oswoić, bo zdaje mi się, że tamta malutka Hania, którą znałem dawniej, i ty, to dwie inne istoty. Tamta zrosła się z mymi wspomnieniami, z... moim sercem, jak siostra, Haniu, jak siostra, a więc...

- A więc ta(tu wskazała paluszkiem na siebie) dla pana jest obca, nieprawdaż? - spytała cicho.

- Haniu! Haniu! jak ty możesz pomyśleć nawet coś podobnego?

- A przecież to bardzo naturalne, choć może smutne - odparła. - Szukasz pan w sercu dawnych braterskich uczuć dla mnie i nie

znajdujesz ich! Oto i wszystko.

- Nie, Haniu! ja nie w sercu szukam dawnej Hani, bo ona tam jest zawsze; ale szukam jej w tobie, a co do serca...

- Co do serca pana - przerwała mi wesoło - domyślam się, co się z nim stało. Zostało gdzieś w Warszawie, przy jakimś drugim szczęśliwym serduszku. Łatwo to odgadnąć!

Spojrzałem jej głęboko w oczy; sam nie wiedziałem, czy mnie trochę bada, czy licząc na wrażenie, jakie na mnie uczyniła wczoraj, a jakiego ukryć nie umiałem, igra sobie ze mną w sposób trochę okrutny. Ale nagle i we mnie obudziła się chęć oporu. Pomyślałem, że muszę mieć arcykomiczną minę, poglądając na nią wzrokiem dobijanej łani, więc zapanowałem nad uczuciami, jakie poruszały mną w tej chwili, i odrzekłem:

- A jeżeli tak jest istotnie?

Zaledwie dostrzegalny wyraz zdziwienia i jakby zniechęcenia przemknął po jasnej twarzyczce Hani.

- Jeżeli tak jest istotnie - odparła - a więc to pan się zmienił, nie ja.

To rzekłszy nachmurzyła się trochę i spoglądając na mnie spod oka, szła przez jakiś czas w milczeniu, ja zaś starałem się ukryćradosne wzruszenie, jakim przejęły mnie jej słowa. Ona mówi, myślałem sobie, że jeśli inną kocham, to ja się zmieniłem, zatem nie ona się zmieniła, zatem ona mnie...

I nie śmiałem dokończyć z radości tego mądrego wniosku.

A z tym wszystkim nie ja, nie ja, ale ona była zmieniona. Ta przed pół rokiem mała, o Bożym świecie nie wiedząca dziewczynka, której na myśl by nie przyszło mówić o uczuciach i dla której podobna rozmowa byłaby chińskim językiem, dziś prowadziła ją tak swobodnie i wprawnie, jakby recytowała wyuczoną lekcję. Jakże rozwinął się i stał się giętkim ten niedawno dziecinny umysł! Ale z panienkami dzieją się cuda podobne. Niejedna wieczorem zasypia dzieckiem, rankiem budzi się dziewicą, z innym światem uczuć i myśli. Dla Hani, z natury bystrej, pojętnej i wrażliwej, pół roku czasu, przejście szesnastu lat wieku, inna stera towarzyska, nauki, czytane może ukradkiem książki, wszystko to wystarczyło aż nadto.

Ale tymczasem szliśmy obok siebie w milczeniu. Przerwała je teraz pierwsza Hania.

- Więc i oto pan zakochany, panie Henryku?

- Może - odpowiedziałem z uśmiechem.

- To pan będzie tęsknił za Warszawą?

- Nie, Haniu! Rad bym nigdy stąd nie wyjeżdżać.

Hania spojrzała na mnie szybko. Chciała widocznie coś powiedzieć i zamilkła, ale po chwili uderzyła z lekka parasolką po sukni i rzekła jakby odpowiadając na własne myśli:

- Ach! jakże ja jestem dziecinna!

- Dlaczego to mówisz, Haniu? - spytałem.

- E! nic. Siądźmy na tej ławce i mówmy o czym innym. Prawda, jaki stąd piękny widok? - spytała nagle ze znanym mi uśmiechem na ustach.

Siadła na ławce nieopodal szpaleru, pod ogromną lipą, skąd istotnie widok był bardzo piękny na staw, groble i las za stawem. Hania ukazywała mi go parasolką, ale ja, jakkolwiek miłośnik pięknych widoków, nie miałem najmniejszej ochoty nań patrzyć, bo raz, że znałem go doskonale, po wtóre, miałem przed sobą Hanię, piękniejszą stokroć od wszystkiego, co ją otaczało, a na koniec myślałem zupełnie o czym innym.

- Jak tam ślicznie te drzewa odbijają się w wodzie - mówiła Hania.

- Widzę, że jesteś artystką - odparłem nie patrząc w stronę drzew ani wody.

- Ksiądz Ludwik uczy mnie rysować. O! ja dużo się uczyłam przez ten czas, kiedy pana tu nie było; chciałam... ale co panu jest? czy się pan gniewa na mnie?

- Nie, Haniu, ja się nie gniewam, bo nie umiałbym się gniewać na ciebie; ale widzę, że wymijasz moje pytania i że ot! oboje gramy z sobą w ślepą babkę zamiast rozmawiać szczerze i z ufnością, jak za dawnych czasów. Może ty tego nie czujesz, ale mnie to przykro, Haniu!...

Te proste słowa sprawiły tylko ten skutek, że wprowadziły nas oboje w ogromne zakłopotanie. Hania podała mi wprawdzie obie ręce;ja uścisnąłem te ręce może zbyt silnie i o zgrozo! pochyliwszy się szybko, ucałowałem je wcale jakoś nie tak, jak na opiekuna przystało. Następnie zmieszaliśmy się oboje do najwyższego stopnia: ona zaczerwieniła się aż po szyjkę, ja również i wreszcie zamilkliśmy, nie wiedząc ani be, ani me, jak zacząć tę rozmowę, która miała niby być szczerą i pełną ufności.

Potem ona spojrzała na mnie, ja na nią i znowu wywiesiliśmy na twarzach czerwone chorągwie. Siedzieliśmy obok siebie jak dwie lalki:

zdawało mi się, że słyszę przyspieszone bicie własnego serca. Położenie nasze było nieznośne. Chwilami czułem, że jakaś ręka bierze mnie za kołnierz i chce rzucić do jej stóp, a druga trzyma za włosy i nie puszcza; nagle Hania zerwała się i rzekła szybkim pomieszanym głosem:

- Muszę już iść; mam lekcje o tej godzinie z panią d'Yves: już blisko jedenasta.

Udaliśmy się tąż samą drogą ku domowi. Szliśmy tak jak i poprzednio w milczeniu, ja jak i poprzednio ścinałem szpicrutą główki kwiatów, ale ona już nie litowała się nad nimi.

Pięknie wróciły nasze dawne stosunki; nie ma co mówić!

Jezus Maria! co się ze mną dzieje - pomyślałem sobie, kiedy Hania pozostawiła mnie samego. Byłem zakochany tak, że aż włosy powstawały mi na głowie.

Tymczasem nadszedł ksiądz Ludwik i wziął mnie z sobą do gospodarstwa. Po drodze opowiadał mi mnóstwo rozmaitych rzeczy tyczących się naszego majątku, które nie zajmowały mnie ani trochę, choć udawałem, że słucham uważnie.

Brat mój, Kazio, który korzystając z wakacji całe dnie przesiadywał za domem, w stajniach, w lesie, ze strzelbą na koniu lub na łodzi, w tej chwili właśnie ujeżdżał pod wierzch na podwórzu folwarcznym młode konie ze stadniny. Ujrzawszy mnie i księdza przygalopował do nas na jakimś kasztanie, który rzucał się pod nim jak wściekły, i kazał nam podziwiać jego kształty, ogień i chody, po czym zsiadł i poszedł z nami. Zwiedziliśmy razem stajnie, obory, stodoły i wybieraliśmy się właśnie w pole, gdy dano znać, że przyjechał mój ojciec, trzeba więc było wrócić do domu. Ojciec przywitał mnie tak gorąco jak nigdy. Dowiedziawszy się o egzaminach, wziął mnie w objęcia i oświadczył, że odtąd chce mnie uważać za dorosłego. Jakoż istotnie w obejściu się jego ze mną zaszły wielkie zmiany. Traktował mnie poufalej i serdeczniej. Zaraz począł ze mną mówić o interesach naszych majątkowych, zwierzył mi się z zamiarami dokupienia jednego z sąsiednich majątków i pytał mnie o zdanie. Domyśliłem się, że mówi o tym umyślnie, aby okazać mi, jak poważnie sam patrzy na znaczenie moje jako dorosłego i najstarszego syna w rodzinie. A przy tym widziałem, jak dalece istotnie cieszył się mną i postępami mymi w nauce. Nigdy nie patrzył na mnie z taką miłością jak obecnie.Dumie jego rodzicielskiej pochlebiały niezmiernie świadectwa nauczycieli, jakie z sobą przywiozłem. Zauważyłem przy tym, że bada mój charakter, sposób myślenia, pojęcia o honorze i że

umyślnie zadaje mi rozmaite pytania, aby mnie z nich wymiarkować. I widać, egzamin ten rodzicielski wypadł pomyślnie, bo jakkolwiek zasady moje filozoficzne i społeczne były już arcy od ojcowskich odmienne, alem się z nimi nie wydawał, w innych zaś pojęciach nie mogliśmy się różnić. Toteż surowa, lwia twarz mego ojca rozjaśniona była jak nigdy. Obsypał mnie tego jeszcze dnia darami; darował mi parę pistoletów, z których strzelał się niedawno z p. Zollem i na których zakarbowanych było kilka innych pojedynków, jakie odbywał za młodych swych lat służąc wojskowo. Następnie otrzymałem pysznego konia wschodniej krwi i starą szablę po ojcach, z rękojeścią sadzoną kamieniami, z klingą szeroką damasceńską, z obrazem Matki Boskiej cyzelowanym złotem na stali i napisem: Jezus, Maria! Szabla ta stanowiła jedną z najcenniejszych naszych pamiątek rodzinnych, a przy tym wieczny od dawnych lat przedmiot westchnień moich i Kazia, bo cięła żelazo jak wióry. Ojciec dając mi ją, wydobył ją z pochwy, machnął nią parę razy, aż zawarczało powietrze i blask zrobił się w pokoju; potem nakreślił nią krzyż nad moją głową, ucałował obraz Matki Boskiej i wręczając mi ją rzekł: "W godne ręce! ja nie zrobiłem jej wstydu, nie zrób i ty!". Potem rzuciliśmy się sobie w objęcia, a szablę tymczasem porwał z zapałem Kazio i jakkolwiek piętnastoletni dopiero chłopak, ale nadzwyczaj silny, począł wykonywać nią cięcia, których dokładności i szybkości nie powstydziłby się żaden doświadczony nauczyciel fechtunku. Ojciec spoglądał na niego z zadowoleniem i rzekł:

- To będzie gracz, ale i ty tak potrafisz? Nieprawda?

- Potrafię, ojcze. Kaziowi bym jeszcze poradził. Ze wszystkich kolegów, z którymi uczyłem się razem fechtować, jeden przewyższał mnie tylko.

- Kto taki?

- Selim Mirza.

Ojciec skrzywił się.

- Ach Mirza! Ale ty musisz być silniejszy.

- Toteż to jedno, co pozwala mi się z nim trzymać. No, ale przecież z Selimem nie pobijemy się nigdy.

- Ej! różnie to bywa - odpowiedział mój ojciec.

Po obiedzie dnia tego siedzieliśmy wszyscy w obszernym, winem obrośniętym ganku, z którego widok był na ogromny dziedziniec i w dali na cienistą drogę sadzoną lipami. Pani d'Yves robiła szydełkiem obrus do kaplicy, ojciec i ksiądz Ludwik palili fajki popijając czarną kawę, Kazio

kręcił się przed gankiem, goniąc oczyma zwroty powietrzne jaskółek, do których miał ochotę strzelać kulami, a do których ojciec strzelać mu nie pozwolił, my zaś z Hanią oglądaliśmy przywiezione przeze mnie rysunki i jak najmniej myśleliśmy o rysunkach: przynajmniej dla mnie służyły one tylko do ukrywania przed innymi spojrzeń, jakie rzucałem na Hanię.

- Cóż, a jakże tam znalazłeś Hanię? Zbrzydła ci bardzo, panie opiekunie? -spytał mnie ojciec spoglądając żartobliwie na dziewczynkę.

Zacząłem nader pilnie wpatrywać się w rysunek i odpowiedziałem spoza papieru:

- Nie powiem, ojcze, żeby zbrzydła, ale wyrosła i zmieniła się.

- Już mi pan Henryk robił o te zmiany wyrzuty - wtrąciła swobodnie Hania.

Podziwiałem jej odwagę i przytomność; ja byłbym o tych wyrzutach tak swobodnie nie wspominał.

- Co tam, czy zbrzydła, czy wyładniała - rzekł ksiądz Ludwik - ale uczy się szybko i dobrze. Niech madame powie, jak prędko nauczyła się po francusku?

Trzeba wiedzieć, że ksiądz Ludwik, lubo człowiek bardzo wykształcony, nie umiał po francusku i nie mógł się nauczyć, choć kilkanaście lat spędził pod naszym dachem z panią d'Yves. A biedak miał słabość do francuszczyzny i znajomość jej uważał za niezbędną cechę wyższego wykształcenia.

- Nie mogę Hani zaprzeczyć, że uczy się łatwo i chętnie - odpowiedziała pani d'Yves - ale jednak muszę się na nią panu poskarżyć - dodała zwracając się ku mnie.

- O! pani! cóżem znów przewiniła? - zawołała Hania składając ręce.

- Coś przewiniła? Zaraz się tu będziesz tłumaczyć - odparła pani d'Yves. - Niech sobie pan wyobrazi, że ta panienka, jak tylko znajdzie chwilę czasu, zaraz chwyta za powieść i mam pewne powody sądzić, że kiedy idzie spać, to zamiast zgasić świecę i spać czyta jeszcze po całych godzinach.

- To robi bardzo niedobrze; ale zresztą wiem skądinąd, że naśladuje swoją nauczycielkę - rzekł mój ojciec, który lubił się sprzeciwiać pani d'Yves, gdy był w dobrym humorze.

- O, bardzo przepraszam, ja mam czterdzieści pięć lat - odpowiedziała

Francuzka.

- Patrzcie, nigdy bym tego nie powiedział - odrzekł ojciec.

- Niedobry pan jesteś!

- Nie wiem, ale wiem tylko, że Hania, jeżeli dostaje skąd powieści, to nie z biblioteki, bo klucz od biblioteki ma ksiądz Ludwik. Wina zatem na nauczycielkę spada.

Rzeczywiście pani d'Yves całe życie czytywała romanse, a mając namiętność do opowiadania ich wszystkim, musiała zapewne opowiadać je i Hani, dlatego w słowach ojca na wpół żartobliwych kryła się pewna prawda, którą umyślnie chciał wypowiedzieć.

- Patrzcie państwo, ktoś do nas jedzie - zawołał nagle Kazio.

Spojrzeliśmy wszyscy w ciemnię lipowej alei i istotnie na początku jej, może o wiorstę jeszcze drogi, ujrzeliśmy obłok kurzu, który przybliżał się ku nam z nadzwyczajną szybkością.

- Kto to może być? Co za szybkość - zauważył powstając ojciec. - Kurz taki, że nic nie można rozeznać.

Rzeczywiście upał był ogromny; deszcz nie padał już przeszło dwa tygodnie, więc po drogach tumany białego pyłu wznosiły się za każdym ruchem. Patrzyliśmy jeszcze chwilę na próżno na zbliżający się obłok. Który był już nie dalej jak o kilkadziesiąt kroków od dziedzińca, gdy nagle z tumanu wychyliła się głowa końska z czerwonymi, rozdętymi chrapami, z ognistymi oczyma i z rozwianągrzywą. Biały koń pędził w największym galopie, nogami zaledwie tykając ziemi, a na nim, pochylony na szyję końską po tatarsku, nie kto inny, tylko mój przyjaciel Selim.

- Selim jedzie, Selim! - zawołał Kazio.

- Co ten wariat robi! Brama zamknięta! - krzyknąłem zrywając się z miejsca.

Nie było czasu już bramy otworzyć, bo nikt nie zdołałby na czas nadbiec; tymczasem Selim pędził jak szalony na oślep i prawie pewnym było, że wpadnie na sztachety, przeszło dwa łokcie wysokie i pozaostrzane u góry.

- Boże! zmiłuj się nad nami! - wykrzyknął ksiądz Ludwik.

- Brama! Selimie! brama! - krzyczałem jak opętany, machając chustką i biegnąc co sił w poprzek dziedzińca.

Nagle Selim, o jakie pięć kroków od bramy wyprostował się na siodle, zmierzył spojrzeniem jak błyskawicą sztachety. Potem doszedł mnie

krzyk kobiet siedzących na ganku, gwałtowne tupotanie kopyt! koń wspiął się, zawisnął przednimi kopytami w powietrzu i w największym pędzie przesadził sztachety, nie zatrzymując się ani na chwilę.

Dopiero przed gankiem Selim osadził go tak, że aż kopyta zaryły mu się w ziemię i zerwawszy kapelusz z głowy, zaczął wywijać nim jak chorągiewką i krzyczeć:

- Jak się macie, moi drodzy, kochani państwo! Jak się macie! Moje uszanowanie panu dobrodziejowi! - wołał kłaniając się ojcu - moje uszanowanie kochanemu księdzu, pani d'Yves, pannie Hannie. Jesteśmy znów wszyscy razem. Wiwat! wiwat!

To mówiąc zeskoczył z konia i rzuciwszy cugle Frankowi, który w tej chwili wybiegł z sieni, począł ściskać ojca, księdza i całować po rękach kobiety.

Pani d'Yves i Hania były jeszcze blade ze strachu, ale właśnie dlatego witały Selima jak ocalonego, a ksiądz Ludwik rzekł:

- A wariacie, wariacie, coś ty nam strachu narobił. Myśleliśmy, że już po tobie.

- No, albo co?

- A z tą bramą. Jak to można tak pędzić na oślep!

- Na oślep? Przecie ja widziałem, że brama zamknięta. Oho! mam ja swoje doskonałe tatarskie oczy.

- I nie bałeś się skakać?

Selim roześmiał się.

- Nie, ani trochę, księże Ludwiku. Ale wreszcie to zasługa mego konia, nie moja.

- Voila un brave garçon! - rzekła pani d'Yves.

- O tak, nie każdy by się na to odważył - dodała Hania.

- Chcesz powiedzieć - odparłem - że nie każdy by koń przeskoczył, bo ludzi znalazłoby się takich więcej.

Hania zatrzymała na mnie długie spojrzenie:

- Nie radziłabym panu próbować.

Po czym spojrzała na Selima, a wzrok jej wyrażał podziw, bo istotnie, pominąwszy już zuchwały krok Tatara, który był jednym z tych hazardów, jakie zawsze podobają się kobietom, trzeba było widzieć go, jak wyglądał w tej chwili. Śliczne czarne włosy spadały mu na czoło, policzki miał

zarumienione szybkim ruchem, oczy błyszczące, z których biła wesołość i radość. Gdy stał teraz koło Hani, patrząc jej z ciekawością woczy, piękniejszych dwojga ludzi żaden artysta nie umiałby wymarzyć.

Co do mnie, byłem do najwyższego stopnia dotknięty jej słowami. Zdawało mi się, że owo: "nie radziłabym próbować", wyrzekła głosem, w którym drgał jakiś ton ironii. Spojrzałem pytającym wzrokiem na ojca, który przed chwilą oglądał Selimowego konia. Znałem jego ambicję rodzicielską, wiedziałem, że był zazdrosny, ilekroć kto w czymkolwiek mnie przewyższył, a w Selimie gniewało go to od dawna; dlatego liczyłem, że nie sprzeciwi mi się, jeżeli zechcę okazać, iż nie jestem gorszym od Selima jeźdźcem.

- Ten koń istotnie dzielnie skacze, ojcze - rzekłem.

- Ale i ten szatan dzielnie siedzi - odmruknął. - A ty, czybyś tak potrafił?

- Hania wątpi - odparłem z pewną goryczą. - Mogę spróbować?

Ojciec zawahał się, rzucił oczyma na sztachety, na konia, na mnie i rzekł:

- Daj pokój.

- Naturalnie! - zawołałem z żalem. - Lepiej mi uchodzić za babę w porównaniu z Selimem.

- Henryku! Co też ty wygadujesz! - zawołał Selim, otoczywszy moją szyję ramieniem.

- Skacz! skacz, chłopcze! a spraw się dobrze! - rzekł ojciec którego duma była dotkniętą.

- Konia mi tu! - zawołałem na Franka, który odprowadzał z wolna po dziedzińcu zmęczonego wierzchowca.

Hania nagle zerwała się z miejsca.

- Panie Henryku! - zawołała - to ja jestem powodem tej próby. Ja nie chcę, nie chcę. Pan tego nie zrobi... dla mnie.

I to mówiąc patrzyła mi w oczy, jakby chciała dopowiedzieć wzrokiem wszystko to, czego nie mogła wyrazić słowami.

Ach! za ten jej wzrok oddałbym ostatnią kroplę krwi w tej chwili, ale nie mogłem i nie chciałem się cofnąć. Obrażona duma moja była w tej chwili silniejszą od wszystkiego, dlatego zapanowałem nad sobą i odpowiedziałem sucho:

- Mylisz się, Haniu, jeśli sądzisz, że ty jesteś powodem. Będę skakał dla własnej przyjemności.

To mówiąc, mimo protestacji wszystkich z wyjątkiem ojca, siadłem na koń i stępo ruszyłem w lipową alejkę. Franek otworzył bramę i zamknął ją za mną natychmiast. Miałem gorycz w duszy i skakałbym przez te sztachety, choćby jeszcze dwa razy były wyższe. Ujechawszy ze trzysta kroków, zwróciłem konia i puściłem go kłusem, który natychmiast zmieniłem w galop.

Nagle spostrzegłem, że siodło chwieje się pode mną.

Stało się jedno z dwojga: albo popręg nadpękł w czasie poprzedniego skoku, albo Franek rozluźnił go koniowi dla odetchnienia i przez głupotę czy może przez zapomnienie nie ostrzegł mnie o tym dość wcześnie.

Teraz już było za późno. Koń w największym pędzie zbliżał się do sztachet, ja zaś nie chciałem go już cofać. Zabiję się, to się zabiję! - myślałem sobie. Ogarnęła mnie jakaś rozpacz. Ścisnąłem konwulsyjnie boki konia; wiatr świszczał mi w uszach. Nagle sztachety błysnęły mi tuż przed oczyma, machnąłem szpicrutą, uczułem się uniesiony w powietrze, o uszy obił misię krzyk z ganku, w oczach mi pociemniało i... po chwili ocuciłem się z omdlenia na gazonie.

Zerwałem się na równe nogi.

- Co się stało? - zawołałem. - Zleciałem? Zemdlałem?

Koło mnie stał ojciec, ksiądz Ludwik, Selim, Kazio, pani d'Yves i Hania blada jak płótno, ze łzami w oczach.

- Co ci jest? co ci jest? - wołano ze wszystkich stron.

- Nic zupełnie. Zleciałem, ale to nie z mojej winy. Popręg był pęknięty.

Istotnie, po chwilowym omdleniu czułem się zdrów zupełnie, tylko trochę brakło mi oddechu. Ojciec począł dotykać moich rąk, nóg... i pleców.

- Nie boli? - pytał.

- Nie, jestem zdrów zupełnie.

Wkrótce wrócił mi i oddech. Byłem tylko zły, bo mi się zdawało, że wydaję się śmiesznym. Bo też musiałem wyglądać śmiesznie. Zlatując z konia, przeleciałem z impetem przez całą szerokość drogi idącej koło trawnika i padłem na trawnik, skutkiem czego łokcie i kolana mego jasnego ubrania umalowane były na zielono, a ubranie i włosy w nieładzie. Ale z tym wszystkim, niefortunny ów wypadek oddał mi na razie pewną przysługę. Oto przed chwilą przedmiotem ogólnego zajęcia naszego kółka był Selim, jako gość i jako gość świeżo przybyły; teraz ja,

wprawdzie kosztem moich łokci i kolan, odebrałem mu tę palmę. Hania przypisując ciągle sobie, a mówiąc nawiasem - słusznie, powód tej hazadrownej próby, która tak mogła się źle dla mnie skończyć, starała się wynagrodzić mi dobrocią i słodyczą swoją nieostrożność. Pod takim wpływem odzyskałem też wkrótce wesołość, która udzieliła się i całemu, przed chwilą przerażonemu towarzystwu. Bawiliśmy się doskonale; podano podwieczorek, przy którym Hania była gospodynią, a potem wyszliśmy do ogrodu. W ogrodzie Selim rozszalał się jak małe dziecko, śmiał się, dokazywał, a Hania pomagała mu z całej duszy. Wreszcie Selim rzekł:

- Ach! jak my się teraz będziem bawić we troje.

- Ciekawam - rzekła Hania - które z nas najweselsze?

- To pewno ja - odpowiedział.

- A może ja? O ja także z natury jestem bardzo wesoła.

- A najmniej wesoły - to Henryk - dorzucił Selim. - On z natury jest poważny i trochę melancholiczny. Żeby żył w średnich wiekach, to zostałby błędnym rycerzem i trubadurem, tylko prawda: nie umie śpiewać! Ale my - dodał zwracając się do Hani - tośmy się w korcu maku szukali i dobrali.

- Ja się na to nie zgadzam - rzekłem. - Za dobrane usposobienia uważam usposobienia przeciwne, bo w takim razie jedno ma te własności, których brak drugiemu.

- Dziękuję ci - odparł Selim. - Przypuszczam, że ty z natury lubisz płakać, a panna Hanna się śmiać. No dajmy na to: żenicie się...

- Selim!

Selim spojrzał na mnie i począł się śmiać...

- A ty co, paniczu? Ha! Ha! A pamiętaszty mowę Cycerona "Pro archia? commoveri videtur iuvenis", co po polsku brzmi: zmieszanym wydaje się być młodzieniec. Ale to nie znaczy nic, bo ty sławnie nawet bez powodu raki pieczesz. Panno Hanno! on sławnie raki piecze, a teraz napiekł ich za siebie i za panią.

- Selim!

- Nic, nic. Wracam do założenia. Ty więc, panie płaczku, i pani, pani śmieszko, żenicie się. Otóż co się dzieje: on zaczyna beczeć, pani zaczyna się śmiać; nie rozumiecie się nigdy, nie schodzicie się nigdy, rozchodzicie się zawsze, i co mi to za dobrane natury! O! ze mną to co

innego! My po prostu śmielibyśmy się całe życie i koniec.

- Ach! co też pan mówi - odpowiedziała Hania. Swoją drogą oboje zaczęli się śmiać w najlepsze.

Co do mnie, nie miałem do śmiechu najmniejszej ochoty. Selim ani wiedział, jaką mi krzywdę robił, wmawiając w Hanię ową różnicę między usposobieniem jej i moim. Byłem do najwyższego stopnia rozgniewany i dlatego odezwałem się do Selima z przekąsem:

- Dziwny masz pogląd, a dziwi mnie on tym bardziej, że zauważyłem, iż masz pewną słabość do osób melancholicznych.

- Ja? - rzekł z niekłamanym zdziwieniem.

- Tak. Przypomnę ci tylko pewne okienko, kilka fuksji w okienku i twarzyczkę między fuksjami. Daję ci słowo, że nie znam tak melancholicznej twarzy.

Hania poczęła klaskać w ręce.

- Oho! dowiaduję się czegoś nowego! - zawołała śmiejąc się. - A ślicznie, panie Selim, ślicznie!

Myślałem, że Selim zmiesza się i straci fantazję, ale on tylko rzekł:

- Henryku!

- Co?

- Wiesz co robią z tymi, co mają za długi język?

I w śmiech.

Hania jednak poczęła mu się sprzeciwiać i napierać, by powiedział jej choć imię swojej wybranej. Nie namyślając się długo powiedział: "Józia!" Ale gdyby sobie był co z tego robił, zapłaciłby drogo za swoją szczerość, bo Hania odtąd nie dała mu już spokoju aż do samego wieczora.

- Czy ładna? - pytała.

- Taka sobie.

- Jakie ma włosy, oczy?

- Ładne, ale nie takie, jakie mi się najwięcej ze wszystkich podobają.

- A jakie się panu podobają?

- Włosy jasne, a oczy, jeżeli łaska, niebieskie, takie jak te, w które patrzę teraz.

- Oo! panie Selimie!

I Hania zachmurzyła się, Selim zaś złożył ręce, przymilił się i z tą...

swoją nieporównaną słodyczą w oczach począł mówić:

- Panno Hanno! niech pani się nie gniewa! Co pani biedne Tatarzysko zawiniło? Niech pani się nie gniewa! Niech pani się rozśmieje.

Hania patrzyła na niego i w miarę jak patrzyła, chmurka znikała z jej czoła. Po prostu oczarował ją. Uśmieszek począł się błąkać w kącikach jej ust; rozjaśniły się oczy, rozpromieniła twarzyczka i wreszcie odpowiedziała miękkim, łagodnym głosem:

- Dobrze, nie będę się gniewać, ale proszę być grzecznym.

- Będę, jak Mahometa kocham, będę!

-A bardzo pan kocha swojego Mahometa?

- Jak psy dziada.

I znowu zaczęli się śmiać oboje.

- No, a teraz niech mi pan powie - podjęła na nowo rozmowę Hania - w kim się kocha pan Henryk? Pytałam go, ale mi nie chciał powiedzieć.

- Henryk?... Wie pani co(tu Selim popatrzył na mnie spod oka), on się chyba jeszcze w nikim nie kocha, ale się będzie kochał. Oho! wiem doskonale w kim! I co do mnie...

- Co do pana?... - spytała Hania usiłując pokryć zmieszanie.

- Zrobiłbym toż samo. Ale zresztą... poczekajcie państwo: może on się już i kocha.

- Tylko proszę cię, daj pokój, Selimie!

- Mój ty poczciwy chłopczysko! - rzekł Selim ściskając mnie za szyję. - Ach! żeby pani wiedziała, jaki on poczciwy!

- O! wiem o tym! - odrzekła Hania. - Pamiętam, jaki był dla mnie po śmierci dziadka.

Chmurka smutku przeleciała teraz pomiędzy nami.

- Powiadam pani - mówił Selim chcąc zwrócić rozmowę na inny przedmiot - powiadam pani, że jak po egzaminie do Szkoły Głównej popiliśmy się razem z naszym mistrzem...

- Popili?

- Tak! O! to jest zwyczaj taki, któremu nie można uchybiać. Więc kiedyśmy się popili, wtedy, bo to ja, widzi pani, jestem roztrzepany, wniosłem pani zdrowie. Niemądrze zrobiłem, widzi pani; ale Henryk jak się zerwie: "Jak ty śmiesz wymawiać imię Hani w takim miejscu?" - powiada do mnie. Bo to był sobie sklep pijacki. Małośmy się nie

poczubili. Ale on pani nie da ubliżyć, co nie, to nie.

Hania podała mi rękę.

- Panie Henryku! Jaki pan dobry.

- No dobrze - odpowiedziałem ujęty słowami Selima - ale powiedz sama, Haniu, czy Selim nie jest równie poczciwy, że opowiada takie rzeczy.

- O! to mi wielka poczciwość! - rzekł śmiejąc się Selim.

- Ale tak! - odpowiedziała Hania - obaj panowie jesteście warci siebie i będzie nam razem bardzo dobrze.

- Pani będzie naszą królową! - wykrzyknął z zapałem Selim.

- Panowie! Haniu! prosimy na herbatę - ozwał się z werandy ogrodowej głos pani d'Yves.

Wróciliśmy na herbatę wszystko troje w jak najlepszym usposobieniu. Stół zastawiony był pod werandą; świece objęte szklanymi kielichami paliły się migotliwym światłem, a ćmy rojem krążąc koło światła tłukły się o szklane ściany kielichów; listki dzikiego winogradu szeleściły kołysane ciepłym powiewem nocnym, a za topolami wytoczył się wielki złoty miesiąc. Ostatnia rozmowa pomiędzy mną, Hanią i Selimem nastroiła nas na ton dziwnie łagodny i przyjazny. Wieczór tak cichy i spokojny oddziałał i na starszych. Twarze ojca i księdza Ludwika wypogodzone były jak niebo.

Po herbacie pani d'Yves zaczęła kłaść pasjans, ojciec zaś wpadł w jak najlepszy humor, gdyż zaczął opowiadać o dawnych czasach, co u niego zawsze było znakiem dobrego humoru.

- Pamiętam raz- mówił - staliśmy niedaleko jakiejś wioski w Krasnostawskiem; noc, pamiętam, była ciemna choć oko wykol(tu pociągnął dymu z fajki i puścił go nad świecę), człowiek był zmęczony jak żydowska szkapa, stoimy tedy sobie cicho, a wtem...

I tu nastąpiło opowiadanie dziwnych i przedziwnych wypadków. Ksiądz Ludwik, który już był je nieraz słyszał, powoli jednak przestawał palić, słuchał coraz uważniej, zakładał okulary na czoło i kiwając głową, powtarzał: "uhum! uhum!" albo też wykrzykiwał: "Jezus, Maria! - no i co!" My z Selimem, oparłszy się o siebie ramionami, z utkwionymi oczyma w ojca łowiliśmy z chciwością jego słowa; ale wrażenia na żadnej twarzy nie malowały się tak wybitnie, jak na twarzy Selima. Oczy świeciły mu ja węgle, rumieńce biły na twarz, wschodnia gorąca natura wyszła jakby oliwa na wierzch. Trudno mu było dosiedzieć na miejscu. Pani d'Yves

spojrzawszy nań uśmiechnęła się i pokazała go oczyma Hani, a potem obie poczęły mu się przypatrywać, bo bawiła je ta twarz jakby zwierciadło albo jak szyba wodna, w której odbija się wszystko, co tylko zbliży się do przeźroczy.

Dzisiaj, kiedy przypominam sobie podobne wieczory, nie umiem się oprzeć rozrzewnieniu. Wiele fal na wodzie, a obłoków na niebie upłynęło od tego czasu, a jednak pamięć skrzydlata ustawicznie przysuwa mi przed oczyma podobne obrazy dworu wiejskiego, cichej nocy letniej i takiej rodziny zgodnej, kochającej się, szczęśliwej; stary, posiwiały weteran opowiada tam o dawnych życia kolejach; u młodych skrzą się oczy, dalej jedna twarzyczka jak kwiat polny... Hej! dużo fal na wodzie, a obłoków na niebie upłynęło od tego czasu.

Tymczasem wybiła godzina dziesiąta. Selim zerwał się, bo miał rozkaz wracać na noc do domu. Postanowiliśmy, że całe towarzystwo odprowadzi go jeszcze aż do krzyża stojącego na końcu alei lipowej, blisko drugiego kołowrotu; ja zaś konno dalej jeszcze, bo aż za łąki. Wyruszyliśmy tedy wszyscy, oprócz Kazia, który rozespał się już w najlepsze.

Ja, Hania i Selim wysunęliśmy się naprzód: my obaj prowadząc konie za cugle, Hania między nami w środku. Starsi we troje szli za nami. W alei ciemno było; księżyc tylko, przedzierając się przez gęste liście, pstrzył srebrnymi plamami ciemną drogę.

- Zaśpiewajmy co - rzekł Selim - jaką starą pieśń, a ładną, na przykład o Filonie.

- Tego już nigdzie nie śpiewają - odparła Hania - ja umiem inną: "Oj, jesienią, jesienią więdnie liść na drzewie!".

Ułożyli się wreszcie, że będą śpiewać naprzód o Filonie, co bardzo lubił i ksiądz, i ojciec, bo im to przypominało dawne czasy, a potem: "Oj, jesienią, jesienią!" Hania oparła białą rączkę o grzywę Selimowego konia i zaczęli śpiewać:

Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły,

A tam ktoś klaszcze za borem;

Pewnie mnie czeka mój Filon miły

Pod ulubionym jaworem...

Gdy skończyli, ozwały się zciemności za nami głosy starszych: "brawo! brawo! zaśpiewajcie jeszcze co". Ja wtórowałem, jak mogłem, alem nie

umiał dobrze śpiewać, a Hania i Selim mieli śliczne głosy, szczególniej zaś Selim. Czasami, gdym zbyt przekręcił nutę, śmieli się ze mnie oboje. Potem zanucili jeszcze kilka pieśni, podczas których myślałem sobie: dlaczego ta Hania trzyma rękę na grzywie konia Selima, a nie mego? Ten koń szczególniej jej się podobał. Chwilami przytulała się do jego szyi lub klepiąc ją ręką powtarzała: "mój koniczek, mój!", a łagodne zwierze parskało i wyciągało rozwarte, chrapiące nozdrza w kierunku jej ręki, jakby szukając cukru. Wszystko to sprawiło, że posmutniałem znowu i nie patrzyłem na nic, tylko na tę rękę ciągle spoczywającą na grzywie.

Tymczasem doszliśmy do krzyża, koło którego kończyły się lipy. Selim począł mówić wszystkim: "dobranoc", pocałował w rękę panią d'Yves, a chciał pocałować i Hanię, ale nie pozwoliła na to, przy czym spojrzała na mnie jakby z obawą. Za to kiedy już Selim siedział na koniu, zbliżyła się doń i poczęła z nim rozmawiać. Przy blasku księżyca, którego w tym miejscu nie przesłaniały lipy, widziałem jej oczy wzniesione ku Selimowi i słodki wyraz twarzy.

- Niech pan nie zapomina o panu Henryku - rzekła mu. - Będziemy zawsze razem bawić się i razem śpiewać, a tymczasem dobranoc!

To rzekłszy podała mu rękę, po czym starsi wraz z nią zwrócili się ku domowi, my zaś z Selimem ku łąkom.

Jechaliśmy czas jakiś w milczeniu, otwartą drogą bez drzew. Naokół jasno było tak, że można by policzyć igiełki na niskich krzakach jałowcu, rosnącego po drodze. Od czasu do czasu tylko prychnęły konie lub strzemię szczęknęło o strzemię. Spojrzałem na Selima: był zamyślony i oczyma wodził po głębiach nocnych. Miałem nieprzezwyciężoną chęć mówić o Hani: potrzebowałem mówić o niej koniecznie; potrzebowałem wyspowiadać się komu z całodziennych wrażeń, obgadać każde jej słówko, a ani rusz nie umiałem zacząć tej rozmowy z Selimem. Ale Selim zaczął ją pierwszy, bo nagle ni sta, ni zowąd przechylił się ku mnie i objąwszy mnie za szyję ucałował w policzek i wykrzyknął:

- Ach! mój Henryku! jaka śliczna i miła ta twoja Hania! Niech tam Józię licho porwie!

Wykrzyknik ten zmroził mnie, jak nagłe tchnienie zimowego wiatru. Nie odpowiedziałem nic, tylko odjąłem rękę Selima ze swojej szyi i odsunąwszy go zimno jechałem dalej w milczeniu. Widziałem, że się zmieszał bardzo i zamilkł także, a po chwili zwróciwszy się do mnie, rzekł:

- Czy ty się gniewasz o co?

- Dziecko jesteś.

- Możeś zazdrosny?

Zatrzymałem konia.

- Dobranoc ci, Selimie!

Widocznym było, że nie miał ochoty jeszcze się żegnać, ale wyciągnął machinalnie rękę do uścisku. Potem otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale ja szybko zwróciłem konia i pokłusowałem do domu.

- Dobranoc!- zawołał Selim.

Stał jeszcze chwilę na miejscu, potem z wolna odjechał w swoją stronę.

Zwolniwszy biegu jechałem stępa. Noc była śliczna, cicha, ciepła; pokryte rosą łąki wydawały się jak rozległe jeziora; z łąk dochodziły mnie głosy derkaczy: bąk huczał w dalekich trzcinach. Podniosłem oczy na gwiaździsty bezmiar; chciało mi się modlić i płakać.

Nagle usłyszałem za sobą tętent konia. Obejrzałem się: był to Selim. Dognał mnie, zrównał się ze mną i zastąpiwszy mi drogę, rzekł wzruszonym głosem:

- Henryku! wróciłem się, bo tobie coś jest. Z początku pomyślałem: jeśli się gniewa, niech się gniewa! Ale potem zrobiło mi się ciebie żal. Nie mogłem wytrzymać. Powiedz mi, co tobie jest? Może ja za dużo mówiłem z Hanią? Może ty ją kochasz? Henryku?

Łzy ścisnęły mi gardło i nie umiałem na razie nic odpowiedzieć. Ale gdybym był poszedł za pierwszym natchnieniem i rzucił się na poczciwą pierś tego chłopaka, i wypłakał się na niej, i wyznał wszystko! Ach! wspomniałem już, że ile razy w życiu przyszło mi zetknąć się z wylaniem serdecznym i samemu serdecznie pierś odkryć, tyle razy jakaś niepohamowana duma przekorna, którą trzeba było łamać jak skałę oskardem, mroziła mi serce i więziła słowa w ustach. Ileż to szczęścia popsuło mi się w życiu przez tę dumę, ileż razy żałowałem jej później! A jednak w pierwszej chwili nie umiałem się jej oprzeć.

Selim powiedział: "żal mi się ciebie zrobiło!", a zatem litował się nade mną; to już wystarczało, ażeby mi zamknąć usta.

Milczałem więc, a on patrzył na mnie swymi anielskimi oczyma i mówił z akcentem prośby i skruchy w głosie:

- Henryku! może ty ją kochasz? Ona mi się, widzisz, podobała, ale i na tym koniec. Chcesz, to nie powiem do niej ani słowa więcej. Powiedz:

może ty ją już kochasz? Co ty masz do mnie?

- Nie kocham się i do ciebie nie mam nic. Jestem trochę słaby. Zleciałem z konia, rozbiłem się. Ja się wcale nie kocham, tylko zleciałem z konia! Dobranoc ci!

- Henryku! Henryku!

- Powtarzam ci, że zleciałem z konia.

Rozstaliśmy się znowu. Selim ucałował mnie na drogę i odjechał spokojniejszy, bo istotnie prawdopodobnym było, że to upadek podziałał na mnie w ten sposób; ja zaś zostałem sam, z sercem ściśniętym, z jakimś głębokim żalem, ze łzami, które ściskały mnie za gardło: wzruszony dobrocią Selima, zły na siebie i przeklinający się w duszy, żem go odepchnął. Puściłem konia galopem i za chwilę byłem przed domem.

Okna sali bawialnej były oświecone, dochodził przez nie dźwięk fortepianu. Oddałem konia Frankowi i wszedłem do sali. To Hania grała jakąś piosenkę, której nie znałem: grała sobie fałszując z całym zaufaniem dyletantki melodię, bo niedawno się zaczęła uczyć, ale aż nadto wystarczająco, abyzachwycić o wiele więcej rozkochaną niż muzykalną moją duszę. Gdy wszedłem, uśmiechnęła się do mnie nie przestając grać, ja zaś rzuciłem się na fotel stojący naprzeciwko i począłem na nią patrzyć. Przez pulpit widać było jej spokojne, pogodne czoło i regularnie narysowane brwi. Powieki miała spuszczone, bo patrzyła na palce. Grała jeszcze przez czas jakiś, potem ustała i podniósłszy oczy na mnie rzekła pieściwym, miękkim głosem:

- Panie Henryku?

- Co, Haniu?

- Chciałam się pana o coś spytać... Aha! Zaprosił pan na jutro pana Selima?

- Nie. Ojciec życzy sobie, żebyśmy jutro pojechali do Ustrzycy, bo przyszedł od matki pakiet dla pani Ustrzyckiej.

