Michał Bałucki

"Pamiętnik Munia"

I

Przede wszystkim, jako człowiek dobrze wychowany, uważam sobie za obowiązek przedstawić się państwu: nazywam się Edmund Masiupiński, ale w towarzystwie, w którym się obracam, nazywają mnie zwykle Muniem; mam lat dwadzieścia cztery i wąsik, bez którego przy mojej delikatnej cerze i drobnej twarzy wyglądałbym na kobietę - według opinii cioci Dorci.

Kończyłem uniwersytet w Grazu, uczęszczając tam na wydział prawniczy. Że jednak moja mama zauważyła, iż zanadto zordynarniałem w burszowskim życiu, że zanadto czuć mnie knajpą; więc dla nabycia lepszych manier - i otarcia się w lepszych towarzystwach wysłano mnie na ostatni rok prawa do Krakowa, pod opiekę cioci Dorci, która tu prowadzi dom otwarty i ma liczne stosunki i znajomości.

Salon jej to istna arka Noego, w której znajdziesz przynajmniej po parze z każdego gatunku ludzi, należących do lepszego towarzystwa Krakowa - uczeni, literaci, artyści, dziennikarze, sfery finansowe i urzędnicze - a nawet dla omasty paru hrabiów - lub od biedy jaki baron świeżo upieczony.

Ale bo też ciocia umie sobie szturmem zdobywać znajomości. Na kogo zagnie parol, kogo życzy sobie mieć u siebie, ten już nie wyplącze się z jej sieci. Podziwiać musiałem zręczność, z jaką umie brać upatrzone okazy, każdemu inną podając ponętę na wabika. Dla amatorów płci pięknej ma zawsze parę ładnych twarzyczek w swoim salonie, dla próżnych pochlebne słówka, głaszczące mile miłość własną, dla młodych literatów i artystów jakąś znakomitość o głośnym nazwisku, smakoszów przywabia dobrą kuchnią, karierowiczom rzuca na przynętę w rozmowie nazwisko jakiej wpływowej osobistości, która zaszczyca jej jourfiksy swoją obecnością. A wszystko to robi tak od niechcenia, rzucając nawiasowo tu słówko, tam dowcip lub spojrzenie, że nikt się nawet ani spostrzeże, jak połknął przynętę, która go potem mimowolnie ciągnie do salonu cioci Dorci na jej środowe wieczory.

Jeżeli się czasem trafi taka oporna ryba, która nie daje się wziąć na te przynęty, to ciocia po prostu wysyła do niego z wizytą swego męża, poważną figurę, radcę sądu, albo jeżeli idzie o pozyskanie małżeńskiej pary - idzie z nim razem składać wizytę, wmawiając w męża, że to jest koniecznym dla utrzymania stosunków towarzyskich, no i pan radca pakuje na swoją otyłą figurę frakowe jarzmo, jasne rękawiczkii idzie z żoną, jak wół prowadzony na ofiarę, a po takiej wizycie para małżonków czuje się w obowiązku rewizytować państwa radcostwa i bywać potem od czasu do czasu na jourfiksach cioci Dorci.

To polowanie na coraz nowe znajomości jest rodzajem sportu, któremu się ciocia oddaje con amore. I nie robi tego nawet dla żadnych materialnych korzyści, nie z wyrachowania, ale po prostu przez ambicję, żeby móc o sobie powiedzieć, że w jej salonach zgromadza się tout Cracovie - wszystko, co Kraków ma najlepszego, najsławniejszego, najgłośniejszego, że ona jest tym ogniskiem, w którym skupiają się wszystkie sprawy, interesy, polityka, literatura, młodość, piękność, flirt, dobroczynność - wszystko.

Dla zaspokojenia tej ambicji poświęca ona dochody swoje, wszystkie godziny dnia i większą część nocy, swoje siły, zdolności, nieraz i zdrowie, bo się nieraz zdarza, że z ogromną migreną lub inną jaką dolegliwością śmieje się, bawi, rozmawia, znarkotyzowana morfiną lub cofeiną dla tej ambicji należy do wszystkich stowarzyszeń dobroczynnych, urządza wenty, loterie, teatry amatorskie, zabawy tańcujące, chodzi na sesje, zebrania, odczyty, oddaje wizyty - słowem, jest tak czynną, niezmordowaną, że podziwiać trzeba jej niewyczerpane siły, umiejętność korzystania z każdej chwili, podzielenia czasu, tak, żeby jej na wszystkie te obowiązki towarzyskie starczyło - wliczając w to jeszcze czas, którego potrzebuje na toalety i dbałość o swoją powierzchowność, a to stanowi także niemałą rubrykę w jej codziennych zajęciach.

Bo powierzchowność cioci Dorci wymaga ciągłej staranności, reparacji dla zatarcia niektórych śladów, jakie nieubłagany czas czyni w najpiękniejszej kobiecie. Tu się ząbek wyszczerbi, tam się pokaże jakaś plamka czarna, która wymaga dłuższej konferencji z dentystą; włosy także potrzebują ciągłej opieki fryzjera, bo cioci, która z natury, jak to wiem od matki mojej, była brunetką, zachciało się koniecznie być jasną blondynką o złocistym połysku. Odpowiednio do tego trzeba było zachować kolor ciała. Jakimi środkami ciocia dokazywała tej sztuki, nie wiem, bo nawet mnie, z którym była na bardzo poufałej stopie, nie

wtajemniczała nigdy w swoje sekrety toaletowe, ale miała zawsze płeć świeżą, białą, o alabastrowym połysku.