Hania umilkła i uderzyła kilka cichych akordów, ale widocznie czyniła to tylko machinalnie, myśląc o czym innym, bo po chwili znowu podniosła na mnie oczy:

- Panie Henryku?

- Co, Haniu?

- Chciałam się pana o coś spytać... Aha! Czy bardzo ładna ta Józia z

Warszawy, co?

A! tego było już nadto! Gniew pomieszany z goryczą ścisnął mi serce. Zbliżyłem się szybko do fortepianu, a usta mi się trzęsły, gdym odpowiedział:

- Nie ładniejsza od ciebie. Bądź spokojna! Możesz śmiało próbować swych wdzięków na Selimie.

Hania aż wstała z taboretu, a gorący rumieniec obrazy oblał jej policzki.

- Panie Henryku, co pan mówi?

- To, co ty zamierzasz.

To rzekłszy chwyciłem za kapelusz, skłoniłem się jej i wyszedłem z pokoju.

Rozdział VII Łatwo się domyślić, jak przepędziłem noc po owych całodziennych zmartwieniach. Położywszy się w łóżko przede wszystkim zapytałem sam siebie, co się stało i dlaczego wyprawiałem takie awantury przez cały dzień? Odpowiedź była łatwa: nic się nie stało, tj. ani Selimowi, ani Hani nie mogłem zarzucić nic takiego, co by nie dało się wytłumaczyć bądź to uprzejmością, obowiązującą wszystkich jednakowo, bądź ciekawością, bądź wzajemną sympatią. Że Selim podobał się Hani, a ona jemu, to było więcej niż pewne; ale jakież miałem prawo burzyć się z tego powodu i mącić spokój wszystkim. Nie oni więc zawinili, tylko ja: ta myśl powinna była mnie uspokoić, ale stało się przeciwnie. Jakkolwiek bądź tłumaczyłem sobie wzajemne ich stosunki, jakkolwiek powtarzałem sobie, że istotnie nic się nie stało, jakkolwiek uznawałem, że niesłusznie wyrządziłem niejedną przykrość obojgu, przecież czułem jakąś niewyraźną groźbę zawieszoną nad sobą w przyszłości; to zaś, że groźba owa była niewyraźną, że nie dała się uchwycić w formę zarzutu Mirzie lub Hani, czyniło ją dla mnie tym dotkliwszą. Prócz tego pomyślałem sobie jeszcze jedno. Oto że nie mając prawa nic im zarzucić, mam jednak dostateczny powód być niespokojnym. Były to wszystko subtelności, rzeczy prawie niechwycalne, w których umysł mój, do tej pory prosty, plątał się i męczył jak wśród ciemności i manowców. Czułem się po prostu zmęczony i przybity, jakby po odbyciu długiej podróży, a oprócz tego jeszcze jedna myśl, najgorszai najboleśniejsza, wracała mi ustawicznie do głowy, że to ja sam, wyraźnie ja, przez swoją zazdrość i przez swoją niezręczność popycham fatalnie ku sobie tych dwoje. O! na tyle

świadomości zdobyłem się już wówczas, jakkolwiek nie miałem żadnego doświadczenia. Takie rzeczy się odgaduje. Co więcej: wiedziałem, że wśród owych błędnych ścieżek będę i dalej szedł nie tam, gdzie zechcę, ale tam, gdzie popchnie mnie uczucie i inne nieraz chwilowe i nie znaczące okoliczności, które jednak bywają ważne i od których nieraz szczęście zależy. Co do mnie, byłem bardzo nieszczęśliwy, a chociaż komuś umartwienia owe moje mogą się wydawać błahe, to jednak powiem, że wielkość każdej niedoli nie zależy od tego, jaką ona jest sama w sobie, ale jak ją ktoś odczuwa.

A jednak nic się nie stało! nic się jeszcze nie stało! Leżąc w łóżku powtarzałem sobie te słowa dopóty, aż z wolna myśli poczęły mi się mącić, rozpraszać i wpadać w zwykły bezład senny. Rozmaite obce pierwiastki poczęły mi się pod nie podsuwać. Opowiadania ojcowskie, osoby i wypadki tych opowiadań łączyły się z chwilą obecną, z Selimem, z Hanią i z moją miłością. Może i miałem trochę gorączki, tym bardziej żem się potłukł. Knot wypalonej świecy zapadł nagle w lichtarz: pociemniało, potem znów wyskoczył błękitny płomień, potem mniejszy i jeszcze mniejszy, aż wreszcie jeszcze raz konające światło błysnęło potężnie i zgasło. Musiało już być późno; za okiennicą piały koguty; usnąłem ciężkim i niezdrowym snem, z którego rozbudziłem się nieprędko.

Nazajutrz pokazało się, że zaspałem porę śniadania, a zatem i sposobność widzenia Hani aż do obiadu, bo do godziny drugiej miała lekcje z panią d'Yves. Ale za to, wyspawszy się dobrze, nabrałem otuchy i nie spoglądałem na świat tak czarno. Będę dla Hani dobry, uprzejmy i tym nagrodzę jej wczorajszą moją opryskliwość, myślałem sobie. Tymczasem nie przewidziałem jednej okoliczności: oto że Hani nie tylko dokuczyły ostatnie moje słowa, ale że ją także obraziły. Gdy Hania zeszła wraz z panią d'Yves na obiad, porwałem się ku niej żywo i nagle, jakby mnie kto wodą oblał, cofnąłem się na powrót w siebie razem ze swoją serdecznością, nie dlatego żebym chciał to zrobić, ale dlatego, że zostałem odepchnięty. Hania powiedziała mi bardzo grzecznie: "dzień dobry", ale tak zimno, że od razu odeszła mnie ochota do serdecznych wylewów. Po czym siadła obok pani d'Yves i przez cały obiad nie zdawała się już więcej dostrzegać mojej egzystencji. Wyznaję, że w tej chwili egzystencja owa wydała mi się tak marną i tak opłakaną, iż gdyby mi ktoś dawał za nią trzy grosze, powiedziałbym mu, że przepłaca. Cóż jednak miałem robić? Obudziła się we mnie chęć oporu i postanowiłem

odpłacić Hani takąż samą monetą. Dziwna to rolawzględem osoby, którą się kocha nad wszystko. Prawdziwie mogłem powiedzieć: "bluźnią ci usta, choć płacze serce!" Przez cały obiad nie mówiliśmy ani razu ze sobą wprost, tylko za pośrednictwem osób trzecich. Gdy Hania na przykład mówiła, że nad wieczorem będzie deszcz, zwracała się z tym do pani d'Yves, na co ja również pani d'Yves, a nie Hani, odpowiadałem, że deszczu nie będzie. To dąsanie się i przekomarzanie wzajemne miało nawet dla mnie pewien drażniący urok. Ciekawy jestem, moja panienko, jak my to będziemy obchodzić się ze sobą w Ustrzycy, bo przecie mamy jechać do Ustrzycy, myślałem sobie w duchu. Naumyślnie w Ustrzycy spytam ją wobec obcych o coś, ona musi przecie odpowiedzieć i tak te lody pękną! Obiecywałem sobie wiele po tej bytności w Ustrzycy. Wprawdzie miała jechać z nami pani d'Yves, ale co mi to szkodziło! Tymczasem szło mi daleko więcej o to, żeby nikt z obecnych przy stole nie spostrzegł naszych gniewów. Jeśli ktoś spostrzeże, myślałem, spyta: czy się gniewamy, zaraz wszystko wyjdzie na wierzch i wszystko się wyda! Na samą myśl o tym, rumieniec bił mi na twarz, a obawa ściskała serce. Ale, o dziwo! spostrzegłem, że Hania daleko mniej się tego boi niż ja; dalej, że widzi moją bojaźń i w duszy sobie z niej dworuje. Z kolei czułem się tym upokorzony, ale na razie nie było co robić. Czekała mnie Ustrzyca, więc uchwyciłem się tej myśli jak deski zbawienia.

Ale widocznie myślała o niej i Hania, bo po obiedzie przyniósłszy ojcu kawę czarną, pocałowała go w rękę i rzekła:

- Proszę pana, mogę ja nie jechać do Ustrzycy?

Ach! jaka niegodziwa! jaka niegodziwa! ta ukochana Hania, pomyślałem sobie w duszy.

Ale ojciec, który był trochę głuchy, nie dosłyszał od razu, tylko ucałowawszy dziewczynę w czoło, rzekł:

- Czego tam chcesz, kobietko?

- Mam jedną prośbę.

- Jaką?

- Mogęż nie jechać do Ustrzycy?

- A cóż to, czy chora jesteś?

Jeżeli powie, że chora, pomyślałem znowu, wszystko przepadło, tym bardziej że ojciec jest w dobrym humorze.

Hania jednak nie kłamała nigdy, nawet niewinnie i dlatego zamiast

spędzić ów brak chęci na ból głowy odrzekła:

- Nie, zdrowa jestem, ale nie mam ochoty.

- A no, to pojedziesz do Ustrzycy, bo trzeba, żebyś jechała.

Hania dygnęła i nie rzekłszy ani słowa odeszła. Co do mnie, byłem uradowany z całej duszy i gdyby tylko uchodziło, jakże bym chętnie był pokazał Hani na palcach: zyg, zyg, zyg!

Po chwili jednak, kiedy zostaliśmy z ojcem sami, spytałem go, dlaczego kazał jej jechać.

- Chcę, żeby sąsiedzi przyzwyczaili się widzieć w niej naszą krewną. Hania jadąc do Ustrzycy czyni to niejako w imieniu twojej matki: rozumiesz?

Nie tylkom rozumiał, ale chciało mi się ucałować za tę myśl poczciwegoojca.

O godzinie piątej mieliśmy wyjechać. Hania i pani d'Yves ubierały się tymczasem na górze, ja zaś kazałem zaprząc do lekkiego na dwie osoby wolanta, bo sam miałem zamiar jechać konno. Do Ustrzycy było półtorej mili, przy pięknej więc pogodzie mieliśmy przed sobą przejażdżkę nader przyjemną. Gdy Hania zeszła z góry, przybrana wprawdzie czarno, ale starannie, a nawet ozdobnie, bo taka była wola ojca, nie mogłem oczu od niej oderwać. Wyglądała tak ślicznie, że natychmiast uczułem, jak mięknie mi serce, a chęć oporu i sztuczny chłód ulatuje gdzieś za dziewiątą granicę. Ale królowa moja przeszła obok mnie prawdziwie po królewsku, nie spojrzawszy nawet na mnie, choć także wyświeżyłem się, jakem umiał. Mówiąc nawiasem, była trochę nadąsaną, bo rzeczywiście nie miała ochoty jechać, choć nie było to z chęci dokuczenia mi, ale dla innych słuszniejszych, jak się później przekonałem, powodów.

Punkt piąta siadłem na koń, moje panie do karykla i ruszyliśmy razem. Przez drogę trzymałem się od strony Hani, chcąc wszelkimi sposobami zwrócić jej uwagę na siebie. Jakoż spojrzała raz na mnie, gdy koń mój wspiął się dęba, zmierzyła mnie spokojnym okiem od stóp do głowy; bodaj, czy nie uśmiechnęła się nawet nieznacznie, co na razie bardzo dodało mi otuchy, ale natychmiast zwróciła się do pani d'Yves i zaczęła z nią rozmawiać w ten sposób, że nie mogłem się wtrącać do rozmowy.

Przyjechaliśmy wreszcie do Ustrzycy, gdzie zastaliśmy Selima. Pani Ustrzyckiej nie było w domu, był tylko pan, dwie guwernantki: Francuzka i Niemka, i dwie panienki: starsza Lola, rówieśnica Hani, ładna i dość z natury zalotna szatynka, i młodsza Marynia, jeszcze dziecko. Panie po

pierwszych powitaniach wybrały się zaraz do ogrodu na truskawki, mnie zaś i Selima zabrał ze sobą pan Ustrzycki, aby nam pokazać swoją nową broń i nowe psy na dziki, które sprowadził wielkim kosztem aż z Wrocławia. Wspomniałem już, że pan Ustrzycki był to najzagorzalszy myśliwiec w całej okolicy, a przy tym człowiek bardzo zacny, dobroduszny i równie uczynny, jak bogaty. Miał tylko jedną wadę, która dla mnie czyniła go nudnym, to jest śmiał się ciągle, co kilka słów uderzał się rękoma po brzuchu powtarzając: "Farsa, mości dobrodzieju! jak się nazywa? co?" Zwano go z tego powodu sąsiad-farsa albo sąsiad jak-się-nazywa.

Otóż sąsiad-farsa poprowadził nas do psiarni, nie zważając, że może wolelibyśmy ze sto razy być przy pannach w ogrodzie. Przez jakiś czas słuchaliśmy cierpliwie jego opowiadań, aż wreszcie ja przypomniałem sobie jakiś interes do pani d'Yves, a Selim po prostu rzekł:

- Wszystko to jest bardzo dobre, panie dobrodzieju! Psy są bardzo ładne, ale cóż my zrobimy, kiedy obaj mamy większą ochotę iść do panien?

Pan Ustrzycki uderzył się dłońmi po brzuchu.

- A, farsa, mości dobrodzieju! jak się nazywa?co? No, to idźcie, pójdę z wami!

I poszliśmy. Wkrótce jednak pokazało się, że nie miałem sobie czego tak dalece życzyć. Hania, która jakoś trzymała się na uboczu od swoich towarzyszek, nie przestała mnie zapoznawać i może naumyślnie zajęła się Selimem; mnie zresztą wypadało bawić pannę Lolę. O czym rozmawiałem z panną Lolą, jakim sposobem nie mówiłem niedorzeczności i jak odpowiadałem na jej uprzejme pytania - nie wiem, bo śledziłem ciągle Selima i Hanię, łowiąc uszami słowa ich rozmowy, chwytając spojrzenia i ruchy. Selim nie spostrzegł tego ale spostrzegła Hania i naumyślnie przyciszała głos lub spoglądała z pewną kokieterią na swego towarzysza, który pozwalał się tej powodzi łask unosić. "Poczekajże, Haniu, pomyślałem sobie, robisz ty mnie na złość, zrobię ja i tobie". I tak rozumując zwróciłem się do mojej towarzyszki. Zapomniałem powiedzieć, że panna Lola miała szczególniejszą słabość do mnie i okazywała mi to aż nadto wyraźnie. Począłem więc być dla niej uprzejmy, dworowałem i śmiałem się, choć chciało mi się więcej płakać niż śmiać, a Lola spoglądała na mnie rozpromieniona swymi wilgotnymi, ciemnoniebieskimi oczyma i poczęła wpadać w romantyczny nastrój.

Ach! gdyby wiedziała, jakem ją nienawidził w tej chwili! A jednak tak

dalece byłem przejęty swoją rolą, że popełniłem nawet coś niegodziwego. Oto, gdy panna Lola zrobiła w ciągu rozmowy jakąś złośliwą uwagę o Selimie i Hani, wówczas jakkolwiek zatrząsłem się w duszy z gniewu, przecie nie odpowiedziałem jej, jak należało, ale uśmiechnąłem się tylko dość głupio i zbyłem ją milczeniem. Chodziliśmy w ten sposób z godzinę, następnie podano podwieczorek pod płaczącym kasztanem, którego gałęzie zniżając się końcami aż do ziemi, tworzyły jakby zieloną kopułę nad naszymi głowami. Teraz dopiero zrozumiałem, że Hania nie tylko dla mnie nie chciała jechać do Ustrzycy, ale miała swoje bardziej uzasadnione przyczyny.

Była to po prostu rzecz taka: pani d'Yves, jako pochodząca ze starej szlachty francuskiej i wreszcie więcej od innych nauczycielek wykształcona, uważała się za coś lepszego od Francuzki, a zwłaszcza od Niemki z Ustrzycy; te zaś obie uważały się z kolei za coś lepszego od Hani, ponieważ dziadek jej był służącym. Ale dobrze wychowana pani d'Yves nie dawała im tego uczuć, one zaś wyraźnie, aż do niegrzeczności lekceważyły Hanię. Były to zwykłe babskie kwasy i ambicyjki, ale nie mogłem pozwolić, żeby moja droga Haniulka, sto razy zresztą więcej warta od całej Ustrzycy, miała być ich ofiarą. Hania lekceważenie owo znosiła z taktem i słodyczą, czyniącą zaszczyt jej charakterowi: było to jej jednak przykro. Gdy pani Ustrzycka była obecna, nic podobnego nie miało nigdy miejsca, ale w tej chwili obie guwernantki korzystały właśnie z dobrej sposobności. Jak tylko Selim usiadł koło Hani, zaraz zaczęły się szepty i przycinki, w których po trochu i panna Lola,zazdroszcząca Hani piękności, brała udział. Odparłem owe docinki kilkakrotnie ostro, może zbyt nawet ostro, ale wkrótce zastąpił mnie mimo mej woli Selim. Widziałem, że błyskawica gniewu przemknęła po jego brwiach, ale wkrótce opamiętał się i uspokojony zwrócił szyderczy wzrok na guwernantki. Cięty, dowcipny i wygadany jak mało kto w jego wieku wkrótce tak daleko zbił je z tropu, że nie wiedziały, gdzie się podziać. Pomagała mu w tym pani d'Yves swoją powagą i ja, który zresztą chętnie byłbym nawet wybił obie cudzoziemki. Panna Lola nie chcąc mnie zrażać przeszła także na naszą stronę i lubo nieszczerze, poczęła okazywać Hani dwa razy więcej niż zwykle uprzejmości. Słowem: tryumf nasz był zupełny, na nieszczęście jednak i ku wielkiemu memu umartwieniu główna zasługa spadła i tym razem na Selima. Hania, która mimo całego taktu z wysileniem wytrzymywała łzy, cisnące się jej do oczu, poczęła spoglądać na Selima jak na swego wybawcę, z wdzięcznością i uwielbieniem. Toteż kiedyśmy wstali od stołu i znowu poczęli chodzić

parami po ogrodzie, usłyszałem, jak Hania pochyliła się ku Selimowi i szepnęła wzruszonym głosem:

- Panie Selimie! ja panu bardzo...

I urwała nagle, bo bała się rozpłakać, a wzruszenie mimo jej woli brało nad nią górę.

- Panno Hanno! nie mówmy o tym. Niech pani na to nie uważa i... niech się pani nie martwi.

- Toteż widzi pan, jak mi trudno o tym mówić; ale chciałam panu podziękować.

- I za co? Panno Hanno! i za co? Ja nie mogę znieść łez w pani oczach. Ja bym dla pani chętnie...

Teraz z kolei on nie dokończył, bo nie umiał znaleźć wyrazu, a może w porę spostrzegł, że zbyt pozwala się unosić uczuciom, jakich miał pełne piersi; więc tylko zmieszany odwrócił głowę, by nie dać poznać wzruszenia, i umilkł.

Hania patrzyła na niego rozświetlonymi od łez oczyma, a ja wtedy już nie pytałem co się stało.

Kochałem Hanię całą mocą młodej duszy, ubóstwiałem ją; kochałem ją tak, jak w niebie tylko kochają; kochałem jej postać, kochałem jej oczy, każdy promień włosów, dźwięk mowy; kochałem każdą jej sukienkę, powietrze, którym oddychała, a miłość ta przenikała mnie na wskroś i była nie tylko w sercu, ale w całej mojej istocie, żyłem tylko w niej i przez nią, płynęła we mnie jak krew, biła ode mnie jak ciepło. Dla innych może istnieje coś obok miłości, dla mnie cały świat istniał w niej, nic poza nią. Dla świata byłem ślepy, głuchy i głupi, bo rozum i zmysły zająłem tym jednym tylko uczucie. Czułem, że płonę jakby rozpalona pochodnia i że trawi mnie ten płomień, i że ginę, i że umieram. Czym była ta miłość? Wielkim głosem, wielkim wołaniem duszy na drugą duszę: "moja ubóstwiona, moja święta,moja kochana, usłysz mnie!" Otóż nie pytałem już, co się stało, bom zrozumiał, że nie mnie, nie mnie to odpowiadała Hania na tę serdeczną prośbę. Wśród obojętnych ludzi człowiek spragniony kochania chodzi jak w lesie i huka, i nawołuje jak w lesie, czekając, czy nie odpowie mu głos sympatyczny, więc jeszcze i dlatego nie pytałem już, co się stało, bom przez własną miłość i przez własne próżne wołanie przeczuł i usłyszał dwa sympatyczne głosy: Selima i Hani! Wołali się wzajemnie głosami serc, wołali się na nieszczęście moje, sami o tym nie wiedząc. Jedno drugiemu było niby echem leśnym i jedno

szło za drugim jak echo idzie za głosem. I cóżem ja mógł poradzić przeciw tej konieczności, którą oni mogli zwać szczęściem - ja: nieszczęściem? Cóżem mógł poradzić przeciw temu porządkowi natury, przeciw tej fatalnej logice rzeczy? Jak zdobyć serce Hani, skoro jakaś siła nieprzeparta kłoni ją w inną stronę?

Odłączyłem się od towarzystwa i siadłem na ławce ogrodowej, a myśli podobne szumiały mi w głowie jak zwichrzone stada ptactwa. Ogarnął mnie szał cierpienia i rozpaczy. Czułem, że pośród rodziny, pośród życzliwych serc byłem jednak tak samotny; świat cały wydał mi się tak pusty, sierocy, niebo nade mną tak na krzywdę ludzką obojętne, że mimo woli jedna myśl zapanowała we mnie nad innymi i pochłonęła wszystkie, i pokryła swym ponurym spokojem. Imię jej było: śmierć. A potem: wyjście z tego błędnego koła i koniec cierpień, i rozwiązanie całej tej smutnej komedii, i rozcięcie wszystkich bolesnych węzłów opasujących duszę, i wypoczynek po umęczeniu: ach! ten wypoczynek, którego tak byłem spragniony: wypoczynek ciemny, wypoczynek nicości, ale cichy, wiekuisty!

Byłem jak człowiek zmorzony łzami, cierpieniem i snem. Usnąć mi! usnąć! - myślałem sobie - za jakąkolwiek cenę, choćby za cenę życia. Potem zaś ze spokojnych, ogromnych błękitów niebieskich, dokąd uciekła dawna moja wiara dziecinna, przyleciała jeszcze jedna myśl jak ptak i usiadła mi na mózgu. Myśl ta zawarta była w krótkich słowach:

A jeśli?

Było to nowe koło, w które wplatałem się na mocy nieubłaganej konieczności. Oh! cierpiałem bardzo, a tam z sąsiedniej alei dochodziły mnie wesołe słowa lub ciche półsłowa rozmawiających, koło mnie pachniały kwiaty, na drzewach świegotały ptaki udające się na spoczynek; nade mną wisiało pogodne niebo, zarumienione zorzą zachodnią: wszystko było spokojne, szczęśliwe, ja sam tylko zbolały i z zaciśniętymi zębami pragnąłem umrzeć wśród tego rozkwitu życia.

Nagle drgnąłem: przede mną zaszeleściła suknia kobieca.

Spojrzałem: była to panna Lola. Cicha była jakaś i łagodna, patrzyła na mnie ze współczuciem, a może i więcej jak ze współczuciem. Wśród blasków wieczora i cieniów rzucanych przez drzewa wydawała się blada: rozwiane, niby przypadkiem, bujne warkocze spływały jej na ramiona.

W tej chwili nie czułem do niej nienawiści. Duszojedyna litościwa! - pomyślałem - czy przychodzisz mnie pocieszyć?

- Panie Henryku! pan smutny jakiś, może cierpiący?

- O tak, pani! Cierpiący jestem - zawołałem z wybuchem i porwawszy jej rękę przyłożyłem ją sobie do rozpalonego czoła, potem pocałowałem ją gwałtownie i uciekłem.

- Panie Henryku! - zawołała na mnie z cicha.

A jednocześnie na skręcie ulicy ukazali się Selim i Hania. Oboje widzieli mój wybuch: widzieli, jak całowałem i przyciskałem do czoła rękę Loli; widzieli to oboje, więc uśmiechnięci zamienili z sobą wejrzenia, jakby mówiąc sobie wzajemnie:

- Rozumiemy, co się to znaczy.

Ale tymczasem pora była odjechać do domu. Selimowi droga zaraz za kołowrotem wypadała w inną stronę, obawiałem się jednak, czy nie zechce nas odprowadzać, z pośpiechem siadałem na koń i mówiłem głośno, że już późno, że na nas i na Selima czas. Żegnając się otrzymałem od panny Loli dziwnie gorący uścisk ręki, na który nie odpowiedziałem i ruszyliśmy w drogę.

Selim zaraz za kołowrotem zawrócił, ale pierwszy raz pocałował na dobranoc Hanię w rękę i Hania mu tego nie broniła.

Przestała mnie już zapoznawać. Była w usposobieniu zbyt łagodnym, żeby pamiętać ranne gniewy, ale ja tłumaczyłem sobie to usposobienie jak najgorzej.

Pani d'Yves zaraz po kilku minutach usnęła i poczęła się kiwać na wszystkie strony. Spojrzałem na Hanię, nie spała; oczy jej były otwarte szeroko i błyszczące jakby ze szczęścia.

Nie przerywała wcale milczenia, była widocznie zbyt zajęta własnymi myślami. Dopiero blisko domu spojrzała na mnie, a widząc, że jestem tak zamyślony, rzekła:

- O czym pan tak myśli, czy o Loli?

Nie odpowiedziałem ani słowa, tylko ścisnąłem zęby i pomyślałem: szarp, szarp mnie, kiedy ci to sprawia przyjemność, ale nie wyciśniesz ze mnie ani jęku.

Ale Hani rzeczywiście ani się śniło mnie szarpać.

Zadała pytanie, bo miała prawo jej zadać.

Zdziwiona moim milczeniem, powtórzyła pytanie raz jeszcze. Znowu nie odpowiedziałem nic. Myślała więc, że to są dąsy trwające jeszcze od rana i także umilkła.

Rozdział VIII Rankiem kilka dni później pierwsze rumiane blaski porannej zorzy wpadły przez serce wykrojone w okiennicy i zbudziły mnie ze snu. Wkrótce zapukał ktoś w okiennicę i w różanym otworze ukazała się nie twarz Zosi Mickiewiczowskiej, która w podobny sposób budziła Tadeusza, ani też mojej Hani, ale wąsata twarz Wacha, leśniczego, a gruby głos zawołał:

- Paniczu!

- Wilki gonią za wilczycą w Pohorowych chaszczach. Mieliśmy iść na wabia.

- Zaraz!

Ubrałem się: wziąłem strzelbę, nóż myśliwski i wyszedłem. Wach stał cały mokry od rosy porannej z długą zardzewiałą pojedynką na plecach, z której jednak nie zdarzyło mu się nigdy chybić. Ranek był wczesny: słońce jeszcze nie weszło ani ludzie nie wyszli do roboty, ani bydło w pole. Niebo tylko barwiło się błękitnie, różowo i złociście na wschodzie, a na zachodzie było surowe.Swoją drogą staremu było pilno.

- Mam bidę i szkapę. Pojedziemy ku wykrotom - rzekł.

Siedliśmy i pojechali. Zaraz za stodołami zając wyskoczył z owsa i przebiegłszy nam drogę skoczył na łąkę, znacząc ciemniejszymi ślady srebrną od rosy jej powierzchnię. Stary rzekł:

- Kot przez drogę! Na psa urok!

A potem dodał:

- Późno już. Niedługo ziemia cień chwyci.

Znaczyło to, że niedługo słońce zejdzie, bo przy blasku zorzy ciało nie rzuca cienia na ziemię.

- A to przy cieniu źle? - spytałem.

- O wielkim, to tak jako tako; ale o małym, próżna robota.

W języku niemyśliwskim znaczyło to znów: im później, tym gorzej, bo wiadomo, że im bliżej południa, tym cień mniejszy.

- Odkąd poczniemy? - spytałem.

- Od wykrotów, ale w samych Pohorowych chaszczach.

Pohorowe chaszcze była to część lasu nadzwyczaj zarosła, gdzie znajdowały się wykroty, to jest jamy pod korzeniami starych drzew wywróconych przez burzę.

- I na wabia myślicie, Wachu, że się uda?

- Pocznę grać jak basiora, może jaki basior wyjdzie.

- A może i nie.

- E! tak i wyjdzie.

Dojechawszy do chaty Wacha zostawiliśmy konia i bid ę chłopcu, sami zaś udaliśmy się piechotą. Po półgodzinnej drodze, kiedy słońce zaczęło wschodzić, zasiedliśmy w wykrotach.

Koło nas naokół była gęstwa nieprzebita drobnych zarośli; gdzieniegdzie rosły tylko wielkie drzewa, wykrot zaś był tak głęboki, że schowaliśmy się weń z głowami.

- Teraz plecami - mruknął Wach.

Usiedliśmy do siebie plecami, tak że nad powierzchnię gruntu wystawały nam tylko czubki głów i lufy strzelb.

- Czuj! - rzekł Wach. - Poczynam grać.

Włożywszy dwa palce w usta i modulując nimi przeciągły głos, Wach zagrał jak basiora, to jest zawył jak wilczyca wabiąca wilków.

- Czuj!

I przyłożył ucho do ziemi.

Ja nie usłyszałem nic, ale Wach oderwał twarz od ziemi i szepnął:

- Gra, ale daleko. Będzie pół mili.

Potem czekał z kwadrans i znów zawył przebierając palcami w ustach. Żałosny, a złowrogi głos przebił gęstwinę i daleko, daleko leciał po mokrej ziemi, odbijając się od sosny do sosny.

Wach na nowo przyłożył ucho do ziemi.

- Gra! jest nie dalej jak półtory wiorsty.

Jakoż rzeczywiście i ja usłyszałem teraz jakby odległe echo wycia, dalekie jeszcze bardzo, zaledwie dosłyszalne, ale dające się już wśród szelestu liści rozróżnić.

- Skąd wyjdzie? - spytałem.

- Na panicza.

Wach zawył trzeci raz: wycie odpowiedziało już blisko. Ścisnąłem mocniej strzelbę w ręku, a obaj zatamowaliśmy dech w piersiach. Cisza była niezmierna, wiatr tylko strząsał krople rosy z leszczyny, które spadały szemrząc po liściach. Z daleka, z innej strony lasu, doszło nas tokowanie głuszca.

Nagle o jakie trzysta kroków zamajaczyło coś w gęstwinie, krzaki

jałowcowe poruszyły się żywo i spośród ciemnych igieł wynurzyła się szara trójkątna głowa ze śpiczastymi uszami i czerwonymi oczyma. Strzelać nie mogłem, bo byłojeszcze zbyt daleko, więc czekałem cierpliwie, lubo z bijącym sercem. Wkrótce całe zwierze wynurzyło się z jałowca i w kilku niewielkich skokach podbiegło ku wykrotowi, wietrząc pilnie na wszystkie strony. Na sto pięćdziesiąt kroków wilk zatrzymał się i nastawił uszy, jakby coś przeczuł. Wiedziałem, że bliżej już nie podejdzie, i pociągnąłem za cyngiel.

Huk strzału zmieszał się z bolesnym zaskowyczeniem basiora. Wyskoczyłem z wykrotu. Wach za mną, ale wilka nie znaleźliśmy na miejscu. Wach jednak obejrzał pilnie miejsce, gdzie rosa starta była na polance, i rzekł:

- Farbuje!

Rzeczywiście na trawie były ślady krwi.

- Nie pudło, choć daleko! nie pudło; farbuje, o! farbuje, trzeba za nim iść.

A więc i poszliśmy. Gdzieniegdzie trafialiśmy na potłuczoną trawę i większe ślady krwi; znać było, że ranne wilczysko od czasu do czasu wypoczywa. Ale tymczasem upłynęła godzina drogi po gąszczach i chaszczach, potem druga; słońce było już wysoko; uszliśmy ogromny kawał drogi nie znalazłszy nic prócz śladów, które zresztą czasem niknęły zupełnie. Potem trafiliśmy na kąt lasu; ślady szły ze dwie wiorsty polem w kierunku stawu i wreszcie ginęły na błotach porosłych trzciną i tatarakiem. Dalej nie można było iść bez psa.

- Już on tam zostanie, a ja jutro go znajdę - rzekł Wach i zawróciliśmy do domu.

Wkrótce przestałem myśleć i o wilku, i o Wachu, i o niefortunnym trochę rezultacie polowania, a natomiast wróciłem do zwykłego mego koła utrapień. Kiedy zbliżaliśmy się do lasu, zając wyrwał mi się prawie spod nóg, a ja zamiast strzelić do niego drgnąłem tylko jakby rozbudzony z zamyślenia.

- A! panie! - zawołał z oburzeniem Wach - do rodzonego brata bym strzelił, żeby mi się tak pomknął.

Ale ja uśmiechnąłem się tylko i szedłem dalej w milczeniu. Przechodząc przez leśną drogę, tak zwaną Ciociną dróżkę, wiodącą do gościńca ku Chorzelom, ujrzałem na mokrej ziemi świeże ślady podkutych kopyt końskich.

- Nie wiecie, Wachu, co to mogą być za ślady? - pytam.

- Mnie się widzi, że to panicz z Chorzel tędy przejechał do dwora - odparł Wach.

- A to i ja pójdę do dworu - odpowiedziałem. - Bądźcie zdrowi, Wachu!

Wach począł mnie nieśmiało prosić, bym wstąpił do jego chaty, do której było niedaleko, posilić się trochę. Wiedziałem, że jeśli mu odmówię, zrobię mu wielką przykrość, a jednak odmówiłem, obiecawszy tylko przyjść nazajutrz rano. Ale nie chciałem, by Selim i Hania zostawali długo sam na sam, beze mnie. Przez te pięć dni, które upłynęły od czasu wizyty w Ustrzycy, Selim bywał wprawdzie codziennie. Wzajemna sympatia dwojga młodych rozwijała się szybko pod moimi oczyma. Ale też pilnowałem ich jak oka w głowie i dziś pierwszy raz zachodził wypadek, że mogli zostawać z sobą dłużej sam na sam. A nuż, myślałem sobie, przyjdzie międzynimi do wyznania i czułem, że blednę, jak ten, co traci nadzieję nadziei.

Bałem się tego jakby jakiegoś nieszczęścia, jakby niecofnionego wyroku śmierci, o którym się wie, że nadejść musi, ale który człek odwłóczy, ile mu sił stanie.

Wróciwszy do domu, na dziedzińcu spotkałem księdza Ludwika, ubranego w worek na głowie, otaczający drucianą siatkę na twarz. Ksiądz Ludwik wybierał się do pasieki.

- Czy Selim tu jest, księże Ludwiku? - spytałem.

- Jest; będzie z półtorej godziny, jak przyjechał.

Serce zadrgało mi niespokojnie.

- A gdzie go znajdę?

- Wybierali się na staw z Hanią i z Ewunią.

Pobiegłem szybko do ogrodu nad brzeg stawu, gdzie stały czółna. Rzeczywiście jednego z większych czółen brakło; spojrzałem na staw, ale zrazu nie mogłem nic dojrzeć. Domyśliłem się, że Selim musiał skręcić na prawo ku olszynom, skutkiem czego czółno wraz z jadącymi zasłonięte było przez rosnące po brzegach trzciny. Schwyciłem wiosło i wskoczywszy w małą jednoosobową łódkę, ruszyłem cicho na staw, trzymając się trzcin i nie wyjeżdżając z nich całkowicie, tak aby widzieć nie będąc widzianym.

Jakoż wkrótce ujrzałem ich. Na obszernej, nie porośniętej trzciną przestrzeni tkwiło nieruchomie czółno: wiosła były zwieszone. Na jednym

jego końcu siedziała, odwrócona od Hani i Selima, małą siostrzyczka moja Ewunia, na drugim końcu ich dwoje. Ewunia pochylona ku wodzie, uderzała w nią wesoło rączkami i całkiem była zajęta tą zabawą; Selim zaś i Hania, prawie oparci o siebie ramionami, zdawali się zatopieni w rozmowie. Najmniejszy powiew wietrzyka nie marszczył przeźroczystej, błękitnej toni, a czółno, Hania, Ewunia i Selim odbijali się w niej jak w zwierciadle, spokojnie i nieruchomie.

Był to może bardzo piękny obrazek, ale na widok jego krew uderzyła mi do głowy. Zrozumiałem wszystko: wzięli ze sobą Ewunię, bo dziecina nie mogła im przeszkadzać ani rozumieć miłosnych wyznań. Wzięli ją dla pozoru. "Stało się!", pomyślałem sobie; "stało się!", zaszumiały trzciny. "Stało się!", wybełkotała fala uderzająca o brzeg mojej łódki i w oczach mi pociemniało; uczułem zimno i gorąco, uczułem, że bladość pokrywa mi twarz! "Straciłeś Hanię! straciłeś!", wołały jakieś głosy nade mną i we mnie. A potem usłyszałem, jakby też same głosy wołały: "Jezus, Maria!", a potem jeszcze mówiły: "przysuń się bliżej i ukryj się w trzcinach, zobaczysz więcej!" Usłuchałem i podciągnąłem się z łódką cicho jak kot. Ale i z tej odległości nie mogłem słyszeć rozmowy, widziałem tylko lepiej; siedzieli obok siebie na jednej ławeczce, nie trzymając się za ręce, Selim jednak zwrócony był ku Hani; zdawało mi się przez chwilę, że klęka przed nią, ale mi się to tylko zdawało. Zwrócony był ku niej i patrzył na nią błagalnie: ona zaś nie patrzyła na niego, ale jakby oglądała się na wszystkie strony niespokojnie, potem zaś podniosła oczy ku niebu. Widziałem,że była zmieszana; widziałem, że on błagał o coś; widziałem wreszcie, jak złożył ręce przed nią, jak ona z wolna, z wolna zwracała główkę i oczy ku niemu: jak wreszcie zaczęła się ku niemu pochylać, ale nagle oprzytomniawszy drgnęła i odsunęła się na sam brzeżek łodzi, a wówczas on schwycił ją za rękę niby obawiając się, żeby nie spadła w wodę. Widziałem, że nie puścił już tej ręki, a potem nie widziałem już nic więcej, bo chmura zasłoniła mi oczy. Wypuściłem wiosło z ręki i padłem na dno łodzi. "Ratunku! ratunku, Boże! - wołałem w duszy - tu zabijają człowieka!" Czułem, że brak mi tchu. O! jakże ja ją kochałem i jakiż byłem nieszczęśliwy! Leżąc na dnie łodzi i szarpiąc ze wściekłości na sobie ubiór czułem zarazem całą bezsilność tej wściekłości. Tak jest, byłem bezsilny, bezsilny jak atleta ze związanymi rękoma, bo i cóż mogłem uczynić? Mogłem zabić Selima, siebie; mogłem uderzyć swoją łodzią o ich łódź i zatopić w falach oboje, ale nie mogłem wydrzeć z serca Hani miłości do Selima i zabrać dla siebie wyłącznie, niepodzielnie!

Ach! to poczucie bezsilnego gniewu, to przekonanie: nie ma rady! w tej chwili gorsze było prawie od wszystkich innych. Zawsze wstydziłem się płakać nawet przed samym sobą. Jeśli ból wyciska mi gwałtownie łzy z oczu, to niemniej gwałtownie wstrzymywała je duma. Ale teraz załamała się wreszcie bezsilna wściekłość, szarpiąca mi piersi i wobec tej samotni, wobec tej łodzi z zakochaną parą, odbijającej się w lustrzanej fali, wobec spokojnego nieba i tych trzcin szeleszczących smutno nad moją głową, i ciszy, i moich nieszczęść, i mojej niedoli wybuchnąłem ogromnym łkaniem, jedną wielką falą łez i leżąc na wznak, z rękoma splecionymi nad głową, ryczałem prawie z żałości wielkiej, niewypowiedzianej.

Potem osłabłe. Napadło mnie jakieś odrętwienie. Zmysły prawie przestały działać, uczułem zimno w końcach rąk i nóg. Słabo mi było i coraz słabiej. Myślałem resztkami myśli, że to już zbliża się śmierć i uspokojenie wielkie, a lodowate. Zdało mi się, że ta posępna, grobowa władczyni bierze mnie w swoje posiadanie, więc witałem ją spokojnym, szklistym okiem. Skończyło się! myślałem i niby wielki jakiś ciężar spadł mi z piersi.

Ale nie skończyło się nic. Jak długo tak leżałem na dnie łódki, nie umiałem sam sobie zdać sprawy. Na niebieskim sklepieniu przed oczyma mymi przesuwały się czasem lekkie, puszyste chmurki, czasem przeleciały kwiląc żałośnie to czajki, to żurawie. Słońce weszło wysoko na niebie i paliło żarem. Ustał wiatr, przestały szemrać tkwiące nieruchomo trzciny. Obudziłem się jakby ze snu i począłem się rozglądać naokoło. Czółna z Hanią i Selimem już nie było. Cisza, spokój i upojenie panujące w całej naturze dziwną stanowiły sprzeczność ze stanem sennego odrętwienia, z jakiego obudziłemsię przed chwilą. Naokoło wszystko było spokojne, uśmiechnięte. Ciemnoszafirowe koniki wodne siadały na zrębach łódki i na płaskich jak tarcze liściach nenufarów; maleńkie szare ptaszki kołysały się po trzcinach gwarząc słodko; gdzieniegdzie słychać było pracowite brzęczenie zabłąkanej na wodach pszczółki; czasem z tataraku ozwały się dzikie kaczki; cyranki wyprowadzały swoje młode na polanki wodne. Królestwa i rzeczypospolite ptasie odchylały oczom moim zasłonę swego codziennego życia, ale ja nie zważałem na nic. Senność moja jeszcze nie przeszła. Dzień był znojny, czułem nieznośny ból głowy, więc wychyliwszy się z czółna, chwytałem dłońmi wodę i piłem ją spieczonymi ustami. Wróciło mi to trochę siły. Wziąwszy wiosło ruszyłem między szuwarami do domu, ile że już i późno było, a w dodatku pewno pytano o mnie.

Po drodze próbowałem uspokajać się. Jeżeli Selim i Hania wyznali sobie, że się kochają, to może i lepiej się stało, myślałem. Przynajmniej skończyły się przeklęte dni niepewności. Nieszczęście odchyliło przyłbicę i stoi przede mną z jasną twarzą. Znam je i muszę z nim walczyć. Dziwna rzecz, myśl ta poczęła nawet mieć dla mnie pewien bolesny urok. Ale nie miałem jeszcze pewności i postanowiłem sobie wybadać zręcznie Ewunię, przynajmniej o tyle, o ile to było możliwym.

Trafiłem do domu na obiad. Z Selimem przywitałem się zimno i siadem do stołu w milczeniu. Ojciec spojrzał na mnie i zawołał:

- Co tobie jest, czyś nie chory?

- Nie. Zdrów jestem, tylko zmęczony. Wstałem o trzeciej rano.

- Dlaczego?

- Chodziliśmy z Wachem na wilki. Postrzeliłem wilka. Później położyłem się spać i trochę mnie głowa boli.

- A przejrzyj no się w lustrze, jak wyglądasz.

Hania przestała na chwilę jeść i przypatrywała mi się pilnie.

- Może to wczorajsza wizyta w Ustrzycy tak podziałała na pana, panie Henryku? - rzekła.

Spojrzałem jej prosto w oczy i spytałem prawie ostro:

- Jak to rozumiesz?

Hania zmieszała się i poczęła coś niewyraźnie tłumaczyć. Selim przyszedł jej w pomoc.

- No, to bardzo naturalne. Kto się kocha, ten mizernieje.

Zacząłem spoglądać na przemiany to na Hanię, to na Selima i odpowiedziałem z wolna, dobitnie, kładąc nacisk na każdą sylabę:

- Nie widzę, żebyście zmizernieli: ani ty, ani Hania.