U modniarki, która ją ubierała, przesiadywała także po parę godzin dziennie, szczególniej, gdy przyszło naradzać się nad sprawieniem nowej sukni, bo ubierała się zawsze gustownie, oryginalnie, trzymając się mody o tyle tylko, o ile ona przyczyniała się do uwydatnienia wszystkich zalet jej kształtnej budowy. W elegancji jej było zawsze jakieś sztuczne zaniedbanie, artystyczny nieład - tak, że nie można było powiedzieć o niej: "A to się dopiero wystroiła", taki popis z toaletą uważała nie w dobrym tonie, a jednak toalety jej zwracały uwagę, był w nich gust, szyk i artyzm wielki. Gdy szła przez ulicę, podtrzymując zręcznie drobną rączką w duńskich rękawiczkach misternie ułożone fałdy angielskiego kostiumu, który uwydatniał rozkoszne zaokrąglenie jej bioder falistych, odsłaniając przy tym od niechcenia,bezwiednie niby i falbanki jedwabnej spódniczki, i czarną pończoszkę z oryginalnym haftem, i elegancki lakierowany bucik, każdy musiał na nią zwrócić uwagę i podziwiać jej kształtność i szyk. Było w niej coś z kokoty paryskiej, coś z damy lepszego towarzystwa, coś z artystki, a całość przedstawiała się nadzwyczaj pięknie i harmonijnie i nikt by nie posądził ją o te lata, jakie miała.

Ja tylko jeden, który wiedziałem, że była zaledwie o cztery lata młodszą od mojej mamy, mogłem mieć dokładne pojęcie o jej wieku, innym nie przyszło nawet na myśl zastanawiać się nad tym.

Ja sam, jakkolwiek byłem jej siostrzeńcem, zapomniałem zupełnie o różnicy lat, o tym, że mi była ciocią, a widziałem w niej tylko piękną kobietę, w całej pełni rozwiniętych wdzięków, które drażniły młodzieńczą fantazję, nie oswojoną jeszcze z bliskim towarzystwem kobiet, wywoływały przyspieszenie tętna, szczególniej, gdy ciocia tytułem pokrewieństwa, jakie nas łączyło, zachowywała się względem mnie z całą swobodą i poufałością.

Gdyśmy np. wspólne czasem przy lampie oglądali jakie pisma ilustrowane, ona wtedy dla lepszego przypatrzenia się rysunkom opierała się bez ceremonii całym ciężarem swoich niezasznurowanych wdzięków na moich plecach, pochylona ku mnie tak blisko, że ciepły oddech jej rozgrzewał mi twarz i szyję, a jasne kosmyki jej włosów łaskotały mnie. Robiła to bezwiednie; ale mnie takie bezpośrednie zetknięcie się z plastycznymi kształtami jej ciała, które z anatomiczną dokładnością odczuwałem na swoich plecach, rozbudzało zmysłowe pragnienia i

gorącymi rumieńcami rozpalało mi twarz.

Nieraz, gdy wybierała się na bal, wzywała mnie, także tytułem naszego pokrewieństwa, do rozmaitych drobnych posług, jak zapięcia bransolety na obnażonych po ramię rękach, sznurowania bucików lub poprawienia pewnych nierówności w dekolcie pleców. A miała plecy prześlicznie utoczone, z dwoma dołeczkami wdzięków, jakie się tworzą zwykle na uśmiechniętych policzkach. Jej plecy zdawały się tak samo uśmiechać i to sprawiło, że kiedy raz poprawiałem jej coś w tej okolicy, krew uderzyła mi nagle do głowy, oczy mgłą zaszły i sam nie wiem, jak i kiedy usta moje znalazły się na jednym z tych dołeczków, a równocześnie ręką objąłem zgrabną kibić cioci i przyciągnąłem ją mocno do siebie.

- Ato co! - zawołała oburzona tą moją śmiałością i odepchnęła mnie tak gwałtownie, że potoczyłem się pod ścianę i zaczęła mi sypać burę o karczemnym zachowaniu się, braku uszanowania, niesłychanym zuchwalstwie moim itd.

Wysłuchałem tej całej reprymendy w pokorze, jak skruszony grzesznik, a za całe usprawiedliwienie rzekłem:

- To czemu ciocia ma takie rozkoszne plecy, ja nie mogłem się wstrzymać, nie byłem panem siebie. C'est plus fort, que moi.

Gdybym to był powiedział po polsku, może by nie poskutkowało, ale zdanie każde powiedziane po francusku miało dla cioci powagę dogmatu i widocznie ją rozbroiło, bo złagodniał surowy wyraz jej oczów i nawet coś w rodzaju uśmiechui zadowolenia błysnęło w nich. Odwróciła się ode mnie, bym tego nie spostrzegł, i dla utrzymania powagi dodała:

- Jak ty śmiałeś zrobić coś podobnego? A gdyby była weszła Józia lub kto inny?

- Na drugi raz będę ostrożniejszy, cioteczko.

- Nigdy tego nie powinieneś robić.

- Dobrze, cioteczko - i pokornie pocałowałem ją w rękę.

Odtąd trzymała mnie w przyzwoitej odległości od siebie; nie wpuszczała mnie nigdy do pokoju, gdy się ubierała, w ogóle była ostrożniejszą i unikała wszelkiej ze mną poufałości.

Ale to nie trwało długo.

Ciocia miała zbyt żywe usposobienie, aby wytrwać w tej przybranej powadze, a przy tym bywałem tak częstym gościem w jej domu, tak często potrzebowała moich usług, mojego towarzystwa, czy to na

koncert, czy do teatru, czy wreszcie aby ją odprowadzać na sesje, wizyty, tak często musiałem na jourfiksach u niej zastępować ciągle nieobecnego męża, grać rolę gospodarza, że przymusowy, oficjalny stosunek między nami długo utrzymać się nie mógł i po paru tygodniach wróciliśmy znowu do dawnej poufałości i swobody, z tą tylko różnicą, że nie byłem już nigdy tak gwałtownie niegrzeczny i gdy przyszła mi kiedy ochota pocałować ją czy w ramię, czy w usta, czy nawet w te rozkoszne dołeczki, to prosiłem o to, jak dobrze wychowany chłopczyk, napierający się zabawki lub słodyczy, i zabezpieczywszy się pierwej, że nikogo nie ma w bliskości, odzywałem się grzecznie, z pewną nieśmiałością:

- Cioteczko, można?

- Co takiego? - pytała zajęta swoją toaletą albo inną jaką robotą.

A ja wtedy wskazując nieśmiało miejsce, które było przedmiotem moich pragnień, mówiłem błagalnie: tu.

- No, całuj, całuj - mówiła pobłażliwie - skoro ci to taką przyjemność sprawia, ty, ty, zepsuty dzieciaku.

Czasem sama całowała mnie, gdy była łaskawszą na mnie, a chociaż robiła to z należytą powagą, to jednak miała taki jakiś dziwny sposób całowania, że potem długo jeszcze czułem dotknięcie jej mięsistych warg na moich ustach i rozkoszne gorąco w nerwach.

Taki całus dostawał mi się zwykle wtedy, gdy ciocia była z czegoś bardzo zadowoloną, gdy zrobiłem dla niej coś takiego, co jej przyjemność sprawiało. Jeżeli np. raut się udał, jeżeli na jourfiksy sprowadziłem kilka nowych osobistości, które były atrakcją wieczoru i pisano o tym na drugi dzień w gazetach. Wprawiało ją to w taki różowy humor, że byłaby wszystkich ściskała i całowała z wielkiej uciechy, a że wszystkich nie mogła, bo to nie wypadało, więc na mojej osobie wyładowywała ten cały zapas swego zadowolenia.

Ja bowiem, jak to już wspomniałem, zajmowałem się głównie urządzaniem jej przyjęć tygodniowych, w zastępstwie nieobecnego męża, który zwykle o tej porze wysiadywał w resursie przy taroku, ja sprowadzałem młodzież, bawiłem damy, dyrygowałem służbą, układałem program wieczoru i odprowadzałem potem do domu te panie, którym brakło młodzieżydo odprowadzania.

Na fiksach bowiem u cioci bywały najczęściej panie bez mężów, gdyż ciocia obecność mężów, szczególniej starszych, uważała za rzecz bardzo nudną i psującą wszelką zabawę. Bywali mężczyźni, ale nie mężowie,

panowie ile możności młodzi, zabawni, weseli lub utalentowani. Każdy co miał sławę dobrego causera, dowcipnego bawidamy, bywał mile widziany na salonach cioci.

O czym tam nie mówiono. Dyskusje o najmodniejszych prądach w literaturze, muzyce i malarstwie, których reprezentanci lub wielbiciele bywali tu stałymi gośćmi, mieszały się z pikantnymi anegdotkami, dwuznacznymi dowcipami, którym inteligentne niewiasty przysłuchiwały się bez zarumienienia i fałszywej pruderii. Z równą gorliwością rozprawiano o strojach i polityce w cieniu rododendronów, palm i dracen, przy akompaniamencie muzyki Griega, Maseneta, Mascagniego - jakby za parawanem; uprawiano flirt w różnych odmianach, wśród wyzywających spojrzeń, nerwowych, sekretnych uścisków dłoni, naukowe, poważne rozmowy ożywiano popijaniem sherry, bordeaux, zajadaniem petits fourów, pasztetów, cukrów, którymi stoliki obficie były zastawione. Krytykowano sztuki teatralne, opowiadano sobie zakulisowe skandaliki, rozwiązywano zagadnienia społeczne, kwestie kobiet, przyszłość Europy, słowem - był to kalejdoskop, w którym barwy, przedmioty, wypadki przesuwały się i splatały ze sobą, jak zręcznie ułożony felieton. A ciocia brała w tym wszystkim żywy udział, interesując się każdą sprawą, zabierając głos w wielu kwestiach, pomagając sobie w tym względzie więcej intuicją i sprytem, jak istotną wiedzą.

Podziwiać musiałem zręczność, z jaką nieraz umiała rozprawiać o książce, której wszystkich kartek nawet nie miała czasu poprzecinać, jak prawiła komplementy autorom, o których dziełach wiedziała tylko ze słyszenia. Miała talent szybkiego orientowania się. Z kilku kartek przeczytanych odgadywała całość, z posłyszanych mimochodem zdań urabiała sobie sąd o rzeczy - i tym zdobyła sobie opinię bardzo inteligentnej kobiety. Nie było rzeczy, o której by nie wiedziała, której by nie rozumiała, a przynajmniej udawała, że rozumie. Najekscentryczniej sze np. utwory młodych dekadentów, nad którymi powagi naukowe wzruszały z politowaniem ramionami, przyznając się z całą szczerością, że ich nic a nic nie rozumieją w niej znajdowały entuzjastyczną wielbicielkę, stosującą się w tym do mody panującej w sferach inteligentnych kobiet, nie afiszując jednak zbytnio swego entuzjazmu, żeby sobie nie narazić osób przeciwnego zdania.

Pod tym względem była ona dyplomatką, wiedziała, co gdzie powiedzieć, nie stawiała nigdy kwestii żadnej na ostrzu miecza i umiała się stosować do osób, z którymi rozmawiała. Była niby antysemitką, bo

te przekonania miały mir w sferach konserwatywnych i klerykalnych, ale to jej nie przeszkadzało kupować po tańszych cenach towarów u Żydów i mieć znajomości z kilkoma inteligentnymi, postępowymi Żydówkami, skłaniającymi się do socjalizmu. Otaczała się młodzieżą dekadencką, której swobodne rozmowy, nastrojowe usposobienie i życie nie rachujące się wcale z etyką filistrów odpowiadało bardzo jej gustom i upodobaniu, a równocześnie okazywała głęboki szacunek dla autorów dawnych kierunków, którzy raczyli zaszczycać jej salon swoją obecnością; lubiła w towarzystwie elegantek rozprawiać o strojach, aobok tego należała do stowarzyszenia pracy i oszczędności, jakie się w tym czasie zawiązało w Krakowie, potrafiła nawet nudzić się w towarzystwie starych powag urzędowych, które raz w tydzień schodziły się u jej męża na karty, udając wielkie zainteresowanie się ich grą, na której się nic a nic nie rozumiała, a robiła to dlatego, aby przy tej sposobności urabiać interesy swoich protegowanych, polecić któremu z prezesów sprawę jakiego stowarzyszenia, pozyskać salę magistratu na odczyty, wyrobić gratis przedstawienie w teatrze na cel dobroczynny, sprzedać kilkadziesiąt biletów loteryjnych lub uzyskać zapomogę dla Towarzystwa św. Wincentego à Paulo.