Pąsowy rumieniec oblał twarze obojga. Nastała chwila bardzo kłopotliwego milczenia. Ja sam nawet byłem niepewny, czy nie za daleko się posunąłem; szczęściem jednak ojciec nie wszystko słyszał, co się mówiło, ksiądz Ludwik zaś wziął to za zwykłe przekomarzanie się młodych.

- A to osa z żądłem! - wykrzyknął zażywszy tabaki. - A to was wziął. A widzicie: nie zaczepiajcie go.

O, Boże! jakże mnie mało ten mój tryumf pocieszał i jakże chętnie zrzekłbym się go za przegraną Selima!

Po obiedzie, przechodząc przez salon, spojrzałem w lustro. Rzeczywiście wyglądałem jak Piotrowin. Oczy miałem podsiniałe, twarz zapadłą. Wydało misię, że zbrzydłem ogromnie, ale to teraz było mi już wszystko jedno.

Poszedłem szukać Ewuni. Obie siostrzyczki, które obiad jadały wcześniej od nas, były w ogrodzie, gdzie była urządzona gimnastyka dziecinna. Ewunia siedziała niedbale na drewnianym stoku zawieszonym na czterech sznurach u poprzecznej belki huśtawki. Siedząc rozprawiała sama z sobą, potrząsając od czasu do czasu lokami swej złotej główki i przebierając nóżkami.

Ujrzawszy mnie uśmiechnęła się i wyciągnęła małe rączki. Wziąłem ją na ręce i poszedłem w głąb alei.

Potem siadłem na ławce i postawiwszy Ewunię przed sobą spytałem:

- Cóż tam Ewunia dziś robiła cały dzień?

- Ewunia jeździła na spacel z męziem i Hanią - odpowiedziała przechwalając się dziewczynka.

Selima nazywała Ewunia swoim mężem.

- A czy Ewunia była grzeczna?

- Była.

- Ha! bo grzeczne dzieci to zawsze przysłuchują się, co starsi mówią, i uważają, żeby się czegoś nauczyć. A czy Ewunia pamięta, co Selim mówił z Hanią?

- Zapomnialam.

- Ej, może choć trochę Ewunia pamięta?

- Zapomnialam.

- Niegrzeczna jesteś! Niech Ewunia sobie zaraz przypomni, bo nie będę kochał Ewuni.

Dziewczynka zaczęła trzeć piąstką jedno oko, a drugim załzawionym poglądała na mnie spod czoła i nachmurzywszy się jakby do płaczu, z podkówką na ustach, odrzekła już drgającym od łez głosem:

- Zapomnialam.

Cóż mogło mi odpowiedzieć biedactwo? Doprawdy wydałem się sam sobie głupim, a zarazem wstyd mi się jakoś zrobiło mówić dwoistym językiem do tego niewinnego aniołka: o co innego pytać, czego innego chcieć się dowiedzieć. Przy tym Ewunia była pieszczotą całego domu i

moją, więc nie chciałem jej dłużej udręczać. Ucałowałem ją tedy w buzię, pogłaskałem i puściłem. Dziewczynka pobiegła zaraz na huśtawkę, ja zaś odszedłem taki mądry jak i poprzednio, jednakże z przekonaniem w duszy, że wyznanie między Selimem i Hanią już nastąpiło.

Nad wieczorem dnia tego Selim rzekł do mnie:

- Nie zobaczę cię przez tydzień, jadę.

- Gdzie? - spytałem obojętnie.

- Ojciec mi każe - odrzekł - odwiedzić stryja w Szumnej; muszę tam zabawić z jaki tydzień.

Spojrzałem na Hanię. Wiadomość ta nie wywołała na jej twarzy żadnego wrażenia. Widocznie Selim mówił z nią już poprzednio.

Natomiast uśmiechnęła się i podniósłszy oczy od robótki, patrzyła na Selima figlarnie trochę, trochę przekornie, potem zaś rzekła:

- A czy pan z wielką ochotą tam jedzie?

- Jak bryś na łańcuch! - odpowiedział szybko, ale pomiarkował się w czas i widząc, że pani d'Yves, która nie znosiła najmniejszej trywialności, krzywi się trochę, dodał:

- Przepraszam za wyrażenie, ja stryja kocham, ale widzi pani... mnie tu... blisko... pani d'Yves, lepiej.

I mówiąc to rzucił romansowe spojrzenie na panią d'Yves, co pobudziło do śmiechu wszystkich, nie wyjmując i pani d'Yves, która lubo obraźliwa, miała do Selima szczególniejszą słabość. Wzięła go jednak lekko za ucho i z dobrotliwym uśmiechem rzekła:

- Młodyczłowieku, mogłabym być twoją matką!

Selim pocałował ją w rękę i był zgoda, ja zaś pomyślałem sobie: jaka to jednak różnica między mną a Selimem. Gdybym to ja tak posiadał wzajemność Hani, to bym tylko marzył i patrzył w niebo. Gdzieby mi tam było do żartów, a on i śmiał się, i żartował, i był wesoły, tak jakby nigdy nic.

Kiedy nawet promieniował ze szczęścia, czynił to zawsze wesoło.

Na samym odjeździe rzekł do mnie:

- Wiesz, co ci powiem: jedź ze mną!

- Nie pojadę. Nie mam wcale zamiaru.

Zimny ton tej odpowiedzi uderzył jakoś Selima.

- Dziwny ty się jakiś stałeś - odparł. - Nie poznaję cię od niejakiego

czasu, ale...

- Dokończ.

- Ale zakochanym wszystko się wybacza.

- Z wyjątkiem, jeśli nam w drogę wchodzą - odpowiedziałem głosem kamiennego Komandora.

Selim uderzy mnie przenikliwym spojrzeniem jak błyskawicą i sięgnął mi aż do dna duszy.

- Co ty mówisz?

- Mówię, że nie pojadę, a po wtóre, że nie wszystko się przebacza!

Gdyby nie to, że przy tej rozmowie wszyscy byli obecni, Selim zapewne natychmiast postawiłby jasno całą sprawę. Ja jednak nie chciałem jej stawić jasno, póki nie miałem pewniejszych dowodów. Widziałem jednak, że ostatnie moje słowa zaniepokoiły Selima, a strwożyły Hanię. Pokręcił się jeszcze chwilę, zwłócząc odjazd pod błahymi pozorami, a potem upatrzywszy chwilę, rzekł do mnie z cicha:

- Siądź na koń i odprowadź mnie. Chcę z tobą pomówić.

- Innym razem - odpowiedziałem głośno. - Dziś czuję się trochę słaby.

Rozdział IX Selim istotnie odjechał do stryja i bawił tam nie tydzień, ale dni dziesięć. Smutno płynęły nam te dni w Litwinowie. Hania zdawała się mnie unikać i poglądała na mnie jakby z tajoną obawą. Nie miałem wprawdzie zamiaru rozmawiać z nią szczerze o niczym, bo pętała mi słowa na ustach duma, ale ona, nie wiem już dlaczego, urządzała tak sprawy umyślnie, że nie byliśmy ani przez chwilę sam na sam. Zresztą tęskniła widocznie. Zmizerniała aż i schudła, a ja ze drżeniem patrząc na jej tęsknotę myślałem: więc to nie kaprys dziewczęcy, przelotny, ale na nieszczęście uczucie prawdziwe i głębokie! Sam zresztą byłem rozdrażniony, chmurny i smutny. Na próżno ojciec, ksiądz i pani d'Yves wypytywali się, co mi jest? Czym nie chory? Odpowiadałem przecząco, a troskliwość ich drażniła mnie tylko. Dnie całe spędzałem samotnie, na koniu, to w lasach, to w szuwarach na łodzi. Żyłem jak dziki człowiek. Raz całą noc przepędziłem w lesie ze strzelbą i psem przy ognisku, które roznieciłem umyślnie. Czasem po pół dnia spędzałem z owczarzem naszym, który był znachorem, a zdziczały przez ciągłą samotność, zbierał wiecznie różne zioła, badał ich własności i mnie wtajemniczał w świat fantastyczny guseł i przesądów. Doprawdy czyby kto uwierzył? Ale były chwile, żetęskniłem za Selimem i za moimi "kołami udręczeń", jak je zwykle nazywałem.

Raz przyszła mi myśl odwiedzić starego Mirzę w Chorzelach. Stary ujęty tym, że odwiedzam go dla niego samego, przyjął mnie z otwartymi rękoma. Ale ja w innym tam przybyłem celu. Ot przyszło mi na myśl popatrzyć w oczy portretowi owego strasznego Mirzy, pułkownika petyhorców, z czasów Sobieskiego. I gdym patrzył w te złowrogie oczy, zwracające się wszędzie za człowiekiem, przyszli mi na myśl moi właśni dziadowie, których konterfekty wisiały w sali bawialnej u nas; również surowi, żelaźni.

Umysł mój pod wpływem podobnym wrażeń doszedł do stanu dziwnej egzaltacji. Samotność, cisza nocna, życie z naturą, wszystko to powinno było podziałać na mnie uspokajająco; ale ja nosiłem w sobie niby zatruty postrzał. Chwilami oddawałem się marzeniom, które ten stan jeszcze pogarszały. Nieraz leżąc w jakim zapadłym kącie boru lub na łodzi w szuwarach, wyobrażałem sobie, że jestem w pokoiku Hani przy jej nogach, że całuję jej stopy, ręce i sukienkę, że nazywam ją najbardziej pieszczonymi imionami, a ona kładzie mi swoje ubóstwiane dłonie na rozpalone czoło i mówi: "Nacierpiałeś się już dosyć, zapomnijmy o wszystkim! To był przykry sen! Ja ciebie kocham, Henryku!" Ale potem następowało przebudzenie i ta szara rzeczywistość, ta posępna jak chmurny dzień moja przyszłość, wiecznie bez niej, aż do końca życia bez niej, wydawała mi się tym straszniejszą. Dziczałem więc coraz więcej, unikałem ludzi, nawet ojca, księdza Ludwika i pani d'Yves. Kazio ze swoją gadatliwością chłopca-podlotka, ze swoją ciekawością, wiecznym śmiechem i wiecznymi psotami uprzykrzył mi się do ostatka. A jednak oni poczciwi starali się mnie rozerwać i cierpieli po cichu nad moim stanem, nie umiejąc go sobie wytłumaczyć. Hania, czy się domyślała czego, czy nie, boć miała silne powody wierzyć, że kocham się w Loli Ustrzyckiej, robiła, co mogła, żeby mnie pocieszyć. Byłem jednak tak cierpki nawet i dla niej, że nie mogła pozbyć się pewnej obawy mówiąc do mnie. Ojciec, sam ojciec zwykle surowy i bezwzględny, próbował mnie rozerwać i zainteresować czymkolwiek, a przy tym i zbadać. Niejednokrotnie zaczynał ze mną rozmowy, które jak sądził, powinny były mnie zająć. Pewnego dnia po obiedzie wyszedł ze mną na dziedziniec i rzekł patrząc na mnie badawczo:

- Czy tobie się czasem nie zdaje jedna rzecz? Chciałem się o to dawno spytać: czy tobie się nie zdaje, że Selim trochę zanadto kręci się koło Hani.

Po prostu rzeczy sądząc, powinienem się był zmieszać i dać się złapać,

jak to mówią, na gorącym uczynku. Ale byłem w takim nastroju, że ani jednym drgnieniem nie zdradziłem wrażenia, jakie uczyniły na mnie słowa ojca, i odrzekłem spokojnie:

- Nie. Wiem, że tak nie jest... ubodło mnie, że ojciec brał udział w tych sprawach. Sądziłem,że ponieważ tu o mnie tylko chodzi, a więc ja tylko będę rozstrzygał.

- Czy ręczysz za to? - spytał ojciec.

- Ręczę. Selim kocha się w Warszawie w jakiejś tam pensjonarce.

- Bo widzisz, jesteś przecie opiekunem Hani i powinieneś nad nią czuwać.

Wiedziałem, że poczciwy ojciec mówił to tylko dlatego, żeby pobudziwszy moją miłość własną, zająć mnie czymś i wyrwać moje myśli z tego ponurego kręgu, w którym zdawały się obracać; ale odpowiedziałem, jakby na przekór, obojętnie i ponuro:

- Co ja tam jestem za opiekunem. Ojca nie było, więc stary Mikołaj mnie ją zostawił, ale prawdziwym opiekunem nie ja jestem.

Ojciec zmarszczył się: widząc jednak, że tym sposobem nie trafi ze mną do ładu, wziął się na inny. Uśmiechnął się pod siwym wąsem, przymrużył po żołniersku jedno oko, wziął mnie z lekka za ucho i niby poufale, niby drażniąc się spytał:

- A może tobie zawróciła Hania głowę? Gadaj, chłopcze, co?

- Hania? Ani trochę. A to by było zabawne!

Kłamałem jak najęty, ale szło mi gładziej, niżem się spodziewał.

- To może Lola Ustrzycka? Co?

- Lola Ustrzycka, kokietka!

Ojciec zniecierpliwił się.

- To czego, u licha, jeśli się nie kochasz, łazisz jak rekrut po pierwszej mustrze?

- Czy ja wiem! Nic mi nie jest.

Ale podobne badania, jakich przez troskliwość nie szczędzili mi ani ojciec, ani ksiądz Ludwik, ani nawet pani d'Yves, męczyły mnie i niecierpliwiły coraz bardziej. Wreszcie stosunki moje z nimi zaczęły być przykre. Unosiłem się i gniewałem o lada co. Ksiądz Ludwik widział w tym pewne rysy wybijającego się na wierzch z wiekiem despotycznego charakteru i spoglądając na ojca uśmiechał się znacząco i mówił: "rodem

kurki czubate!" Ale z tym wszystkim brakło i jemu czasem cierpliwości. Między ojcem i mną przyszło kilkakrotnie do zajść bardzo przykrych. Raz nawet przy obiedzie, gdy w dyspucie o szlachetczyznę i demokrację uniosłem się do tego stopnia, że oświadczyłem, że wolałbym sto razy nie rodzić się szlachcicem, ojciec kazał mi wyjść z pokoju. Kobiety popłakały się, skutkiem tego i cały dom chodził przez dwa dni skwaszony. Co do mnie: nie byłem wówczas ani arystokratą, ani demokratą, byłem tylko rozkochany i nieszczęśliwy. Na zasady, teorie i socjalne przekonania nie było we mnie wcale miejsca, a jeżelim bojował, w imię jednych przeciw drugim, czyniłem to tylko z rozdrażnienia, na złość nie wiadomo komu i dlaczego, tak samo, jak na złość wdawałem się z księdzem Ludwikiem w dysputy religijne, które kończyliśmy trzaskając drzwiami. Jednym słowem, zatrułem życie nie tylko sobie, ale i całemu domowi; toteż gdy Selim wrócił wreszcie po dziesięciodniowej niebytności, wszystkim jakby kamień spadł z piersi. Kiedy przyjechał do nas, mnie nie było w domu, bo tłukłem się na koniu po okolicy. Wróciłem dodomu dopiero nad wieczorem i zajechałem wprost na dziedziniec folwarczny, gdzie zaraz chłopak stajenny, odbierając ode mnie konia, rzekł:

- Panicz z Chorzel przyjechał.

W tej chwili nadbiegł i Kazio i powtórzył mi tę wiadomość.

- Wiem już o tym - odpowiedziałem mu szorstko. - Gdzie jest Selim?

- Zdaje mi się, że w ogrodzie z Hanią. Pójdę go poszukam.

Poszliśmy obaj do ogrodu, ale Kazio pobiegł naprzód, ja zaś szedłem z wolna za nim, umyślnie nie spiesząc się z powitaniem.

Nie uszedłem jeszcze pięćdziesięciu kroków, gdy na skręcie alei znowu ujrzałem wracającego pośpiesznie Kazia.

Kazio, który był wielki pajac i trefniś, z daleka już zaczął wyrabiać dziwne jakieś miny i gesta jak małpka; był przy tym czerwony, palec trzymał na ustach i śmiał się tłumiąc jednocześnie śmiech. Zbliżywszy się do mnie zawołał z cicha:

- Henryk! Hi! hi! hi! Tsss!

- Co ty wyrabiasz? - zawołałem niechętnie.

- Tss! jak mamę kocham! hi! hi! Selim klęczy przed Hanią w chmielowej altanie. Jak mamę kocham!

Porwałem go natychmiast za ramiona i wpiłem w nie palce.

- Milcz! zostań tu! Ani słowa nikomu, rozumiesz! Zostań tu, ja sam

pójdę, ale milcz, ani słowa przed nikim, jeśli ci życie moje miłe!

Kazio, który z początku całą rzecz brał ze strony humorystycznej, widząc trupią bladość, jaka pokryła mi twarz, przeraził się widocznie i pozostał na miejscu z otwartymi ustami, ja zaś pobiegłem jak szalony w kierunku chmielowej altany.

Przeczołgnąwszy się szybko i cicho jak wąż między krzakami berberysu, które otaczały altankę, dotarłem do samej jej ściany. Ściany zbudowane były w kratkę z cienkich bierwionek, mogłem więc widzieć, i słyszeć wszystko. Wstrętna rola podsłuchującego nie wydała mi się wcale wstrętną. Delikatnie rozsunąłem liście i nadstawiłem ucha.

- Ktoś tu jest blisko! - doszedł mnie cichy, przytłumiony szept Hani.

- Nie! To liście poruszają się na gałązkach - odpowiedział Selim.

Spojrzałem na nich przez zielone obsłonki liści. Selim nie klęczał już przy Hani, ale siedział przy niej na niskiej ławeczce. Ona była blada jak płótno, oczy miała zamknięte, głowę pochyloną i opartą na jego ramieniu, on ręką obejmował ją wpół i tulił do siebie z miłością i rozkoszą.

- Kocham, Haniu! kocham, kocham! - powtarzał szepcząc namiętnie i pochyliwszy głowę gonił ustami jej usta; ona zaś cofała się, jakby broniąc pocałunku, ale mimo to usta ich spotkały się, zwarły i pozostały tak połączone, przyciśnięte jedne drugimi długo, długo, ach! mnie się zdało, że wieki całe.

A potem jeszcze mi się zdawało, że wszystko, co mieli sobie powiedzieć, wycałowywali ustami. Jakiś wstyd tamował im słowa. Mieli dosyć śmiałości do pocałunków, a nie mieli jej do rozmowy. Cisza panowała śmiertelna, a wśród ciszy tej dochodził mnie tylko szybki i namiętny ich oddech.

Chwyciłem rękoma za drewniane kratyaltany i bałem się, żeby nie rozkruszyły się w drzazgi w tym konwulsyjnym uścisku. W oczach mi ciemniało, czułem zawrót głowy, ziemia uciekała gdzieś spode mnie w nieskończoną głębię. Ale choćby za cenę życia chciałem wiedzieć, co będą mówić; więc jeszcze zapanowałem nad sobą i chwytając spieczonymi ustami powietrze, z czołem przyciśniętym do kraty, słuchałem licząc każde ich tchnienie.

Cisza trwała jeszcze czas jakiś, wreszcie Hania pierwsza poczęła szeptać:

- Dosyć już! dosyć! Ja nie śmiem w oczy panu spojrzeć. Chodźmy stąd!

I odwracając w bok głowę usiłowała się wyrwać z jego ramion.

- O, Haniu! co się ze mną dzieje, jakim ja szczęśliwy! - wołał Selim.

- Chodźmy stąd. Tu kto nadejdzie.

Selim porwał się z miejsca z błyszczącymi oczyma i rozdętymi nozdrzami.

- Niech świat cały nadejdzie - odpowiedział - ja kocham i powiem to wszystkim w oczy. Ja sam nie wiem, jak się to stało. Walczyłem z sobą, cierpiałem, bo mi się zdawało, że cię kocha Henryk, a ty jego. Ale teraz nie uważam na nic. Ty mnie kochasz, a więc o twoje szczęście chodzi. O, Haniu, Haniu!

I tu znowu zaszemrał pocałunek, a potem Hania poczęła mówić głosem miękkim i jakby osłabłym:

- Wierzę, wierzę, panie Selimie, ale ja mam panu wiele rzeczy powiedzieć! Mnie chcą podobno wysłać stąd za granicę do pani. Wczoraj pani d'Yves rozmawiała o tym z panem; pani d'Yves myśli, że to ja jestem powodem tego dziwnego stanu pana Henryka. Myślą, że on się we mnie kocha. Ja sama nie wiem, czy tak nie jest. Są chwile, że mi się tak zdaje. Ja go nie rozumiem. Ja się go boję. Czuję, że on nam będzie przeszkadzał, że on nas rozłączy, a ja...

I skończyła zaledwie dosłyszanym szeptem:

- Ja bardzo, bardzo kocham!

- Słuchaj, Haniu - odpowiedział Selim. - Żadna siła ludzka nas nie rozłączy. Gdyby Henryk zabronił mi tu bywać, będę pisywał do ciebie. Mam kogoś takiego, kto zawsze list zaniesie. Będę przyjeżdżał i sam od strony stawu. Szarą godziną wyjdź zawsze do ogrodu. Ale ty nie wyjedziesz. Gdyby cię chcieli wysłać: ja na to nie pozwolę, jak Bóg na niebie. Haniu, nie mów nawet takich rzeczy, bo ja oszaleję! O! moja ukochana, moja ukochana!

Porwawszy jej ręce, cisnął je namiętnie do ust. Ona zerwała się gwałtownie z ławki.

- Słyszę jakieś głosy: nadchodzą! - zawołała z przestrachem.

Wyszli oboje, chociaż nie nadchodził i nie nadszedł nikt. Wieczorne promienie słońca rzucały na nich blaski złote, a mnie te blaski wydały się takie czerwone jak krew. Zawlokłem się i ja z wolna ku domowi. Zaraz na skręcie ulicy spotkałem czatującego Kazia.

- Wyszli. Widziałem ich - szepnął. - Powiedz mi, co mam robić?

- Strzel mu w łeb - zawołałemz wybuchem.

Kazio spłonął jak róża, a oczy zaświeciły fosforycznie.

- Dobrze! - odparł.

- Stój! nie bądź głupcem. Nie rób nic. Nie mieszaj się do niczego i na honor twój, Kaziu, milcz! Zdaj wszystko na mnie. Jak mi będziesz potrzebny, powiem ci, ale przed nikim ani słowa.

- Ani pisnę, choćby mnie zabili.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Kazio przejęty teraz ważnością kwestii i wietrzący jakieś groźne wypadki, do których skakało mu serce, poglądał na mnie roziskrzonymi oczyma; potem rzekł:

- Henryku!

- Co?

Szeptaliśmy obaj, choć nikt nas nie słuchał.

- Czy ty się będziesz bił z Mirzą?

- Nie wiem. Może.

Kazio zatrzymał się i nagle zarzucił mi ręce na szyję.

- Henryku! mój złoty! mój serdeczny! mój jedyny! Jeżeli ty się z nim chcesz bić, to pozwól, niech ja to zrobię. Już ja sobie z nim dam radę. Niech ja się spróbuję. Pozwól, Henryku, pozwól!

Kaziowi po prostu marzyły się czyny rycerskie, ale ja poczułem w nim brata jak nigdy przedtem, więc przygarnąłem go do piersi z całej siły i rzekłem:

- Nie, Kaziu, ja jeszcze nic nie wiem. A po wtóre: on by nie przyjął. Ja jeszcze nic nie wiem co się stanie. Tymczasem każ mi osiodłać konia wcześnie. Pojadę przed nim, złapię go w drodze i rozmówię się z nim. Tymczasem pilnuj ich, ale nie daj poznać, że wiesz o czymkolwiek. Każ mi osiodłać konia.

- Czy broń weźmiesz ze sobą?

- Fe! Kaziu! przecież on nie ma przy sobie broni. Nie! Ja się chcę z nim tylko rozmówić. Bądź spokojny i ruszaj zaraz do stajni.

Kazio skoczył natychmiast według polecenia, ja zaś wróciłem wolno do domu. Byłem jak człowiek, którego uderzono obuchem siekiery w głowę. Mam prawdę rzec: nie wiedziałem, co mam robić; nie wiedziałem, jak mam postąpić. Po prostu chciało mi się krzyczeć.

Zanim miałem zupełną pewność utraty serca Hani, pragnąłem mieć tę

pewność, sądziłem, że bądź co bądź spadnie mi kamień z serca: teraz nieszczęście odchyliło przyłbicę, a ja patrzyłem w zimną lodowatą twarz, w kamienne jego oczy i znów nowa niepewność zrodziła mi się w sercu, nie niepewność nieszczęścia, ale stokroć gorsze poczucie własnej niemocy: niepewność, jak z nim walczyć.

Serce moje przepełnione było żółcią, goryczą i wściekłością. Głosy ofiarne, głosy poświęceń, które dawniej nieraz wołały mi w duszy: "zrzeknij się Hani dla jej szczęścia; tyś o szczęście jej przede wszystkim dbać powinien; poświęć się!", głosy takie umilkły teraz zupełnie. Anioł cichego smutku, anioł rzewności i anioł łez uleciały daleko ode mnie. Czułem się robakiem, którego zdeptano, ale o którym zapomniano, że ma żądło. Dałem się dotychczas gnać nieszczęściom jak wilk psom, ale zbyt sponiewierany i przyparty, począłem jak wilk pokazywać im zęby. Jakaś nowa siła czynna, którejna imię było: mściwość, rozbudziła się w mym sercu. Począłem czuć jakby rodzaj nienawiści do Selima i Hani. Stracę życie, myślałem sobie, stracę wszystko, co można stracić na świecie, a nie pozwolę na szczęście tych dwojga. Przejęty tą myślą chwyciłem się jej jak potępieniec krzyża. Znalazłem powód do życia: horyzont rozjaśnił się przede mną, odetchnąłem szeroko, bardzo szeroko i swobodnie, jak nigdy przedtem! Rozproszone i zwichrzone myśli wróciły mi do porządku i całą siłą skierowały się w jednym złowrogim dla Selima i Hanki kierunku. Gdy wróciłem do domu, byłem prawie spokojny, chłodny. W sali siedziała pani d'Yves, ksiądz Ludwik, Hania, Selim i Kazio, który wrócił już był ze stajni i nie odstępował ich ani na krok jeden.

- Czy koń jest dla mnie? - spytałem Kazia.

- Jest.

- Odprowadzisz mnie? - wtrącił Selim.

- Mogę. Jadę do stogów zobaczyć, czy nie ma szkód jakich. Kaziku, puść mnie na swoje miejsce.

Kazio ustąpił się, ja zaś siadłem koło Selima i Hani na kanapce stojącej pod oknem. Mimo woli przypomniałem sobie, jak siedzieliśmy tak dawno już, dawno, zaraz po śmierci Mikołaja, wówczas gdy Selim opowiadał bajkę krymską o sułtanie Harunie i wróżce Lali. Ale wówczas mała jeszcze i spłakana Haniulka oparła złotą główkę na mojej piersi i usnęła; dziś taż sama Hania, korzystając z mroku zapadającego w sali, ściskała po kryjomu rękę Selima. Wówczas łączyło nas wszystkich troje słodkie uczucie przyjaźni, dziś miłość i nienawiść miały wkrótce pójść z sobą w zapasy. Ale na pozór wszystko było spokojne: zakochani uśmiechali się

do siebie, ja byłem weselszy niż zwykle, nikt zaś nie podejrzewał, jaka to była wesołość. Wkrótce pani d'Yves poprosiła Selima, żeby co zagrał. Wstał, usiadł przy fortepianie i począł grać mazurki Szopena, ja zaś zostałem przez chwilę sam na sam z Hanią na kanapce. Zauważyłem, że patrzy na Selima jak w tęczę i że na skrzydłach muzyki ulatuję w krainę marzeń, więc postanowiłem ją sprowadzić na ziemię.

- Prawda, Haniu - rzekłem - ile to ma talentów ten Selim? - gra i śpiewa.

- O prawda! - rzekła.

- A przy tym co to za piękna twarz, spojrzyj no w tej chwili na niego.

Hania poszła za kierunkiem oczu moich. Selim siedział w mroku, tylko głowa jego oświecona była ostatnimi promieniami zorzy wieczornej, a w tych blaskach, ze wzniesionymi oczyma, wyglądał jak natchniony, bo też i był natchniony w tej chwili.

- Prawda jaki piękny, Haniu? - powtórzyłem.

- Czy pan go bardzo kocha?

- Na tym mu nic nie zależy, ale kobiety kochają go. Ach! jakże go kochała ta pensjonarka Józia!

Niespokojność zarysowała się na gładkim czole Hani.

- A on? - spytała.

- Ej! on dziś kocha tę, jutro inną! On nigdy długo jednej niemoże kochać. Taka już natura. Jeżeli ci powie kiedy, że cię kocha, nie wierz mu(tu zacząłem mówić z naciskiem): będzie mu chodziło o twoje pocałunki, nie o twoje serce, rozumiesz?

- Panie Henryku!

- Prawda! co też ja mówię! Przecie ciebie to nic nie obchodzi. A zresztą, ty taka skromna, czyżbyś ty dała swój pocałunek obcemu, Haniu! przepraszam cię, bo mi się zdaje, żem cię obraził nawet przypuszczeniem. Ty byś nigdy na to nie pozwoliła. Prawda, Haniu, nigdy?

Hania zerwała się i chciała odejść, ale schwyciłem ją za rękę i zatrzymałem przemocą. Usiłowałem być niby spokojny, a wściekłość dusiła mnie niby kleszczami za gardło. Czułem, że tracę władzę nad sobą.

- Odpowiedz! - rzekłem z tłumionym uniesieniem - inaczej cię nie puszczę!

- Panie Henryku! Czego pan chce? Co pan mówi?

- Ja mówię... ja mówię... - wyszeptałem z zaciśniętymi zębami - ja mówię, że wstydu nie masz w oczach! Ha!

Hania siadła bezwładnie na powrót na kanapce; spojrzałem na nią: blada była jak płótno. Ale litość nad tym biedactwem uleciała ode mnie. Chwyciłem ją za rękę i cisnąc za drobne paluszki mówiłem dalej:

- Słuchaj! byłem u nóg twoich! kochałem cię więcej niż świat cały...

- Panie Henryku!...

- Cicho bądź: widziałem i słyszałem wszystko! Jesteś bezwstydna! Ty i on!

- Mój Boże! mój Boże!

- Jesteś bezwstydna! Ja bym nie śmiał całować krańca twojej sukienki, a on całował cię w usta. Ty sama garnęłaś się do pocałunków! Haniu! Ja tobą pogardzam! Ja cię nienawidzę!

Głos zamarł mi w piersi. Począłem tylko oddychać szybko i łowić powietrze, którego mi brakło w piersiach.

- Zgadłaś! - mówiłem po chwili - że ja was rozłączę. Choćbym miał życie stracić, rozłączę was; choćbym miał zabić ciebie, jego i siebie. Nieprawda, co ci mówiłem przed chwilą. On ciebie kocha, on by cię nie porzucił, ale ja was rozłączę.

- O czym tak żywo rozprawiacie? - spytała nagle pani d'Yves siedząca w drugim końcu sali.

Była chwila, że chciałem się zerwać i wypowiedzieć w głos wszystko, alem się opamiętał i odrzekłem niby spokojnym, choć trochę przerywanym głosem:

- Sprzeczamy się, która altana w naszym ogrodzie piękniejsza: różana czy chmielowa?

Selim przestał nagle grać i spojrzał na nas uważnie, a potem odrzekł z największym spokojem:

- Ja bym tam oddał wszystkie inne za chmielową.

- Niezły masz gust - odpowiedziałem - Hania przeciwnego jest zdania.

- Czy naprawdę, panno Hanno? - spytał.

- Tak - rzekła cicho.

Znowu czułem, że nie wytrwam dłużej w tej rozmowie. Jakieś czerwone koła zaczynały mi migać przed oczyma. Zerwałem się i wybiegłszy przez

kilka pokoi do sali jadalnej, porwałem za stojącą na sole karafkę z wodą i wylałem ją sobie na głowę. Potem, nie wiedząc już, co czynię, grzmotnąłem karafką o ziemię,aż rozprysła się na tysiąc kawałków i wybiegłem do sieni.

Koń mój i Selima stały już osiodłane przed gankiem.

Na chwilę wpadłem jeszcze do mego pokoju, aby jako tako obetrzeć się z wody, i uczyniwszy to wróciłem do sali.

W sali zastałem księdza Ludwika i Selima w największym przerażeniu.

- Co się stało? - spytałem.

- Hania zasłabła, zemdlała.

- Co? jak? - krzyknąłem chwyciwszy księdza za ramię.

- Zaraz po twoim odejściu wybuchnęła głośnym płaczem, a potem zemdlała. Pani d'Yves zabrała ją do siebie.

Nic nie rzekłszy poleciałem do pokoju pani d'Yves. Hania istotnie wybuchnęła głośnym płaczem i zemdlała, ale paroksyzm już minął. Gdym ją ujrzał, zapomniałem o wszystkim i rzuciwszy się na kolana przed jej łóżkiem jak szalony, nie zważając na obecność pani d'Yves, krzyknąłem:

- Haniu! moja złota! moja kochana! Co tobie?

- Nic! już nic! - odpowiedziała słabym głosem i próbowała się uśmiechnąć. - Nic już. Doprawdy nic.

Przesiedziałem u niej z kwadrans. Potem pocałowałem ją w rękę i wróciłem do sali. Nieprawda! Nie nienawidziłem jej! Kochałem ją jak nigdy! Ale za to, gdym ujrzał Selima w sali, miałem ochotę go udusić. O! jego to, jego nienawidziłem teraz z głębi duszy. Obaj z księdzem podbiegli do mnie natychmiast.

- No! jakże tam?

- Już dobrze.

I zwróciwszy się do Selima, rzekłem mu do ucha:

- Jedź do domu. Jutro zjedziemy się o kopców na skraju lasu. Chcę z tobą pomówić. Nie chcę, żebyś tu przyjeżdżał. Nasze stosunki muszą się skończyć.

Selimowi krew uderzyła na twarz.

- Co to znaczy?

- Jutro to ci wytłumaczę. Dziś nie chcę. Rozumiesz? Nie chcę. Jutro o

szóstej rano.

To rzekłszy wróciłem do pokoju pani d'Yves. Selim pobiegł za mną parę kroków, ale zatrzymał się we drzwiach. W kilka minut później widziałem go przez okno, jak odjeżdżał.

Siedziałem z godzinę w pokoju, przyległym do pokoiku Hani. Wejść do niej nie mogłem, bo osłabiona płaczem usnęła. Pani d'Yves wraz z księdzem Ludwikiem zeszli na jakąś naradę do ojca. Siedziałem sam aż do pory herbaty.

Przy herbacie spostrzegłem, że ojciec, ksiądz i pani d'Yves mieli jakieś półtajemnicze, półsurowe twarze. Wyznaję, że ogarnęła mnie pewna niespokojność. Czyżby mieli się domyślać czego? Było to prawdopodobne; bo bądź co bądź działy się między nami młodymi dzisiaj rzeczy dość nienaturalne.

- Miałem dziś list od matki - rzekł do mnie ojciec.

- Jakże zdrowie matki?

- Zupełnie dobrze. Ale jest niespokojna o to, co się dzieje w domu. Chce wracać niedługo, ale nie pozwolę na to: musi jeszcze ze dwa miesiące zabawić.

- O cóż matka jest niespokojna?

- Wiadomo ci przecie, że we wsi panuje ospa; byłem tyle nieostrożny, żem jej o tym doniósł.

Co prawda, nic nie wiedziałem, że we wsi panuje ospa. Może wreszcie słyszałem o tym, ale wiadomość odbiłasię zapewne o moje uszy jak o ścianę.

- Czy ojciec nie odwiedzi matki? - spytałem.

- Zobaczę. Pomówimy o tym.

- A to już blisko rok, jak kochana pani bawi za granicą - rzekł ksiądz Ludwik.

- Zdrowie jej tego wymaga. Przyszła zimę będzie już mogła tu spędzić. Pisze, że czuje się daleko zdrowszą, tylko tęskni za nami i jest niespokojna - odrzekł ojciec.

A potem, zwróciwszy się do mnie, dodał:

- Po herbacie przyjdź do mego pokoju. Chcę z tobą pomówić.

- Dobrze, ojcze!

Wstałem i razem ze wszystkimi poszedłem do Hani. Była już zupełnie

dobrze; chciała nawet wstać, ale ojciec na to nie pozwolił. Koło godziny dziesiątej wieczór jakaś bryczka zadudniła przed gankiem. Przyjechał doktor Stanisław, który od południa bawił w chatach włościańskich. Wybadawszy dobrze Hanię, oświadczył, że wcale nie jest chora, ale potrzebuje rozrywki i odpoczynku. Zabronił się jej uczyć, kazał zaś się bawić i bić wesołą.

Ojciec radził się go, czy nie lepiej wywieźć małe siostrzyczki na czas, póki epidemia nie przeminie, czy też można je trzymać w domu? Doktor uspokoił go mówiąc, że nie ma niebezpieczeństwa; sam umyślnie napisał do matki, żeby była spokojną. Potem zaś udał się na spoczynek, bo upadał ze znużenia. Odprowadziłem go ze świecą w ręku do stancji, gdzie miał ze mną nocować, i samemu przyszła mi ochota już się położyć, bo byłem nad wszelki wyraz zmęczony wrażeniami dnia dzisiejszego, gdy wszedł Franek i rzekł:

- Starszy pan prosi panicza do siebie.

Poszedłem natychmiast. Ojciec siedział w swoim pokoju przy biurku, na którym leżał list od matki. W pokoju byli obecni także ksiądz Ludwik i pani d'Yves. Serce biło mi niespokojnie jak obwinionemu, który ma stanąć przed sądem, bo byłem prawie pewny, iż zechcą mnie badać o Hanię. Jakoż ojciec począł mówić ze mną o rzeczach nadzwyczaj poważnych. Postanowił siostry wraz z panią d'Yves wysłać do Kopczan, do stryja, dla spokojności matki. Ale w takim razie Hania musiałaby zostać sama między nami. Otóż ojciec sobie tego nie życzył. Przy tym oświadczył, iż wie, iż dzieją się między nami młodymi rzeczy, których badać nie chce, ale których nie pochwala; spodziewa się jednak, że wyjazd Hani położy im tamę.

Tu wszyscy poczęli patrzeć na mnie badawczo, ale niepomału zdziwili się, gdy zamiast rozpaczliwie opierać się wyjazdowi Hani przystałem nań z radością. Ja zaś miałem po prostu to wyrachowanie, że wyjazd ten równał się zerwaniu wszelkich stosunków z Selimem. A przy tym jakaś nadzieja, na kształt błędnego ognika, zamigotała mi w sercu, że to ja, a nie kto inny, odwiozę Hanię do naszej matki. Wiedziałem, że ojciec nie może wyjechać, bo żniwa były zapasem; wiedziałem, że ksiądz Ludwik nigdy za granicą nie był, pozostawałem więc tylko ja. Ale byłato słaba nadzieja i wkrótce też jak błędny ognik zgasła, gdy ojciec oświadczył, że pani Ustrzycka za parę dni wyjeżdża do kąpieli morskich i że już się zgodziła zabrać ze sobą Hanię i dowieźć ja do matki. Pojutrze miała Hania wyjechać na noc w drogę. Zasmuciło mnie to niepomału, wolałem

jednak w każdym razie, żeby wyjechała nawet beze mnie, niż żeby została. Przy tym wyznaję, że niepomierną radość sprawiała mi myśl, co też uczyni i jak przyjmie tę wiadomość Selim, gdy mu ją jutro powiem.Rozdział X O szóstej rano następnego dnia byłem u kopców, gdzie Selim czekał już na mnie. Jadąc tam, dałem sobie uroczyste słowo, że będę spokojny.

- Co mi chciałeś powiedzieć? - spytał Selim.

- Chciałem ci powiedzieć, że wiem wszystko. Kochasz Hanię, a ona ciebie. Mirzo! postąpiłeś sobie niegodnie, usidlając serce Hani. To ci przede wszystkim chciałem powiedzieć.

Selim pobladł, ale wzburzyło się w nim wszystko. Najechał na mnie tak, że konie nasze prawie wsparły się o siebie, i spytał:

- Dlaczego? Dlaczego? Rachuj się ze słowami.

- Po pierwsze dlatego, żeś ty muzułmanin, a ona chrześcijanka: nie możesz się z nią żenić.

- Zmienię religię.

- Ojciec ci nie pozwoli.

- O! on nie pozwoli, a wreszcie...

- Wreszcie są inne przeszkody. Choćbyś zmienił religię, ani ja, ani mój ojciec nie damy ci Hani nigdy i przenigdy! Rozumiesz?

Mirza pochylił się ku mnie z siodła i odparł kładąc przycisk na każdą zgłoskę:

- Ja się was nie będę pytał! Rozumiesz ty z kolei?

Byłem jeszcze spokojny, bo wiadomość o wyjeździe Hani chowałem na ostatek.

- Nie tylko, że ona nie będzie twoją - odpowiedziałem chłodno i z równym naciskiem - ale nie będziesz jej więcej widział. Wiem, że chciałeś posyłać listy; oświadczam, że będę pilnował i za pierwszym razem każę dać twemu posłańcowi rózgi. Sam nie będziesz przyjeżdżał więcej do nas. Zabraniam ci!

- Zobaczymy! - odparł dysząc z gniewu. - Z kolei pozwól mnie mówić. Nie ja, ale ty postępujesz niegodnie. Teraz widzę jasno. Jam cię pytał, czy jej nie kochasz? Odpowiedziałeś: Nie! Chciałem się cofnąć, póki był czas, odrzuciłeś ofiarę. Kto winien? Kłamałeś, żeś jej nie kochał. Przez miłość własną, przez dumę egoistyczną wstydziłeś się wyznać, że kochasz. Kochałeś się po ciemku, ja w świetle. Kochałeś się skrycie, ja otwarcie. Ty

trułeś jej życie, jam starał się ją uszczęśliwić. Kto winien? Byłbym się cofnął. Bóg widzi, byłbym się cofnął. Ale dziś już za późno. Dziś ona mnie kocha i słuchaj, co ci powiem: możecie mi zabronić bywać w waszym domu, możecie przejmować moje listy, przysięgam wam jednak, że Hani się nie zrzeknę, że jej nie zapomnę, że wiecznie ją będę kochał, wszędzie odszukam. Ja postępuję po prostu iuczciwie, ale kocham, kocham nad wszystko na świecie i cały żyję w tym, i umarłbym bez tego. Ja nie chcę wnosić nieszczęścia w wasz dom, ale pamiętaj, że jest we mnie teraz coś takiego, czego ja sam się lękam. Jam gotów na wszystko. O! jeśli wy krzywdę wyrządzicie Hani...

Mówił to wszystko pośpiesznie, blady i zaciśniętymi ustami. Miłość potężna owładnęła tą ognistą, wschodnią naturą i biła od niej jak żar od płomienia; ale ja nie uważałem na to i odpowiedziałem z zimną i chłodną stanowczością:

- Nie przyjechałem tu słuchać twych zwierzeń. Z gróźb drwię sobie i powtarzam ci jeszcze raz: Hania nigdy nie będzie twoją.

- Słuchaj jeszcze - rzekł Selim - jak i ile Hanię kocham, nie próbuję mówić, bo ja nie umiałbym wypowiedzieć, a ty zrozumieć. Przysięgam ci jednak, że pomimo całej miłości, gdyby ona ciebie kochała, jeszcze bym znalazł w duszy tyle szlachetnych uczuć, żeby zrzec się jej na zawsze. Henryku, przecież nam o nią chodzić winno! Tyś był zawsze szlachetny. Słuchaj więc, zrzeknij się jej, a potem żądaj ode mnie choć życia. Oto moja ręka, Henryku! o Hanię chodzi, o Hanię! pamiętaj!

I wychylił się ku mnie z otwartymi ramionami, ale ja cofnąłem konia.

- Troskę o nią zostaw mnie i ojcu memu. Jużeśmy o niej myśleli. Mam honor oświadczyć ci, że Hania pojutrze wyjeżdża za granicę i że jej więcej nie zobaczysz. A teraz żegnam.

- Aa! jeśli tak, więc zobaczymy!

- Zobaczymy!

Zawróciłem konia i pojechałem do domu, nie oglądając się poza siebie.

Ponuro było w naszym domu przez te dwa dni pozostające do wyjazdu Hani. Pani d'Yves z siostrami wyjechała zaraz na drugi dzień, po owej rozmowie z ojcem. Zostałem tylko ja, ojciec, ksiądz Ludwik i Hania. Biedaczka wiedziała już, że ma odjechać, i wiadomość o tym przyjęła z rozpaczą. Widocznie pragnęła we mnie szukać ratunku i ostatniej deski zbawienia, ale ja domyślając się tego, starałem się, ażeby nie zostać z nią ani przez chwilę sam na sam. Znałem siebie dostatecznie i

wiedziałem, że łzami zrobi ze mną wszystko, co zechce, i że nie potrafię jej nic odmówić. Unikałem nawet jej wzroku, bo nie mogłem znieść tej jakby prośby o litość, która malowała się w nim, ilekroć patrzyła na mnie lub na ojca.

Z drugiej strony, choćbym nawet i chciał wstawić się za nią do ojca, wiedziałem, że na nic by się to nie przydało, bo ojciec nigdy nie zmieniał tego, co raz postanowił. A przy tym jeszcze i wstyd jakiś trzymał mnie od Hani z daleka. Wstydziłem się przed nią ostatniej rozmowy z Mirzą i tej surowości niedawnej, i całej moje roli, i tego wreszcie, że nie zbliżając się do niej, śledziłem ją jednakz daleka. Ale miałem powody ją śledzić. Wiedziałem, że Mirza krąży jak ptak drapieżny dzień i noc około naszego domu; zaraz na drugi dzień po rozmowie ujrzałem, że Hania chowa z pośpiechem karteczkę zapisanego papieru: niezawodnie list od niego lub do niego. Domyślałem się nawet, że może i widzieć się będą z sobą, ale jakkolwiek czatowałem szarą godziną na Selima, nie mogłem go jednak złapać. Tymczasem dwa dni przeminęły szybko jak strzała na powietrzu. Przed wieczorem dnia tego, w którym Hania miała odjechać na noc do Ustrzycy, ojciec pojechał do miasta na jarmark za kupnem koni i Kazia wziął dla próbowania ich ze sobą. Hanię zaś mieliśmy odprowadzić obaj z księdzem Ludwikiem.

Zauważyłem, że w miarę, jak się zbliżała godzina stanowcza, Hanię owładała dziwna jakaś niespokojność. Mieniła się w oczach i drżała na całym ciele. Chwilami wzdrygała się, jakby przestraszona. Wreszcie słońce zaszło, a zaszło pochmurno jakoś, za grube i skłębione, żółtawego koloru chmury, które groziły gradem i burzą. Kilkakrotnie na zachodniej stronie nieba dał się słyszeć odległy grzmot, jakby groźne warczenie zbliżającej się burzy. Powietrze było duszne, parne i przesycone elektrycznością. Ptaki pochowały się pod dachy, drzewa i tylko jaskółki rzucały się niespokojnie w powietrzu; liście przestały szemrać na drzewach i zwiesiły się jakby omdlałe; z dziedzińca folwarcznego dochodził żałosny ryk bydła wracającego z pola. Jakiś posępny niepokój opanował całą naturę. Ksiądz Ludwik kazał zamykać okna. Chciałem przed wybucham burzy zdążyć do Ustrzycy, więc zerwałem się, żeby pójść do stajni i kazać zajeżdżać. W chwili, kiedy miałem wyjść z pokoju, zerwała się i Hania, ale siadła natychmiast. Spojrzałem na nią. Rumieniła się i bladła na przemian. "Duszno mi jakoś! duszno!" - zawołała i siadłszy przy oknie poczęła się wachlować chustką. Dziwna niespokojność jej zwiększyła się widocznie. "Może by poczekać - rzekł do mnie ksiądz

Ludwik - burza za jakie pół godziny wybuchnie!" - "Za pół godziny - odpowiedziałem - będziemy już pod Ustrzycą, a zresztą kto wie jeszcze, czy to nie próżne strachy" i pobiegłem do stajni. Koń był już dla mnie osiodłany, ale z zaprzęganiem marudzono jak zwykle. Upłynęło z pół godziny czasu, nim stangret ruszył przed ganek z powozem, ja zaś za nim na koniu. Burza zdawała się tylko wisieć, ale nie chciałem już dłużej zwlekać. Wyniesiono natychmiast kufry Hani i przymocowano za powozem. Ksiądz Ludwik czekał już na ganku w białym płóciennym kitlu i z ogromnym, również białym, parasolem.

- Gdzie Hania? czy gotowa? - spytałem go.

- Gotowa. Będzie już z pół godziny, jak poszła się modlić do kaplicy.

Poszedłem do kaplicy, ale Hani tam nie znalazłem, z kaplicy przeszedłem do sali jadalnej, z sali jadalnej do bawialnej: Hani nie było.

- Haniu! Haniu! - począłem wołać.

Nie odpowiedział nikt.

Cokolwiekniespokojny już, udałem się do jej pokoju; myślałem, czy nie zasłabła. W pokoju siedziała popłakując stara Węgrowska.

- Czy to już - spytała - czas się pożegnać z panienką?

- Gdzie panienka jest? - spytałem niecierpliwie.

- Panienka poszła do ogrodu.

Wybiegłem i ja do ogrodu.

- Haniu! Haniu! czas siadać!

Cisza...

- Haniu! Haniu!

Jakby w odpowiedzi mi zaszemrały niespokojnie liście pod pierwszym tchnieniem burzy, spadło kilka grubych kropel dżdżu i znów zapanowała cisza.

"Co to jest?" - spytałem sam siebie i czułem, że włosy powstają mi na głowie z przerażenia.

- Haniu! Haniu!

Przez chwilę zdawało mi się, że z drugiego końca ogrodu słyszę odpowiedź. Odetchnąłem. "Ach! głupiec ze mnie!" - pomyślałem sobie i pobiegłem w stronę, skąd głos dochodził.

Nie znalazłem nic i nikogo.

Z tej strony ogród kończył się sztachetami, za którymi szła polna droga

ku owczarni stojącej w polu. Chwyciłem za sztachety i spojrzałem na drogę: było na niej pusto, tylko Ignac, chłopak folwarczny, pasł gęsi w rowie, tuż przy sztachetach.

- Ignac!

Ignac zdjął czapkę i podbiegł ku sztachetom.

- Nie widziałeś ty panienki?

- Widziałem. Dopiero co panienka tędy jechali.

- Co? jak? gdzie jechała?

- A ku lasowi, z paniczem z Chorzel. O! tak jechali, co ino konie mogły wyskoczyć!

Jezus! Maria! Hania uciekła z Selimem!

W oczach mi pociemniało, a potem niby błyskawica przeleciała przez głowę. Przypomniałem sobie niespokojność Hani, ów list, który widziałem w jej ręku. Wszystko to było więc umówione? Mirza pisał do niej i widział się z nią. Wybrali chwilę przed samym wyjazdem, bo wiedzieli, że wszyscy wtedy będą w domu zajęci. Jezus! Maria! Oblał mnie zimny pot, a włosy zjeżyły się na głowie. Nie pamiętam, kiedy znalazłem się na ganku.

- Konia! konia! - krzyknąłem strasznym głosem.

- Co się stało? Co się stało? - krzyczał ksiądz Ludwik.

Ale odpowiedział mu tylko huk grzmotu, który rozległ się w tej chwili. Wiatr zaświszczał mi w uszach od szalonego pędu konia. Wypadłszy w lipową aleję, skręciłem go w kierunku drogi, którą uciekli; przesadziłem przez jeden płot, następnie przez drugi i popędziłem dalej. Ślady były widoczne. Ale tymczasem wybuchnęła burza: ściemniało; na czarnych kłębach chmur poczęły się rysować jaskrawe zygzaki błyskawic; czasem całe niebo stawało się jednym ogniem, a potem zapadała jeszcze grubsza ciemność; deszcz lał jak jeden potok. Drzewa przydrożne wiły się w różne strony konwulsyjnie. Koń mój, bity szalonymi razami szpicruty i party ostrogami, począł chrapać i jęczeć, a ja chrapałem także ze wściekłości. Pochylony na szyję konia śledziłem znaków na drodze, nie wiedząc i nie myśląc o niczym więcej. W ten sposób wpadłem do lasu. W tej chwili burza zwiększyła się jeszcze. Jakaś wściekłość ogarnęła niebo i ziemię. Las giął się jak łan zboża i wywijał czarnymi gałęziami, echo grzmotu rozlegałosię w ciemnościach od sosny do sosny; huk piorunów, szum konarów, trzask łamiących się gałęzi, wszystko to mieszało się w piekielną jakąś kapelę. Nie mogłem już dojrzeć śladów, ale leciałem

naprzód jak wicher. Za lasem dopiero, przy świetle błyskawic, rozeznałem je znowu; ale z przerażeniem spostrzegłem jednocześnie, że chrapanie mego konia zwiększa się, a bieg wolnieje. Podwoiłem razy szpicruty. Tuż za lasem poczynało się prawdziwe morze piasku, które ja mogłem ominąć bokiem, ale przez które musiał przejeżdżać Selim. Powinno to było opóźnić ucieczkę.

Podniosłem oczy do góry: "O, Boże! spraw, żebym ich doścignął, a potem zabij mnie, jeśli zechcesz!" - wołałem z rozpaczą. I modlitwa moja została wysłuchana. Nagle czerwona błyskawica rozdarła ciemności, a przy krwawym jej świetle spostrzegłem uciekającą małą bryczuszkę. Nie rozeznałem twarzy uciekających, ale byłem już pewny, że to oni. Byli jeszcze z pół wiorsty drogi; nie uciekali jednak zbyt szybko, bo w ciemnościach i wobec powodzi, jaką sprawiły deszcze, Selim musiał jechać ostrożnie. Wydałem okrzyk wściekłości i radości zarazem. Teraz już ujść nie mogli.

Selim obejrzał się, krzyknął także i począł smagać batem strwożone konie. Przy świetle błyskawic poznała mnie i Hania. Widziałem, że uchwyciła się z rozpaczą Selima i że ten coś mówił do niej. W kilka sekund byłem już tak blisko, że mogłem usłyszeć głos Selima: "Mam broń przy sobie! - wołał w ciemnościach - nie zbliżaj się, bo strzelę!" Ale nie uważałem na nic i docierałem coraz bliżej i bliżej. "Stój! - wołał Selim - stój!" Byłem zaledwie o piętnaście kroków, ale droga poczynała się teraz lepsza i Selim puścił na nowo konie pełnym galopem. Odległość między nami na chwilę zwiększyła się, ale potem znów począłem ich dościgać. Wówczas Selim odwrócił się i począł mierzyć z pistoletu. Groźny był, ale mierzył spokojnie. Chwila jeszcze, a byłbym uchwycił ręką za bryczkę. Nagle jednak rozległ się huk strzału... koń mój rzucił się w bok; skoczył jeszcze kilka razy, potem klęknął na przednie nogi; podniosłem go, przysiadł na tylne i chrapnąwszy ciężko zwalił się na ziemię wraz ze mną.

Zerwałem się natychmiast i począłem biec, ile sił miałem, piechotą, ale było to próżne wysilenie. Wkrótce bryczka coraz dalej była ode mnie i dalej; potem widziałem ją już tylko, gdy błyskawica rozdarła chmury. Znikała w dali i ciemności jak ostatnie nadzieja. Próbowałem krzyczeć; nie mogłem: brakło mi tchu. Turkot dochodził mnie coraz słabiej i słabiej, wreszcie potknąłem się o kamień i upadłem.

Po chwili jednak podniosłem się.

- Odjechali! odjechali! zniknęli! - powtarzałem głośno i nie wiem już, co się tam we mnie działo. Byłem bezsilny, sam jeden wśród burzy i nocy.

Ten szatan Mirza zwyciężył mnie. Ach! gdyby Kazio nie był pojechał z ojcem, gdybyśmy byli we dwóch gonili,a teraz? Co będzie? Co teraz będzie? - krzyknąłem głośno, żeby usłyszeć własny głos i nie zwariować. I zdawało mi się, że wicher naśmiewa się ze mnie i świszcze: "Siedzisz na drodze, bez konia, a on tam z nią". I tak huczał wiatr, i śmiał się, i chychotał. Wróciłem z wolna do mego konia. Z nozdrzy wypływał mu strumień czarnej krzepnącej krwi, ale żył jeszcze, dychał i zwracał ku mnie gasnące oczy. Siadłszy przy nim, oparłem głowę na jego boku i także zdawało mi się, że umieram. A wiatr świszczał nade mną tymczasem i śmiał się, i wołał: "On tam z nią!" Zdawało mi się chwilami, że słyszę piekielny turkot tej bryczki lecącej w ciemność wraz ze szczęściem moim. A wiatr świszczał: "On tam z nią!" Ogarnęło mnie dziwne osłupienie. Jak długo trwało ono, nie wiem. Gdy się ocknąłem, burza już przeszła. Po niebie pędziły jasne stada lekkich białawych chmurek, ale w przerwach ich widniał błękit niebieski i księżyc świecił jasno. Z pól podnosiły się wilgotne opary. Nieżywy koń mój, który już był ostygł, przypomniał mi wszystko, co zaszło. Obejrzałem się wokoło, aby rozpoznać, gdzie się znajduję. Na prawo spostrzegłem dalekie światełka w oknach, więc pospieszyłem w tamtą stronę. Pokazało się, że byłem pod samą Ustrzycą.

Postanowiłem iść do dworu i zobaczyć się z panem Ustrzyckim, co mogłem zrobić tym łatwiej, że pan Ustrzycki nie mieszkał w pałacu, ale miał swój osobny domek, w którym zwykle przesiadywał i sypiał. Światło błyszczało jeszcze w jego oknach. Zapukałem do drzwi.

Otworzył mi sam i cofnął się z przestrachem.

- Farsa! - rzekł - jak ty wyglądasz, Henryku?

- Piorun mi zabił konia pod samą Ustrzycą. Nie miałem innej rady jak przyjść tu.

- W imię Ojca i Syna! Aleś ty przemókł, zziąbł. Ależ to już późno. Farsa! Każę ci dać coś zjeść i ubranie.

- Nie! nie! ja chcę zaraz wracać.

- Ale! Dlaczego to Hania nie przyjechała? Moja żona jutro o drugiej wyjeżdża. Myśleliśmy, że ją przyślecie na noc.

Postanowiłem nagle powiedzieć mu wszystko, bo potrzebowałem jego pomocy.

- Panie! - rzekłem - stało się u nas nieszczęście. Liczę na to, że pan nie wspomnisz nic nikomu, ani żonie swej, ani córce, ani guwernantkom.

Chodzi tu o honor naszego domu.

Wiedziałem, że nikomu nie powie, a zresztą mało miałem nadziei, żeby sprawa się ukryła; dlatego wolałem go uprzedzić, aby w danym wypadku mógł rzecz tłumaczyć. Opowiedziałem więc mu wszystko, wyjąwszy tego, że sam kochałem się w Hani.

- A to ty musisz się bić z Selimem? Farsa! Co? - rzekł wysłuchawszy mnie do końca.

- Tak jest. Chcę się bić zaraz jutro. Ale dziś jeszcze chcę ścigać go dalej i dlatego proszę, byś mi pandał natychmiast najlepsze konie.

- Ścigać ich nie masz potrzeby. Nie pojechali nigdzie daleko. Jeździli, jeździli po różnych drogach i wrócili do Chorzel. Gdzieżby uciekli? Farsa! Wrócili do Chorzel, padli do nóg staremu Mirzie! Nie mieli innej rady. Stary Mirza zamknął Selima w spichrzu, a pannę... pannę odwiezie do was. Farsa, co? Ale Hania, Hania! no!

- Panie Ustrzycki!

- No, no! moje dziecko, nie gniewaj się! Ja jej tego za złe nie biorę. Kobiety moje, to co innego! Ale po co czas tracić?

- O! tak, czasu nie traćmy.

Ustrzycki zastanowił się przez chwilę.

- Wiem już, jak zrobić. Ja natychmiast pojadę do Chorzel, a ty jedź do domu, a najlepiej czekaj tu. Jeżeli Hania jest w Chorzelach, to ją zabiorę i odwiozę do was. Może mi jej nie oddadzą? Farsa! Ale wolę być razem ze starym Mirzą, gdy ją odwieziemy, bo twój ojciec gwałtowny człowiek. Gotów wyzwać starego, a stary nic nie winien. Co?

- Ojca nie ma w domu.

- To lepiej! to lepiej!

Tu pan Ustrzycki zaklaskał w ręce.

- Janek! sam tu!

Wszedł pokojowiec.

- Konie mi z bryczką za dziesięć minut. Rozumiesz?

- A dla mnie konie? - rzekłem.

- Drugie dla pana! Farsa, panie dobrodzieju!

Milczeliśmy przez czas jakiś. Po chwili rzekłem:

- Czy pan pozwoli, żebym napisał do Selima? Wolę go wyzwać listownie.

- Dlaczego?

- Obawiam się, że stary Mirza nie pozwoli mu bić się. Wsadzi go do kozy na czas jakiś i będzie uważał, że to dosyć. A dla mnie to mało! mało! Jeżeli Selim już siedzi w kozie, pan go nie zobaczy; przez starego robić tego nie można, list zaś można komuś zostawić. Ja ojcu także nic nie powiem, że się chcę bić. Może sam starego wyzwie, a stary nie winien. Ale jak my poprzednio wybijemy się z Selimem, to już nie będzie racji. A wszakże sam pan powiedział, że ja muszę się z nim bić.

- Ja bym to tak uważał! Bić się, bić się! Dla szlachcica to tam zawsze najlepszy środek, a czy stary, czy młody, to wszystko jedno! Komu innemu: farsa! ale nie szlachcicowi. No! pisz! masz słuszność!

Siadłem i napisałem co następuje:

"Jesteś nikczemnik. Listem tym daję ci w twarz. Jeżeli nie stawisz się jutro około Wachowej chaty z pistoletami lub pałaszem, będziesz ostatnim tchórzem, którym prawdopodobnie jesteś".

Zapieczętowałem list i oddałem panu Ustrzyckiemu. Po czym obaj wyszliśmy na podwórze, bryczki bowiem dla nas już zajechały. Przed samym wsiadaniem przyszła mi jedna przerażająca myśl do głowy.

- Panie! - rzekłem do Ustrzyckiego - a jeżeli Selim nie do Chorzel zawiózł Hanię?

- Jeżeli nie do Chorzel, tedy zyskał czas; jest noc, pięćdziesiąt dróg na wszystkie strony i... szukaj wiatru w polu. Ale gdzieżbyją zawiózł?

- Do miasta N.

- Szesnaście mil jednymi końmi? Tedy bądź spokojny. Farsa, co? Tedy jutro pojadę do N., dziś nawet jeszcze, ale pierwej do Chorzel; powtarzam ci, bądź spokojny!

W godzinę potem byłem już w domu. Noc była późna, bardzo późna nawet, ale w oknach wszędzie migały światła. Snadź ludzie biegali ze światłem po różnych pokojach. Gdy bryczka moja zadudniła przed gankiem, skrzypnęły drzwi i do sieni wyszedł ksiądz Ludwik ze świecą w ręku.

- Cicho! - szepnął do mnie kładąc palec na ustach.

- Hania? - spytałem gorączkowo.

- Ciszej mów. Hania już jest. Odwiózł ją stary Mirza. Chodź do mnie, opowiem ci wszystko.

Weszliśmy do pokoju księdza.

- Co się z tobą działo?

- Goniłem ich. Mirza zastrzelił mi konia. Czy ojciec jest?

- Wrócił zaraz po wyjeździe starego Mirzy. O, nieszczęście! Nieszczęście! Teraz jest przy nim doktor. Myśleliśmy, że dostanie apopleksji. Chciał zaraz jechać wyzwać starego Mirzę. Nie chodź do ojca, bo mogłoby mu to zaszkodzić. Jutro zaś proś go, żeby nie wyzywał Mirzy. Grzech to ciężki, a przy tym stary nie winien. Selima wybił i zamknął go, Hanię zaś odwiózł sam. Ludziom nakazał milczenie. Szczęście jeszcze, że ojca nie zastał.

Pokazało się, że stary Ustrzycki przewidział wszystko doskonale.

- Jak się Hania ma?

- Przemokła do nitki. Ma gorączkę. Ojciec okropnie ją złajał. Biedne dziecko!

- Czy doktor Staś widział ją?

- Widział i kazał się jej zaraz położyć. Stara Węgrowska siedzi przy niej. Zaczekaj tu na mnie. Pójdę do ojca, powiem mu, żeś przyjechał. Rozesłał już za tobą konie we wszystkie strony. Kazia także nie ma, bo pojechał cię szukać. Boże! Boże wszechmogący, co się tu działo!

Tak mówiąc ksiądz wyszedł do ojca, ja zaś nie mogłem wysiedzieć w jego pokoju i pobiegłem do Hani. Nie chciałem jej widzieć, o, nie! Kosztowałoby ją to bowiem zbyt wiele. Chciałem się raczej zapewnić, że wróciła rzeczywiście, że znowu znajduje się bezpieczna pod naszym dachem, blisko mnie, osłonięta od burzy i strasznych wypadków dnia dzisiejszego. Dziwne uczucia miotały mną, kiedym się zbliżył do jej pokoju. Nie gniew, nie nienawiść, ale żal ciężki, głęboki czułem w sercu i wielką, niewypowiedzianą litość dla tej biednej i nieszczęśliwej ofiary szaleństwa Selima. Myślałem o niej jak o gołąbce, którą porwał jastrząb. Ach! ileż biedaczka musiała doznać upokorzeń, przez jakiż wstyd przejść w Chorzelach, wobec starego Mirzy! Przysiągłem sobie natychmiast nie zrobić jej najmniejszego wyrzutu ani dziś, ani nigdy i postępować z nią tak, jakby nigdy nic nie zaszło.

W chwili kiedym przyszedł pod drzwi jej pokoju, drzwi te otworzyły się i wyszła z nich stara Węgrowska. Zatrzymałem ją i spytałem:

- Czy panienka śpi?

- Nie śpi, nie śpi, biedactwo - odpowiedziała babina. - O! mój paniczu złoty, żebypaniczek wiedział, co tu było! Jak starszy pan ryknął na

panienkę(tu stara Węgrowska podniosła fartuch i poczęła łzy ocierać), to myślałam, że nieboraczka zaraz na miejscu skona. A przestraszone to było, a przemokłe, o Jezu! Jezu!

- No, a teraz jak się ma?

- Obaczy paniczek, że ona odchoruje to wszystko. Szczęściem, że doktor jest pod ręką.

Kazałem Węgrowskiej wrócić zaraz do Hani i nie zamykać drzwi za sobą, bo chciałem spojrzeć na nią choć z daleka. Jakoż patrząc z ciemnego pokoju przez odchylone drzwi, ujrzałem ją siedzącą na łóżku, ubraną w bieliznę nocną. Na twarzy miała mocne rumieńce, oczy błyszczące; widziałem przy tym, że oddycha szybko. Widocznie miała gorączkę.

Wahałem się przez czas jakiś, czy wejść, czy nie wejść, ale w tej chwili ksiądz Ludwik trącił mnie w ramię.

- Ojciec cię woła - rzekł.

- Księże Ludwiku! ona chora!

- Doktor zaraz pójdzie znów do niej. Tymczasem rozmówisz się z ojcem. Idź, idź! już późno.

- Która godzina?

- Pierwsza po północy.

Uderzyłem się ręką w czoło. A wszakże to o piątej rano miałem się bić z Selimem.

Rozdział XI Po rozmowie z ojcem, która trwała z pół godziny, wróciłem do stancji i nie kładłem się już wcale. Wyrachowałem, że aby zdążyć na piątą do Wachowej chaty, muszę przynajmniej o czwartej wyjść z domu, miałem więc tylko niespełna trzy godziny przed sobą. Wkrótce zresztą nadszedł i ksiądz Ludwik zobaczyć, czym nie chory po owej szalonej jeździe i czym przebrał się należycie po przemoknięciu. Ale dla mnie przemoknąć było to samo, co i nie przemoknąć. Ksiądz nalegał na mnie, bym zaraz się położył do łóżka, ale tymczasem sam się rozgadał i tak przeszła z godzina czasu.

Opowiadał mi jeszcze szczegółowo o tym, co mówił stary Mirza. Pokazało się z tego opowiadania, że Selim popełnił po prostu szaleństwo, ale jak mówił ojcu, nie widział innego sposobu, jak tylko pobłogosławić, my zaś: oddać mu Hanię. Pokazało się także, że już po rozmowie ze mną nie tylko pisał do Hani, ale widział się z nią i że właśnie wówczas namówił

ją do ucieczki. Dziewczynka, mimo że nie zdawała sobie sprawy z następstw tego kroku, opierała mu się instynktowo ze wszystkich sił, ale Selim opętał ją swymi prośbami i swoją miłością. Przedstawił jej przy tym ucieczkę jako prostą przejażdżkę do Chorzel, po której mieli już być na wieki połączeni i szczęśliwi. Zapewnił ją, że potem sam odwiezie ją do nas na powrót, ale już jako swoją narzeczoną, że ojciec mój zgodzi się na wszystko, ja zaś muszę się zgodzić, a co większa, pocieszę się łatwo przy Loli Ustrzyckiej w Ustrzycy. Zaklinał wreszcie Hanię i prosił, i błagał. Mówił jej, że on dla niej poświęciłby wszystko, nawet życie; żenie przeżyje rozłączenia, że się utopi, zastrzeli lub otruje. A potem rzucił się jej do nóg i tyle sprawił, że dziewczynka zgodziła się na wszystko. Skoro jednak ucieczka nastąpiła i skoro ruszyli z miejsca, Hania przestraszyła się i ze łzami poczęła go błagać, żeby wrócił: ale on nie chciał, bo jak sam ojcu mówił, zapomniał wtedy już o całym świecie.

Tak opowiadał księdzu Ludwikowi stary Mirza, a opowiadał może i dlatego, żeby dowieść, że jakkolwiek Selim ważył się na krok szalony, ważył się nań jednak w dobrej wierze. Biorąc to wszystko na uwagę ksiądz Ludwik nie podzielał gniewu ojca, którego oburzyła niewdzięczność Hani. Według księdza Hania nie była niewdzięczną, była tylko zbłąkaną przez grzeszną, bo światową miłość. Z tego powodu udzielił i mnie ksiądz kilka budujących nauk o światowych uczuciach, ale ja tam wcale nie miałem za złe Hani, że jej miłość była światową; zapłaciłbym tylko życiem za to, żeby była inaczej skierowaną. Dla Hani czułem litość najwyższą, a przy tym tak mi już serce przyrosło do niej, że chcąc je oderwać, trzeba by było chyba je rozerwać. Prosiłem jeszcze księdza, żeby wstawił się za nią do ojca i tłumaczył mu jej postępek, tak jak mnie go tłumaczył, po czym pożegnałem go, bo chciałem sam zostać.

Po odejściu księdza zdjąłem ze ściany ową sławną starą szablę, darowaną mi przez ojca, i pistolety, aby przygotować wszystko do jutrzejszego spotkania. O tym spotkaniu nie miałem dotąd ani czasu, ani ochoty rozmyślać. Chciałem się bić na śmierć i życie, oto wszystko. O Selimie byłem przekonany, że mnie nie zawiedzie. Przetarłem ostrożnie szable miękką watą; na szerokiej błękitnej jej klindze, mimo jakich dwustu lat wieku, nie było najmniejszej skazy, choć nie mało nacięła się za dni swych hełmów i naramienników, niemało wypiła krwi szwedzkiej, tatarskiej i tureckiej. Złoty napis: "Jezus, Maria!", błyszczał wyraźnie; spróbowałem ostrza: cienkie było jak brzeżek jedwabnej wstążki;

błękitne turkusy na rękojeści zdawały się uśmiechać, jakby prosząc się ręki, by je chwyciła i rozgrzała.

Skończywszy z szablą, wziąłem się do pistoletów, bom nie wiedział, jaką broń Selim wybierze; napuściłem oliwą zamki i płócienne płatki do kul, po czym nabiłem oba ostrożnie. Szarzało już. Była godzina trzecia. Skończywszy robotę rzuciłem się na fotel i począłem rozmyślać. Z przebiegu wypadku i z tego, co mi powiedział ksiądz Ludwik, wiwijał się coraz wyraźniej jeden pewnik: oto że wszystkiemu, co zaszło, byłem też i ja niemało winien. Pytałem siebie, czym spełniał należycie obowiązek opieki, jaki na mnie włożył stary Mikołaj, i odpowiedziałem: nie. Czym myślał tylko o Hani, nie o sobie? Odpowiedziałem: nie! O kogo mi chodziło w tej całej sprawie? Po prostu o siebie. A przy tym Hania, ta łagodna, bezbronna istota, była między namitym, czym gołąbka w gnieździe drapieżnych ptaków. Nie mogłem przytłumić w sobie tej niezmiernie przykrej myśli, że obaj z Selimem rozrywaliśmy ją między sobą jako łup ponętny, a w tej walce, gdzie drapieżnikom głównie o siebie chodziło, najwięcej ucierpiała ta, która najmniej była winna. Oto za parę godzin mięliśmy o nią zwieść walkę ostatnią. Przykre, ciężkie to były myśli. Okazało się, że cały ten nasz świat szlachecki za szorstki był dla Hani. Matki mojej na nieszczęście od dawna nie było w domu, a my, mężczyźni, mięliśmy za szorstkie ręce i zmięliśmy ten delikatny kwiat rzucony pomiędzy nas losem. Wina ciążyła na całym naszym domu i winę tę trzeba było zmazać krwią moją albo Selima.

Byłem gotów na jedno i na drugie.

Tymczasem brzask dzienny coraz silniej i silniej począł zaglądać w moje okna. Za oknem jęły świegotać na powitanie zorzy porannej jaskółki. Zagasiłem świece palące się na stole; było już prawie widno. Godzina wpół do czwartej uderzyła donośnie w sali domowej. "No! czas!" - pomyślałem sobie i zarzuciwszy na ramiona płaszcz dla ukrycia broni, na wypadek gdyby mnie kto spotkał, wyszedłem ze stancji.

Przechodząc koło domu spostrzegłem, że drzwi główne do sieni, które na noc zamykano zwykle na żelazne lwie paszcze, były już otwarte. Widocznie ktoś wyszedł z domu, musiałem więc zachować wszelką ostrożność, aby się z nim nie spotkać. Cicho skradając się bokiem dziedzińca ku lipowej alei, rozglądałem się ostrożnie na wszystkie strony, ale zdawało mi się, że wszystko naokół śpi jeszcze spokojnie. W alei jednak dopiero podniosłem śmiało głowę pewny, że mnie już z domu nie zobaczą. Ranek po wczorajszej burzy robił się przeczysty i śliczny.

Miodowa woń lip mokrych uderzyła mnie w alei potężnie. Skręciłem w lewo ku kuźni, młynom i grobli, tamtędy bowiem wypadała mi droga do Wachowej chaty. Sen i zmęczenie, pod wpływem świeżości poranku i pogody, uleciały ode mnie daleko. Byłem pełen jakiejś dobrej otuchy i niby przeczucie jakieś wewnętrzne mówiło mi, że w tej walce, która miała za chwilę nastąpić, ja zwyciężę. Selim strzelał wprawdzie z pistoletów jak mistrz, ale i ja strzelałem nie gorzej; w robieniu szablą przewyższał mnie wprawdzie zręcznością, ale za to ja znów byłem daleko silniejszy, do tego stopnia silniejszy, że zaledwie mógł wytrzymać na szabli moje cięcia. "A zresztą, niech będzie, co chce - myślałem sobie - oto jest koniec i jeśli nie rozwiązanie, to rozcięcie tego węzła gordyjskiego, który krępował mnie i dusił od tak dawna". A przy tym Selim w dobrej czy złej wierze wyrządził wielką krzywdę Hani, musiał więc za tę krzywdę zapłacić.

Tak rozmyślając doszedłem do brzegu stawu. Mgły i opary opadały z powietrza na wodę. Świtanie umalowało błękitne szyby stawów barwami zórz. Wczesny ranek dopierosię rozpoczynał naprawdę; powietrze stawało się coraz przeźroczystsze, a rzeźwo było wszędzie, a pogodnie, a różano, a cicho; tylko z szuwarów dochodziło uszu moich kwakanie dzikich kaczek. Byłem już blisko śluzy i mostu, gdy nagle zatrzymałem się jak w ziemię wbity.

Na moście stał mój ojciec z rękami założonymi za siebie i z fajką wygasłą w rękach; stał oparty o poręcz mostu i patrzył zamyślony na wodę i na zorzę poranną. Widocznie tak jak i ja nie mógł zasnąć i wyszedł chcąc odetchnąć rannym powietrzem, a może spojrzeć tu i ówdzie na gospodarstwo.

Nie spostrzegłem go zrazu, bom szedł bokiem drogi, zatem wierzby zasłaniały mi poręcz mostu; byłem jednak nie dalej jak o dziesięć kroków. Schowałem się za wierzbę sam nie wiedząc, co mam na razie robić.

Ale ojciec stał ciągle na miejscu. Spojrzałem nań: na twarzy jego malowała się troska i bezsenność. Wodził oczyma po stawie i mruczał pacierze poranne. Do uszu moich doszło wyraźnie:

"Zdrowaś Maria, łaskiś pełna, Pan z Tobą!" Tu dalszy ciąg począł szeptać cicho, a potem znowu głośno:

"I błogosławion owoc żywota Twojego. Amen".

Zniecierpliwiło mnie tak stać za wierzbą i postanowiłem przemknąć się cicho przez most. Mogłem to uczynić, albowiem ojciec stał odwrócony ku

wodzie, a przy tym, jak wspomniałem, był trochę głuchy, bo jeszcze za czasów swych wojskowych ogłuchł był od zbytniego huku dział. Stąpając tedy ostrożnie, przebierałem się przez most za dalsze wierzby, na nieszczęście jednak źle poobsadzane dyle drgnęły, ojciec obejrzał się.

- Co ty tu robisz? - spytał.

Zarumieniłem się jak burak.

- Przejść się, ojcze, idę, przejść się tylko.

Ale ojciec zbliżył się ku mnie i odchyliwszy trochę płaszcza, którym osłaniałem się starannie, ukazał na szablę i pistolety i rzekł:

- A to co?

Nie było rady: należało się przyznać.

- Powiem już ojcu wszystko - rzekłem - idę się bić z Mirzą.

Myślałem, że ojciec wybuchnie gniewem, ale nad spodziewanie moje nie wybuchnął, tylko spytał:

- Kto kogo wyzwał?

- Ja jego.

- Bez poradzenia się z ojcem, bez powiedzenia słowa?

- Wyzwałem go wczoraj, zaraz po pogoni, w Ustrzycy. Nie mogłem, ojcze, pytać się o nic, a zresztą bałem się, że ojciec zabroni.

- I zgadłeś. Wracaj do domu. Całą to sprawę mnie zostaw.

Serce ścisnęło mi się tak boleśnie i rozpaczliwie, jak nigdy.

- Ojcze - rzekłem - zaklinam cię na wszystko, co ci jest święte, na pamięć dziada, nie zabraniaj mi się bić z Tatarem. Pamiętam, jak nazywałeś mnie demokratą i gniewałeś się o to na mnie otóż teraz przypomniałem sobie, że płynie we mnie krew dziada i twoja. Ojcze, on skrzywdził Hanię! i maż to mu być darowane? Niechaj nie mówią ludzie, że ród nasz dał ukrzywdzić sierotę i nie pomścił się zanią. Ja jestem bardzo winien: ja ją kochałem i nie powiedziałem ojcu o tym, ale przysięgam, że gdybym nawet nie kochał jej, to dla jej sieroctwa, dla naszego domu i dla naszego imienia uczyniłbym toż samo, co teraz czynię. Sumienie mówi mi, że to jest szlachetne - i ty, ojcze, mi nie zaprzeczysz; ale jeśli tak jest, to ja nie wierzę, żebyś ty bronił mi być szlachetnym; ja nie wierzę! nie wierzę, ojcze! Ojcze! pamiętaj: Hania skrzywdzona, a ja wyzwałem, ja dałem słowo. Wiem, żem jeszcze niedorosły, ale czyż niedorosły nie ma takiej samej czci i takiego samego honoru jak dorosły? Jam wyzwał, ja dałem słowo, a uczyłeś mnie nieraz,

że honor to pierwsze prawo szlachcica. Ja dałem słowo, ojcze! Hania skrzywdzona, na domu naszym plama i ja dałem słowo. Ojcze! ojcze!

I zawisnąwszy mu ustami na ręku, rozpłakałem się jak bóbr; modliłem się prawie do ojca; ale też w miarę jak mówiłem, surowa twarz jego miękła i łagodniała coraz bardziej: podniósł oczy w górę i ciężka gruba łza, prawdziwie ojcowska, spłynęła mi na czoło! Toczył ciężką walkę z sobą, bo byłem źrenicą jego oka i kochał mnie nade wszystko na świecie, więc drżał o mnie, lecz wreszcie schylił posiwiałą głowę i rzekł cichym, zaledwie dosłyszalnym głosem:

- Niech cię prowadzi Bóg ojców twoich. Idź, chłopcze, idź się bić z Tatarem!

Padliśmy sobie w objęcia. Ojciec przycisnął mnie do siebie i długo, długo trzymał mnie na piersi swojej. Potem jednak otrząsnął się ze wzruszenia i rzekł do mnie z mocą i weselej:

- A to już bij, chłopcze, aż będzie w niebie słychać!

Pocałowałem go w rękę, on zaś:

- Na szable, czy na pistolety?

- On wybierze.

- A świadkowie?

- Bez świadków. Ufam ja jemu, a on mnie. Po co nam świadkowie, ojcze?

I znowu rzuciłem mu się na szyję, bo czas mi było ruszać. Odszedłszy ze staję drogi obejrzałem się: ojciec stał jeszcze na moście i żegnał mnie z daleka krzyżem świętym. Pierwsze promienie wschodzącego słońca, padłszy na wyniosłą jego postać, otoczyły ją jakby świetlistą aureolą. I tak w tym świetle z podniesionymi rękoma wydał mi się ten posiwiały weteran niby starym orłem, błogosławiącym z daleka swoje pisklę na takie życie gromkie i skrzydlate, w jakim sam kiedyś się lubował.

Ach! serce tak mi wezbrało wówczas, tyle miałem otuchy, wiary i zapału, że gdyby nie jeden, ale dziesięciu Selimów czekało na mnie u Wachowej chaty, wszystkich dziesięciu wyzwałbym natychmiast o lepszą.

Przyszedłem wreszcie do chaty. Selim czekał na mnie na skraju lasu. Przyznaję, że gdym spojrzał nań, uczułem w sercu coś takiego, co czuje wilk patrząc na łup swój. Spojrzeliśmy sobie groźnie i ciekawie w oczy. Selim zmienił się przez te parę dni;schudł i zbrzydł, a może mnie się

tylko tak zdawało, że zbrzydł. Oczy jego świeciły gorączkowo, końce ust drgały.

Poszliśmy obaj natychmiast w głąb lasu, ale przez cała drogę nie mówiliśmy do siebie ani słowa. Wreszcie znalazłszy małą polankę między sosnami, zatrzymałem się i rzekłem:

- Tu. Zgoda?

Kiwnął głową i począł rozpinać surdut, aby zrzucić go do pojedynku.

- Wybieraj! - rzekłem ukazując mu pistolety i szablę.

Wskazał na szablę, którą miał z sobą: turecką, mocno zakrzywioną na końcu damascenkę.

Tymczasem zrzuciłem surdut; on poszedł za moim przykładem, ale poprzednio wydobył z kieszeni list.

- Jeżeli zginę, proszę, oddaj to pannie Hannie.

- Nie przyjmuję.

- To nie zwierzenia, to wyjaśnienia.

- Zgoda.

Tak rozmawiając zawinęliśmy rękawy od koszul. Teraz dopiero serce poczęło mi bić żywiej. Wreszcie Selim chwycił za rękojeść; wyprostował się, stanął w postawie szermierskiej, wyzywającej, dumnej i trzymając szablę poziomo, wyżej głowy, rzekł krótko:

- Jestem gotów.

Stanąłem w takiej samej postawie, wsparłszy szablę na jego szabli.

- Czy już?

- Już.

- Zaczynajmy!

Uderzyłem od razu nań tak natarczywie, że aż się musiał cofnąć kilka kroków, a przy tym z trudnością utrzymywał moje razy na szabli; na każde cięcie jednak odpowiadał cięciem z taką szybkością, że uderzenie i odpowiedź rozlegały się prawie równocześnie.

Rumieniec oblał mu twarz; nozdrza się rozdęły, oczy wyciągnęły na wykos po tatarsku i poczęły ciskać błyskawice. Przez chwilę słychać tylko było warczenie kling, suchy dźwięk stali i świszczący oddech naszych piersi. Selim zrozumiał wkrótce, że jeśli walka przedłuży się, on musi ulec, bo nie stanie mu sił ni płuc. Grube krople potu wystąpiły mu już na czoło, oddech stawał się coraz chrapliwszy. Ale też ogarnęła go jakaś

wściekłość, jakieś szaleństwo bojowe. Włosy, rozrzucone ruchem, opadły mu na czoło, w otwartych ustach połyskiwały białe, zaciśnięte zęby. Rzekłbyś, natura tatarska rozbudziła się w nim i zdziczała, czując szablę w ręku i wietrząc krew przed sobą. A jednakże miałem nad nim przewagę równej furii, a większej siły! Raz już nie utrzymał cięcia i krew trysnęła z jego lewego ramienia; po kilku sekundach sam koniec mej szabli znowu dotknął mu czoła. Straszny był wówczas z tą czerwoną wstążką krwi, pomieszaną na wpół z potem i ściekającą po twarzy na usta i brodę. Zdawało się to go podniecać. Przyskakiwał do mnie i odskakiwał jak ranny tygrys. Koniec jego szabli wił się ze straszną szybkością ognistego piorunu koło mojej głowy, ramion i piersi. Z trudnością chwytałem te szalone cięcia, tym bardziej żem więcej myślał o tym, żeby je zadawać. Chwilami docieraliśmy do siebie tak blisko, że pierś prawie uderzała o pierś. Nagle Selim odskoczył, szabla zaświszczała tuż koło mojej skroni; ale odbiłem ją z taką siłą, że głowa Selima pozostawała na chwilę odkryta; wymierzyłem cios, zdolny rozpłatać ją na dwojei... niby piorun uderzył nagle w moją czaszkę; krzyknąłem: "Jezus, Maria!" Szabla wypadła mi z ręki i jakby porażony upadłem twarzą na ziemię.Rozdział XII Co się działo ze mną przez czas długi, nie wiem i nie pamiętam. Gdym się rozbudził, leżałem na wznak w pokoju i na łóżku ojca, ojciec zaś siedział przy mnie w fotelu, z głową przechyloną w tył, blady i z przymkniętymi oczyma. Okiennice były pozamykane, na stole paliły się świece, a w ciszy wielkiej panującej w pokoju, słyszałem tylko szept zegara. Przez jakiś czas patrzyłem bezmyślnie w sufit i zbierałem leniwe myśli, potem próbowałem się poruszyć, ale przeszkodził mi nieznośny ból w głowie. Ten ból przypomniał mi trochę wszystko, co zaszło, więc ozwałem się cichym, osłabionym głosem:

- Ojcze!