W ten sposób umiała sobie pozyskać wszystkich, wyrabiała sobie stosunki, zdobywała stanowisko w świecie i z czasem stała się osobą którą wszyscy znali, do której się udawali o pomoc, poradę, i stała się niezbędną w towarzyskich stosunkach miasta.

Wprawdzie malkontenci mieli jej to i owo do zarzucenia, ale pokątne ich gadania ginęły w chórze ogólnej adoracji dla cioci, nie mając śmiałości wypełzać na światło dzienne, i co najwyżej zdobywały się czasem na jaki złośliwy anonim, który ciocia stosownie do treści przyjmowała z lekceważącym uśmiechem lub pogardliwą obojętnością. Szkodzić one nie mogły jej opinii ani zachwiać ogólnego szacunku, jakiego używała w świecie.

II.

Fiksy cioci Dorci rozpoczynały się około szóstej i trwały do ósmej, czasem do dziewiątej i przez tych parę godzin przesunęło się przez jej salony kilkadziesiąt osób, po większej części same grube ryby, orderowi panowie, tajni radcy, prezesowie towarzystw dobroczynnych, poważniejsze panie z miasta, mające znaczenie bądź przez mężów, bądź

przez własną działalność i stanowisko, czasem pojawiła się jakaś przejeżdżająca znakomitość, głośny uczony albo artysta, przybywający dla dania koncertu i chcący się dać poznać pierwej w towarzystwie. Zeszło się tych dostojników i znakomitości czasem tyle, że i salon, i jadalny pokój, i buduar cioci były nimi zapełnione, rojno było i gwarno, jak w ulu. Pomiędzy tym ruchliwym zebraniem służba przeciskała się, roznosząc herbatę, ciasta, dla panów koniak i kanapki podawano w jadalnej sali, gdzie także można było palić. Więc w obłokach niebieskawego dymu majaczyły niewyraźnie twarze panów, popijających likiery lub czarną kawę i rozmawiających z poważnymi minami o polityce lub miejscowych wypadkach, a obok nich niekiedy pojawiały się delikatniejsze rysy pań, które tu także się chroniły dla puszczenia paru dymków z egipskich papierosów i porozmawiania z panami.

W salonie od czasu do czasu słychać było śpiewy, popis jakiego artysty na fortepianie, deklamację, po skończeniu której następowały oklaski. Kozerzy bawili damy rozmową, przysiadając się to do jednej, to do drugiej, niby motyle z krzaczka na krzaczek, wywołując uśmiechy lub rumieńce na ich twarzyczkach, zasłoniętych do połowy wachlarzami, spoza których rzucały strzeliste spojrzenia.

A wśród tego gwarnego zebrania ciocia z promieniejącą zadowoleniem twarzą przesuwała się, mając baczne oko na wszystko, co się działo, zatrzymując siętam, gdzie obecność jej była potrzebną. Tu witała świeżo przybyłych gości, przedstawiała i poznawała ich z towarzystwem, tam przysiadała się do jakiegoś dygnitarza lub kanonika ze złotym krzyżem na piersiach i bawiła go rozmową, obserwując równocześnie służbę, toalety pań, kombinacje, w jakie grupowali się goście w salonie.

Czasem przywoływała mnie do siebie spojrzeniem i polecała po cichu bawić panie, które siedziały zapomniane i nikt się nimi nie zajmował, to znowu sama zrywała się do tych, które wcześniej odchodzić chciały, i zatrzymywała je serdeczną prośbą, żeby zostały jeszcze, tłumacząc im, że to jeszcze tak wcześnie, żeby nie dawały złego przykładu, i dla poparcia swej prośby dodawała serdeczne uściski, pocałunki i wyrazy uprzejmej gościnności.

Około dziewiątej gościnność cioci folgowała już w swojej natarczywości i nie zatrzymywała tych, co odejść chcieli. Toteż salony przerzedzały się prędko, oficjalni i poważni goście znikali jeden po drugim i na kolacji zostawało tylko szczupłe grono wybranych, z którymi ciocię łączyły bliższe stosunki przyjaźni lub serdeczniejszej znajomości - kilku panów

najprzyjemniejszych, najdowcipniejszych, zadomowionych niejako przez częstsze bywanie i kilka pań. Gromadka ta stanowiła rodzaj dworu cioci, w otoczeniu którego czuła się swobodniejsza, bawiła się i odpoczywała po trudach oficjalnego przyjęcia.

Pierwszą damą w tym dworze, a zarazem najserdeczniejszą przyjaciółką cioci, była pani Eulalia, nazywana zwykle Frou-frou z powodu żywości swego usposobienia, kobieta bardzo piękna, bardzo zgrabna, bardzo elegancka, a zarazem bardzo nieszczęśliwa, jak mówiła ciocia Dorcia, bo mąż jej, którego w naszym towarzystwie tytułowano utartym mianem: "tyrana", po kilku latach bardzo niby wesołego i bardzo szczęśliwego małżeńskiego pożycia, nagle ku wielkiemu zdumieniu wszystkich zostawił ją w mieście z dziećmi, ze służbą, z mieszkaniem, urządzonym z niesłychanym komfortem, wyznaczył jej ośm tysięcy złotych reńskich rocznego utrzymania i wyjechał do swego majątku na wieś, gdzie oddał się całkiem gospodarstwu, fabrykom i żył tam w zupełnym odosobnieniu, w towarzystwie jakiejś guwernantki, która nie była ani młoda, ani piękna i w ogóle pod żadnym względem nie mogła równać się z panią Eulalią. Dlaczego właściwie to zrobił, nie mogłem się nigdy dokładnie dowiedzieć, choć ciocia nieraz szeroko opowiadała mi o tym skandalicznym jego postępku. Z opowiadania wynikało tylko tyle, że pani Eulalia była jak anioł niewinna w tym względzie i wszystkiemu tylko mąż był winien, mąż, który nie umiał ocenić takiego anioła, jakim go los obdarzył, nie umiał zastosować się do jej pojęć, upodobań, usposobienia i był dla niej za poważny, za zimny, zanadto milczący.