Ojciec drgnął i pochylił się nade mną. Radość pomieszana z czułością odmalowała się na jego twarzy i rzekł:

- Boże! dzięki Ci! odzyskał przytomność. Co, synku? co?

- Ojcze, ja biłem się z Selimem?

- Tak, kochanie moje! Nie myśl o tym!

Przez chwilę panowało milczenie, a potem spytałem:

- Ojcze! a kto mnie tu przyniósł do pokoju z lasu?

- Ja przyniosłem cię na ręku; ale nie mów nic, nie męcz się.

Nie upłynęło jednak pięć minut, jak znów zacząłem pytać. Mówiłem tylko bardzo wolno:

- Ojcze!

- Co, dziecko moje?

- A co się stało z Selimem?

- Zemdlał także z utraty krwi. Kazałem go odwieść do Chorzel.

Chciałem jeszcze pytać o Hanię i o matkę, ale czułem, że znów opuszcza mnie przytomność. Zdawało mi się, że jakieś psy czarne i żółte zaczęły tańcować na dwóch łapach koło mojego łóżka, i począłem się im przypatrywać. To znów marzyło mi się, że słyszę głosy fujarek wiejskich, to chwilami zamiast zegara, który wisiał naprzeciw mojego łóżka, widywałem twarz jakąś, wyglądającą ze ściany i chowającą się w nią na przemian. Nie był to stan zupełnej nieprzytomności, tylko gorączki i rozproszenia myśli; musiał jednak trwać dosyć długo. Chwilami było mi trochę lepiej, a wtedy rozpoznawałem na wpół twarze, otaczające moje łóżko: to ojca, to księdza, to Kazia, to doktora Stasia. Pamiętam, że między twarzami tymi brakło mi jednej, ale nie mogłem dojść której; wiem jednak, że czułem ten brak i że szukałem jej instynktowo. Raz w nocy usnąwszy mocno, rozbudziłem się nad ranem. Świece paliły się jeszcze na stole. Było mi jakoś bardzo, bardzo słabo. Nagle spostrzegłem schyloną nad łóżkiem osobę, której nie poznałem od razu, ale na widok której zrobiło mi się tak błogo, jakbym już umarł i był wzięty do nieba. Była to anielska jakaś twarz, ale tak anielska, taka święta, dobra z tymi łzami płynącymi jej cicho z oczu, że uczułem jakby i mnie na płacz się zbierało. Ale wówczas wróciłami iskra przytomności, rozjaśniło mi się w oczach i zawołałem słabo a cicho:

- Mamo!

Anielska twarz pochyliła się ku mojej wychudzonej ręce, leżącej bez ruchu na kołdrze i przycisnęła do niej usta. Usiłowałem się podnieść, ale uczułem znowu ból w skroniach, więc zawołałem tylko:

- Mamo! boli!

Matka moja, bo ona to była, poczęła zmieniać okłady z lodem leżące na mej głowie. Zawsze ten opatrunek przyczyniał mi niemało cierpień, ale teraz te słodkie, kochane ręce z taką troskliwą delikatnością poczęły poruszać się koło mej biednej, porąbanej głowy, że nie czując najmniejszej boleści począłem szeptać:

- Dobrze! o, dobrze!

Odtąd byłem już przytomniejszy, pod wieczór tylko zapadałem w gorączkę. Widywałem wtedy Hanię, chociaż gdym był przytomny, nie widziałem jej przy sobie nigdy. Ale widywałem ją zawsze w jakimś niebezpieczeństwie. To raz wilk z czerwonymi oczyma rzucał się na nią, to znów porywał ją ktoś niby Selim, a niby nie Selim, bo z twarzą porośniętą czarną szczeciną i z rogami na głowie. Wówczas czasem krzyczałem, a czasem prosiłem wilka lub owego rogacza bardzo grzecznie i pokornie, żeby jej nie porywał. W takich chwilach matka kładła mi rękę na czoło i złe mary znikały natychmiast.

Wreszcie gorączka opuściła mnie stanowczo, odzyskałem zupełną przytomność, ale nie znaczyło to, że byłem zdrowszy. Przyplątała się jakaś inna choroba, jakieś niesłychane osłabienie, pod wpływem którego gasłem widocznie. Po całych dniach i nocach wpatrywałem się w jeden punkt na suficie. Byłem niby przytomny, ale obojętny na wszystko. Nie obchodziło mnie ani życie, ani śmierć, ani osoby czuwające nad moim łóżkiem. Odbierałem wrażenia, widziałem wszystko, ale nie miałem dość sił, żeby zebrać myśli i żeby czuć. Raz wieczorem począłem widocznie konać. Postawiono koło mojego łóżka wielką żółtą świecę, potem ujrzałem księdza Ludwika ubranego w komżę. Dawał mi Sakrament, następnie kładł na mnie Oleje święte, a przy tym szlochał tak, że mało od przytomności nie odszedł. Matkę wyniesiono zemdloną z pokoju; Kazio wył płaczem pod ścianą i targał się za włosy; ojciec siedział z załamanymi rękoma, zupełnie jakby kamienny. Widziałem to wszystko doskonale, ale byłem zupełnie obojętny i patrzyłem jak zwykle martwym, szklanym okiem w sufit, na poręcz łóżka w nogach lub na okno, przez które wpadały mleczne i srebrne snopy księżycowego światła.

Następnie do pokoju wszystkimi drzwiami poczęła się cisnąć służba; krzyki, łkania i wycie, któremu przywodził Kazio, napełniały cały pokój, tylko ojciec po danemu siedział kamienny; ale wreszcie, gdy klękli wszyscy a ksiądz począł mówić litanię i uciął, bo nie mógł od łez, ojciec porwał się nagle i ryknąwszy: "O! Jezu! Jezu!", rzucił się jak długi na podłogę. W tej chwili uczułem, że końce palców u rąk i nóg poczynają mi ziębnąć, ogarnęła mnie jakaś dziwna senność i ziewanie. "Aha! to ja umieram!"- pomyślałem sobie i usnąłem.

Ale istotnie usnąłem zamiast umrzeć i to usnąłem tak dobrze, że nie obudziłem się jak we dwadzieścia cztery godziny później i tak dalece wzmocniony na siłach, żem sam nie umiał zdać sobie sprawy, co się ze mną zrobiło. Obojętność moja znikła, potężny młody organizm zwyciężył

śmierć samą i budził się do nowego życia z nowymi siłami. Teraz znów działy się przy łóżku moim takie sceny radości, że i opisywać ich nie próbuję. Kazio fiksował po prostu ze szczęścia. Opowiadano mi później, że zaraz po pojedynku, kiedy ojciec odniósł mnie rannego do domu, a doktor od razu nie ręczył za moje życie, poczciwego Kazika musieli zamknąć, bo po prostu polował na Selima jak na dzikie zwierzę i przysiągł sobie, że jeśli ja umrę, to go zastrzeli, gdzie go spotka. Szczęściem i Selim, poraniony cokolwiek, musiał przez jakiś czas leżeć w łóżku.

Ale tymczasem każdy dzień przynosił mi coraz większą ulgę. Wracała mi ochota do życia. Ojciec, matka, ksiądz i Kazio czuwali dzień i noc nad moim łóżkiem. Jakże ja ich kochałem wtedy, jak tęskniłem, gdy które z nich choć na chwilę opuściło mój pokój. Ale razem z życiem, poczęło i dawne uczucie dla Hani odzywać się na nowo w mym sercu. Kiedy obudziłem się z tego snu, który wszyscy za początek wiecznego snu poczytali, natychmiast spytałem o Hanię. Odpowiedział mi ojciec, że zdrowa, ale że wyjechała z panią d'Yves i siostrzyczkami do stryja, bo ospa powiększała się coraz bardziej we wsi. Mówił mi przy tym, że już jej przebaczył, że zapomniał i kazał mi być spokojnym. Później jednak nieraz rozmawiałem o niej z matką, która widząc, że mnie ten przedmiot nad wszystkie inne zajmuje, sama zaczynała rozmowę, a kończyła ją anielskimi, lubo niewyraźnymi słowy, że gdy wyzdrowieję, wówczas pomówi z ojcem o wielu rzeczach, które dla mnie będą bardzo przyjemne, trzeba tylko, żebym był spokojny i starał się jak najprędzej przyjść do siebie.

Mówiąc to uśmiechała się smutno, mnie zaś chciało się płakać z radości. Czasem jednak trafiało się coś takiego w domu, co mąciło mój spokój, a nawet przejmowało mnie strachem. Raz na przykład wieczorem, gdy matka siedziała przy mnie, wszedł służący Franek i poprosił ją do panny Hanny.

Siadłem natychmiast na łóżku.

- Hania przyjechała? - spytałem.

- Nie! - odrzekła matka. - Nie przyjechała. On prosi mnie do pokoju Hani, bo tam bielą i dają nowe obicia.

Czasem zdawało mi się, jakby chmura ciężkiego, ale źle ukrywanego smutku leżała na czołach otaczających mnie osób. Nie rozumiałem nic, co się dzieje, a pytania moje zbywano byle czym. Badałem Kazia, odpowiadał tak jak i inni, że w domu wszystko dobrze, że siostry, pani

d'Yves i Haniawkrótce wrócą i na koniec: żebym był spokojny.

- A skądże ten smutek? - spytałem.

- Widzisz, ja ci opowiem wszystko. Oto Selim ze starym Mirzą przyjeżdżają tu codziennie. Selim po całych dniach desperuje, płacze, chce cię widzieć koniecznie, a rodzice nasi boją się, żeby ci ta wizyta nie zaszkodziła.

Uśmiechnąłem się.

- Mądry Selim! - rzekłem. - Mało mi czaszki nie rozłupał, a teraz za mną płacze. A cóż: o Hani myśli ciągle?

- Ii... gdzie jemu tam Hania w głowie. Nie wiem zresztą, nie pytałem się o to, ale myślę, że on się już jej wyrzekł zupełnie.

- To kwestia!

- W każdym razie kto inny ją dostanie, bądź spokojny!

Tu Kazik przekrzywił twarz po studencku i dodał z miną franta:

- Wiem nawet kto. Dałby tyko Bóg, żeby...

- Żeby co?

- Żeby wróciła jak najprędzej - dodał pośpiesznie.

Słowa te uspokoiły mnie zupełnie. W parę dni potem, wieczorem, ojciec siedział przy mnie wraz z matką. Zaczęliśmy z ojcem grać w szachy. Po chwili matka wyszła, zostawiwszy drzwi otwarte, przez które widać było szereg komnat, na końcu zaś owego szeregu znajdował się pokój Hani. Spojrzałem nań, ale nie mogłem nic dojrzeć, wszystkie pokoje bowiem prócz mego były nie oświecone, drzwi zaś do pokoju Hani, o ile mogłem dopatrzeć w ciemnościach, zamknięte.

Nagle wszedł tam ktoś, jakby doktor Stanisław, i nie domknął znów drzwi za sobą.

Serce uderzyło mi niespokojnie. W pokoju Hani było światło.

Światło to wpadało jasną smugą do ciemnej sąsiedniej sali, a na tle tej jasnej smugi zdawało mi się, żem dojrzał delikatne zwoje dymu, kręcące się tak, jak kurz kręci się w świetle słonecznym.

Z wolna w powonienie moje uderzył jakiś niewyraźny zapach, który jednak z każdą sekundą stawał się coraz mocniejszy i mocniejszy. Nagle włosy zjeżyły mi się na głowie: rozpoznałem zapach jałowcu.

- Ojcze, co to jest? - zawołałem gwałtownie, zrzuciwszy szachy wraz z szachownicą na ziemię.

Ojciec zerwał się zmieszany, poczuwszy również ten przeklęty zapach i zamknął co prędzej drzwi do pokoju.

- Nic, to nic! - odpowiedział pośpiesznie.

Ale ja byłem już na nogach, a lubo chwiałem się jeszcze, jednakże posunąłem się szybko ku drzwiom.

- Dlaczego tam kadzą jałowcem? - krzyknąłem - ja tam chcę pójść!

Ojciec pochwycił mnie wpół.

- Nie pójdziesz tam! nie pójdziesz, zabraniam ci!

Ogarnęła mnie rozpacz, więc chwyciwszy za bandaże opasujące mi głowę krzyknąłem z uniesieniem:

- A więc dobrze! Ale przysięgam, że zerwę te bandaże i rozdrapię ranę własnymi rękoma. Hania umarła! Ja ją chcę widzieć!

- Hania nie umarła, daję ci słowo! - wołał ojciec uchwyciwszy mnie za ręce i pasując się ze mną. - Zachorowała, ale zdrowsza! Uspokój się! uspokój! Czy nie dość jeszcze nieszczęść! Opowiem ci wszystko, ale połóż się.Iść do niej nie możesz. Zgubiłbyś ją. Uspokój się! Połóż się. Przysięgam ci, że zdrowsza.

Siły mnie opuściły i upadłem na łóżko, powtarzając tylko:

- Mój Boże! mój Boże!

- Henryku, przyjdź do siebie. Czyś ty kobieta? Bądź mężny. Ona już nie jest w niebezpieczeństwie. Obiecałem ci opowiedzieć wszystko i opowiem, ale pod warunkiem, że zbierzesz siły. Oprzyj głowę poduszce! Ot, tak. Okryj się i leż spokojnie.

Byłem posłuszny.

- Już jestem spokojny, ale prędzej, ojcze, prędzej. Niech się już raz dowiem wszystkiego. Czy istotnie jest zdrowsza? co jej było?

- A więc słuchaj: tej nocy, której Selim ją porwał, była burza. Hania miała na sobie tylko lekką sukienkę, przemokła do nitki. Przy tym krok ten szalony kosztował ją niemało. W Chorzelach, dokąd zawiózł ją Mirza, nie miała się w co przebrać, więc w tej samej mokrej sukience tu wróciła. Tegoż samego dnia już dostała dreszczów i silnej gorączki. Na drugi dzień stara Węgrowska nie umiała utrzymać języka i powiedziała jej o twoim wypadku. Powiedziała jej nawet, żeś zabity. Oczywiście zaszkodziło jej to. Wieczorem była już bezprzytomna. Doktor nie wiedział przez długi czas, co to jest, aż wreszcie... Wiesz: we wsi całej panowała i panuje dotąd ospa - Hania dostała ospy.

Przymknąłem oczy, bo zdawało mi się, że i ja odchodzę od przytomności wreszcie rzekłem:

- Niech ojciec mówi dalej, przecie jestem spokojny.

- Były chwile - mówił dalej ojciec - wielkiego niebezpieczeństwa. Tego samego dnia, kiedy ciebie mieliśmy już za straconego, i ona była prawie konająca. Ale dla obojga was przyszła jednocześnie szczęśliwa kryzys. Dziś ona, tak jak i ty, jest rekonwalescentką. Za jaki tydzień będzie zupełnie zdrową. Ale co tu się działo w domu! Co się działo!

Ojciec skończył i patrzył na mnie uważnie, jakby w obawie, by słowa jego zbyt nie wstrząsnęły mego osłabionego jeszcze umysłu; ja zaś leżałem nieruchomie. Przez długi czas trwało milczenie. Zbierałem myśli i rozpatrywałem się w nowym nieszczęściu ojciec wstał i począł chodzić szerokimi krokami po pokoju, spoglądając od czasu do czasu na mnie.

- Ojcze? - rzekłem po długim milczeniu.

- Co, chłopcze?

- Czy... czy... bardzo zeszpecona?

Głos mój był spokojny i cichy, ale serce biło mi głośno w oczekiwaniu odpowiedzi.

- Tak! - odparł ojciec. - Jak to po ospie. Może być, że nie będzie żadnych znaków. Dziś jeszcze są, ale znikną, znikną pewnie.

Odwróciłem się do ściany, czułem, że robi mi się gorzej niż zwykle.

W tydzień jednak potem byłem już na nogach, a w dwa tygodnie ujrzałem Hanię. Ach! opisać nawet nie próbuję, co się zrobiło z tej ślicznej, idealnej twarzy. Gdy biedaczka wyszła ze swego pokoju i gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, jakkolwiek przysiągłem sobie poprzednio, że nie pokaże po sobie najmniejszegowzruszenia, nagle zrobiło mi się słabo i zemdlałem jak nieżywy. O! jakże była zeszpecona okropnie!

Gdy mnie ocucono z omdlenia, Hania płakała głośno i nad sobą pewnie, i nade mną, bo i ja byłem podobniejszy jeszcze do cienia niż do człowieka.

- To ja wszystkiego tego przyczyną! - powtarzała łkając - ja przyczyną.

- Haniulku, siostrzyczko moja! nie płacz, ja cię zawsze będę kochał! - zawołałem i uchwyciłem jej ręce, chcąc podnieść jej do ust jak dawniej.

Nagle drgnąłem i cofnąłem usta. Te ręce, niegdyś tak białe, delikatne i śliczne, były teraz okropne. Czarne plamy pokrywały je całkowicie, a przy tym stały się chropawe, wstrętne prawie.

- Ja cię zawsze będę kochał! - powtórzyłem z wysileniem.

Kłamałem. Miałem w sercu litość ogromną, łzawą i miłość brata, ale dawne uczucie uleciało, jak ptak ulata bez śladu.

Wyszedłem do ogrodu i w tej samej chmielowej altanie, gdzie nastąpiło pierwsze wyznanie między Selimem i Hanią, płakałem tak jak po zgonie drogiej osoby.

Bo też istotnie dawna Hania dla mnie umarła, a raczej miłość moja umarła i w sercu pozostała tylko po niej pustka i ból, jakby z nie zagojonej rany, i wspomnienie, wyciskające łzy na oczy.

Siedziałem tak długo i długo! Cichy wieczór jesienny poczynał palić się czerwoną zorzą na szczytach drzew. Szukano mnie w domu, wreszcie do altany wszedł ojciec.

Spojrzał na mnie i uszanował mój żal.

- Biedny chłopcze - rzekł - Bóg doświadczył cię ciężko, ale ufaj Mu! On zawsze wie, co czyni.

Oparłem głowę na piersi ojca i przez jakiś czas milczeliśmy obaj.

Po niejakiej chwili ojciec rzekł:

- Byłeś do nie przywiązany bardzo, więc powiedz mi: gdybym ci rzekł: "Daję ci ją, podaj jej rękę na całe życie", cóż byś mi odpowiedział?

- Ojcze! - odrzekłem - miłość mogła ulecieć ode mnie, ale uczciwość nigdy: jestem gotów.

Ojciec ucałował mnie serdecznie. - Niech cię Bóg błogosławi. Poznaję cię; ale to nie twój obowiązek, nie twoja powinność, to powinność Selima.

- Czy on tu przyjedzie?

- Przyjedzie wraz z ojcem swoim. Ojciec jego wie już o wszystkim.

Jakoż o zmroku przyjechał Selim. Gdy ujrzał Hanię, zaczerwienił się, a potem zbladł jak płótno. Przez chwilę znać było na jego twarzy ciężką walkę serca z sumieniem. Snadź i od niego ulatywał ten ptak skrzydlaty, któremu imię: miłość. Ale zwyciężył się ten szlachetny chłopak: powstał, wyciągnął ręce, a potem upadł przed Hanią na kolana i zawołał:

- Haniu moja! Jam zawsze ten sam: ja nie opuszczę cię nigdy, nigdy!

Łzy obfite spłynęły po twarzy Hani, odsunęła jednak lekko Selima.

- Nie wierzę, nie wierzę, żeby mnie teraz kochać można - rzekła, a potem zakrywszy twarz rękoma, zawołała:

- O! jacy wyście wszyscy dobrzy i szlachetni! Jam tylko najmniej szlachetna, najwięcej grzeszna; aleto się już skończyło wszystko; jam już inna!

I mimo nalegań starego Mirzy, mimo próśb Selima nie chciała oddać mu ręki. Pierwsza burza życiowa złamała ten śliczny kwiat, zaledwo rozkwitły. Biedna dziewczyna! potrzebowała teraz po burzy jakiej przystani świętej, a cichej, gdzie by ukoić mogła sumienie i ukołysać serce. Jakoż znalazła tę cichą i świętą przystań: została siostrą miłosierdzia. Później nowe wypadki i jedna straszliwa burza sprawiły, żem stracił ją z oczu na długo.

Po kilku latach jednak ujrzałem ją niespodzianie; spokój i cisza malowały się w tych anielskich rysach; ślady straszliwej choroby znikły zupełnie; w czarnej sukience i białym klasztornym kapeluszu piękna była jak nigdy, ale już tą nieziemską pięknością, więcej anielską niż ludzką.

Selim Mirza Rozdział I Było to na wiosnę podczas wojny francusko-pruskiej. Belfort oblężony był przez Prusaków, oddział zaś wolnych strzelców, w którym służyliśmy od pół roku obaj z Selimem, towarzyszem moich lat dziecinnych, kręcił się za ich plecami, bijąc się prawie co dzień, chwytając posłańców z depeszami, napadając konwoje z żywnością.

Oddział ten był zbieraniną wszelkiego rodzaju awanturników, po największej części cudzoziemców, ludzi skłonnych do rabunku, grabieży i wszelkiego rodzaju nadużyć, ale też nie ceniących życia, nie mających nic do stracenia, na wpół zdziczałych wśród ciągłego boju i prowadzących rzemiosło wojenne z instynktem i zamiłowaniem dzikich zwierząt. Sami nazywaliśmy się myśliwymi na ludzi, choć trudno było powiedzieć, kto tu był myśliwym, kto zwierzyną, bo i nas tropiono bez odpoczynku z całym niemieckim uporem i wytrwałością. Nie dawaliśmy spokoju, ale też nie mieliśmy go sami ani we dnie, ani w nocy. Wśród dnia leżeliśmy po największej części w zaroślach, lasach i winnicach, w nocy, zwłaszcza jeżeli zdarzyła się noc ciemna i dżdżysta, wychodziliśmy na łup, podkradaliśmy się pod same obozowiska pruskie, porywaliśmy ludzi z placówek, tępiliśmy patrole, zasadzaliśmy się w rowach kolei żelaznych na pociągi lub wyrywaliśmy szyny, psuli telegrafy itp.

Nikt nigdy, nawet i rząd Gambetty, nie wiedział, gdzie jesteśmy, co robimy i gdzie się udamy. Byliśmy oddziałem luźnym. Nie braliśmy wcale żołdu; jedliśmy najczęściej to, cośmy zdobyli na Prusakach, piliśmy wódkę ułanów pruskich, otoczeni na wszystkie strony - zamknięci, rzec można, naokoło murem dział i bagnetów, nie paliliśmy prawie nigdy

ognisk, zmoczeni deszczem - suszyliśmy się na słońcu, zziębnięci - ogrzewaliśmy się w karabinowym ogniu.

- Mieszkamy za kołnierzem u Prusaków - mawiali nasi żołnierze.

Istotnie, daleko za nami była Francja walcząca, uciekająca, były francuskie miasta, francuski rząd, armia, jednooki dyktator, manifesty, generałowie w złotych mundurach, gazety, szpitale wojskowe, zapasy żywności, ale to wszystko było poza nami. Bliżej były oddziały pruskie, bawarskie, saskie, my w ich środku.

Nieraz żelazna dłoń jakiegoś pruskiego generała opuszczała się na nas ostrożnie i cicho, jak ręka człowieka, który chce schwycić uprzykrzony owad. Upatrzywszy chwilę, dłoń ta spadaławreszcie jak piorun i chwytała tylko powietrze - my byliśmy już gdzie indziej.

Czasem znów podstawiliśmy bagnet pod taką dłoń, wówczas cofała się z okrzykiem wściekłości.

Ustawiczna wojna, zdrady, zasadzki wyrobiły w tych ludziach prawdziwy wilczy instynkt. Nie potrzebowali prawie dowództwa: działali cicho, sprawnie, przezornie; wtedy, kiedy polowano na nich, ani chwili nie przestawali polować sami, umieli czyhać po całych nocach i po całych nocach tłumić oddech, i po całych nocach wytężać wzrok w jedną stronę, z której miał nadejść łup.

Ryzykując ustawicznie wszystko, umieli zachować ostrożność kota. Nieraz, gdyśmy leżeli w zaroślach, oddziały pruskie przechodziły tak blisko, że zdarzało mi się słyszeć głosy oficerów, ale - jeżeli oddział był zbyt silny - nie padł ani jeden strzał.

Pułk wojska idący wśród promieni słonecznych rzuca cień.

- Byliśmy zawsze pewni, że kryjecie się w naszym cieniu - rzekł do nas jeden jeniec.

Istotnie byliśmy cieniem pruskim.

Ludzie nasi zatracili w sobie z wolna wszelkie uczucia ludzkie; nie mogę powiedzieć, żeby się bili dla Francji i za Francję, bili się, żeby się bić. O Francję nie dbali. Żołnierzy francuskich z innych oddziałów lub z armii regularnej nie cierpieli tak prawie jak Prusaków, a pogardzali nimi więcej niż Prusakami. Przy spotkaniach, które zresztą rzadko się zdarzały, przychodziło zawsze do kłótni i bójek.

- Prusacy uciekliby, gdyby zobaczyli wasze twarze - mawiali do innych nasi żołnierze - ale zawsze widzą tylko wasze... spodnie.

Słowem, był to oddział pod każdym względem wyjątkowy, ale nie był liczny, owszem, topniał coraz bardziej zarówno przez ciągłe bitwy, jak i przez trudy prawie nadludzkie. Przy tym los rannych lub chorych naszego oddziału był straszny. Zostawiano ich po prostu w lesie. Raz, gdy jeden człowiek z nerwowego wycieńczenia upadł i prosił, żeby go dobić, słyszałem, jak odpowiedziano mu:

- Nie bój się, baranku, wilki cię tu znajdą.

Kandydatów nowych brakło, bo taka służba nie nęciła, choć z drugiej strony dawała obfitą nadzieję łupu. Zegarków, pieniędzy i pierścionków zdjętych z trupów mieli nasi ludzie tyle, że nie wiedzieli, co z nimi robić. Ale też i nie dbali o nie. W karty nie wolno było grać, kupować nie było co i gdzie, chować nie było warto, bo każdy wiedział, że prędzej czy później zginie.

Oddział więc co dzień stawał się mniejszy; kandydatów brakło jeszcze i dlatego, że nie było w nim żadnej dosługi. Żołnierz miał w kieszeni śmierć, nie buławę marszałka. Rząd obrony narodowej w biuletynach swoich wspominał o nas bardzo rzadko.

- Oni o nas nie wiedzą - mawiał nasz dowódca, który tego rządu nie cierpiał.

Jednooki dyktator chciał nas jednak widzieć i przesłał rozkaz do La Rochenoire'a, naszego dowódcy, ażebyśmy się stawili na wskazane miejsce, ale La Rochenoire nie usłuchał rozkazu i zamiast na wskazane miejsce poszedłna zasadzkę.

- Jeżeli nas chce widzieć - rzekł - niech przyjedzie do nas balonem, on to umie.

Zresztą, na paradzie oddział nasz źle by wyglądał: ludzie byli wychudli, poczernieni dymem, w mundurach podartych na strzępy, o oczach zaszłych krwią; niektórzy mieli głowy poobwiązywane chustkami, poplamionymi zaschła posoką, nie czesani, nie myci, podobniejsi byli do zwierząt niż do ludzi.

Ja znalazłem się w tym oddziale wypadkowo: namówił mnie do tego Selim. Kiedy wojna rozgorzała i kiedy obaj wybieraliśmy się z Paryża, ja chciałem wstąpić do armii regularnej, ale Selim rzekł:

- Pójdziemy do La Rochenoire'a.

- Co to za jeden?

- Formuje oddział strzelców.

- Czy go znasz?

- Tak.

Skąd go znał, nie chciał mi nigdy powiedzieć, domysły zaś moje w tej mierze nie mają nic pewnego. Wiem, że jeszcze przed wojną Selim, który miał sporo pieniędzy, więcej nawet, niż ich mógł wydać, awanturował się w Paryżu; wiedziałem, że miał pojedynek z kimś należącym do arystokracji francuskiej i że trzykrotnie wytrącił mu szpadę z rąk, szczegółów i nazwisk jednak nie wiedziałem nigdy dokładnie. Były to czasy, w których z Selimem nie żyliśmy blisko. Naprzód, on był bogaty, po wtóre, bądź co bądź, dzieliło nas wspomnienie Hani. Wprawdzie Selim postąpił z Hanią jak człowiek honoru, nie mogłem jednak opędzić się myśli, że gdyby nie on, ukochana moja Hania nie przeszłaby strasznej choroby, nie przywdziałaby sukni zakonnej, że wreszcie gdyby nie on, ja byłbym szczęśliwszy: nie miałbym w duszy takiej pustki, z jaką nosiłem się od lat ośmiu, i - może nawet - zamiast tułać się za granicami kraju orałbym spokojnie zagon rodzinny.

Na koniec bolało mnie jeszcze i to, że podczas gdy ja, który mniej względem Hani zawiniłem, nosiłem się jednak ze smutkiem i jakby wyrzutem w duszy, Selim zapomniał o niej zupełnie. Przybywszy do Paryża oddał się szumnemu, gorączkowemu życiu tego miasta z całą namiętnością swej wschodniej natury. Selim nigdy i w niczym nie znał hamulca. Jego majątek, rodowe nazwisko Mirzów-Dawidowiczów, tej dumnej szlachty, jego wykształcenie wreszcie, bystrość umysłowa, żartki dowcip, a na koniec piękność, odziedziczona po matce, otworzyły mu wszystkie podwoje w stolicy świata. Przyjmowano go wszędzie i rozrywano wszędzie. Ach, bo też piękny był ten chłopak, jak pomysł artystyczny, z tymi swoimi anielskimi oczyma biorącymi wprost za serce, z głową o liniach godnych dłuta rzeźbiarza, z wyniosłą giętką postacią, ze skrzydlatą młodością i bogactwem życia tak nieprzebranym, że im więcej rozrzucał je na wszystkie strony, tym więcej zdawał się je posiadać.

A przy tym nie był to piękny mężczyzna w znaczeniu tylko bulwarowym, jak zwykł był pojmować piękność Paryż: w znaczeniu zwykłym, pospolitym. Wszystko, począwszy od umysłu, od owego nadmiaru życia, z którym sam nie wiedział, co ma robić, a skończywszy na rysach twarzy,było w nim oryginalnym, niecodziennym.

Dla Paryża ten młody Tatar o rysach anioła, sile atlety, odwadze lwa i herbowej tarczy rycerza był to kwiat o nie znanej barwie i woni. Łatwo

zrozumieć, jak wyglądali przy nim markizowie nadsekwańscy: ich - życie szalone wyczerpywało, jego - zdawało się wzmagać, oni byli duszami zgasłymi jak wypalone lampy, a on na wskroś był płomieniem, oni się przeżyli, on nie wiedział, co z życiem robić, oni byli rozczarowani, on sam był czarem i wszystko naokół niego było dlań czarem.

Dla nich orgia była podnietą stępiałych nerwów, dla niego - ochłodą przed zbytnim żarem krwi. A przy tym męty leżące na dnie kielicha nie czepiały się jego ust, zło opadało od tej szlachetnej natury jak suchy piasek od skały.

Charakter ten urabiał się w moich oczach, widziałem, jak się rozwijał prawie z dnia na dzień, dlatego znałem go na wskróś. Był to tenże sam Selim z lat dziecinnych, tylko podniesiony do potęgi.

Przeświadczenie o własnych siłach dało mu pewność, przeświadczenie zaś, poparte wrodzoną inteligencją, o niskości i fałszywych pozorach większej części dusz ludzkich nauczyło go lekceważyć mężczyzn. Zarody niepohamowanej energii i przedsiębiorczości, jakie tkwiły w nim od lat dziecinnych, wybujały teraz do najwyższego stopnia, okrzepły i czyniły go pod pewnym względem niebezpiecznym.

Została mu dawna żywość i trochę nieopatrzności, która łatwo mogła przy namiętnej, wrodzonej mu naturze przechodzić w zapamiętanie i szaleństwo, ale od zapamiętania i szaleństwa broniła go świadomość siebie, którą daje ludziom wykształcenie i subtelne, filozoficzne poniekąd poczucie każdego czynu, słowa, położenia i idei.

Nie był nigdy sentymentalny, ale jeżeli coś podobnego do sentymentalizmu drzemało za lat dziecinnych, choćby w atomie tylko, w jego naturze, teraz rozwiało się to bez śladu. Oto dlaczego wspomnienie Hani nie zostawiło w nim ani cienia smutku lub zarzutu. Kochać się umiał wśród śmiechu, pocałunków, radości i wesela, wzdychać nie umiał.

Takie usposobienie jednak zgadzało się z charakterem i usposobieniem kobiet stolicy świata, dlatego kobiety te szalały za nim, chociaż wiedziały, że zdradzi je równie łatwo, jak bez wyrzutów; kiedym zaś o tym z nim mówił, odrzekł mi:

- To nie obowiązuje, bawię się. Gdybym znalazł prawdziwą miłość, dałbym sobie rękę uciąć, ale jeżeli ona istnieje, z nas dwóch ty jej będziesz dłużej szukał, ale ją znajdziesz prawdopodobniej.

- Więc zwodzisz, gdy mówisz: kocham?

Uśmiechnął się.

- Nie! wiem wprawdzie, że później zwiodę, ale gdy mówię, nie zwodzę.

Mężczyźni, z którymi się spotykał, dzielili się na dwa obozy: jedni przepadali za nim, drudzy go nienawidzili. Co do Selima, miał swój nader oryginalny pogląd na nich.

- Wolę tych, którzy mnie lubią, ale szanuję więcej tych, którzy mnie nienawidzą, ci są samodzielniejsi - mówił do mnie.

Potem zaś zwykle dodawał:

- Zresztą nie dbam o wszystkich.

Jednakże był doskonałymtowarzyszem. Serce miał dobre, poczciwe, serce na dłoni, więc pomagał, komu mógł i gdzie mógł, ale w przyjaźń nie wchodził łatwo; w chwili, kiedy z kimś dzielił się wszystkim jak z bratem, kochał go też jak brata, wtedy uczucie jego bywało szczere, niemal naiwne, płynące z głębi duszy, ale potem też same stosunki brał lekko. Selim wszystko brał trochę lekko.

Jednakże, gdy z powodów, o których już wspomniałem, odsunąłem się cokolwiek od niego i począłem żyć zamknięty więcej w sobie, Selim gryzł się tym niepomału. Z początku niejednokrotnie pytał mnie?

- Czego ty, wariacie, chcesz ode mnie?

Później przestał pytać, ale nie przestał boleć wewnętrznie. Nieraz ze zgiełku, rozkoszy, blasków i wielkiego życia biegł do mojej izdebki na Montmartre i siadłszy pod oknem wodził troskliwie za mną swymi anielskimi oczyma, jakby pragnąc dopytać się do mego serca. Co do mnie, nie przestałem go kochać, owszem może właśnie dlatego, że usposobienia nasze były wprost przeciwne, miałem dla niego tyle przynajmniej słabości, ile przywiązania. Ale cień Hani, który dla niego przestał istnieć, dla mnie stawał między nami. Zresztą miałem i inne powody.

Oto nie mogłem z nim żyć na równi, a przy tym on był wesoły, ja byłem smutny. O tak, ja miałem dosyć powodów do życia z daleka od Selima, alem ich nie mógł mu zwierzyć, bom się obawiał jego współczucia. Miałem to w naturze, żem goryczami nie dzielił się z nikim nigdy. Kiedy poczułem cierń w sercu, wtedy zamykałem je tak, jak się zamyka muszla, w którą wpadnie ziarnko piasku. Zresztą tak samo nie zwierzałem się nikomu i w szczęściu. Kto to czyni, czyni na mocy wewnętrznej potrzeby, ja nie czułem tej potrzeby.

W takich więc warunkach żyliśmy od lat kilku w Paryżu. Jam wegetował, on kwitł. Tymczasem wybuchła wojna. Wiadomość o niej

przyjęliśmy obojętnie. Cały Paryż uważał ją z początku jakby wojenną paradę. Sądzono, że sam widok brodatych żuawów i czarnych afrów rozproszy Niemców na cztery strony świata. Sami owi żuawi i turkosi ciągnęli z Paryża na wschód jak stada ptaków drapieżnych na łup. Dyszeli żądzą boju i krwi, drżeli z niecierpliwości, by jak najprędzej znaleźć się w dymie, huku i kurzawie wojennej. Paryż upoił się, ale o przyszłość był spokojny.

- Jeden więcej tryumf - sądzono - i oto koniec będzie wszystkiemu.

Ale kiedy dym z dział pod Wissenburgiem, Gravelotte i Sedanem opadł, przerażone oczy Francuzów ujrzały klęskę najstraszniejszą, jaka kiedykolwiek na nich spadła. Owe pstre, czerwone, czarne pułki pierzchnęły przed żelaznymi legionami Niemców jak leśne ptactwo przed stadem jastrzębi, a naokoło stolicy świata zacieśniał się coraz bardziej ciemny a groźny mur pruskich wojowników. U bram Paryża po nocach zaczęło się rozlegać rżenie konia Atylli. Od czasu do czasu, wśród milczącego miasta,zatętniły kroki gońca i rozległ się głos: "Pobili naszych! nowa klęska!" Paryż na chwilę przykląkł, jak buchaj uderzony obuchem między rogi, ale potem podniósł się i ryknął.

Cały zresztą naród zerwał się do obrony. Groźny, jednooki dyktator pożeglował z miasta balonem. Szale wojenne poczęły się wahać na nowo. Na północy, na południu, na wschodzie i zachodzie Francji formowano oddziały, armie wyrastały spod ziemi jak grzyby. Kraj najeżył się bagnetami.

W takich to czasach pewnego wieczora wpadł do mnie Selim z rumieńcami na twarzy i zaiskrzonymi oczyma. Wpadłszy rzucił mi się na szyję.

- Pójdziemy się bić! - zawołał.

Dawno chciałem to uczynić, więc słowa jego przyjąłem chłodno. Sądził, że to ów dawny chłód, który od kilku lat oddalał nas od siebie, więc rzekł prędko:

- Było coś między nami, ale - na mojego proroka! - niechaj to pójdzie w niepamięć. Henryku, znów strzemię do strzemienia!

Przypomniałem sobie, jak mój ojciec rzekł do mnie, kiedym miał mieć pojedynek z Selimem:

- A to już bij, synku, aż się wszyscy diabli będą śmieli.

Więc odpowiedziałem podobnie Mirzie:

- Tak, będziemy bili, Selimie, aż będzie w piekle słychać.

Potem uściskaliśmy się, a potem zaczęli sprzeczać. Ja chciałem zostać w Paryżu i bić się pod jego murami, Selim pragnął wydostać się z murów i zaciągnąć się do wolnych strzelców.

- Tu hołota mieszczańska zmykać będzie.

Potem zaczął mi opowiadać o La Rochenoirze i zaręczał, że pod jego komendą znajdziemy, czego szukamy.

- On mnie nie cierpi - rzekł - ale to szczególniejszy człowiek. Nigdy nie spotkałem podobnego charakteru. Dałbym głowę za niego.

Czytelnicy wiedzą już, że na próżno wypytywałem się Selima o bliższe szczegóły pojedynku z La Rochenoirem. Domyślałem się, że on to był tym markizem, któremu Selim w pojedynku wytrącił trzykrotnie broń z ręki, ale zresztą Selim miał mnóstwo pojedynków, trudno więc było coś stanowczego wnosić.

- Powiadam ci, że takich ludzi nie ma, może trzech na świecie - mówił do mnie z naleganiem.

Ustąpiłem wreszcie, bo zwykle ustępowałem Selimowi, ale uczyniłem to z przykrością. W Paryżu dość było wziąć karabin i wyjść za mury, żeby się bić, ile dusza raczy - za Paryż trzeba się już było wydostawać balonem. Ta powietrzna żegluga nie uśmiechała mi się. Zresztą chciałem zaciągnąć się do jazdy, oddział zaś La Rochenoire'a był pierwszy, ale Selim uparł się - i ustąpiłem.

Puściliśmy się więc w dwa dni później balonem, wioząc ze sobą mnóstwo depesz dla dyktatora. Dzień był chmurny, dżdżysty. Statek nasz, który w mieście samym wzbił się od razu w górę o kilka tysięcy stóp, tuż za miastem opadł na dwa strzały karabinowe nad ziemię i wlókł się ociężale ponad samym obozem pruskim. Widziałem cały obóz jak na dłoni, białe morze namiotów, reduty, działa,wartowników w spiczastych hełmach, stojących nieruchomo jak posągi naokół obozu. Większe i mniejsze grupy żołnierzy ukazywały nas palcami, generałowie patrzyli na nas przez lunety i cały obóz zawrzał ruchem, którego gwar dolatywał aż do nas. Strzelono do naszego statku z małego polowego działka, ale nie słyszeliśmy nawet świstu kuli. Mr Vaucourt, kapitan balonowy, dzielny aeronauta, ale wielki tchórz, umierał ze strachu na dnie łodzi. Selim śmiał się jak dziecko, klaskał w ręce, kłaniał się Niemcom i wołał na nich wszystkimi językami, a przy tym potrząsał łódką, co powiększało jeszcze strach pana Vaucourt, ja zaś trzymając karabin śledziłem, czyby nie

można dać strzału, ale zarówno zbytnia odległość, jak i kołysanie się łodzi stały temu na przeszkodzie.

Jednakże, kiedy dotarliśmy do ostatnich placówek obozu, balon zniżył się jeszcze bardziej. Teraz i Selim uchwycił za karabin, a oczy zaiskrzyły mu się jak u wilka. Wytężył wzrok w jedną stronę i po chwili rzekł do mnie:

- Patrz!

Spojrzałem w stronę, którą mi ukazywał, i przez przeźroczystą mgłę, wśród której płynęliśmy w tej chwili, dojrzałem, jak od czarnej ogromnej masy ludzi oderwało się kilkadziesiąt postaci na koniach i poczęło dążyć za nami.

Wkrótce gołym okiem mogliśmy dostrzec kwadratowe czapki ułańskie, mundury, lance i barwę chorągiewek. Z dołu dochodziły nas okrzyki; wkrótce znaleźli się tuż pod nami. Tymczasem statek zniżył się jeszcze bardziej i płynął coraz wolniej.

- To ułani! - zawołał Selim.

- Nous sommes perdus! - zajęczał pan Vaucourt.

Ułani tymczasem sadzili, co koń wyskoczy, ale bez najmniejszego porządku. Na przedzie biegł oficer, rosły mężczyzna o jasnej brodzie. Kasztanowaty koń jego, widać dzielniejszy od innych, sadził jak szalony wprost pod balonem, wyrzucając ziemię kopytami. Oficer, nie bacząc na drogę, z podniesioną do góry głową patrzył jak w tęczę w statek krzycząc po niemiecku:

- Mamy was! mamy was!

- Trzymaj! - odpowiedział mu śmiejąc się Selim.

Tymczasem wpłynęliśmy na łąkę porosłą kępami szuwarów i widocznie trochę bagnistą, konie bowiem ułanów poczęły więznąć i padać, blisko połowa została już za nami i wkrótce też zatrzymała konie, oficer jednak i dwudziestu innych ludzi dotrzymywali nam w biegu doskonale.

- Co za dzielne konie! - rzekłem do Selima.

- Można by już strzelać - rzekł.

Istotnie, nie byliśmy wyżej niż na dwieście kroków nad ziemią, ale strzelać było trudno z powodu kołysania się łódki, która chwilami przybierała prawie poziome położenie.

- Czy nie możesz pan sprawić, żeby ta diabelska łódka nie tańczyła jak baletniczka? - krzyczał podniesionym głosem Selim, jak gdyby pan

Vaucourt był głuchy.