Po tym skandalicznym postępku męża, pani Eulalia, jakkolwiek - jak mi mówiła ciocia - nie była w nim znowu tak bardzo zakochaną z powodów wyżej wyrażonych, wpadła w szaloną rozpacz, z której jej nic nie mogło uleczyć, ani czas, ani żadne środki, którymi próbowała się leczyć. Jeździła biedaczka ze swoją rozpacządo wszystkich główniejszychmiejsc kąpielowych, do Francensbadu, Wiesbadenu, do Hall, do Cean, Mentony, nawet do Kairu, wyrzucała bez rachuby pieniądze na zbytkowne stroje, kosztowne życie, przysyłając mężowi rachunki modniarek, hotelarzy, aby takim szalonym marnotra wstwem pieniędzy zmusić go do odezwania się, przybycia i zaprotestowania przeciw takiemu życiu, które mogło grozić w końcu ruiną.

Dla dokuczenia mu i zemszczenia się za jego obojętność rzucała się w szalony wir zabaw, flirtu, głośnych romansów, których echa dochodziły do kraju. Chciała w ten sposób obudzić w nim zazdrość, wywołać dawną

miłość, ale i to nic nie pomogło. Mąż milczał jak zaklęty, płacił przysyłane rachunki, pensję nawet podwyższył, ale nie odzywał się wcale. Tyle tylko, że przez swego pełnomocnika zrobił jej uwagę, aby ograniczyła swoje wydatki, choćby ze względu na dzieci, które taka rozrzutność matki może w końcu pozbawić majątku.

To ją trochę opamiętało.

Zaprzestała obwozić swoją rozpacz po świecie i wróciła do Krakowa, gdzie próbowała przez znajomych pogodzić się z mężem. Przyrzekła przebaczyć mu wszystko, zapomnieć o upokorzeniu, jakiego doznała od niego, i obiecywała dla dobra dzieci żyć z nim znowu jak dawniej pod jednym dachem, decydowała się nawet parę letnich miesięcy mieszkać na wsi, co dla osoby tak światowej, rozbawionej, lubiącej towarzystwo, ruch, życie błyszczące - było już niesłychanym poświęceniem, ale i to nie zdołało zmiękczyć serca nielitościwego tyrana.

Zgnębiona takim niepowodzeniem, straciwszy wszelką nadzieję pogodzenia się z mężem, szukała pociechy w religii, a specjalnie w kościele OO. Jezuitów, gdzie przesiadywała po parę godzin dziennie, w towarzystwie znajomych pań, skarżąc się Panu Bogu i swojemu spowiednikowi na los nieszczęśliwy, na swoje osamotnienie, pustkę w sercu i brak celu życia.

Na szczęście trafiła na spowiednika, który dając jej pociechy religijne, wskazał zarazem, że cel jej życia jest taki bliski a tak piękny zarazem, bo wychowanie dzieci. Rada ta jak jasny promień wpadła w ponure ciemności jej skarg i żalów i zreflektowała ją. Dziwiła się, że sama przedtem nie spostrzegła tego, że jej to nigdy na myśl nie przyszło, i z całym zapałem oddała się wychowaniu dzieci.

Ale czyniła to na swój sposób, przesadnie, z entuzjazmem i zapałem. Otoczyła dzieci bonami, ochmistrzyniami, trzymała dla nich stałego lekarza, przyjęła profesorów, osobno dla dziewczynki, osobno dla chłopca; ciągnęła je na spacery, do kościołów, po wizytach, ubrane co dzień inaczej, tak że szwaczki, które trzymała w domu, nastarczyć jej nie mogły z szyciem i trzeba było dokupywać nowe, gotowe suknie w magazynie i to według najnowszej, nieraz nadzwyczaj ekscentrycznej mody. Sama także wystrojona w fantastyczne kapelusze, w najmodniejsze materie, pokazywała się wszędzie w towarzystwie wystrojonych dzieci, chodziła z nimi do teatru na ludowe sztuki, na jasełka, mgliste obrazy, kinematografy, teatrzyki dziecinne, loterie fantowe, przekonana jak najmocniej, że jest matką, jak mało, że żyje

tylko dla szczęścia swoich dzieci, imcałkiem oddana.

Ciocia i inne panie z naszego towarzystwa zachwycały się nią, nazywały wzorem matek, rzucały pioruny oburzenia na "tego tyrana męża", który nie umiał ocenić takiej kobiety, i patrząc na nią ze współczuciem i ubolewaniem, nie nazywały jej inaczej tylko: biedna Locia, nieszczęśliwa Locia, poczciwa Locia.

Ciocia przez współczucie i litość, jako iż była kobietą nadzwyczaj dobrego serca, okazywała jej wiele przyjaźni i życzliwości, obejść się bez niej nie mogła i jak tylko którego dnia nie widziała jej u siebie lub dla braku czasu nie mogła być u niej, zaraz posyłała mnie dowiedzieć się, co się dzieje z "tą nieszczęśliwą Locią?"

Spełniałem sumiennie jej zlecenia, co mnie nieraz dużo kosztowało czasu, bo pani Locia, która przez przyjaźń dla cioci nazywała mnie także poufale "Muniem" i za jej przykładem była ze mną również bez ceremonii, jak z bratem, na każdej takiej wizycie zatrzymywała mnie przynajmniej po parę godzin, żaląc się przede mną na swego męża tyrana, którego mimo wszystkiego zapomnieć nie mogła, wywnętrzając się ze swoich zmartwień, udręczeń, opowiadając mi swoje sny, wizje, które ją prześladowały, i nieraz w zbytku rozczulenia skłoniwszy skołataną głowę na mojej piersi, wylewała gorzkie łzy na swoją sierocą dolę, że wracając potem od niej, miałem nieraz klapę surduta prawie całą mokrą od tej fontanny łez, powalaną pudrem i przesiąkniętą zapachem opoponaksu, których to perfum używała pani Locia, a serce pełne oburzenia na tego nielitościwego tyrana, który był jej łez przyczyną.

Drugą, niemniej serdeczną przyjaciółką cioci była pani Hortensja.

Ta wprawdzie nie rozłączyła się na dobre z mężem, ale de facto żyła z nim już od kilku lat w moralnej separacji, bo uważała sobie za ubliżenie być niewolnicą męża, podlegać jego brutalnym zachceniom.

Była to kobieta z wyższym umysłem, idealnymi aspiracjami, niepokojona ciągle szlachetną żądzą wiedzy, ustawicznego kształcenia się. Największym zmartwieniem jej było to, że jest kobietą, że urodzenie skazało ją na odgrywanie podrzędnej roli matki i żony, że jest tylko zabawką dla męża, dla zaspokajania jego zmysłowych potrzeb.

Taki los nazwała klątwą swojego życia i po przeczytaniu Nory Ibsena powzięła stanowczo zamiar porzucenia męża, dzieci i wyjechania w świat do Zurychu, do Paryża lub gdziekolwiek dla dalszego kształcenia się,

otrząśnięcia się z ciężkiego jarzma obowiązków, które kobietę przykuwają do rodzinnego ogniska, i stania się człowiekiem, albo, gdyby się dało, czymś jeszcze wyższym. "Übermensch" Nietzschego - to był cel jej pragnień, ideał jej życia.

No i ostatecznie tyle dokuczała mężowi, takie piekło robiła mu co dzień w domu, taką wojnę z nim prowadziła ciągle dla zapewnienia zwycięstwa swoim ideom, że biedaczysko zdecydował się wreszcie uszczuplić swoje wydatki i potrzeby, zaciągnąć pożyczkę, byle żonie dostarczyć funduszów do wyjazdu za granicę dla dalszego kształcenia.

Bawiła rok cały w Paryżu, jako słuchaczka tamtejszego uniwersytetu, uczęszczając nawydział filozoficzny, studiując obok tego nauki przyrodnicze, prawo, medycynę - wszystko. Pragnęła wchłonąć w siebie od razu wszelkie bogactwa wiedzy, skąpać się po uszy w ożywczych nurtach nauki.

Gdy jednak przyszło do egzaminów przy końcu roku, pokazało się, że z tego całego zasobu wiadomości mało co zostało jej w głowie, że z tego chaosu, który kłębił się w jej umyśle, niepodobna było wydobyć najzwyczajniejszej odpowiedzi na zadane pytania profesora, i przekonała się, że aby dojść do jakich takich praktycznych rezultatów ze swej nauki, długich jeszcze lat i dużo pracy potrzeba by, a tu już nie było za co siedzieć dłużej w Paryżu, bo mąż wyraźnie napisał, że nie jest w stanie przysyłać jej zasiłków na dalsze kształcenie się.

Wróciła więc do kraju z mocnym postanowieniem kształcenia się dalej prywatnie i zużytkowania nabytej wiedzy na polu literackim i dziennikarskim.

Zaczęła tedy pisać artykuły i rozprawy do gazet: o stanowisku kobiety u nas, o powołaniu kobiet, o niewolnictwie kobiet, o błędach ustroju społecznego, o pracy kobiet u nas i za granicą itd., itd., pisała potem nowele, powieści, dramaty, wiersze według najnowszych zagranicznych wzorów, tłumaczyła niektóre z tych wzorów na nasz język, pisała w dzień i w nocy, rano i wieczór, zostawiając mężowi troskę o dom i dzieci, którymi sama zajmować się nie miała ani czasu, ani ochoty.

Mąż rachował się z kucharką, dysponował obiady, sprawiał dzieciom ubrania, chodził z nimi na spacer, uczył je lekcji, a ona pisała ciągle, zasypując wszystkie miejscowe i zamiejscowe redakcje utworami swego pióra, męcząc je ciągłymi listami, jeżdżąc nawet w tym celu do Warszawy, Lwowa, organizując przy tej sposobności wszędzie kółka postępowych kobiet, związki naukowe, urządzając odczyty, loterie, wenty

na te cele, a robiła to wszystko w tym błogim przekonaniu, że oddaje tym niesłychane usługi społeczeństwu, że ona to głównie popycha triumfatorski rydwan postępu, na którym króluje "Sprawa kobiet".

Ona to do salonu cioci sprowadziła cały zastęp zapalonych "feministów", poetów-dekadentów o powichrzonych desperacko czuprynach, długich surdutach i wysokich, czarnych krawatach, malarzy impresjonistów, modernistów, secesjonistów i jak oni się tam jeszcze nazywają, którzy wzorując się na średniowiecznej symbolistyce i pudełkach japońsko-chińskich z herbatą, zaczęli malować figury płaskie, bez światłocienia i perspektywy i nazwali ten rodzaj starego malowania "nową szkołą".

Pani Hortensja była gorliwą wyznawczynią i zapaloną wielbicielką tych nowych kierunków, które wchodziły właśnie w modę wraz z bufiastymi rękawami kobiet, fryzurami zakrywającymi większą połowę twarzy i długimi duńskimi rękawiczkami. Ona uważała się także za secesjonistkę w tym, co pisała i co robiła. Bojąc się wszelkiej banalności, stawała się co dzień bardziej ekscentryczną że ludzie oglądali się za nią na ulicy. Mówiła z patosem, z ruchami dramatycznej aktorki, zapalona entuzjastka do wszelkiej oryginalności.

Szczególniej zachwycona była jakimś młodym malarzem, którego poznała za granicą, a o którym cudanam opowiadała po powrocie.