- Nous sommes perdus! - jęknął pan Vaucourt.

Wówczas Selim, trzymając się jedną ręką lin, powstał w łódce, drugą zaś zmierzył z karabinu do oficera, jak gdyby strzelał z pistoletu.

- Chybisz - rzekłem.

- Spróbuję.

Rozległ się głucho strzał, któremu zaraz odpowiedziałokrzyk wściekłości z dołu. Spojrzałem: oficer nie patrzył już w górę, ale upadł twarzą na grzywę konia, a wkrótce zwalił się na ziemię.

Jednocześnie jednak zniżyliśmy się tak, że lina próbna, jaka zwykle wisi pod balonem, dotykała prawie ziemi. Szczęściem ułani zatrzymali się nad zabitym oficerem, skutkiem czego zdołaliśmy się oddalić od nich na kilkaset kroków.

Pan Vaucourt oprzytomniawszy wyrzucał ze statku wszystko, co się jeszcze dało wyrzucić, ale widocznie gaz przesiąkał przez rozmokłą kitajkę czy może w górnej części statku porobiły się otwory, dość że lina próbna poczęła już niemal trzecią częścią swej długości uderzać o ziemię, sprawiając niezmierne kołysanie się łódki.

Ułani spostrzegłszy to, znowu rzucili się w pogoń, ale konie ich pomęczone nie mogły tak długo biec za nami, wkrótce więc zostało ich tylko pięciu, następnie, po kilkunastu minutach, znowu koń pod jednym padł i nie powstał więcej.

- Już tylko czterech - rzekł Selim.

- Daj ognia, a będzie trzech.

- Za daleko, zresztą łódka chyba się wściekła.

- Jednakże nie potrzebujemy już uciekać.

- A zatem dobrze! Panie Vaucourt, otwórz klapę, niechaj gaz wyjdzie, chcemy wysiąść.

- Panowie! - zawołał z rozpaczą Francuz - czyście rozum stracili? Jak to, czterech tych diabłów sadzi za nami, a my dobrowolnie chcemy się im oddać? Nigdy!

- Panie Vaucourt, otwórz klapę i spuść kotwicę - powtórzył groźnie Selim.

- Nigdy.

Wówczas Mirza odwrócił się do mnie i rzekł spokojnie:

- Bądź tak dobry, przyłóż lufę karabinową do ucha pana Vaucourt; niechaj wybiera.

Odwróciłem się i trzymając się jedną ręką lin, drugą skierowałem karabin do ucha pana Vaucourt.

- Daję panu minutę do namysłu.

Pan Vaucourt począł przeklinać naszą narodowość, chwilę, w której przyszedł na świat, siebie, Paryż, Prusaków, ale spuścił kotwicę i drżącymi rękoma otwierał klapę z takim pośpiechem, jakby od tego ocalenie Francji zawisło. Poczęliśmy spadać na dół jak kula.

- Trzymaj się! - krzyknął Selim.

Jednakże nie obrachowaliśmy jednej rzeczy. Oto z łódki balonu nie wysiada się tak jak z powozu; kotwica zaczepiła wprawdzie o kępę, ale łódka uderzyła tak silnie o ziemię, że wylecieliśmy wszyscy trzej w trzy różne strony jak z procy. Co gorsza, karabin wypadł mi z ręki, sam zaś upadłem twarzą na kępę.

Zerwałem się natychmiast, ale nie zdążyłem jeszcze rzucić okiem za moim karabinem, gdy tuż koło ucha mego rozległo się chrapanie konia i warczenie chorągiewki ułańskiej.

- W prawo, w prawo! - krzyknął Selim.

Nie zdołałem jeszcze uskoczyć, gdy huknął strzał i jeździec, który już dosięgał mnie lancą, jakby piorunem rażony łypnął oczyma i zwalił się ciężko z siodła.

Ach, Mirza spadając, widocznie nie upuścił swego karabina!

Pochwyciłem i ja za mój i spojrzałem naokoło. Teraz Selim był w niebezpieczeństwie. Dwóch jeźdźców parło na niego cała szybkością koni, wyjąc i wrzeszcząc jak opętani. Onzaś z rozwianym włosem, bez kapelusza, z rozdętymi nozdrzami i rumieńcami na twarzy, czekał na nich spokojnie, ściskając w obu rękach karabin. Ach, jeden z jeźdźców brał Selima na cel z pistoletu - pociągnąłem za cyngiel.

Z trzech atakujących nas pozostał jeden, ale o rezultat walki byłem już spokojny. Mirza zbyt biegłym był fechmistrzem na wszelką białą broń, aby ów rezultat mógł być wątpliwy.

Pozostał jeszcze czwarty ułan, ale ten ujrzawszy z odległości dwustu kroków rezultat walki, zdarł konia wędzidłem tak, że aż tylne nogi zwierzęcia zaryły się głęboko w trawę, potem począł uciekać tak szybko, jak tylko zmęczony biegiem koń mógł nadążyć.

Selim strzelił za nim jeszcze, ale bez rezultatu, odległość bowiem była zbyt wielka.

Ręka Prusaka, którego Selim zastrzelił tuż nade mną, nie puściła cugli, dlatego koń jego stał z pochyloną głową nad martwym ciałem swego pana.

Obaj z Selimem wyplątaliśmy z trudnością cugle z tej ręki, której palce były już zesztywniałe, po czym Selim wskoczył na siodło i pogalopował za dwoma innymi końmi, z których jeden, zwierzę widocznie głupie, począł gryźć sobie trawę, tak jak gdyby nic nie zaszło, drugi zaś biegł po łące galopem i krótkim rżeniem oznajmiał swoją żałość.

Gonitwa za końmi zajęła Selimowi trochę czasu, w kwadrans jednak schwytał obydwa, ja tymczasem poszedłem szukać pana Vaucourt, z którym nie wiedziałem, co się dzieje.

Znalazłem go za kępą szuwarów, leżącego twarzą do ziemi, i począłem go wstrząsać za ramię.

- Panie Vaucourt, wstawaj pan!

- Pardonnez moi! - jęczał pan Vaucourt, sądził bowiem, że to ułan pruski namawia go, by wstał. Biedakowi nie przyszło do głowy, że Prusak nie wołałby do niego po francusku.

- Panie Vaucourt! to my; nie ma już ułanów, to my, pańscy towarzysze!

Pan Vaucourt podniósł głowę i podparłszy się obu rękami, nie wstając zresztą, patrzał na mnie osłupiałym wzrokiem, oczom własnym nie wierząc. Stojący obok z końmi Selim śmiał się jak szalony.

- Tak, tak! nie ma już Prusaków - powtórzył.

Pan Vaucourt powiódł oczyma po nas, po koniach ułańskich, po ciałach leżących na łące, potem zaś nagle wpadł w taki paroksyzm radości, że sądziliśmy, iż dostał pomieszania zmysłów.

- Eh bien! vous etes donc des diables! - wołał nie mogąc przyjść do siebie.

- To on to wszystko zrobił - rzekłem ukazując na Selima.

- Jak to? ten młody człowiek z twarzą... panienki?

- Nie, nie! to my obaj - odpowiedział Selim.

Pan Vaucourt śmiał się, tańczył, wypytywał nas, to znów tańczył, słowem, postradał zmysły. Potem pobiegł oglądać zabitych, ale gdy się zatrzymał przed trupem najbliższego Prusaka, który z twarzą wykrzywioną przez konwulsje, z krwawą pianą na ustach i zaciśniętymi

zębami spoglądał na niego martwym okiem, biedakowi zrobiło się słabo i pobladł tak, że myśleliśmy, iż zemdleje.

Selim namawiałgo, by obszukał kieszenie poległych, ale bał się tego uczynić. My zaś wzięliśmy tylko kaski i siadłszy na konie puściliśmy się w dalszą drogę.

- Wolę jednak tak niż tą piekielną machiną - rzekł Selim, gdy przejeżdżaliśmy koło balonu, który leżąc na trawie i opadłszy zupełnie przedstawiał widok nader smutny.

Tymczasem pociemniało, a wkrótce zrobiła się noc zupełna. Dostaliśmy się na jakąś drożynę, o której nie wiedzieliśmy, czy nie zawiedzie nas do jakiej wioski pełnej Prusaków. Trzeba było zachować wszelką ostrożność, bo niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze zupełnie. Byliśmy w okolicach zajętych przez nieprzyjaciela i lada chwila mogliśmy się spotkać z jakimś patrolem. Możliwym było także, że wysłano za nami nową pogoń. Tymczasem pan Vaucourt, puściwszy raz wodze językowi, nie mógł go już utrzymać i wynurzał nam swoją "nieskończoną" i "nieopisaną" wdzięczność tak głośno, że wreszcie Mirza kazał mu być cicho.

- Dlaczego? - pytał.

- Prusacy mogą być niedaleko.

- Avec vous, je m'en fiche! - odpowiedział z całym zaufaniem.

Odwaga jego teraz była równie "nieopisaną", jak wdzięczność.

Tymczasem leśna drożyna stawała się coraz węższą. Często, spłoszeni jakim szelestem, skręcaliśmy w bok, zatrzymując konie i dech w piersiach. Raz sarna z młodym przebiegła nam drogę i spojrzawszy na nas, w krótkich podskokach pobiegła na pobliską polankę, na której poczęła skubać spokojnie trawę. Zdawało się, że w owych czasach zwierzęta widocznie wiedziały, iż ludzie zbyt są zajęci zabijaniem siebie, aby mieli czas zwracać na nie uwagę. Czasem gałęzie drzew uderzały o nasze twarze lub zaczepiały o suknie, czasem koń chrapnął niespokojnie lub jaki pień, stojący na uboczu w ciemnościach nocy, przybierał fantastyczny kształt człowieka z otwartymi ramionami, lub rękoma podniesionymi do nieba. Wówczas zatrzymywaliśmy konie, pan Vaucourt zostawał z tyłu, my zaś z Selimem, odwiódłszy kurki, podjeżdżaliśmy z wolna do podejrzanego przedmiotu. Las szumiał, deszcz trochę ustał, ale natomiast zerwał się wicher, po ciemnym niebie przelatywały poszarpane chmury, to przesłaniając światło księżyca, to odkrywając przestrzenie pokryte bladymi gwiazdkami.

Nerwy naszego towarzysza poczęły znowu głośniej przemawiać. Co do mnie, czułem się zupełnie szczęśliwy. Ta cisza, samotność, dzika ustroń leśna, noc, otwarty powiew wiatru, niepewność i niebezpieczeństwo każdej chwili miały dla mnie niepojęty urok jakby zmartwychpowstania. Mnie tam duszno i ciasno było w murach, tu oddychałem szeroko, całym obszarem płuc, jak Farys w Arabistanie. Tam w murach wplatałem się co dzień w bolesne koło własnych myśli i wspomnień, tu strzemię moje trącało o strzemię brata-Tatara, przede mną był szeroki kraj - drugi brat, karabin w ręku, swoboda, zapomnienie życia, upojenie... śmierć...

Gdyby bezpieczeństwo towarzyszów nie stało temu na przeszkodzie, chciałbym był podnieść twarz ku niebu i krzyczeć pełną piersią: hej, hej, ty puszczo szumiąca! - a potem słuchać pilnymi uszyma, co odpowiada mi bór, na którym wiatr grał jak naorganach. Pół leśna, pół dzika puszcza litewska rozbudziła się we mnie i zdawało mi się, że jestem gdzieś w Ponarskiej lub Białowieży, wśród mateczników i bagien, w których o północy wody mruczą wyraźnie, ostre krzyki świtezianek przeszywają powietrze, próchno świeci błękitnym światłem, a zwierz na uroczyskach ludzką przemawia mową.

Nie myślałem więc o niebezpieczeństwie i nie dbałem o nie w tej chwili, ale Mirza czuwał. Jego ściągnięte brwi oznaczały uwagę, oczyma badał każdy krzak, każdy pień drzewa. Droga stawała się coraz dzikszą, była to raczej jedna z takich leśnych ścieżek, jakie u nas nazywają "ciocinymi dróżkami".

Wreszcie po półgodzinnej jeździe Selim rzekł:

- Trzeba dać odpocząć koniom.

Skręciliśmy na bok i ujechawszy ze sto kroków w las, zsiedliśmy z koni i rozkiełznawszy je, nie puszczając z rąk cugli, pokładliśmy się pod drzewami; milczeliśmy wszyscy trzej, bo byliśmy pomęczeni bardzo; ciszę przerywało tylko chrupanie trawy w zębach końskich.

Siedzieliśmy tak cicho z kwadrans, nagle obaj z Selimem zerwaliśmy się na równe nogi.

- Co to jest? - szepnęliśmy jednocześnie.

Z ciemności i głuszy leśnej doszedł nas jakiś dziwny głos; było to coś pośredniego między płaczem dziecka a beczeniem jagnięcia.

- To cap mekcze! - rzekł Mirza.

- Nie, to lelek - odpowiedziałem.

Jednocześnie konie przestały chrupać trawę, a poczęły strzyc uszyma i

chrapać.

Co było dziwne, że głos ten dochodził czasem z prawej strony, czasem z lewej; czasem rozlegał się bliżej, to znów dalej, a zawsze słaby i żałosny.

Nie! Nie mógł to być ani cap, ani lelek. Było w tym wszystkim coś niewytłumaczonego i ten maleńki, żałosny głosik miał w sobie dlatego coś przerażającego, że wydawał się nadnaturalnym. Z wycia wilków lub huku karabinowego mniej byśmy sobie robili z pewnością.

Selim, który przy całej odwadze lwa, był trochę przesądny, wpatrzył się w ciemność nocną i szepnął:

- Nie lubię tego, nie lubię niebezpieczeństw, wobec których nie wiem, czego się trzymać.

- Mon Dieu! - jęknął pan Vaucourt, któremu włosy zjeżyły się na głowie.

- Ale oto widzę coś białego - szepnął znowu Selim ukazując w ciemny kąt lasu.

Spojrzałem, Mirza mylił się, nie było nic ani białego, ani czarnego.

- Wezmę karabin i pójdę - rzekłem. - Przecież mnie diabeł nie porwie.

Poszedłem. Ale i ja byłem zdania, że najgorsze z niebezpieczeństw jest, wobec którego nie wiedzieć, czego się trzymać. Doprawdy wobec tego głosu, który rozlegał się koło mnie i nade mną, gotów byłem przypuścić, że to dusze poległych obsiadają drzewa jak szpaki i nawołują się lub skarżą.

I moje nerwy poczęły się teraz rozstrajać. Drgałem za każdą gałązką, złamaną pod moją stopą. Raz zdawało mi się, jakby jakiś głos szepnął mi w samo ucho: "hej, Polonais!" Ale były to złudzenia.

Obszedłem kawał lasu naokoło drzewa, pod którym założyliśmy nasz obóz. Głos rozlegał sięciągle naokoło tak, że wreszcie przestał mnie straszyć, a zaczął nudzić.

- Niech cię licho porwie! - rzekłem sobie w duchu i wróciłem pod drzewo.

Pod drzewem zastałem tylko pana Vaucourt, który w chwili gdym się zbliżał, był pewny, że to sam lucyper przychodzi po jego duszę.

- Gdzie jest Mirza? - spytałem.

- Poszedł na zwia... a... a... dy - odpowiedział kłapiąc zębami Francuz.

Upłynął kwadrans, potem pół godziny. Selim nie wracał.

Teraz i ja począłem się bać naprawdę. Mogło przytrafić się największe z nieszczęść i niebezpieczeństw: oto Mirza odszedłszy za daleko prawdopodobnie zbłąkał się w tym piekielnym lesie i nie mógł trafić pod drzewo.

Upłynęły trzy kwadranse, Selim nie wracał.

Mogłem wprawdzie strzelić lub zawołać i wskazać mu przez to drogę, ale mogłem ją tym wskazać i patrolom pruskim. Nie było jednak innej rady. Spod drzewa nie ruszyłbym się bez Selima, choćby cała armia pruska miała mnie pod nim otoczyć. Objawiłem swój zamiar panu Vaucourt.

Pan Vaucourt padł przede mną na kolana, żeby tego nie czynić.

- To zguba wszystkich! - mówił.

Próbowałem sykać, odpowiedziało mi milczenie; nawet ów głos baranka czy diabła ucichł. Zawołałem więc raz i drugi:

- Mirza, hop, hop!

Milczenie.

Włosy na głowie powstały mi z trwogi o Selima. W tej chwili chłopak ten droższy mi był niż wszystko na świecie. Niewiele myśląc podniosłem w górę karabin i dałem ognia.

Błysnęło czerwone światło, potem rozległ się huk. Las cały umilkł jakby przerażony, tylko pan Vaucourt zawołał:

- Boże, przyjmij duszę moją!

- Diabeł jej nawet nie zechce - odpowiedziałem zniecierpliwiony.

Cisza jednak nie trwała dłużej nad pięć minut, po czym zdawało mi się, że uchem chwytam lekkie trzeszczenie gałązek, jak gdyby naciskanych stopą ludzką.

Mógł to być Selim, a mógł być i nie Selim, dlatego obaj z Vaucourtem zaczailiśmy się pod drzewem.

Po chwili czarna sylwetka ludzka zarysowała się pomiędzy krzakami. Na nieszczęście chmury jednocześnie przykryły księżyc; zrobiło się tak ciemno, że zaledwie mogłem ją rozróżnić.

Postać ta, z głową pochyloną naprzód, zbliżała się z wolna i ostrożnie, zatrzymując się co chwila. Zauważyłem, że w ręku trzyma strzelbę.

O pięć kroków czarna postać zatrzymała się. Wytężyłem wzrok, to nie był Selim.

Z powodu ciemności nie mogłem jednak odróżnić, czy to był Prusak, czy nie, lub czy w ogóle żołnierz. Widziałem wprawdzie, że nowy gość nie miał śpiczastego hełmu na głowie, ale i Bawarowie, i Sasi nie mieli także śpiczastych hełmów, zresztą i Prusacy nosili czapki.

Ktokolwiek był jednak ten ogromny chłop, który w tej chwili o pięć kroków stał ode mnie, był mi potrzebny i to koniecznie żywy, postanowiłem więc go schwytać.

- Tsss! - odezwał się nowo przybyły.

- Tsss! - odpowiedziałem zza drzewa.

Była to prawdziwa ślepa babka, gra na ten raz trochę niebezpieczna, ale niemniej interesująca.

Nowoprzybyły postąpił jeszcze dwa kroki. W mgnieniu oka rzuciłem się na niego jak tygrys, a w sekundę później siedziałem mu na piersiach i dusząc rękami za gardło krzyknąłem:

- Milcz i nie ruszaj się, bo zginiesz.

Nowy gość jednak, widocznie obdarzony niepospolitą siłą, rzucał się jak szalony. I ja byłem silny i trzymałem go jak w kleszczach, a zaledwie mogłem go dotrzymać. Chrapał i wierzgał nogami tak, że ledwo mnie nie zrzucił.

Nagle jednak opadł, jak gdyby nowa, żelazna siła przykuła go do ziemi. Spojrzałem: był to mój serdeczny chłopak, Selim, który już klęczał mu na nogach, a przechyliwszy się przez moje plecy, przyłożył mu błyszczący bagnet do twarzy.

- Jeden ruch więcej, a zginiesz! - zawołał.

Ale nieznajomy nie myślał się już ruszać. Selim zlazł teraz z niego, wziął karabin, przyłożył się i rzekł do mnie:

- Puść go.

Usłuchałem; nieznajomy leżał bez ruchu.

- A więc zabijecie mnie! - rzekł.

- Wstawaj.

Biedaczysko wstał i począł mówić chwytając zmęczonymi piersiami powietrze:

- Kto wy jesteście? Czego ode mnie chcecie? Ja nic złego nikomu nie robię. Połamaliście mi ręce i nogi. Jeżeliście strażnicy leśni, weźcie moją strzelbę. Zapłacę karę... ale nie łamcie mi kości. Teraz jest wojna.

Zwierzyna należy do tego, komu się jeść chce... Niemiec poluje na Francuza... wilk na owce... kot na myszy... ja na sarny i zające. Teraz takie czasy... wszyscy polują...

- Kto ty jesteś?

- Ja nazywam się Mathieu Benoit! albo stary Mathieu, jeżeli się wam tak podoba.

- A więc, stary Mathieu, uspokój się! Nie jesteśmy strażnicy, nie pójdziesz do więzienia, nie zabierzemy ci strzelby, nie zapłacisz kary, pokażesz nam tylko drogę.

- Tak, ale połamaliście mi stare kości - mruknął złodziej leśny.

Kilka sztuk złota zabrzęczało w ręku Selima.

- Kup sobie za to nowe, a teraz odpowiadaj na pytania.

- Słucham.

- Prusacy są tutaj?

- Są.

- Francuzi?

- Francuzi także są. Jedni zabijają drugich. Palą przy tym wioski, a Pan Bóg patrzy na to i nie grzmi.

- Otóż, słuchaj. Zaprowadzisz nas do Francuzów taką drogą, na której nie spotkamy Prusaków.

- Wiem o takich wielu.

- Jeżeli spotkamy Prusaków więcej niż trzech, strzelę ci w łeb; żeby zaś nie przyszła ci ochota zemknąć, pójdziesz na smyczy obok mego konia.

- Teraz pies lepszy od człowieka - odmruknął Mathieu.

Siedliśmy na konie i pojechali. Stary Mathieu, który był tym, co po francusku nazywa się "un braconnier", a po polsku "wnicznik" albo - jak mówią także w Białowieży - "kłusownik", prowadził nas sobie tylko znanymi ścieżkami.

- Tą drogą - mówił ukazując na drożynę, którąśmy przedtem jechali - zajechalibyście do Pont Vert, gdzie oberże ma pani Frolie. Mówią, że baba ma pieniądze. Tam także stoją Prusacy, którzy niedawno rozstrzelali młodego Vauharta, ale ja znam las jakswoją kieszeń i poprowadzę was dobrze. Pan Bóg dał teraz takie czasy, że śmierć mieszka na drodze, spokój w lesie, Niemiec w kościele, a cesarz za kratą.

- Ale ja zresztą głupi jestem, ja nic nie wiem - dodał po chwili.

- Komu sprzedajesz swoją zwierzynę? - pytał Selim.

- Czasem Francuzom, czasem Prusakom, a jak mi odbiorą, to i darmo oddaję. Wojna bierze, kochany panie, i za towar płaci... na plecach.

Stary rozgadał się w najlepsze. Była w nim mieszanina głupoty i filozofii, z której można było wyprowadzić ten wniosek, że gdy wielcy się biją, mali cierpią i sądzą, że Pan Bóg zasnął.

Wypytywaliśmy jeszcze naszego przewodnika o ów szczególniejszy głos, który słyszeliśmy w lesie. Pokazało się, że to kłusownicy nawołują się w ten sposób; że zaś Mathieu był w lesie z trzema synami, przeto głos dochodził nas ze wszystkich stron.

- Ale być może - dodał stary - że i diabeł odzywa się w ten sposób.

Potem jeszcze rzekł:

- Gdybyście trafili na syna mego Jakuba - nazywają go także "Krzywa Ręka" - nie poszłoby wam tak łatwo, choć jesteście mocni jak Turcy.

Była może godzina druga po północy, gdy wreszcie las począł rzednieć i na koniec znaleźliśmy się w wąwozie, którego boki pokryte były żywopłotem. Mathieu opowiadał nam, że las, z któregośmy wyszli, nie był wielki, ale drożyna nasza okrążała go niedaleko od brzegów, prawie zupełnie naokoło, robiliśmy więc drogę na próżno.

Zaledwie pierwszy blask robił się na świecie, gdy z daleka doszło uszu naszych pianie kogutów, a wkrótce wśród mgły, oświeconej bladymi promieniami świtu, ujrzeliśmy dachy domów i wieżę kościelną miasteczka zajętego przez Francuzów. Głośne "Qui vive?" żołnierza stojącego na placówce wstrzymało nasz pochód. Musieliśmy jeszcze czekać, póki nie nadszedł patrol opatrujący warty, potem patrol ten zabrał nas ze sobą i w taki sposób przybyliśmy na miejsce.

Zdziwiło nas trochę, że pomimo oznajmienia naszego, iż mamy depesze z Paryża od dyktatora, nie rozbudzono natychmiast pana generała, którego kwatera znajdowała się w merostwie. Dano nam jednak izbę, której podłoga była zasłana sianem, i postawiono nad nami straż. Rzuciliśmy się na siano i usnęli głęboko.

Nazajutrz dopiero, o godzinie dziesiątej, zawołano nas do generała, którego nazwiska nie pamiętam, zgubiłem bowiem część notat odnoszących się do owego czasu. Pan generał, z zielonymi oczyma i twarzą podobną do głowy ryby, przy tym otyły, pulchny, przedstawiał doskonały typ nie wojownika, ale smakosza i safanduły.

Kilkunastu wyższych oficerów otaczało go w pełnym uszanowania milczeniu. Pan Vaucourt zabrał głos i począł nader wymownie opowiadać wypadki naszej podróży, wypadki zaledwie prawdopodobne, ale których rzeczywistość poświadczyły pruskie kaski ułańskie i konie, na których przyjechaliśmy do miasteczka.

Pan Vaucourt mówił prawdę. Swoją drogą, biedaczysko nie wspomniał o tym, że przyłożyłem mu lufę karabinowądo ucha, aby namówić go do otworzenia klapy w balonie. Mówił przy tym wszędzie: "my zabiliśmy", "my wysiedliśmy" zamiast "oni".

Podczas całego opowiadania staliśmy z Selimem ramię przy ramieniu, obaj oparci na karabinach. Oficerowie spoglądali na nas w milczeniu, po czym, gdy wreszcie pan Vaucourt skończył opowiadanie, generał podniósł się i począł mówić:

- Panowie! Oto przedstawiam wam tego walecznego syna Francji - tu wskazał palcem na pana Vaucourt. - Gdyby wszyscy Francuzi wstępowali w jego... jakże się nazywa?... kraj nasz byłby już wolny od nieprzyjaciela. Ten waleczny nie zważał na wszelkie... jakże się nazywa? ale wśród kul i... tego... przybył aż do nas... i oto panowie... i oto panowie!...

Tu generał począł obcierać usta serwetą, oficerowie uśmiechali się, waleczny syn Francji zaczerwienił się jak burak i zmieszany począł spoglądać na nas miłosiernym wzrokiem. Selim przygryzł wargi, ja zaś usiłowałem zapewnić oczyma walecznego syna Francji, że przeciw pochwałom, jakie go spotykały, nie mamy najmniejszego zamiaru protestować.

Tymczasem generał odpiął jeden z krzyżów, które na jego piersiach tworzyły nader liczną konstelację, i mówił dalej:

- Zbliż się, waleczny synu Francji... Spodziewam się, że... jakże się nazywa?... że dyktator potwierdzi ten mój postępek, zarówno jak i krzyż, którym pana ozdabiam.

Jeden z oficerów, wysoki mężczyzna z twarzą surową i nieprzyjemną, nie mógł już wytrzymać i rzekł:

- Przepraszam, generale!... zdaje mi się, że ci dwaj panowie...

Ale generał ręką nakazał mu milczenie, odwrócił się do nas:

- Wy zaś, cudzoziemcy - rzekł - którzy dopiero zaciągnęliście się pod sztandary francuskie, zapatrujcie się na tego bohatera, a może być, że i na waszych piersiach zabłyśnie oznaka podobna.

Obawiałem się, żeby Selim nie zrobił jakiego wyskoku, żeby nie

parsknął śmiechem, ale nie: stał spokojny, zimny, choć widać było, że cała ta scena i gniewa go, i śmieszy jednocześnie.

Poczciwy zresztą pan Vaucourt począł głośno oświadczać, że krzyż należy się nam, nie jemu, skutkiem czego inteligencja generała znalazła się wobec niepodobnego do rozwiązania zagadnienia: czy pan Vaucourt jest więcej waleczny, czy skromny? Po czym rozeszliśmy się w dwie strony.

Tego dnia jeszcze wieczorem Mirza zaprosił oficerów na obiad, na którym rzucał złotem jak książę. Nazajutrz zaś puściliśmy się do la Rochenoire'a.

Tak odbył się nasz wyjazd z Paryża.

Rozdział II Aż do departamentu Haute-Sâone jechaliśmy mniej więcej krajem zajętym przez Francuzów, jakkolwiek działające na południu armie bawarskie utrzymywały związek z pruską, oblegającą stolicę. Niebezpieczeństwo groziło nam tylko ze strony maruderów francuskich, których pełno było po drogach i którzy tu i ówdzie pozwalali sobie łupić i rabować. Nie obawialiśmy się ich jednak, tym bardziej że znowu jechaliśmy we trzech, bo jakkolwiek "waleczny syn Francji", pan Vaucourt, odjechał inną drogą do Bordeaux, ale już drugiego dnia podróży przyłączył się do nas niejaki Jean Marx, z pochodzenia Alzatczyk, młody,osiemnastoletni chłopak, który nie bał się niczego na świecie i po jednodniowej znajomości byłby nawet w piekło za nami poszedł.

Kraj wszędzie nosił na sobie ślady wojny. Gdzieniegdzie trafialiśmy na zburzone wioski, których mieszkańcy kryli się za naszym zbliżeniem, pola leżały nie obrobione, miejscami spotykaliśmy gromadki wychudzonych i zgłodniałych biedaków, błąkające się na kształt widm po zeszłorocznych polach kartoflanych i wyszukujące przegniłych kartofli. Wojna wisiała w powietrzu nad całym krajem; wszędzie prawie towarzyszył nam zapach spalenizny. Nocami krańce widnokręgu często czerwieniły się łuną pożarną, po księżycu z odległych pustkowi dochodziły nas wycia psów. Kilkakrotnie trafialiśmy na pola bitew, na których nie było już wprawdzie trupów końskich i ludzkich, ale które poznawaliśmy po mnóstwie białych papierków z wystrzelonych ładunków. Miejscami papierki te pokrywały jakby śniegiem ziemię, miejscami były rzadsze. Raz przyjechaliśmy do wioski zupełnie pustej, w której prócz rudych kur, uciekających z krzykiem za naszym zbliżeniem, była tylko jedna staruszka, mająca pomieszanie zmysłów. Staruszka ta siedziała na przyzbie półrozwalonej chaty i rozmawiała ze sobą głośno.

Zaledwie mogliśmy z jej bezładnych odpowiedzi wywnioskować, że mieszkańcy parę dni temu strzelali do ułanów, teraz zaś uciekli, sądzili bowiem, że wioska będzie spalona. Pewnej nocy zapukaliśmy do chaty, w której okienku błyszczało światło. Przez długi czas nie chciano nam otworzyć, a wreszcie otworzył nam człowiek z twarzą tak podobną do głowy wilka, iż myśleliśmy, że to sam wilk przyjmuje nas w gościnę. Marx utrzymywał, że to jest obdzieracz trupów i nie radził nocować, bo jak mówił, w nocy można dostać nożem pod żebro, ale że byliśmy pomęczeni, więc postanowiliśmy pozostać. Wkrótce jednak nadeszło jeszcze czterech podobnych rzezimieszków i wszyscy poczęli nam się przypatrywać spode łba, spoglądając przy tym z pożądliwością na nasze podróżne przybory. Marx został przy koniach na dworze, Mirza zaś niewiele myśląc wziął za gardło naszego wilka, przycisnął go do ściany i przyłożywszy mu pistolet do paszczy rzekł:

- Pomorek na ciebie, piekielne bydle! Wypędź tych urwisów za drzwi, bo i im, i tobie we łby postrzelam, jeżeli zaś w nocy coś zginie, będziesz wisiał.

Rzezimieszkowie mruknęli ponuro, jeden z nich oświadczył nawet, że jest z merostwa i hardo pytał nas o paszporty, w odpowiedzi na co Selim pochwycił szpicrutę i począł okładać ich niemiłosiernie, szczególniej nie szczędząc pleców urzędnika z merostwa. Noc przeszła nam spokojnie, nazajutrz puściliśmy się w dalszą drogę.

Ale droga ta coraz była trudniejsza; wjechaliśmy teraz w kraj prawie wyłącznie zajęty przez Niemców, między którymi kręciły się rzadkie oddziały wolnych strzelców, szczwane i pędzone wszędzie jak dzikie zwierzęta. Wioski i miasta jednak mniej tu były zniszczone niż na szlakach, na których spotykały się i walczyły dwie armie. Ludność nie narażała się Niemcom i znosiła ich przewagę, ale też prawie niepodobieństwem było otrzymać jakąś pomoc i wskazówki.Postanowiliśmy koniecznie dostać się do La Rochenoire'a, jakkolwiek zadanie to przechodziło prawie siły ludzkie, ponieważ z jednej strony nikt nie wiedział, gdzie się La Rochenoire podziewa, a co dzień koczował gdzie indziej; z drugiej strony, trzeba się było do niego dostawać prawie przez paszczę pruską, ze wszystkich oddziałów bowiem żaden nie był pilniej strzeżony i staranniej otaczany.

Mogę też powiedzieć, że wówczas już we trzech z Marxem i Mirzą rozpoczęliśmy wojnę na własną rękę. Posuwaliśmy się naprzód tylko nocami, kierowaliśmy się zaś według wieści o zabranych konwojach,

rozbitych podjazdach, pochwyconych patrolach i tym podobnie. Ale też teraz byliśmy dobrani, jak byśmy się w korcu maku szukali.

Ach! cóż za wyborny był chłopiec ten Marx ze swoją alzacką flegmą, komiczną, zepsutą francuszczyzną i obojętnością na wszystko, co się koło niego działo. Chwilami zdawało mi się nawet, że odwaga jego płynie z nadmiaru przytępionej wrażliwości i z niezrozumienia niebezpieczeństwa. Ale był tego inny powód. Oto Marx nienawidził Niemców ze wszystkich sił duszy, a w temperamentach flegmatycznych nienawiści podobne szczególniej bywają zaciekłe. Posiadał jednak roztropność wyżła i więcej zimnej krwi niż my obaj.

Rozdział III Małą tylko część drogi przebyliśmy kolejkami, w ogóle bowiem drogi żelazne w okolicach zajętych przez Francuzów były zrujnowane, a wobec powszechnego pogromu i nieładu mało troszczono się o ich naprawę. Utrudniało to ruchy wojsk, ale wówczas wszystko składało się na klęskę Francji.

Departament Wyższej Saony, w którym krążył La Rochenoire, zajęty był przez Niemców, dlatego dostawszy się w jego granicę, znowu odbywaliśmy podróż lasami i prawie wyłącznie wśród nocy. Dni spędzaliśmy w chmielnikach lub winnicach śpiąc, czyniąc zwiady i obmyślając najbliższe do La Rochenoire'a drogi.

Na parę dni przed przybyciem do niego dotarliśmy do wioski zwanej La Mare; nie było to po drodze, ale Selim twierdził, że musi się widzieć z mieszkającym tam od niejakiego czasu panem La Grange, którego znał jeszcze z Paryża.

Zbliżaliśmy się bardzo ostrożnie, było bowiem prawdopodobnym, że w wiosce znajdują się patrole bawarskie lub pruskie. Robiło się już ciemno, słońce zaszło i tylko w powietrzu świeciły rozproszone resztki światła zorzy. Okna w domach wiejskich poczynały także tu i owdzie się rozświecać. Na pozór wszystko było spokojnie. Czołgaliśmy się chmielnikiem jak węże, psy jednakże zwietrzyły nas i poczęły ujadać. Naraz ujrzeliśmy ciemne sylwetki kilku postaci ludzkich stojących koło płotu i wiodących półgłośną rozmowę.

Przysiedliśmy natychmiast w chmielniku. Tymczasem głosy umilkły, a jedna z czarnych postaci przechyliwszy się przez płot pilnie patrzyła w gąszcze. Potem z ciemności doszła nas znów francuska rozmowa.

- Czego tam patrzycie, kumie Grousbert?

- Psy szczekają; a ot tam się coś porusza.

- E, nie! Księżyc wschodzi, to psy zwyczajnie niespokojne.

Inny głos dodał:

- A może to dusze umarłych? Mówią, że psy czują dusze ludzkie.

- W imię Ojca iSyna, i Ducha Świętego.

Po czym doleciały nas westchnienia.

Mirza szepnął do mnie:

- Patrole tu muszą być.

Na drodze znowu poczęła się rozmowa, ale jeszcze cichsza i jakby tajemnicza.

- Wilki także się włóczą. Wojna mnoży wilki razem ze wszystkim złem.

- Hej, taka dziś była zorza czerwona! Musieli się znowu gdzieś bić.

- Mer mówił, że znowu przyjdą do nas Prusaki.

- Niech nas święty Hubert od nich strzeże.

Selim wówczas podniósł się z kryjówki i zawołał:

- Hop, hop, ludzie! którędy droga do pana La Grande?

- O, o! - zawołały wystraszone głosy. - A wyście co za jedni?

- Do dziś żołnierze, jutro co Bóg zdarzy! Pokażcie drogę i nie pytajcie.

Jeden z wieśniaków rzekł:

- Ja was zaprowadzę.

Poszliśmy szeroką wioskową aleją. Ciemno w niej było tak, żeśmy nie mogli widzieć jeden drugiego. Po kilkuset krokach zwróciliśmy nagle na prawo. Przed oczyma naszymi ukazał się w dali niewielki kościół, otoczony białym niskim murem, a bliżej ogromna masa drzew, wśród której połyskiwały oświecone okna. Wieśniak rzekł:

- Tam kościół św. Huberta, a tu mieszka La Grande.

Znaleźliśmy się wśród parku zarosłego tak gęsto, że gałęzie przesłaniały aleje i ścieżki. Park ten wydawał się całkiem zapuszczony. Piękny dom w kształcie szaletu szwajcarskiego stał w środku, ale tak był pokryty dzikim winem czy inną jakąś pnącą się rośliną, że oświecone jego okna spoglądały jak oczy spod maski.

Drzwi od przedsionka były otwarte, weszliśmy więc nie widząc ani pytając nikogo. W przedsionku nie było światła, ale księżyc stał w szybach i świecił tak jasno, żeśmy mogli odróżnić wszystko: stół w środku, pod ścianami szafy, a na nich bukiety z zeschłych kłosów.

Marx zastukał karabinem w podłogę. Wówczas usłyszeliśmy kroki; drzwi przyległego pokoju otworzyły się, jakaś postać kobieca - zapewne służącej - pokazała się w nich i jeszcze prędzej znikła, jak gdyby wystraszona. Marx stukał coraz mocniej.

Po chwili ukazała się taż sama postać z lampą w ręku, a za nią staruszek z białymi jak mleko włosami. Zbliżywszy się zasłonił ręką oczy i spytał powolnym, łagodnym, ale bardzo podniesionym głosem:

- Czego robicie tyle hałasu, moi przyjaciele?

Po czym osłonił ręką ucho i spytał:

- A?

Jeżeli i robiliśmy hałas, biedny staruszek nie słyszał go z pewnością, widocznie był przygłuchy.

- Przypominam się panu! - zawołał pochyliwszy się do jego ucha Mirza.

Starzec spojrzał na niego, zebrał się z pamięcią, pomyślał, na koniec rzekł:

- A to wy, hrabio?

Potem rzekł do siebie, ale zupełnie głośno:

- Co on robi w tych stronach?

- Zaciągam się do wojska - odparł Mirza.

- A witam, witam uprzejmie. Co?

Selim przedstawił mnie i Marxa, po czym starzec zaprosił nas dalej, ale musieliśmy się przebrać, bo wyglądaliśmy jak dziady. Służąca wskazała nam osobny pokój.

Podczas przebierania się Mirza rzekł:

- Zestarzał sięjak grzyb i zdziecinniał.

- Co ty możesz mieć do niego za interes? On sam o sobie już nic nie wie!

- Pomówimy o wszystkim dziś w nocy.

Po czym zeszliśmy na dół.

Starzec już czekał na nas koło zastawionego stołu, na którym położono świeże nakrycia, a po chwili jeszcze weszła młoda, piękna panna, wysoka, z przepyszną talią i czarnymi włosami. La Grande przedstawił ją jako swoją wnuczkę.

Ukłoniłem się dość obojętnie, w milczeniu; nagle spostrzegłem coś, co zdziwiło mnie do wysokiego stopnia.

Oto panna La Grande ujrzawszy Mirzę zbladła jak płótno, a on nie mniej był wzruszony.

- Widzę, że miał powody tu przybyć - pomyślałem.

Siedliśmy do wieczerzy i wieczerzaliśmy w milczeniu. W tych czasach wojny ludzie nie ronili słów na próżno, a każdy mówił przyciszonym głosem, jakby w obawie i oczekiwaniu.

Zresztą było coś między Selimem a panną La Grande. Ona unikała jego wzroku, ale spoglądała na niego jakoś dziwnie, gdy na nią nie patrzył. On na próżno starał się zawiązać rozmowę. Milczenie owo stawało się wreszcie przykrym, aż w końcu wieczerzy dopiero starzec spojrzał nagle w sufit i odezwał się ni w pięć, ni w dziewięć:

- Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, tak to czwartek.

Po wieczerzy Mirza wziął go pod rękę i poszedł z nim rozmawiać do drugiego pokoju. Zdaje mi się, że prosił go o przewodnika, ale zresztą rozmowy tej, lubo bardzo głośnej, nie mogłem posłyszeć; siadłem bowiem koło panny La Grande i starałem się ją bawić.

W każdym innym razie poszłoby mi to z łatwością. Panna była bardzo ładna, sympatyczna, miała czarne, rozumne oczy i śliczne ręce o palcach zwężonych na końcu, którymi jakby przez kokieterię poprawiała od czasu do czasu włosy. Tym razem jednak rozmowa nie szła. Ja byłem zmęczony, a panna La Grande roztargniona.

Spytałem ją wreszcie, jak dawno zna Mirzę.

Wówczas ożywiła się, ale zamiast odpowiedzieć ona z kolei zaczęła wypytywać mnie, dlaczego przybyliśmy w te strony. Odrzekłem, że mi wszystko jedno, gdzie się bić, ale Mirza uparł się, żeby to było w tym departamencie. Zaciekawienie i gorączkowa jej niespokojność rosły. Może starałbym się ją wybadać, ale upadłem ze znużenia. Marx usnął w fotelu i chrapał, myślałem więcej o śnie niż o wszystkich pannach.

Tymczasem Mirza ze starcem ukazali się z drugiego pokoju. Staruszek teraz siadł przy mnie i chwyciwszy mnie za kolano, począł pleść trzy po trzy, robiąc przy tym o wiele naprzód wszystkie gesty, które miały służyć jako ilustracja jego słów. Przez ten czas Mirza zbliżył się do panny La Grande. Usłyszałem, że zamieniali ze sobą szybkie słowa, przy czym Mirza zdawał się błagać o coś natarczywie. Usłyszałem tylko jeden frazes: "wszystko wyjaśnię!", ale w tej chwili znowu staruszek zrobił parę gestów naprzód, potem rzekł:

-Będziecie spali w drugim domu... Tylko otworzyć tylne drzwi i zaraz

chmielnik... aż do lasu.

Potem otoczył dłonią ucho i spytał:

- A?

Na koniec poszliśmy spać. Drugi ten dom leżał w głębi parku, o kilkadziesiąt kroków od szaletu. Widocznie nikt w nim nie mieszkał, gdyśmy bowiem weszli do środka, uderzył mnie zapach pustki i chmielu, który się suszył na górze. Ale jedna izba była ogarnięta, na podłodze zaś jej leżały trzy materace, zasłane poduszkami i bielizną. Tak wygodnego posłania nie widziałem już dawno, dlatego rzuciłem się na nie natychmiast, nie pomyślawszy o rozebraniu się. Selim i Marx położyli się także nie rozebrani, wszyscy zaś mieliśmy karabiny pod ręką od wypadku.