- Geniusz, mówię ci, moja droga - deklamowała w uniesieniu - geniusz prawdziwy, który sztukę malarską wprowadził na zupełnie nowe tory, a raczej uniósł ją w obłoczne sfery mistycyzmu i symboliki. To nie malarz marnej codzienności życia, posługujący się pięcioma głupimi zmysłami, aby odtwarzać kolorowane fotografie zewnętrznego świata. W nim tkwi przeczucie innych związków, innych głębi, do których biedny mózg dostać się nie może. Jego obrazy - to symfonia dźwięków, to orgia barw, to preparaty duszy ludzkiej, jak się wije w dzikich porywach, staje dęba, jak z bólu krzyczy i z głodu wyje. Wszyscy dotychczasowi malarze to byli po prostu reproduktorami zewnętrznego świata, każde uczucie, które chcieli wyrazić, ubierali w kształty ludzkie. Każdy nastrój wydobywali z zewnętrznego otoczenia; była to tradycja, której się malarze niewolniczo trzymali. On pierwszy zerwał z tym szablonem, on usiłuje zjawiska duszy wyrazić farbą, pędzlem; maluje tak jak naga indywidualność, która odwróciła oczy od świata zjawisk i skierowała je w głąb własnej duszy.

Mówiła jeszcze długo w ten sposób, wyrażając myśli swoje w tak chaotycznym pomieszaniu pięknych, oryginalnych słów, że nie byłbym w

stanie ich tu powtórzyć, gdyby nie to, że ona to wszystko potem drukowała w jakimś piśmie i z niego mogłem je wygodnie przepisać sobie. Zakończyła zaś ten dytyramb na cześć nowego geniusza malarstwa słowami:

- Ale co ci będę długo mówić - a gadała już pół godziny przeszło - to się słowami opowiedzieć nie da, to trzeba widzieć, aby mieć pojęcie o tym. Mam właśnie u siebie jedno arcydzieło jego pędzla, ofiarował mi je na pamiątkę, jako swojej duchowej siostrze, bo za taką mnie uważa. Przyjdź i zobacz, a klękniesz z podziwu.

III.

Zaintrygowana tym entuzjastycznym opowiadaniem pani Hortensji ciocia, jako zapalona amatorka wszelkich nowości, spać nie mogła spokojnie tego wieczora i zaraz następnego dnia wybrała się zobaczyć ten obraz, rozumie się, w moim towarzystwie.

Prowadząc ją pod rękę, przytuloną do mnie, czułem, jak jej serce biło mocno z oczekiwania.

- Jeżeli to - mówiła do mnie - taki wielki artysta, jak ona powiada, to trzeba koniecznie, żebyś, jak tylko przyjedzie do Krakowa, był u niego zaraz z wizytą i zaprosił go na fix. Nie zniosłabym, żeby ktokolwiek inny pierwej zaprezentował naszemu światu tę nowalijkę. Ja jedna mam przywilej na to i nie dam sobie go wydrzeć za nic w świecie.

Musiałem jej przyrzec najsolenniej, że zrobię to z pewnością tak, jak sobie życzyła, za co dostał mi się od niej na podziękowanie a raczej à conto podziękowania całus, wprawdzie przez woalkę, ale za to taki gorący, pełen uczucia wdzięczności, że przeszedł mi po nerwach jak prąd elektryczny. Mogliśmy sobie pozwolić na to bez obawy, że nas kto zobaczyć może, bo na schodach było takciemno, że dla odszukania drzwi pani Hortensji musieliśmy aż zapałki palić.

Francuski bilet wizytowy wielkości prawie małej ćwiartki papieru, przybity na ciemnych drzwiach, objaśniał czytelnika nie tylko z imieniem, nazwiskiem, herbem i pochodzeniem pani Hortensji, ale zarazem stanowił rodzaj krótkiej biografii, podając, że była ona słuchaczką szkoły głównej w Paryżu, członkiem stowarzyszenia żurnalistów i autorką wielu dzieł.

Na głos dzwonka ukazała się na tle ciemnego przedpokoju służąca

zakasana po kolana, cała mokra od dołu, bo trafiliśmy właśnie na czas szorowania podłogi w dziecinnym pokoju. Nieład był tam okropny, meble porozstawiane, dzieci brudne, rozczochrane goniły się po stołkach i kanapach, kłócąc się ze sobą i wydzierając nawzajem kromki chleba z powidłami, którymi mazały się po twarzach. Wejście nasze przerwało na chwilę tę wojnę domową, dzieci wypatrzyły ciekawie na nas swoje czarne ślepki, a służąca, zapytana o panią, oznajmiła, że pani jest u siebie w swoim pokoju.

Gdyśmy tam weszli, uderzyła nas od razu ogromna różnica pomiędzy tym sanctuarium pani domu a resztą mieszkania, które miało cechę pospolitą, trywialną, mizerną. Tu przeciwnie, wszystko tchnęło elegancją, wykwintnym smakiem i pewną popisową pretensjonalnością. Gabinecik nieduży wyglądał jak bombonierka, wysłany cały dywanami, atłasowymi portierami, zapełniony różnymi drobnymi gracikami, cackami, filigranowymi mebelkami, między którymi rzucało się przede wszystkim w oczy eleganckie biurko nakryte pluszem i założone papierami i książkami. Wprawdzie i tu panował nieład, ale nieład artystyczny, jakby dla pokazania, że mieszkanka nie ma czasu ani chęci zajmować się tak poziomymi rzeczami, jak zamiataniem kurzu, sprzątaniem i porządkowaniem przedmiotów.

Zastaliśmy ją przy tym biurku, zajętą pisaniem z poplamionymi atramentem palcami i poczochraną fryzurą. Na nasz widok otrząsnęła się siłą z poważnych myśli i wyszła naprzeciw cioci z entuzjastycznymi wykrzykami radości, porwała ją za obie ręce i pociągnęła do kanapki, sadowiąc się przy niej, powtarzając machinalnie:

- Ach, moja droga, moja kochana, jak to dobrze, żeś przyszła.

- Jesteś może zajęta? Pisałaś?

- Kiedyż ja nie jestem zajęta. U mnie myśl ciągle pracuje, moja głowa to wieczne perpetuum mobile - mówiła, jakby umęczona tym nieustającym ruchem własnych myśli.

- No, a gdzież ten, ten twój skarb? - spytała ciocia po chwili, rozglądając się po ścianach - to może to - dodała, wskazując na jakiś większy obraz nad kanapą.