Mirza rzekł:

- Słuchaj, nadeszła chwila, w której muszę ci wyznać i wyjaśnić wszystko...

Tyle też tylko słyszałem z tych wyjaśnień, bo natychmiast usnąłem jak suseł, i mogę powiedzieć, że spałem ze wszystkich sił, nie więcej jednak jak parę godzin.

Koło drugiej rozbudziłem się nagle.

Z początku nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie jestem, po chwili jednak strząsnąłem z głowy zdrętwiałość i spojrzałem w okna, naprzeciw których leżały nasze posłania.

Słaby różowy odblask jakby zorzy świecił przez szyby.

Ale nie była to zorza, była to łuna dalekiego pożaru.

- Pali się - pomyślałem, nie myśląc zresztą wstawać z ogrzanego posłania. - Muszą się bić w tamtej stronie.

Tak też i było.

Wkrótce uszu moich doszedł, daleki odgłos strzałów rotowych.

Strzały te, odległe, przytłumione, a szybkie i prawidłowe, jak muzyczna gama, to ustawały chwilami, to odzywały się z nową energią.

W przystankach słyszałem chrapanie Marxa.

Po niejakim czasie zdawało mi się, że strzały się zbliżają, przy tym jeden i drugi wystrzał armatni wstrząsnął szybami, które zadźwięczały żałośnie. Nie chciało mi się jeszcze wstawać, ale na wszelki wypadek postanowiłem rozbudzić Mirzę.

- Selim! - zawołałem.

Selim nie odpowiadał.

- Selim! - powtórzyłem głośniej.

W odpowiedzi zachrapał tylko Marx.

Tymczasem łuna stała się jaśniejszą. Przy jej czerwonym blasku spojrzałem na posłanie Selima: było puste.

Sądziłem, że wyszedł posłuchać, jak idzie bitwa, i wziąwszy karabin wyszedłem także do ogrodu.

Księżyc świecił jasno. Promienie jego zmieszane z odblaskami łuny zalewały ogród jakimś tajemniczym półbiałym, półczerwonym światłem. Liście na drzewach szemrały cicho, mieniąc się srebrem i miedzią; długie czarne cienie kładły się na ziemię. Ale w ogrodzie było spokojnie. Okna szaletu pozostały ciemne. Znać tu już ludzie przywykli do odgłosów bitew i łun pożarów.

Wszystko to było jakieś tajemnicze i uroczyste. Z jednej strony melancholia i spokój uśpionego ogrodu, a tam blaski krwawe, w dali bitwa, pożar i wrzawa, podobna do szumu morza.

Byłem tak przyzwyczajony do ciągłego czajenia się od czasu wyjazdu z Paryża, że i teraz mimo woli szedłem, jakbym się zbliżał pod pruską placówkę.

Nagle ujrzałem Mirzę i stanąłem jak wryty.

Na ławce, w cieniu krzewów, siedziała panna La Grande,a przed nią klęczał Mirza i pokrywał pocałunkami jej ręce.

Świeciły im księżyc i łuna.

- Jedyna moja, jedyna moja! - szeptał namiętnie Mirza.

- Czy mi przebaczysz? - dodał po chwili.

Szmer jego słów i pocałunków zagłuszały coraz bliższe strzały rotowe.

Usłyszałem jednak jeszcze oderwany frazes.

- Umyślnie tu przybyłem...

W ogrodzie stawało się coraz czerwieniej. Światło księżyca bladło i mdlało, ale kochankowie zdawali się nie słyszeć i nie widzieć nic.

Pomyślałem jednak, że bitwa może zawadzić o La Mare i że bezpieczeństwo wymaga, abyśmy się mieli na baczności. Cofnąłem się więc za gęstwinę i począłem gwizdać z cicha umówiony między nami sygnał.

Był to sygnał znany nam od dawna. Nuta jego znaczy nawoływanie: "Dzieci zbierajcie się!" etc.

Jakoż natychmiast zaszeleściły liście, a po chwili ukazał się Mirza ze świecącymi oczyma i rumieńcami na twarzy, drżący ze wzruszenia.

- Co tam? - spytał.

- Biją się.

- To daleko. Nie nadużywaj sygnału, bo mnie wprowadzasz w błąd. Sygnał znaczy: niebezpieczeństwo tuż.

- Czym ci w czym przeszkodził?

Mirza zatrzymał się nagle.

- Ty widziałeś wszystko?

- Tak.

Umilkł, a po chwili porwał mnie za ramiona.

- To dobrze! - rzekł. - Chodźmy do kwatery, mam z tobą pomówić o wielu rzeczach. Nie zaśniesz przecie teraz?

- Nie zasnę.

Wróciliśmy. Ja położyłem się znowu na materacu, Mirza zaś siadł na swoim i zaczął mówić:

- Może pomyślisz sobie, że postąpiłem jak egoista, ale sądziłem, że ci wszystko jedno, gdzie się masz bić. Mnie się zawsze przy tym wszystko wiodło, tobie nie, dlatego myślałem także, że wiążąc twój los z moim, wiążę cię z moim szczęściem. Ale to się może zmienić. Ja przedsięwziąłem sprawy dość niebezpieczne. Teraz ci je opowiem. Jeżeli zechcesz, to się cofniesz. Jeszcze czas. Powiedz mi jednak naprzód, czy bezwarunkowo byłbyś poszedł na wojnę?

- Tak.

- To dobrze, zatem nie ja cię pociągnąłem?

- Nie ty.

- Teraz słuchaj. W Paryżu jeszcze przed wojną poznałem Lidię La Grange i zakochałem się w niej. Ona mi była wzajemną. Ale potem zerwało się wszystko i wiesz, kto był tego powodem?

- Nie wiem.

- La Rochenoire.

- La Rochenoire?

- Tak. Szczegółów nie mam czasu ci opowiadać. La Rochenoire zakochał się w niej także, ale był powszechnie nielubiony, goły przy swoim tytule i zawsze miał złą opinię, wziąłem więc nad nim górę z łatwością. Wówczas wyzwał mnie. Strzelaliśmy się na pistolety. Trzy razy brałem na cel jego czerep i trzy razy darowałem mu życie. On nie umie strzelać. Mogłem go zabić i głupstwo zrobiłem, żem nie zabił, bo on potem nie przestał się mścić. Ja, widzisz, kochałem się zawsze na wszystkie strony i nieraz zawiązawszy nowe stosunki, nie umiałem zerwać dawnych. Tak było wtedy. Na rok przed poznaniem Lidii poznałem w Jockey-klubie młodego porucznika marynarki nazwiskiemMarillac, który od razu powziął dziwną ku mnie sympatię. Był to dzielny, młody chłopak, odważny, honorowy, słowem - prawdziwy rycerz, jakich mało. Po kilku tygodniach wprowadził mnie do siebie i ofiarował swą przyjaźń, a ja - niech mi Bóg przebaczy! - począłem bałamucić jego młodą i śliczną żonę. U nas uważa się to za zbrodnię, ale w Paryżu to rzecz zwyczajna. Byłem nie lepszy niż moje otoczenie. Swoją drogą ciążyło mi to strasznie. Męża często nie bywało w domu, ale gdy przyjechał, musiałem udawać dla niego przyjaźń, co było nad moje siły, bo brzydziłem się sam sobą. Poznawszy Lidię, chciałem zerwać z przeszłością, nie dlatego żeby uczucie dla Lidii było poważne, bo stało się takim dopiero później, ale dlatego, że nie umiem być obłudnikiem. Sądziłem, że zerwanie łatwo pójdzie. Omyliłem się. Pani Marillac wiedziała o nowej mojej miłości dla Lidii i wiedziona zazdrością i zemstą, porozumiała się z La Rochenoirem. On nie umie nic przebaczać i nie cofał się nigdy przed niczym, dlatego chwycił się pierwszej sposobności, żeby zerwać moje stosunki z Lidią i zarazem zemścić się nade mną. Opowiedziałem, że kocham tamtą. Nie chciała wierzyć, trzeba jej było dowodów. Wówczas odebrałem list od Marillacowej, wzywający mnie na ostatnią niby schadzkę. Odpisałem: "Nie pójdę". Wtedy odebrałem drugi list, w którym były tylko te słowa: "Wiesz, że mój mąż przyjechał i boisz się go!" Tego było dosyć. Poszedłem. Była to zasadzka. La Rochenoire miał sprowadzić Lidię i pokazać jej naocznie moje wiarołomstwo. Ale nie wystarczyło mu to jeszcze. Nikczemnik, przez zemstę nade mną, nie wahał się poświęcić i swojej wspólniczki, dał więc znać o schadzce nie tylko Lidii, ale i Marillacowi. Spodziewał się, że Marillac mnie wyzwie i zabije, był to bowiem najsławniejszy fechmistrz we Francji, z którym nikt nie chciał przyjmować pojedynków. Katastrofa nastąpiła. Musiałeś o niej słyszeć, bo cały Paryż nie mówił o czym innym. Postanowiłem dać się zabić Marillacowi, ale gdym zobaczył krew, rozbudziła się we mnie moja

nieszczęsna natura i wbiłem mu szpadę w piersi po samą rękojeść. Jeszcze dziś słyszę, jak ostrze jej zgrzytnęło o jego kość pacierzową.

Mirza wzdrygnął się. Twarz jego była blada, oczy zgorączkowane, w rysach malowała się boleść, ale zarazem i głucha, złowroga zawziętość.

Zakrył twarz rękoma i umilkł. Przez chwilę słyszałem wystrzały zbliżającej się bitwy.

- Mów dalej, bo nie będzie czasu - rzekłem.

- Co potem nastąpiło - mówił - łatwo zrozumieć. Lidia pokazała mi drzwi, wtedy zacząłem kochać ją naprawdę. Byłbym się strasznie pomścił na La Rochenoirze, ale nie wiedziałem, jaką odegrał rolę. Zresztą, natychmiast po katastrofie odebrał rozkaz udania się do Marsylii, bo on także był wówczas porucznikiem marynarki. Przed wyjazdem oświadczył się Lidii, która w chwili rozpaczy i zwątpienia przyjęłago. Ja zacząłem prowadzić życie szalone, traciłem mnóstwo pieniędzy. Byłem wodzem Jockey-klubu. Oni mieli mnie za bohatera, ja sam siebie za nikczemnika. Cierpiałem strasznie. Kochałem przy tym coraz więcej Lidię i to czyniło mnie jeszcze nieszczęśliwszym.

- Jak się dowiedziałeś o La Rochenoirze?

- Prowadząc życia szalone, spotkałem tamtą kobietę. Spadła bardzo nisko, ale ja starałem się ją podnieść. Nie było zresztą już czasu na to, bo chorowała na suchoty. Jakoż umarła wkrótce, ale przed śmiercią wyznała mi wszystko. Przysiągłem wtedy, że pomszczę się na La Rochenoirze. I niech mi tak Bóg dopomoże, jak byłbym to natychmiast uczynił, gdyby nie to, że zaraz potem wybuchła wojna.

- Zdawało mi się - mówił dalej - że La Rochenoire przepadł w jej odmęcie i modliłem się do chrześcijańskiego Boga i do mego głupiego Mahometa, aby go ocalił i zachował dla mnie. Wkrótce też jego nazwisko wypłynęło z odmętu, otoczone tą złowrogą sławą, która uczyniła go jednym z najgłośniejszych partyzantów. Wówczas pomyślałem: nadszedł czas!

- Co myślisz uczynić?

Mirza drżącymi rękoma oderwał podszewkę swego żołnierskiego kepi i wyjąwszy spod niej jakiś papier, podał mi go mówiąc:

- Czytaj.

Przy blasku coraz rosnącej łuny począłem czytać i zdawało mi się, że śpię, a to wszystko, co widzę, to tylko sen dziwny, który zniknie nad

ranem.

Karta, którą trzymałem w ręku, była to ni mniej, ni więcej, jak tylko nominacja Selima Mirzy na dowódcę oddziału La Rochenoire'a i postąpienia z nim podług wyroku.

W milczeniu oddałem papier Mirzie.

On tymczasem zbliżył się do mnie. Na twarzy jego znowu pojawił się ów ostry wyraz, nadający rysom jakiś odcień czysto wschodniego okrucieństwa.

- Przysięgam na tę noc, na ten pożar, na tych, co tam konają teraz, że każę go rozstrzelać bez litości.

Potem otworzył nagle okno. Widać, potrzebował odetchnąć świeżym powietrzem.

Ale ja nie rozumiałem, co znaczy ta nominacja, więc rzekłem:

- Wytłumacz mi to.

Chwilę jeszcze chodził w milczeniu.

- Dziwi cię nominacja i rozkaz oddania pod sąd dowódcy, który bez wytchnienia bije Niemców - rzekł wreszcie. - Ale ma to swoje powody. Temu człowiekowi zdaje się, że teraz, gdy stoi na czele oddziału, nie ma już nikogo nad nim. Jest arystokratą. Żołnierze jego w boju krzyczą, jakby za Ludwika XIV, "vive le roi!" On służy nie rzeczypospolitej, ale Henrykowi V. Przy tym pan margrabia postępuje z ludźmi trochę zbyt bez ceremonii. W wiosce Branche Verte kazał rozstrzelać mera, w Agneaux kazał powiesić dwóch wieśniaków, wioskę Maric kazał spalić dlatego, że mu odmówiła żywności. Gdy Chauzy przysłał kuriera z rozkazem, kazał kuriera oćwiczyć i odpowiedział Chauzemu grubiaństwem. Za to jedno już śmierć. On chce być panem na czele swego oddziału. Prowadzi wojnę na własną rękę, a to nie uchodzi. Och! dyktator miał aż nadto dosyć powodów.Zaocznie złożono go z dowództwa; gdy jednak zawakowało, nikt się go nie chciał podjąć, dopóki ja nie dowiedziałem się o tym.

Dowiedziawszy się przedstawiłem swoje kwalifikacje, a ponieważ dzisiejszy dyktator znał je, zarówno jak i mnie jeszcze z Jockey-klubu, zatem zostałem mianowany z łatwością. Ostrzeżono mnie tylko, że La Rochenoire, nie mając wiele do stracenia, a mając po sobie żołnierzy, każe z pewnością rozstrzelać tego, kto przyjdzie z nominacją.

- Jak to? czy rząd nie ma siły go zrzucić?

- Rząd siłę ma; mógłby go otoczyć wojskiem i zgnieść. Ale dyktatorowi

chodzi o to, co by powiedział kraj. Imię La Rochenoire'a zyskało popularność, stoczył on już ze czterdzieści potyczek, prawie zawsze zwycięskich. Kazano mi więc działać powolnie, co mi się zresztą nie podoba. Póty szczędzić będę La Rochenoire'a, póki ma za sobą żołnierzy, ale on już i żołnierzom ciąży niezmiernie. On i dla nich również okrutny. Nominacji nie mam pokazywać natychmiast, dopiero po zjednaniu sobie żołnierzy. Gdyby jednak La Rochenoire wydał rozkaz, aby mnie rozstrzelać natychmiast, wówczas palnę mu w łeb i pokażę nominację. Ale wątpię, czy do tego przyjdzie. La Rochenoire wie, że byłem w dobrych stosunkach z dzisiejszym dyktatorem. Rozstrzelać mnie znaczyłoby spalić za sobą mosty zupełnie, a tego on sobie nie może życzyć. Zresztą, zobaczymy. Prawdopodobnie nie przyjdzie do ostateczności. Rząd sobie jej nie życzy. La Rochenoire nie wie o niczym. Tak rzeczy stoją. Teraz ty powiedz swoje zdanie.

- Moje zdanie jest, że lepiej byś zrobił, gdybyś mi od razu wszystko wyznał.

- Źlem zrobił, ale bałem się, że mnie będziesz odmawiał od przedsięwzięcia.

- I dlatego wciągnąłeś mnie w nie?

- Masz się czas cofnąć. Mówiłeś, że wszystko jedno, gdzie się bić. Niedaleko krąży oddział Corbeau. Możesz się tam zaciągnąć. Wyrobiłem na wszelki wypadek dla ciebie nominację.

- Słuchaj! - rzekłem wówczas żywo. - Chcesz się mścić, to się mścij, ale mi się droga twoja nie podoba. Rozumiałbym, gdybyś przyjechał i po prostu palnął w łeb La Rochenoirowi, ale ty chcesz i musisz zyskać pierwej jego zaufanie, a potem zdradzić je.

- Nie ja tę drogę wybrałem. Takie są instrukcje, których muszę słuchać, a podjąłem się je wykonać dlatego, że zabić go po prostu to mało dla mnie. Ja go muszę wprzód strasznie upokorzyć. Mniejsza o to, czy to pięknie, czy nie. Ja jestem Tatar. Ja chcę zemsty.

I istotnie podobny był w tej chwili do Tatara.

- Pomyśleć, co on mi zrobił! pomyśleć, że Lidia jest jego narzeczoną!...

I począł wyłamywać ręce, aż stawy palców trzeszczały głośno.

Po chwili rzekł:

- A zatem idziesz ze mną czy nie?

- Idę. Jeżeli rzecz zaraz się rozstrzygnie, gotów jestem ci pomagać, ale

jeśli powoli, nie chcę się wdawać w grę.

- Bo inie potrzebujesz. Zatem dobrze. Dziękuję ci.

Uścisnął moją rękę.

- W każdym razie - mówił - nie pójdziemy razem do obozu, aby nie ściągnąć podejrzeń. Ja muszę tam być pierwej. Następnie przyjedziecie ty i Marx. Będziemy udawali, że się nie znamy. To was na wszelki wypadek zasłoni przed jego zemstą.

Nie chciałem się zgodzić na to, ale Mirza mówił, że nie godzi się nam wciągać w przedsięwzięcie Bogu ducha winnego Marxa. Uległem.

- Kiedyż pójdziesz? - pytałem.

- Jak tylko rozednieje. Wy zostańcie tutaj przez parę dni.

Potem uchwycił znów moją rękę.

- Bądź dobry dla Lidii. Ja ją kocham, bardzo kocham. Współczuj mi chociaż w tym. Ona zasługuje na twoją przyjaźń... więcej niż ja. Wycierpiała dużo, bo nigdy nie przestawała mnie kochać. Teraz wyjaśniło się wszystko.

I objąwszy mnie za szyję, położył głowę na moich piersiach. Potem podniósł się nagle i rzekł:

- Idę.

- Dokąd?

- Powiedzieć jej ostatnie: "bądź zdrowa!" Biedactwo czeka jeszcze na mnie.

Wziął karabin i wyszedł. Zostałem sam ze śpiącym Marxem. Odgłosy bitwy nie cichły, przeciwnie, stawały się coraz wyraźniejsze. Łuna tylko bladła, bo rozpoczynał się brzask ranny. Szyby zbielały. Czarne kontury gałązek za oknem stawały się coraz wyraźniejsze. Oparłem się na dłoni i począłem rozmyślać. Nie rozmyślałem o tym, co się stało. W naturze mojej leżała pewna obojętność, która kazała mi przyjmować fakta spełnione jako konieczność, jako turecki "kiszmet", z marmurową obojętnością. Była to pewna bierność, która jednak często służyła mi w ówczesnej epoce jako zasada-pocieszycielka. Życie nie wydawało mi się warte jednego sous. Byłem w epoce sceptycyzmu życiowego; za długo żyłem tylko wewnętrznie, dlatego wyczerpałem się do dna. Dlatego także szukałem wtedy takich wrażeń, od których biła woń prochu, jaskrawych, niebezpiecznych, bo odrywały mnie one od spoglądania w próżnię i od obwijania wątka nici naokoło nicości. Rozmyślałem więc

tylko o Mirzie, o tym bogactwie wiary w życie i samego siebie, o życiu, jakie kipiało w nim i wylewało się na zewnątrz. Bił się, kochał, mścił i do głębi duszy był przekonany, że to wszystko warte zachodu. Na duszę jego nie padał ani cień zwątpienia. Nie było w nim jednej kropli krwi Hamleta. Takich ludzi zwą ludźmi czynu. Biło od niego jakieś ciepło życiowe, przy którym i ja ogrzewałem zdrętwiałą duszę.

Oto i w tej chwili żegnał się tam ze śliczną panną i w pocałunkach zapominał o świecie całym. Ja na jego miejscu czułbym, niestety, że całuję usta, które prędzej lub później muszą być umarłymi.

Dniało coraz bardziej. Noc pierzchła. W La Mare poczęły piać koguty, a jeden podawał głos drugiemu. Podszedłem do otwartego okna, aby spojrzeć na widnokrąg, i nagle ujrzałem mdły krążek światła latarki zbliżający się z cieniów, do uszu zaś moich doszło pośpieszne klekotanie drewnianych trzewików, jakich weFrancji używają wieśniacy.

Po chwili mały chłopak z kudłatą czupryną, bez czapki, dobiegł aż do naszej kwatery, podniósł latarkę i ujrzawszy mnie stojącego w oknie, zawołał zdyszanym głosem:

- Nie śpicie?

- Co tam?

- Prusacy wchodzą do wioski.

- Zgaś latarkę i zmykaj - rzekłem cicho.

Rozbudziłem Marxa, potem wyszedłem przed sień i zagwizdałem znowu: "Dzieci zbierajcie się!" etc.

Mirza pojawił się natychmiast.

- Hop! hop! - zawołał.

- Niemcy w La Mare!

Weszliśmy prosto w chmielnik, który ciągnął się aż do lasu. Nie potrzebowaliśmy zresztą odchodzić zbyt daleko. Niemcy bowiem nie mogli nic o nas wiedzieć. Usiedliśmy więc spokojnie wśród liści i poczęliśmy się wsłuchiwać w odgłosy z La Mare. Bitwa już ustała; łuna zgasła. Z początku w La Mare cicho było i spokojnie, ale potem do uszu naszych doszła daleka, potem coraz bliższa wrzawa. Wkrótce mogliśmy odróżnić tętent i rżenie koni, dźwięki mosiężnych trąb, warczenie bębnów. Zagrzmiały wreszcie i pieśni bojowe. Jazda zaśpiewała "Wacht am Rhein!", a głosy niosły się daleko wśród ciszy po rosie. Biło od nich jakąś niewypowiedzianą siłą i dzielnością; czułeś, że to są odgłosy

tryumfu, że pułki Cymbrów znojne, pokryte jeszcze kurzem bojowym i krwią, upojone radością, święcą tą pieśnią nowe zwycięstwo.

A tymczasem pierwsze różowe promienie jutrzenki musiały padać jak aureola na ich wysokie sztandary. Słuchaliśmy w milczeniu. Flegmatyczny Marx pobladł ze złości i szeptał przez zaciśnięte zęby swoim łamanym językiem: "c'est pien! nous ferrons!" Mirza oddał się także całkowicie chwili. Zapomniał wówczas zapewne ten szczęśliwiec o wszystkim i żył za dwóch jednym wrażeniem, w każdym razie więcej wartym niż Hamletowa refleksja.

Był to jednak widocznie tylko przemarsz wojsk, bo stopniowo wrzawa, tętent i pieśń oddalały się coraz bardziej, cichły, cichły, mieszały się ze szmerem liści chmielowych, przechodziły jak gomon, a potem już tylko silniejszy powiew wiatru zawiewał jeszcze pieśnią.

Wreszcie ucichło wszystko.

- Przeszli - szepnął Selim.

- Przeszli.

- Trzeba i mnie iść. Wy wracajcie do La Mare.

Żegnaliśmy się długo i serdecznie. Następnie Mirza otarł łzę, zarzucił na ramię karabin, przekręcił na bok kepi i odszedł z wolna, nucąc: "Tyś szyła chorągiewki!".

Potem odwrócił się jeszcze i zasyłał nam znaki pożegnania. W milczeniu wróciliśmy z Marxem do La Mare.

Rozdział IV We trzy dni później, wieczorem, zbliżaliśmy się do obozu. Serce biło mi jak młotem, nie wiedziałem bowiem, czy jeszcze zastanę Mirzę przy życiu. Przez drogę nauczyłem Marxa, jak ma się zachować, i powiedziałem mu, co było można. Dzielny ten chłopak, który przywiązał się do Selima jak brat, pierwszy oświadczył, że jeśli Selim już nie żyje, to on strzeli w łeb La Rochenoirowi jak psu.

Do obozu prowadził nas chłop, który był szpiegiem La Rochenoire'a, a jednocześnie udawał, że jest szpiegiem pruskim, za co od Prusaków brał pieniądze. Zwał się Hugon.

Dla pozbycia siędręczącej mnie niespokojności zacząłem z nim rozmawiać.

- Musicie mieć piękne zyski? - spytałem.

Hugon zwrócił do mnie swoją zwierzęcą twarz i uśmiechnął się, co czyniło go podobnym do psa wyszczerzającego zęby.

- Zapłata licha - rzekł - ale Pan Bóg ześle czasem coś więcej. Spojrzysz - leży trupek, poszukasz - talary przy nim są, zegarek jest, pierścioneczek na palcu jest. Inaczej z głodu przyszłoby umierać.

- A! więc obdzieracie trupy?

- To i cóż? zmówię za każdego raz "wieczny odpoczynek", a jak warto, to i dwa. Inni i tego nie robią. Pan Bóg miłosierny. Ja Francuzom służę darmo. Corbeau, niech się ziemia pod nim rozstąpi, kazał mnie powiesić, co prawda służyłem wtedy tylko Prusakom, ale La Rochenoire kazał mnie odciąć. Odtąd, powiada, będziesz brał od Niemców pieniądze, ale powiada, będziesz mnie służyć. Toż i służę mu wiernie jak pies. Ja tu znam każdy krzak. Prowadzę Niemców tam, gdzie on mi każe, a że tam czasem koło nieboszczyków się pokręcę, on się za to nie gniewa. On mówi mi zawsze "bydlę!", ale jemu wolno jako panu.

Poszliśmy dalej w milczeniu. Po niejakim czasie Hugon rzekł:

- Zaraz i obóz!

Obóz leżał w gęstwinie leśnej, wśród powywracanych przez burzę drzew. Przewodnik nasz okrzyknął się głosem sowy z placówką, która nas zatrzymała aż do czasu przybycia patrolu, patrol wprowadził nas do środka.

Gdy weszliśmy do obozu, był zachód słońca. Pod powywracanymi korzeniami drzew i pod krzakami nie było ani jednego namiotu, ale wszędzie leżały kupy słomy, którą nazwozili wieśniacy. Na uboczu stało kilkanaście wozów zaprzężonych w zbiedzone szkapy. Między wozami siedzieli chłopi podwodnicy, posilając się na noc serem i kawałkami chleba. Żołnierze po największej części leżeli na słomie, niektórzy pozagrzebywali się w nią tak, że im było widać tylko głowy. Wyglądali wszyscy jak najgorzej; twarze wychudzone i brudne, zaszłe krwią oczy, podarte mundury, wszystko to czyniło ich podobniejszymi do rozbójników niż do żołnierzy. Zresztą doznaliśmy niezbyt uprzejmego przyjęcia. Gdy patrol prowadził nas przez majdan, tu i ówdzie z jam i spod korzeni wychylały się zbójeckie głowy, a ochrypłe głowy pytały:

- Hej! a kogo to tam prowadzą?

- To franty z bulwarów.

- Sam tu, młody skowronku! - wołał na Marxa jakiś drab - ojczyzna potrzebuje cię upieczonego.

- Głupiś - odparł inny, spoglądając na gołowąsą twarz mego towarzysza - to nie skowronek, to przebrana dziewczyna. Czy nie widzisz, jak palce

podnosi idąc?

- Ażeby diabeł powykręcał twoje palce. Pomór na ciebie! Jeśli to dziewczyna, to tym lepiej. Bodajeś połknął kulę.

- To tak, miła gąsko? Kazał ci się lis kłaniać.

Marx pokazał im pięść, ja zaś szukałem oczyma naokoło Mirzy, ale nie mogłem go znaleźć. Myślałem, że trzeba nam będzie wziąć się do La Rochenoire'a. Tymczasem wprowadzono nas międzywielkie drzewa, spod których dochodziły uszu naszych jakieś bolesne wrzaski. Gdym zbliżywszy się spojrzał tam, od razu ciężki kamień spadł mi z piersi; pierwszą bowiem osobą, na którą padł mój wzrok, był Mirza. Ubrany w oficerski mundur adiutanta, rozmawiał poufale z jakimś małym człowieczkiem o kręconych blond włosach, księżej minie i wyżółkłej twarzy, w którym domyślałem się La Rochenoire'a. Nieco opodal stał mąż atletycznej postawy, z twarzą pooraną przez ospę, dziwnie szpetną. Ten na głowie zamiast wojskowego kepi miał brudną białą chustkę, poplamioną krwią. Był to, jak się później dowiedziałem, porucznik Simon, prawa ręka we wszystkim La Rochenoire'a.

Patrol zatrzymał się nieco opodal w milczeniu. Mirza spojrzał na nas przelotnym, obojętnym wzrokiem, po czym odwrócił się, jakby nas nie znał nigdy, i począł palcem otrząsać popiół z cygara. La Rochenoire i Simon także nie zwrócili na nas zrazu uwagi, zajęci bowiem byli: jeden rozmową z Mirzą, drugi przypatrywaniem się chłoście wieśniaków, oskarżonych, jak powiedział nam oficer patrolowy, o to, że zbici przez Prusaków, wskazali im przed tygodniem leże obozu. Biedacy ci drżeli na całym ciele. Simon kazał im przypatrywać się nawzajem. Dwóch z tych nieszczęśliwych siadało na trzecim i chłostało go do krwi, potem wybity podnosił się, wypijał łyk wina i zabierał się zaraz do następnego mówiąc:

- Wasza kolej, kumie!

Simon pilnował operacji, machając w takt ręką i powtarzając:

- Mocniej!

La Rochenoire z Mirzą od czasu do czasu szeptali coś z sobą z cicha. Zdawali się być w jak najlepszych stosunkach.

Na koniec operacja się skończyła. Oficer patrolowy zameldował o naszym przybyciu La Rochenoirowi. Wówczas wzrok jego padł chwilowo na nas. Jak żyję, nie widziałem takich oczu. Siwa ich barwa prawie nie odbijała od światła. Były to oczy jakby zgasłe.

- Simon, wziąć tych ludzi! - wymówił suchym, prawdziwie oficerskim

głosem.

Simon wydobył obrzydliwą, zatłuszczoną książkę, zapisał nasze nazwiska, potem oddał nas młodemu oficerowi imieniem Touvenir, rzekłszy:

- Sekcja czwarta, na miejsce Blaina i Renarda.

Touvenir wskazał nam kupę słomy mówiąc:

- Spocznijcie!

Tak odbyła się nasza instalacja do obozu.

W kilka dni później obudziłem się w nocy trochę chory. Słoma, na której leżałem, była wilgotna; zaraz po zachodzie słońca niebo pokryło się chmurami i począł mżyć deszcz, a raczej gęsta, przejmująca mgła, która, osiadając na liściach drzew, spadała w postaci kropel na nasze posłanie. Szelest tych kropel dziwnie rozstrajał moje nerwy. Byłem zniechęcony i przybity. Zdawało mi się, że wszystko idzie jak najgorzej. Od czasu przybycia do obozu widywałem Mirzę codziennie, ale nie zamieniłem z nim ani słowa. Nie umiałem sobie wytłumaczyć jego stosunku do La Rochenoire'a. Skąd taka przyjaźń? Selim był jego adiutantem, skądże ta nagła, a niespodziewana nominacja? Podejrzewałem w tym wszystkim jakiś podstęp; podejrzewałem, że chytrzejszy Francuz igra z Mirzą jak kot z myszą.Dręczyło mnie to. A tymczasem krople deszczu spadały i spadały, zsuwając się z liścia na liść coraz częściej. Ogarnęła mnie gorączka i jakieś niewypowiedziane rozbujanie wyobraźni. Na myśl, że zostaniemy tu, w tym obozie, wśród ciągłych zdrad i podstępów, porywała mnie rozpacz. Z jakimże utęsknieniem myślałem wówczas o armii regularnej, o tych pułkach konnych, idących w biały dzień jak wicher do ataku. A my? my musieliśmy błądzić jak wilki w ciemnościach, czaić się w chaszczach, kąsać znienacka.

Obrzydło mi to życie, zanim się go dotknąłem.

Nie mogłem usnąć, ale po niejakim czasie czułem się jakby odurzony. Przez parę godzin wsłuchiwałem się bezmyślnie w szelest kropel i w głos jakiegoś ptaka czy diabła, który na pobliskim drzewie odzywał się monotonnie: "to-to! to-to!" Co tam za ptak mógł tak gwarzyć wśród nocy i deszczu! Chwilami przychodziło mi na myśl, że to może jaka istota nadnaturalna, która wróży mi śmierć.

Potem zacząłem doznawać halucynacji. Mroczne przestrzenie leśne zbiegały się ze wszystkich stron i tworzyły cztery ściany pokoju. Był to niby pokój w rodzinnym moim domu. Na stole paliła się lampa, koło stołu

siedział ojciec, matka i młodsze rodzeństwo. To znów te osoby niknęły, a na ich miejscu widziałem dwie nie znane mi panny, przeglądające jakąś starą kronikę z rycinami. Zachodziłem im z pleców i przypatrywałem się rycinie. Przedstawiała w średniowiecznych, niezgrabnych sztychach bitwę pod Azincourt. Pod spodem czytałem wyraźnie gotycki napis: "Bitwa pod Azincourt". Nagle wzdrygnąłem się bez powodu, widzenie znikło i znowu koło mnie był las, mroczne, czarne głębie, do uszu zaś dochodził szelest kropel i sapiące oddechy towarzyszów.

Wówczas powtarzałem sobie, by się bronić halucynacjom: jesteś w lesie, służysz w wojsku, dowódcą jest La Rochenoire, Mirza adiutantem, koło ciebie śpi Marx.

Potem uczułem, że się boję, sam nie wiem czego. Bałem się tak, że chciało mi się krzyczeć o ratunek.

Nagle przeraźliwy odgłos świstawki rozbudził wszystkich. Odetchnąłem głęboko. Była to przynajmniej rzeczywistość. Żołnierze zerwali się na równe nogi i w kwadrans potem staliśmy pod bronią w szeregach. Porucznicy z obnażonymi szpadami przy swoich kompaniach z cicha, ochrypłymi głosami podawali sobie rozkazy. Wkrótce ukazał się La Rochenoire, a za jego zbliżeniem ów szmer, który we wszystkich, a zwłaszcza francuskich szeregach, brzmi nawet na musztrach - cichł wszędzie, jakby żołnierze ujrzeli zbliżającą się śmierć samą. La Rochenoire szedł w towarzystwie Mirzy. Obaj przesuwali się z wolna przeglądając szeregi. Żołnierze wyciągali się jak struny, prezentując broń przed nimi. Tu i ówdzie La Rochenoire rzucił jakie słówko, które podchwytywali w lot porucznicy. Po chwili rozległa się głośna komenda, szeregi złamały się na dwoje... Połowa oddziału pod wodzą La Rochenoire'a i Mirzy poszła w prawo; druga połowa a w niej ja i Marx, udała się pod rozkazami Simona wprost przed siebie.Była jeszcze noc zupełna. Czarne masy drzew, wywrócone pnie z korzeniami sterczącymi do góry rysowały się w fantastyczne, godne Apokalipsy kształty. Las był po prostu straszny. Szliśmy w zupełnym milczeniu i jak najciszej. Dla człowieka myślącego służba wojenna ma jeszcze tę obrzydliwą stronę, że nigdy nie wiesz co się z tobą robi. Jakaś ręka posuwa tobą jak pionkiem, i oto wszystko. Tak było i ze mną. Wiedziałem, że La Rochenoire wziąwszy udział w tej bitwie, której odgłosy słyszałem w La Mare, był pobity, sądziłem więc, że idziemy powetować klęskę, ale dokąd idziemy i z jakimi siłami przyjdzie nam się mierzyć, nie miałem najmniejszego

pojęcia. Las się wkrótce skończył. Na horyzoncie nocnym zarysowało się wzgórze, na nim wiatrak, a dalej do trzydziestu chat, ku którym poczęliśmy się skradać. W oknie wiatraka świeciło się, pod wiatrakiem zaś rysowała się czarna, nieruchoma postać pruskiego szyldwacha w śpiczastym hełmie, opartego o karabin. Mimo że byliśmy ukryci w zaroślach i szliśmy jak najciszej, szyldwach posłyszał szmer. Głośne "Wer da?" rozległo się w ciszy, a natychmiast huknął strzał, rozdarłszy czerwonym światłem powietrze. Wówczas wydaliśmy okrzyk i rzuciliśmy się w największym pędzie na chałupy, z których wraz poczęły się sypać strzały. Zawrzała bitwa. Ja, Marx i kilkunastu innych żołnierzy, pod osobistą wodzą Simona, dotarliśmy do drzwi jednej chaty i poczęliśmy odbijać je kolbami, a tymczasem z dachu i okien strzelano do nas o parę kroków. Drzwi jednak chwiały się, a wreszcie pękły i wpadliśmy się do wnętrza. Niemcy dali nam ognia w same oczy, ale nie uczynili szkody. Wówczas to poszło na kolby, na bagnety, wreszcie na pazury, zęby i pięści. Do innych chat dostali się nasi żołnierze prawie jednocześnie, tak że strzały wszędzie umilkły, ustąpiwszy miejsca walce ręcznej. W naszej chacie wkrótce zwykła bojowa zawziętość zmieniła się w wściekłość. Słychać było tylko trzask łamiących się karabinów, zgrzyt bagnetów, chrapanie i zziajany oddech walczących, którzy tarzali się po ziemi, wodzili się za włosy i gryźli się zębami. Jakiś wysoki chłop uchwycił Marxa za gardło i upadł z nim razem na podłogę, ale Marx, silny jak buhaj, w jednej sekundzie był już na wierzchu, ukląkł mu na piersiach i począł tłuc strasznie jego głową o ceglaną podłogę. Inny jednak Prusak natychmiast siadł mu na kark. Chciałem wówczas pospieszyć Marxowi na ratunek, ale w tej chwili otrzymałem uderzenie kolbą w piersi i padłem jak długi na ziemię tuż obok komina, na którym paliło się ognisko.

Jak długo leżałem, nie wiem. Gdym przyszedł do siebie, nie mogłem się z początku poruszyć. W chacie było cicho. Ognisko dogasało. Z wielkim wysileniem odwróciłem się twarzą do ziemi i uniosłem się trochę na ręku. Pierwszą rzeczą, którą spostrzegłem przy błękitnawym płomieniu gasnących węgli, byłtrup Simona z otwartymi ustami i wyszczerzonymi zębami.

Zemdlałem na nowo.

Drugie jednak moje przebudzenie było słodsze. Leżałem na tapczanie, nie na ziemi. Wzrok mój padł naprzód na sympatyczną twarz Mirzy, schyloną nade mną troskliwie.

- To ty? - spytałem.

- To ja - odparł wesoło. - Narobiłeś mi strachu, ale ci nic nie jest.

Istotnie, czułem się zdrów zupełnie.

Uderzenie, które otrzymałem w piersi, przerwało mi na razie oddech, ale nie uczyniło innej szkody. Oddychałem teraz swobodnie i bez bólu.

Nie chciało mi się jednak wstawać z tapczana, powiodłem tylko naokoło oczyma. Była to taż sama chata, w której biliśmy się wczoraj czy onegdaj. Ślady walki wszędzie były widoczne: okna powybijane, piec na wpół rozwalony, na ścianach piętna krwi, na podłodze gruzy odpadłego tynku, ale ani jednego trupa. Przez dziury w oknach świeciło słońce i wpadał wiatr, wywiewając dym z komina, na którym paliło się znowu. Zapach spalenizny napełniał powietrze.

- Jak długo spałem? - spytałem Mirzy.

- Dobę, jak kamień.

- A ty nie byłeś ranny?

- Trochę podrapany.

To mówiąc zawinął rękaw od koszuli i wyciągnął swoją białą, marmurową rękę, na której widniała długa, czerwona rysa i błękitne ślady ukąszenia zębami.

- Ci Niemcy - rzekł - nie dają się przecież zabijać jak owce.

- Wszakże pobiliśmy ich?

- Trochę. Mało który wyszedł.

- Wyście nadeszli nam w pomoc?

- Tak.

- Gdzie Marx? - spytałem po chwili milczenia.

- Na patrolu. Marx jest już kapralem.

- Simon, zdaje mi się, poległ?

- Już pochowany.

- Kto na jego miejscu?

- Ja.

Wówczas siadłem na tapczanie.

- Wytłumacz mi, co to wszystko znaczy.

Mirza począł się śmiać.

- Oficerowie trochę się krzywią - rzekł - ale mój przyjaciel, Rochenoire, ani chciał słyszeć, żeby kto inny zastąpił Simona.

- Nie rozumiem nic.

- Jednak to proste. Mówią o zawieszeniu broni. Pewno to nieprawda, ale mówią. Otóż jeśli zawieszenie przyjdzie do skutku, La Rochenoire, zadarłszy z rządem, znajdzie się w smutnym położeniu.

- Dlaczegóż więc ciebie proteguje?

- Dlatego, abym ja w danej chwili protegował go nawzajem. Jako bogaty cudzoziemiec miałem w Paryżu wszystkie drzwi otwarte i znałem wielu ludzi stojących dziś na czele. Co więcej, lubili mnie wszyscy. Byłem "persona grata", więc słowo moje może dziś coś znaczyć. Moja obecność i wysokie stanowisko w obozie godzi niejako La Rochenoire'a z tymi ludźmi, uprawnia go. Ach, gdyby nie to, już by prawdopodobnie jeden z nas nie żył. Gdym przybył do obozu, wpatrywał się we mnie swymi siwymi oczyma, jakby wilk wpatrywał się w kozę, która by go przyszła prosić o nocleg w jego jamie. Ale ja rzekłem, że przychodzę po prostu bić się, a że on najlepiej się bije, więc do niego; wietrzył coś i śmiał się ze mnie jak z głupca. Już zwrócił się doSimona, by mu wydać na moją skórę rozkazy, ale widocznie pomyślał w tej chwili, że rozstrzelać mnie, to znaczy osobiście zadrzeć z dyktatorem i innymi rządowymi figurami. Przyszło mu zapewne na myśl, że w pierwszej bitwie pozbędzie się mnie gładziej. A ja, widząc jego uśmiech, rzekłem: "Śmieszy może pana to, że przychodzę wówczas, kiedy zaczynają mówić o zawieszeniu broni?" To zawieszenie broni było pierwszą kozerą, jaką położyłem na stół. Sposępniał i począł wypytywać mnie, co wiem o tym. Odrzekłem, że gdybym był widział dyktatora, mógłbym coś pewniejszego powiedzieć, bo dyktator zawsze zaszczycał mnie zaufaniem i przyjaźnią.

To była druga kozera. La Rochenoire, lubo nie boi się niczego, wie, że z Jednookim nie ma żartów. Co by mu przyszło robić podczas zawieszenia? Jednooki porachowałby się z nim wówczas z pewnością. A przy tym La Rochenoire ma inne wyrachowanie: on, człowiek ambitny, wierzy w restaurację Henryka V i widzi swoją świetną rolę pod Henrykiem. Ma nadzieję porachować się wówczas ze wszystkimi, a przy tym z gołego margrabiego, któremu w Paryżu na cygara nawet nie starczyło, stać się potęgą. O, tak! w czasie restauracji ten człowiek miałby ogromną przyszłość, gdyby nie to, że w tej przyszłości ja tkwię.

- Grasz grę niebezpieczną.

- Rozumiem to, ale jestem spokojny. Słuchaj dalej. La Rochenoire wie jednak, że przed Henrykiem musi przejść okres panowania Jednookiego i wie, że nim słońce zaświeci, rosa może oczy wyjeść, a to tym bardziej, że

znali się także z Gambettą z klubu i nie lubili się nigdy. Potrzeba mu więc ubezpieczyć się na ten czas i sądzi, że bezpieczeństwo znalazł we mnie.

Mirza począł się śmiać.

- Gram grę niebezpieczną, ale ją wygram, bo znam wszystkie jego karty, co do jednej, a moje dla niego zakryte.

- A wiesz, jak się taka gra nazywa?

Zamiast odpowiedzieć Mirza wpadł w pasję.

- Intryga - zawołał - zdrada! to była jego gra! Śmierć Marillaca, upadek i śmierć jego żony, łzy Lidii - oto owoce tej gry. A ja się teraz będę wahał i drogę do zemsty wybierał? Co robić? dokąd iść? jak działać inaczej? jeżeli wiesz, to powiedz, naucz! Czy strzelić mu w łeb tak, żeby nie wiedział nawet za co, dlaczego i z czyjej ręki ginie? Toż pierwszy lepszy żołnierz pruski może mnie w tym wyręczyć. A potem co? Sława przylgnie do imienia, że już jej i nie odczepisz. Dziękuję za taką zemstę. Zresztą nie wdajesz się w nic, więc i nie moralizuj. Ty na moim miejscu oddałbyś mu może Lidię i pobłogosławił jeszcze, a potem przeglądał się w lustrze, czy ci do twarzy z poświęceniem. Ale jam z innego metalu. Te środki są dla mnie dobre, które wiodą do celu. Zresztą mam instrukcjei muszę je wykonać. Jam żołnierz.

- Rób, jak ci się podoba, ale się strzeż. Bytność twoja tak blisko La Mare obudzi w nim podejrzenia, chyba że ślepy.

Selim sapał jeszcze przez długą chwilę, ale wreszcie się pomiarkował i rzekł:

- Nie! wszystko się składa, żeby temu psu zawiązać oczy. Po zerwaniu z Lidią pozawiązywałem nowe stosunki, zacząłem szaleć. Znasz moją przeklętą naturę. Kochałem się, a raczej udawałem, że się kocham z dziesięć razy. Potrzebowałem wrażeń. Otóż La Rochenoire, który o tym wie dobrze, ani przypuszcza, żebym miał jeszcze pamiętać o Lidii.

Potem dodał prędko i jakby mimowolnie:

- Ja sam się sobie dziwię...

Roześmiałem się.

- Ale nie krzywdź mnie ani Lidii podejrzeniami - zawołał znów gwałtownie. - Ja kocham ją jak uczciwy człowiek.

- Myślisz się z nią żenić?

- Co? Tak, oczywiście!

- A potem wrócicie zapewne do kraju. Stary twój ojciec tam co dzień, siedząc z wilczycą przy kominku, wygląda twego powrotu.

Nie odpowiedział na to Mirza nic, ale na twarz jego padł pewien odcień rzewności i jakby utęsknienia za domem i za życiem spokojnym w rodzinnym gnieździe. Znałem ten ród Mirzów jak swój własny. Oni wszyscy burzyli się za młodu, ale wykipiawszy, wracali do gniazda. Taki był dziad, taki ojciec, taki i on zapewne. Pomyślałem, że dotrzyma słowa Lidii, że pojmie ją za żonę, a potem wróci.

Dalszą rozmowę przerwało nam wejście znanego mi już oficera Touvenira.

- Rozkaz od dowódcy! - rzekł.

Mirza rzucił okiem na podany papier i rzekł:

- Dobrze.

W godzinę później pomaszerowaliśmy do La Rochenoire'a.

Rozdział V W nocy nastąpiło połączenie się oddziałów; nazajutrz zaś w południe biliśmy się znowu, a raczej napadliśmy na konwój prowadzący rannych i wytępiliśmy go do szczętu. Wówczas to zaczęło się to życie nadludzkich prawie trudów i wysileń, niepodobnych do wiary marszów, głodu, bezsennych nocy, ustawicznych pościgów, zasadzek i wzajemnego wytępiania się bez przystanku. Cierpliwość Prusaków wyczerpana była do dna. Nie mogli przecież, pobiwszy wielkie armie, pozwolić, aby jeden oddział, złożony z pięciuset ludzi, wyprawiał krwawe rzezie tuż pod ich obozami. Dowódcy ruchomych kolumn pruskich położyli sobie za punkt honoru wytępić tych przeklętych franctireurów, których nie zważali zresztą nawet za żołnierzy. Nigdy nie było większą prawdą niż wówczas to, co mawiali nasi żołnierze: "mieszkamy za kołnierzem u Prusaków". Żelazne koło zamykało się co dzień koło nas i co dzień na próżno. Ludzie nasi dziczeli w ciągłych walkach coraz bardziej i mimo strasznej karności dopuszczali się nieraz okrutnych nadużyć nie tylko nad jeńcami, ale nawet nad francuskimi wieśniakami.

Dowódcom ruchomych kolumn pruskich zdawało się nieraz, że to oni nas ścigają, a tymczasem my, uchodząc niby i wymykając się, nie przestawaliśmy ani na chwilę na nich czatować. Lada nieostrożność z ich strony przynosiła im nową klęskę. Nigdy teżświetny talent wojskowy La Rochenoire'a nie błyszczał tak potężnie jak w owych trudnych czasach. Zuchwalstwo jego przechodziło wszelkie granice, ale też i szczęście sprzyjało mu stale. Czasem, rzekłbyś, pozwalał się dobrowolnie otaczać,

a potem uderzał nagle jak obuchem. Raz zdarzyło się, że oddział liczący blisko ośmiuset ludzi szedł naprzód co sił w mniemaniu, że idzie w nasze ślady, a to my tymczasem szliśmy po jego tropie i napadłszy nań wreszcie na błotach wśród nocy, wybiliśmy mu trzecią część ludzi. Innym razem La Rochenoire umiał tak urządzić, że dwa oddziały pruskie przez kilka godzin strzelały w ciemnościach do siebie, sądząc, że strzelają do nas. Zimna krew jego dorównywała talentowi. Nieraz w czasie bitwy, wśród nocy, przy blasku wystrzałów, widywałem tego małego człowieka z cygarem w ustach, bez żadnej broni, stojącego wśród kul i spoglądającego jakby flegmatycznie swymi siwymi oczyma na przebieg walki.

Nie szczędził ludzi, był bez miłosierdzia dla żołnierzy, bywał często do wysokiego stopnia okrutny tak dla nich, jak i dla wieśniaków, ale też nie szczędził i siebie. Przypatrując mu się ciągle, wyrobiłem sobie pojęcie o jego charakterze. Człowiek ten najgwałtowniejszych, wrodzonych namiętności wychował się u jezuitów, odebrał już podobno nawet pierwsze święcenia. Wychowanie to nadało tak całej jego postaci, jak wreszcie i namiętnościom pewne spokojne, układne i zastygłe formy, przez które jednak namiętności objawiały się tym straszniej. Żyjąc w Paryżu, stracił naprzód wiarę, a następnie nauczył się pogardzać ludźmi. Był biedny, więc do pogardy tej przyłączyła się wkrótce i nienawiść. To uczyniło go arystokratą nie tylko w zasadzie, ile w obyczajach i obejściu się z innymi. Wysoki tytuł margrabiego, który przy biedzie był raczej pośmiewiskiem, popchnął go jeszcze dalej na drogę arystokracji. Wszystkimi siłami pragnął Henryka V, bo wiedział, że pod jego rządami tacy ludzie jak on będą wszystkim i będą mogli deptać po drugich, co, jak dla niego, byłoby jedną z największych rozkoszy. Mimo jednak swych legitymistycznych skłonności był sceptykiem nie tylko w rzeczach religijnych, ale i w życiu. Francji nie tylko nie kochał, ale czuł dla niej pogardę. Wiódł wojnę dla wojny. W przegniłej atmosferze paryskiej stracił poczucie zła i dobra. Dla niego było to wszystko jedno. Przy gwałtownych wrodzonych namiętnościach czyniło to z niego jedno z najniebezpieczniejszych w świecie indywiduów, tym bardziej że z natury był człowiekiem czynu, nie refleksji.

Z takim to człowiekiem zwarł się na śmierć i życie Mirza. Byłem prawie pewnym z początku, że w tej walce padnie, ale przekonywałem się coraz dotykalniej, że i Mirza był to ptak również niebezpieczny. Na pozór jednak panowała aż dotąd między nimi najlepsza zgoda. Bili się z Prusakami

dotychczas z powodzeniem i trzeba wyznać, że do tego powodzenia przyczyniał się także niemało Mirza, który pod każdym względem przewyższał Simona.

Nakoniec jednak, po miesiącu owej gry w ślepą babkę po lasach z Niemcami, położenie nasze stało się rozpaczliwym. Ruchome kolumny otaczały nas ze wszystkich stron, wymykać się z oddziałem liczącym pięciuset ludzi było dłużej niepodobna, również jak i znaleźć dla niego dość żywności, wskutek tego na radzie wojennej postanowiono się rozdzielić. Jedną połowę miał prowadzić Mirza, drugą La Rochenoire. Obaj spodziewali się wymknąć w ten sposób z departamentu Wyższej Saony, a przy tym i wyżywić się łatwiej. Postanowili jednak trzymać się nie dalej od siebie nad dzień drogi, aby w razie wypadku mógł jeden drugiemu podać rękę.

Od tej pory Mirza począł działać prawie na własny rachunek. Wyznaję, że ciekawy byłem, jak sobie będzie radził, bo położenie było trudne. Ale ufałem mu, jako też przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Pierwszego zaraz dnia po rozłączeniu stoczył świetną potyczkę z ułanami, w której zresztą mało co życiem nie przypłacił; potem wykręcał się z taką zręcznością, że zdawało mi się czasem, iż przewyższa La Rochenoire'a. Czasem myślałem nawet, że to jest jaka wschodząca niepoślednia gwiazda militarna, a wiem, że i on sam był tego pewien. Żołnierze pokochali go wkrótce i szli na oślep za nim w ogień. Mirza jednak był dla nich prawie tak surowym, jak La Rochenoire, ale daleko więcej dbałym. Kiedy jednak żołnierz przeskrobał coś, a Selim patrząc na niego pobladł, żołnierz wiedział, że z nim źle. Nazywali go szeregowcy "panną" ze względu na jego niepospolitą urodę. Otóż raz słyszałem, jak na biwaku mówił jeden żołnierz do drugiego:

- Gdy panna zblednie, śmierć w oczy zajrzy.

- To i cóż! - odpowiedział drugi. - Panna umie być i diabłem, i matką, a La Roche jest tylko diabłem.

W tym życiu żołnierskim, trudnym, męczącym, niepewnym jutra, nie brakło jednak czasem i stron komicznych. Raz, pamiętam, gdy maszerowaliśmy lasem, zsunął się nagle z drzewa jakiś człowiek, zupełnie jakby spadł z nieba. Stój! coś za jeden? Odpowiada: Wolak. Pochodzi z Galicji, służył w wojsku tureckim, włoskim, w legii zagranicznej francuskiej. Był w Meksyku i w Algierze. Czego chce? Służby. Zaciągnęliśmy go do szeregu. Nie wyszło pół dnia czasu, Wolak już wodził za nos wszystkich żołnierzy. Przegadał najbardziej

wygadanych, podbił oko najsilniejszemu, poprzyczepiał innym przezwiska, od niektórych pożyczył pieniędzy, które mu się nie mogły na nic przydać, innych ograł w karty - wszystkich zaś traktował jak nauczyciel dzieci. Co wieczór śpiewał nadzwyczaj głupią piosenkę o kluczniku, która jednak przyprawiała żołnierzy prawię o utratę rozumu ze śmiechu. Piosenka kończyła się słowami: "A ty, panie klucznik, daj klucz od..." Wymawiając "panie klucznik", Wolak wskazywał palcem na jednego z żołnierzy. Być mianowanym w ten sposób klucznikiem uważało się za największy zaszczyt. Przychodziło nawet o to do swarów i bójek.

- Mnie to nigdynie zrobi klucznikiem! - wołał jeden żołnierz, ciskając ze złością na ziemię kepi.

- Ciebie klucznikiem: ciebie, sowo! ciebie, coś o trzy lata za wcześnie przyszedł na świat? - odpowiedział Wolak. - A wiesz ty, gdzie rosną rybki? co znaczy młyn wodny, co wietrzny? Ten pan fiołkami żyje, a ty zegarek masz, co? samca czy samicę? Widzisz go!

I nim odurzony żołnierz przyszedł do siebie, inni wybuchali śmiechem, które czasem przerywały pruskie strzały.

W ten sposób upłynęło nam ze dwa tygodnie. Tymczasem zdarzyło się stoczyć bitwę, wobec której dotychczasowa sława La Rochenoire'a zbladła zupełnie. Pewnego wieczora nadciągnęło do nas około trzystu ludzi z oddziału Emila Corbeau, a z nimi około pięćdziesiąt koni. Oficer, który ich przyprowadził, oświadczył, że oddział ten był wczorajszego dnia na głowę pobity przez ruchomą kolumnę, która prawdopodobnie ściga i tę resztę pozostałą z liczby ośmiuset ludzi. Żołnierze ci byli istotnie w opłakanym stanie. Mimo to Mirza, wzmocniony nimi, postanowił przyjąć bitwę z kolumną ruchomą, a raczej pójść na jej spotkanie i uderzyć na nią na gościńcu z zasadzki. Kolumna liczyła dziewięciuset ludzi, w tej liczbie około dwustu jazdy, dowodził zaś nią młody, ale bardzo biegły oficer, Otto von Hohenstein, który szczególniejszym był postrachem franctireurów. Uśmiechała się Mirzie nadzieja pobicia tak wsławionego przeciwnika, dlatego pozwoliwszy się tylko posilić ludziom Corbeau, ruszył w kierunku gościńca. Była noc, nad lasem zaś zawisła mgła tak gęsta, że o parę kroków nie można było nic dojrzeć. Siedzieliśmy w krzakach po obu stronach drogi ze dwie godziny w takiej ciszy, że słyszałem bicie własnego serca. Pod karą śmierci nie wolno się było odezwać ani słowem, musiałem więc, jako oficer już, czuwać i nad ludźmi, a szczególniej nad Wolakiem, któremu z największym wysileniem przychodziło siedzieć spokojnie. Mieliśmy dokładne instrukcje: wystrzał z

pistoletu Mirzy miał być znakiem rozpoczęcia ataku. Słyszałem, że i inne serca biją obok mnie niespokojnie. Nie masz nic bardziej drażniącego, nawet dla starych żołnierzy, jak czekać z zasadzki. Upłynęło jeszcze z pół godziny, nareszcie usłyszeliśmy z daleka skrzypienie kół i miarowe kroki piechoty. Nastała wówczas taka cisza, że słyszałem szmer każdego liścia na drzewie. Kroki zbliżały się. Na koniec nadjechała szpica, składało ją sześciu ułanów. Ludzie ci pod sekretem palili fajki. Wówczas, gdy przejeżdżali koło nas, jeden zbliżył się do drugiego i usłyszeliśmy w ciemnościach głosy:

- Bruder, daj ognia!

- Dadzą tobie Francuzi ognia.

Potem przeszli i znów nastała cisza. Nadciągnął wreszcie główny oddział. Na przodzie szła jazda, za nią piechota, ale piechury nie pilnowali porządku. Znać, ludzie ci nie spodziewali się niczego i nie zachowywali nawet zwykłych ostrożności. Maszerując powtarzali według zwyczaju niemieckiego w takt z krokami marszu i akcentując ostro każdą sylabę: "Fünf - Paar - laderne Strümpfe!...".

A tu śmierć czyhała na nichz obu stron drogi.

Gdy nadciągnęli w sam środek zasadzki, wówczas wśród głuchej ciszy huknął nagle wystrzał pistoletowy.

Natychmiast odpowiedziała mu grzmiąca salwa karabinowa z lewej strony drogi. Powstała wrzawa nie do opisania, wśród której słychać było strzały karabinowe, okrzyki: "formuj się!", i donośny, spokojny, ale chwilami panujący nad wszystkimi głos niemieckiego dowódcy. Obrócono front na lewo i w tej chwili posypały się na nas gałęzie i liście krzaków, postrącane kulami. Dzielni żołnierze niemieccy szybko stanęli w szyku. Ale w tej chwili druga salwa z prawej strony wstrząsnęła mocno powietrzem. Niemcy uformowali dwa fronty, tymczasem jednak Mirza zamknął już im obydwu ujścia drogi. Posypały się strzały ze wszystkich stron.

Dym powiększył jeszcze grubą, nieprzebitą ciemność. Żołnierze nasi wyli teraz naokoło Niemców jak stado zgłodniałych wilków. W ciemnościach ci nieszczęśliwi sądzili się być otoczeni przez Bóg wie jakie siły. Strzelali na oślep. Konie ułanów ogłupiałe, wystraszone poczęły chrapać z przerażenia i mieszać się. Cały oddział ruszył naprzód, przywitała go salwa, w tył - znowu salwa. Nagle wybuchnęła skrzynia z prochem. Konie się rozszalały zupełnie, zamieszanie się wzmogło.

Słychać było głosy: Światła! Światła! Wówczas to niemieckiemu dowódcy przyszła nieszczęśliwa myśl oświecenia drogi. Ujrzeliśmy żołnierzy pruskich podnoszących na bagnetach wiązki palącej się słomy. Krwawe światło oświecało drogę i pobliskie drzewa, ale wyszło ono tylko na naszą korzyść, wiedzieliśmy bowiem, jak strzelać. "W oficera! w oficera!" - zaczęli wołać nasi żołnierze; jakoż przy blasku palącej się słomy ujrzeliśmy wysoką, dumną postać w śpiczastym hełmie, ze złotymi binoklami na oczach, stojącą zuchwale na wozie i wydającą rozkazy. Płomienie oświecały ją od stóp do głowy. "W oficera!" - powtórzyły głosy. Kule zawarczały, z wiązek posypały się iskry i płonące źdźbła, ale oficer pozostał nietknięty. Wówczas podbiegł ku nam sam Mirza.

- W oficera! - krzyknął i wyrwawszy Wolakowi karabin przyłożył go do twarzy. Strzał buchnął, młody oficer zachwiał się, przechylił w tył i padł głową w dogorywającą wiązkę słomy.

Tymczasem słoma między Prusakami zgasła, salwy stawały się słabsze, rzadsze. Bronili się jeszcze, ale bez nadziei, a tu ogień z naszej strony ożywiał się coraz bardziej, zwierzęce okrzyki żołnierzy stawały się coraz przeraźliwszymi.

Po pięciu jeszcze minutach komenda: "Na bagnety!" - rozległa się po wszystkich szeregach. Ujrzałem znów przez chwilę Mirzę, jak z pochyloną głową i szpadą w ręku wysunął się wraz z falą błyszczących ostrz, ale nagle w szeregach pruskich błysnęła znów zapalona wiązka, a obok niej rozpięta na dwóch bagnetach biała chustka.

- Stój, poddają się! - zawołały ze wszystkich stron głosy.

Jakoż tak i było. Bitwa skończyła się.

W pół godziny potem cisza taka jak i niedawno zaległa tę krwawą drogę; kazałem ją uprzątnąć. Sam odszukałem ciało Ottona von Hohenstein, z twarzą opaloną w płomieniu, i zabrałem jego papiery, a przytym i portret żony lub narzeczonej, który zachowałem do dziś dnia. Potem poszedłem szukać Mirzy. Znalazłem go na uboczu siedzącego na korzeniach drzew i oddychającego szybko. Włosy miał jeszcze spocone, twarz uczernioną prochem, drżące ręce, ale w oczach świeciła mu duma nieograniczona, której nie próbował ukrywać. Następnych dni duma jego jeszcze urosła. Odtąd odrzucał wszelkie zdania, a raczej nie pytał o nie nikogo. W obejściu z oficerami stał się despotycznym, ze mną nawet inny był już niż dawniej, skutkiem czego nasze stosunki znacznie ochłodły.

O La Rochenoirze nie było między nami od owej chwili mowy, ale

widziałem, że Mirza bierze górę i poczyna lekceważyć przeciwnika. Ba! stał już teraz na czele dwa razy większych i ślepo sobie oddanych sił, czegoż więc miał się go obawiać?

W dwa dni potem uderzył na wioskę Deux-Ponts, gdzie stały załogi pruskie. Uderzył już nie w nocy, ale w biały dzień. Przyjął bitwę regularną i bitwa ta dodała nowy listek wawrzynu na jego skronie.

Uczynił to wbrew rozkazom La Rochenoire'a. Spodziewał się zapewne, że wywoła to między nimi katastrofę, ale widocznie uznał, że czas nadszedł.

Jakoż przyszła wiadomość, że La Rochenoire, napadnięty przez ten czas, poniósł znaczne straty. Gdy Mirza dowiedział się o tym, rzekł do oficerów:

- La Rochenoire wymarnuje tylko ludzi, którzy by mi się przydali.

Oficerowie spojrzeli po sobie w milczeniu.

Przecie zamiast uderzyć na Deux-Ponts mógł Mirza pójść na ratunek La Rochenoirowi, bo wtedy mieliśmy już ruchy swobodniejsze. Kolumny ruchome były przetrzebione, znaczniejsze zaś siły ściągnęli Niemcy przeciw armiom regularnym.

Wieczorem tego dnia przyleciał od La Rochenoire'a oficer z rozkazem, żeby Mirza natychmiast maszerował do głównej kwatery.

Pamiętam tę chwilę, jak dziś. Było to w merostwie Deux-Ponts. Oficer stał we drzwiach, trzymając palce przy daszku kepi, Selim zaś siedział przy stole, odczytując powoli rozkaz.

Patrzyłem na niego bacznie. Trudy wojenne widne były na jego twarzy. Wychudł, pobladł i jak gdyby postarzał, a przy tym jakiś odcień surowości przebijał z tych tak dawniej słodkich młodzieńczych rysów. Znać w nim było człowieka, który przywykł rozkazywać, nie zaś słuchać rozkazów.

Nagle wstał, zbliżył się do oficera i podarłszy na jego oczach rozkaz, cisnął go na ziemię.

- Powiedz pan La Rochenoirowi, że idę do La Mare! - rzekł zimno.

Oficer skłonił się i wyszedł. Wówczas Mirza zwrócił się do mnie:

- Proszę zwołać wszystkich oficerów oddziału.

W kilka minut potem sprowadziłem wszystkich kolegów. Mirza podał im spokojnie swoją nominację, mówiąc:

- Zechciejcie panowie odczytać głośno ten dokument.

Jeden z oficerów odczytał głośno rozkaz dyktatora.

Mirza podczas czytania stał dumny i zimny.

Zapadło głuche milczenie.

- Panowie! - rzekł Selim. - Z oddziału rozbójniczego, wyjętego spod praw, stajecie się znowu żołnierzami Rzeczypospolitej. Wasze męstwo okazane w różnych bitwach skłoniło prawy rząd do pobłażania. Mam prawo karać, ale wolęprzebaczyć. Tym z was, którym by nie podobało się moje postępowanie od czasu przybycia do obozu, oświadczam, że postępowałem według instrukcji i że wreszcie nie potrzebuję się tłumaczyć przed wami. Dodaję przy tym, że każę natychmiast rozstrzelać każdego, kto okaże najmniejsze nieposłuszeństwo.

Ani jeden głos protestacji nie przerwał tej energicznej przemowy. Po niejakiej chwili najstarszy z oficerów, szpakowaty już zupełnie mąż, rodem Włoch, a nazwiskiem Michaelis, pierwszy wyprostował się jak trzcina, przyłożył palce do skroni i rzekł:

- Czekamy na rozkazy.

- Ogłosić żołnierzom zmianę dowódcy.

Oficerowie wyszli i wkrótce głośne "Vive la République!" "Vive Mademoiselle!" i "a bas La Rochenoire!" przekonało nas, jak zmiana została przyjęta.

Gdyby La Rochenoire mógł słyszeć te okrzyki, mógłby powtórzyć wraz z królami Salomonem i Gelimerem: "wszystko próżność!".

W godzinę później pomaszerowaliśmy do La Mare.

Rozdział VI Przyszliśmy tam już późną nocą. Nie zastaliśmy w domu ani pana La Grange, ani Lidii. Okiennice w domu były pozamykane, cisza zalegała szalet i ogród. Widziałem, jak złe wrażenie uczyniła na Selimie niespodziana nieobecność Lidii. Obiecywał sobie zapewne odetchnąć i dać folgę słodkim uczuciom, jakie dawno już nie postały w jego duszy, tymczasem spotykał go zawód. Spodziewał się może jakiego listu albo znaku, bo troskliwie wypytywał o wszystko służącą, która zresztą nie umiała nic więcej powiedzieć nad to, że państwo wyjechali i że za trzy dni wrócą. Dla mnie ten wyjazd był zupełnie naturalny, ale Mirza bolał nad nim więcej, niżem się spodziewał, i nie umiał ukryć niespokojności. Był to dla niego jeden z tych wypadków, które same przez się nie znaczą nic, ale które na razie wydają się jakby umyślne przeciwieństwo losu. Sama jednak bytność w domu Lidii zdawała się na Mirzę wpływać korzystnie. Na twarzy jego zniknął ów odcień surowości, a natomiast

pojawił się inny, bardziej miękki wyraz. Nasze stosunki stały się zaraz cieplejsze. Ten groźny wódz strzelców znowu przypomniał mi teraz zakochanego studenta Selima. Wziąwszy mnie pod rękę, błąkał się po całym domu. Dla zakochanego pusty dom, w którym mieszkała droga istota, ma jakiś tajemniczy urok. Słodycz wspomnień miesza się w owym uroku ze smutkiem i z echami, jakimi obrzmiewają opuszczone ściany. Każde z tych ech zdaje się mówić: "nie ma jej!" Zaszliśmy naprzód do pokoju Lidii. W porcelanowych wazonikach, po obu stronach ubieralni, stały zwiędłe kwiaty, na ubieralni zaś leżał grzebień w kształcie korony, jakie kobiety noszą w warkoczach. Mirza odwrócił się niby do okna, ale widziałem, jak przyciskał do ust ten grzebień. Musiał tę Lidię kochać naprawdę. Zresztą nic w pokoju nie zdradzało niedawnej jej bytności. Firanki znad łóżka były zdjęte, na łóżku nie leżała pościel, znać było, że jakaś ręka robiła tu już głupi porządek, który zatarł wspomnienia mieszkanki tego pokoju. Meble w białych pokrowcach pozakładane były jednena drugie, lustra i fotografie, wiszące na ścianach pozasłaniane muślinem. Mirza odsłonił fotografie. Jedna z nich przedstawiała Lidię jeszcze jako dziecko, w krótkiej sukience. Był to dagerotyp stary i wyżółkły. Twarz była widoczna, ale białe pończoszki dziecka tworzyły już tylko dwie białe plamy, ciemna zaś sukienka zlewała się z tłem. Chciało mi się śmiać z tego portretu, bo Lidia jako dziecko widocznie nie była ładna, minkę miała przy tym na tym dagerotypie wystraszoną, usta otwarte, wyraz gapiowaty. Selim odwrócił się ode mnie, jakby nie chcąc, abym spoglądał obojętnym, a może i złośliwym okiem na ten bohomaz. Sądziłem, że jemu musi wydawać się on czymś dziwnie wdzięcznym, ale sądziłem po sobie. Mirza zbyt był trzeźwy i zbyt mało sentymentalny. Jakoż odsunął wkrótce z niechęcią portret i rzekł:

- Ależ to karykatura!

Roześmiałem się szczerze, a on mi zawtórował. Potem zostawiłem go z jego wspomnieniami, sam zaś poszedłem do oficerów, którzy kładli się w sali jadalnej, popijając wino i paląc fajki.

Przed udaniem się na spoczynek, wziąwszy patrol, poszedłem jeszcze pozmieniać straże. Noc była zimna, ciemna. Pod lasem za chmielnikami wilk wył jak najęty, a złowrogie modulacje jego głosu rozlegały się dziwnie żałobnie. W przerwach od strony wioski dochodził głos jakiegoś wieśniaka nawołującego żonę czy córkę:

- Rozyna! Rozyna!

Wróciłem od strony ogrodu. Okna pokoju Lidii były oświecone.

Widocznie Selim jeszcze w nim siedział.

Myślałem, że złapię go na marzeniach, ale zastałem go schylonego nad mapą.

- Niemcy są o dzień drogi stąd - rzekł do mnie. - Stoją w dość znacznej sile, ale pojutrze napadnę na nich.

- Kto wie, czy jutro nie będziesz miał rozprawy z La Rochenoirem - odrzekłem.

Machnął ręką.

- Mniejsza o to. Czas z nim skończyć, choć to dla mnie przeciwnik niewart zachodu.

- Przeceniasz się.

- Przyszłość pokaże.

I wymawiając słowo "przyszłość" spojrzał na mapę i uderzył po niej ręką.

Nazajutrz cały ranek zszedł mu na wydawaniu rozkazów. Spodziewał się bitwy. Ale przedtem "kiszmet" chciał, aby stoczyć tę, którą mu przepowiedziałem.

Była godzina trzecia, siedzieliśmy przy obiedzie, gdy drzwi nagle otworzyły się i wszedł La Rochenoire.

W trzydzieści sześć godzin zrobił drogę wymagającą trzech dni. Pokryty był kurzem i jak gdyby zmęczony. Twarz jego była spokojna, oczy nieruchome, nie znać na nim było żadnego na pozór wzruszenia; podobniejszy był tylko do księdza niż kiedykolwiek.

Gdy wszedł, dawni jego oficerowie zerwali się mimo woli na równe nogi.

Mirza spojrzał na niego nieokreślonym wzrokiem, oczy mu błyszczały, ale pozostał spokojny. Widać, był nawet przygotowany, bo skinął na adiutanta, który natychmiast wyszedł z pokoju.

La Rochenoire postąpił kilka kroków. Złowrogie jego oczy nieruchomo spoczywały na Mirzie.

- Przesłałem panu wczoraj rozkaz - mówił z cicha.

- A ja nie uznałem za stosowne go posłuchać.

Połowa twarzy La Rochenoire'a zaczęła drgać nerwowo, jak drgała zwyklew czasie bitew.

- Aresztuję pana! - wyrzekł spokojnie do Mirzy.

Mirza ruszył ramionami i odwróciwszy się rzekł:

- Michaelis! wziąć tego szaleńca.

W tej chwili w nie zamkniętych drzwiach ukazał się adiutant na czele czterech żołnierzy. Żołnierze podeszli automatycznymi ruchami do La Rochenoire'a i stanęli w milczeniu po obu jego stronach.

- W imieniu Rzeczypospolitej jesteś pan aresztowany - rzekł adiutant.

Wówczas ten mały człowieczek w mgnieniu oka skurczył się w sobie i twarz mu pociemniała. W jednej chwili domyślił się wszystkiego: i zemsty Mirzy, i dróg Mirzy. Poznał, że wpadł w straszną zasadzkę, z której było wyjście tylko do grobu.

Ale nie był to człowiek, który by na próżno słowa ronił. Ów zwycięzca w tylu bitwach, ów straszny partyzant nie próbował teraz niczego. Twarz jego nie wyrażała ani sztucznej dumy, ani sztucznej pogardy; nie piorunował Mirzy wzrokiem, pozostał bierny jakby w poczuciu, że wszystko, co by mógł przedsięwziąć, byłoby tylko próżnym szamotaniem się, przeciwnym jego godności.

Przeciwnie twarz Mirzy wyrażała powagę władzy. Nie raczył nawet spojrzeć na La Rochenoire'a. Dla niego był to już nie współzawodnik, nie równy mu przeciwnik, ale zwyczajny biedak przed majestatem sądu - "pauvre diable", którym nie było warto więcej zajmować się, niż tego wymagały paragrafy kodeksu wojennego.

Było w tym wszystkim, w tej nagłej zmianie ról i stosunków, w tym bezdennym upokorzeniu tak dumnego, jak La Rochenoire, człowieka, coś tak tragicznego, że dalsze następstwa tej sprawy bladły przed chwilą obecną.

- Wyprowadzić go - rzekł Mirza.

Miarowe kroki żołnierzy odezwały się złowrogo. Odprowadzono La Rochenoire'a do tego domu, w którym nocowaliśmy za pierwszej bytności w La Mare.

Po odejściu aresztowanego w pokoju panowało głuche milczenie. Dziwne jakieś uczucie ściskało wszystkich za gardło.

Ludzie wojny nie są zwykle dobrymi chrześcijanami, nie przebaczają przeciwnikom dostawszy ich w ręce, a jednak czułem teraz do Mirzy żywą niechęć.

La Rochenoire przychodził do niego bezbronny, a on występował zbrojny w równą nieubłagalność, ale w większą siłę, w pewność

zwycięstwa, w bezpieczeństwo osobiste, w powagę władzy, w majestat sędziego, w straszne paragrafy wojenne, w przemoc.

Słowem, po jednej stronie było wszystko, po drugiej nic.

Wiedziałem przy tym, że Mirza mu nie przebaczy. Sąd wojenny zebrał się. Sędziami byli: Michaelis, Marx i ja. Mirza z obowiązku musiał prezydować. Touvenir pełnił obowiązki sekretarza.

Wprowadzono La Rochenoire'a. Gdym spojrzał na niego, zdawało mi się, że przez tę godzinę postarzał przynajmniej o jaki rok, ale był spokojny, a raczej doskonale obojętny.

Gdy po odczytaniu zarzutów, z których jeden tylko byłby dostatecznym, aby skazać go na śmierć, Mirza spytał go, co ma na swoje usprawiedliwienie, ruszył tylko ramionami.

Przed wydaniem wyroku odprowadzono go na powrót do aresztu. Po czym przystąpiliśmy do wydania wyroku. Mirza usunął się od głosowania.

Przypomniałem sędziom, że obwiniony stoczył przeszło czterdzieści zwycięskich potyczek. Zdawałomi się, iż moje słowa uczyniły pewne wrażenie.

Na koniec podaliśmy wota.

La Rochenoire skazany został na śmierć.

Wypadło mi pójść ogłosić mu wyrok. Czyniłem to z największą przykrością.

Niespodziewanie przyjął mnie nie tylko spokojnie, ale nawet z grzecznością. Gdy po spełnieniu swego smutnego posłannictwa zabierałem się do odejścia rzekł:

- Wiedziałem, że pan będziesz głosował przeciw śmierci. Gdyby głos twój przeważył, uczyniłbyś mi największą krzywdę.

Po czym wyszedłem, ale przedtem opatrzyłem jeszcze straże. Dwóch żołnierzy stało we drzwiach, jeden pod oknem od strony chmielnika.

W żadnym razie La Rochenoire nie mógł się ratować ucieczką.

Po czym wróciłem do głównej kwatery, ale nie było mi przeznaczonym spocząć tej nocy. Ponieważ wyrok miał być wykonany wobec wszystkich żołnierzy La Rochenoire'a, dostałem więc rozkaz sprowadzenia tej części oddziału, która pozostawała dotąd tam, gdzie ją La Rochenoire zostawił.

Wymagało to ogromnych dwóch dni czasu. Nie chciało mi się jechać, ale jeszcze bardziej nie chciało mi się prosić Mirzy, ażeby mnie zastąpił kto inny.

Wziąłem więc kilkunastu żołnierzy z jazdy Corbeau i puściłem się w drogę.

Zaraz za La Mare żołnierze dostrzegli koło kościoła jakiegoś człowieka, który chciał się ukryć w złamach muru cmentarnego. Schwytali go i przyprowadzili do mnie.

Poznałem naszego dawnego przewodnika Hugona.

- Co ty tu robisz? - spytałem go dość groźnie.

Hugon był pijany lub udawał pijanego.

- Ja tu znam każdy krzak - mruczał. - Z przeproszeniem waszej wielmożności idę do szaletu. Tam pełno żołnierzy. Przyczołgałem się chmielnikiem, bom myślał, że Niemcy, aż tu żołnierz pod suszarnią chciał mnie bagnetem, rodak to był, rodak, nie Niemiec...

Tu Hugo rozpłakał się.

- Idź spać, tyś pijany.

- To z biedy, proszę waszej wielmożności, z biedy. Dziś człowiek pod wozem, jutro na wozie... albo i inaczej. Tego wczoraj żołnierze się bali, a jutro rozstrzeliwać go będą.

Jakieś podejrzenie mignęło mi w głowie.

- Widziałeś La Rochenoire'a? - spytałem.

- Tam pełno żołnierzy, proszę waszej wielmożności. Nikogo nie puszczają. A to myślę: prześpię się na cmentarzu. Dziś człowiek żyje, jutro go tam położą.

Przez chwilę przyszło mi do głowy, że może La Rochenoire znalazł jaki sposób porozumienia się z Hugonem i że może wysłał go po swoich żołnierzy. Ale potem sam roześmiałem się z tej myśli. Przecie Selim miał dwa razy większe siły, a przy tym Hugon nie mógł przede mną przybyć do tej części oddziału. Zostawiłem go więc na drodze, a sami puściliśmy się dalej.

Nie wiem, jakim cudem wieść o losie La Rochenoire'a przybyła do oddziału przede mną. Oficerowie i żołnierze przyjęli mnie w głuchym milczeniu.

Ale nikt nie okazał najmniejszego nieposłuszeństwa. Było to teraz stado baranów, z którym mogłem robić, co mi się podobało.

Wydałem rozkaz wymarszu i ruszyliśmy natychmiast.

Około południa dałem żołnierzom dwie godziny wypoczynku, potem

znów nagliłem ich do pośpiechu. Po wioskach chłopikryli się przed nami do chałup. Chciałem podwód, by jak najprędzej dostać się do La Mare, i zabierałem po drodze wszystkie wozy z końmi. Wszędzie jednak przywołany mer wioskowy na pierwsze pytanie odpowiadał mi:

- Nie ma.

Wówczas przykładałem mu rewolwer do nosa i dotknięcie zimnej lufki miało dziwną własność rozgrzewania merowskiego patriotyzmu: podwody znajdowały się, jakby wychodziły spod ziemi.

Zbliżaliśmy się do La Mare głęboką nocą i w zupełnym porządku. Ja jechałem naprzód z moimi konnymi żołnierzami o pół mili francuskiej od oddziału. Chciałem być pierwszy, a przy tym musiałem się okrzyknąć hasłem z placówkami oddziału Mirzy.

Od strony wioski nie dochodził najmniejszy szmer, ciemno było w niej zupełnie. Mirza zachowywał zawsze ostrożności większe jeszcze od La Rochenoire'a i nie palił nigdy głęboką nocą ognisk.

Byliśmy już niedaleko kościoła. Mój podoficer podjechał do mnie.

- Panie poruczniku - rzekł - placówki się pospały.

- Nie może być - odpowiedziałem - za to śmierć.

Księżyc świecił jasno. Jak okiem sięgnął, nie było widać szyldwachów.

- Co to jest? - pomyślałem niespokojny.

Przy bramie cmentarnej spodziewałem się jednak, że lada chwila usłyszę:

- Qui vive?

Naokół panowała cisza.

Podoficer zbliżył się znowu do mnie, szepcząc:

- Panie, tu coś zaszło. Szyby w kościele powybijane.

Spojrzałem pod światło księżyca. Blade jego promienie łamały się na oknach kościelnych, ale w niektórych miejscach widać było czarne, głuche otwory: istotnie szyby były potłuczone.

- Tu musieli się chyba bić - szeptał podoficer.

Brama cmentarna była otwarta, wjechaliśmy na cmentarz.

Nagle kopyto mego konia uderzyło o jakiś twardy przedmiot, który odezwał się głuchym echem.

Sądziłem, że to zapewne czaszka ludzka, ukryta w zielsku, kazałem jednak żołnierzowi, by podniósł ten przedmiot.

Żołnierz zsiadł z konia, schylił się i podał mi pikielhaubę pruską.

Było więc rzeczą pewną, że Mirza bił się podczas mojej niebytności i po bitwie musiał wymaszerować dalej.

Jechaliśmy dalej po cmentarzu, badając każdą wklęsłość ziemi z osobna. O pięćdziesiąt kroków od miejsca, na którym znaleźliśmy pikielhaubę, leżał pierwszy trup pruskiego piechura. Znać było po nim, że leżał już kilkanaście godzin i że bitwa musiała się odbyć wczoraj.

Coraz nowe jej oznaki wychylały się z trawy i zielska. Miejscami grunt na przestrzeni kilkudziesięciu łokci pokryty był jak śniegiem szczątkami tektury z ładunków; dalej leżały same pruskie trupy, dalej same francuskie, jeszcze dalej jedne i drugie razem, poprzewracane na wznak i na twarz, często wsparte na sobie głowami lub piersiami. Walczono tu widocznie na białą broń. Promienie księżyca schodziły z jednych grup i oświecały coraz nowe. Ciche te grupy zdawały się spać.

- Do szaletu! - krzyknąłem gwałtownie.

Pomknęliśmy jak burza i wypadli na drogę.

Z dala widać było zbliżające się ciemne masy ludzi: to mój oddział dochodził już do początku muru cmentarnego. Wstrzymałem pochód znakiem ręki, sam zaś z moimi ludźmi, omijając trupycoraz gęściej leżące na drodze, pocwałowałem dalej. W minutę później szalet zarysował się przed nami: okna jednego pokoju były oświecone i otwarte na roścież, również otwarte drzwi do sieni.

Wszedłem pośpiesznie.

W pierwszym pokoju było pusto i ciemno, z następnej sali dochodziło światło przez szpary we drzwiach.

Otworzyłem drzwi i stanąłem jak wryty.

Na środku stała niska sofa bez poręczy, a na niej leżał umarły przykryty prześcieradłem, przez które rysował się jego nieruchomy profil.

W głowie zmarłego stały dwie świece kościelne. Przy jego nogach klęczała czarno ubrana kobieta, z czołem opartym o brzeg sofy i z zaciśniętymi nad głową rękoma.

Gdym wszedł, podniosła się. Poznałem Lidię. Twarz jej była blada, surowa, bezsenna, zmęczona, kamienna i postarzała, ale nie zapłakana.

- Panno Lidio!... - zawołałem przyduszonym głosem.

Podeszła ku mnie na palcach, jakby obawiając się zakłócić spokój nieboszczyka, i tak cicho, jak mówi się przy umarłych, szepnęła:

- Nie żyje!

To rzekłszy wsparła się na moim ramieniu. Suche łkania wstrząsały jej piersią.

Wówczas dopiero przyszła mi myśl, że ten umarły to może być stary La Grange.

Zbliżyłem się szybko do nieboszczyka i podniosłem zasłonę. Spod prześcieradła wionęło trupim chłodem. Żółte światło świec padło na zsiniałą twarz ze wzdętymi ustami, wykrzywioną, okropną.

Była to twarz... Selima Mirzy.

Rozdział VII Nazajutrz rano przeprowadziłem śledztwo, z którego okazało się, co następuje: La Rochenoire porozumiał się istotnie z Hugonem, któremu wydał rozkaz zawiadomienia Prusaków o postoju Mirzy w La Mare. Hugon podprowadził ich chmielnikami tak zręcznie, że placówki dały dopiero wówczas ognia, kiedy oddział całkowicie był otoczony. Rozpoczęła się bitwa. Mirza poległ z samego jej początku. La Rochenoire zaś, który działając w widokach zemsty, nie liczył nawet na osobiste ocalenie, wśród powszechnego zamieszania zdołał jednak przy pomocy Hugona wydostać się w chmielniki, a stamtąd przedrzeć się do lasów.

W rok potem, już po wojnie, dowiedziałem się o jego pobycie w Wenecji. Odziedziczył znaczny majątek w Bretanii, ożenił się i żył spokojnie.