- Ale cóż znowu? - oburzyła się pani Hortensja. - To miernota bez wartości, stara szkoła, trzymam to z litości, przez pietyzm dla mego dawnego nauczyciela. Ten mój - tu oczy zapaliły się promieniami radości - jest tam nad moim biurkiem, to moja muza, moje natchnienie. Ale

czekaj - mówiła, zatrzymując ciotkę, która chciała powstać i iść do biurka - muszę pierwej urządzić odpowiednie światło, żebyś mogła to arcydzieło podziwiać w całej okazałości.

To rzekłszy, wstała, poszła do okna, odsunęła firanki, poupinała szpilkami, aby nie tamowały światła, pousuwała wszystko,co mogło rozrywać uwagę, i wskazując na obraz w dużych, wspaniałych, barokowych ramach, na tle chińskiej materii, udrapowanej w fantastyczne fałdy, otoczony laurowym wieńcem, zawołała z dumą i zachwytem:

- Patrz!

Rzeczywiście, spojrzawszy, oniemieliśmy w pierwszej chwili, ale nie z zachwytu, tylko z rozczarowania. Byliśmy przygotowani na zobaczenie czegoś wielkiego, a tymczasem zobaczyliśmy obrazeczek nie większy od sporej dłoni, który na pierwszy rzut oka przedstawiał jakąś pogmatwaną mieszaninę kolorów, z której nic nie można było zrozumieć, co właściwie przedstawia.

Dopiero pani Hortensja wytłumaczyła nam, że to jest tłum osób tańczących, widziany jakby przez mgłę wspomnień i przez zasłonę gazowym światłem przepojonego pyłu.

- Słuchaj, co o tym arcydziele pisze jeden z jego wielbicieli, także znakomitość w swoim rodzaju, natchniony krytyk nowoczesnej sztuki - to mówiąc, wyjęła z biurka jakąś dawną gazetę i z entuzjazmem czytała:

"Wszystkie kontury w tym boskim malowidle spłynęły w chaotyczną całość, linie tańczących rozlały się sennym marzeniem, pozostało tylko potężne wrażenie rozpylonej, kłębiącej się fali lubieżnych rozkoszy, co uchwyciła w swoje szpony tańczący tłum - wrażenie przyspieszonego pragnieniem, dyszącego oddechem, drgającego tętna krwi, wrażenie jakiegoś zmysłowego szału, a szał tych skłębionych kształtów, gasnące, to znowu płomieniem wybuchające dźwięki(sic) tańca, cała ta lubieżna atmosfera, przesycona rozkoszą tonów i pragnąca chucią gwałtownego ruchu, to wszystko spłynęło w duszy artysty ciężką tęsknotą i niepokojem."

Słuchaliśmy tego objaśnienia w nabożnym skupieniu, zahipnotyzowani grą słów, których znaczenia nie zrozumieliśmy, co prawda, dokładniej, ale które działały na nas jak symfonia jakaś mistyczna, i wpatrując się w obraz, zaczęliśmy nareszcie w tym chaosie dopatrywać się nie tylko jakichś wyraźniejszych kształtów ludzkich, ale i tych namiętności, które

nam sugestionował krytyk. Szczególniej ciocia, ta od razu umiała wgłębić się intuicyjnie w te "chucie rozkiełznane zmysłowego szału, lubieżną atmosferę tonów" i ciągłymi wykrzykami objawiała swój zachwyt, jakby ją kto po nerwach łechtał.

- Ależ to jest znakomite, to jest wprost olśniewające, co za olbrzymi talent - wołała, wypuszczając z siebie słowa jak rakiety. - Im dłużej się wpatruję, tym więcej mi się rozjaśnia w głowie ta wspaniała kompozycja. Ach, cóż to musi być za artysta, jakże rada bym go poznać.

- Poznasz go wkrótce, bo miałam właśnie dzisiaj list od niego, w którym donosi mi, że w poniedziałek przyjeżdża do Krakowa; więc zaraz we środę wprowadzę go uroczyście do ciebie na fix.

- Ach, moja droga, jakaś ty dobra, jak poczciwa, nie mam słów doprawdy - i dla dosadniejszego wyrażenia uczuć wdzięczności rzuciła się ciocia w ramiona przyjaciółki, obsypując ją pocałunkami i wykrzykami radości.

Obietnica, że taki genialny artysta, o którym rozpisywały się gazety, w jej salonie po raz pierwszy zaprezentuje się Krakowowi, w szał ją wprawiała. Była cała oczarowana, zajęta tą myślą i gdyśmy schodzili potem ze schodów od pani Hortensji, ona już ułożyłasobie w głowie cały program przyjęcia.

- To nie będzie zwykła środa - mówiła do mnie - to musi być monstre fixe, z tłumem gości, z wystawną kolacją na kilkadziesiąt osób.

Od razu nie zwlekając zabrała mnie z sobą do domu dla ułożenia listy gości, którzy mieli być zaproszeni na ten fix.

Spis trwał dosyć długo, co cioci co chwilę przypominały się coraz to inne nazwiska. Na próżno przekładałem, że i połowa tych osób nie pomieści się w jej salonach, nie byłem w stanie powstrzymać ją w tym zapale.

- To nic nie szkodzi - mówiła - taki tłum to będzie coś imponującego, to zrobi wrażenie w mieście. Zobaczysz.

Pisaliśmy tedy we dwoje adresy osób, jakie nam tylko na myśl przyszły, pisaliśmy długo w noc. Stosy kopert rosły na biurku koło nas. Ciocia była niezmordowana, rumieńce zapału rozpalały jej twarz, oczy błyszczały gorączkowym blaskiem, a choć misternie zafryzowana jej grzywka rozkręciła się i opadała prostymi liniami włosów na czoło mokre od potu, choć ręce omdlewały z unużenia, nie ustawała w pracy, bo chciała zaraz jutro z rana wysłać cały ten pakiet zaproszeń na pocztę, by wszystkie na

czas dostały się do rąk adresatów.

Nie puściła mnie od siebie aż nad ranem, dopókiśmy wszystkiego nie ukończyli. Toteż kiedy wróciłem do domu, padłem jak bez duszy na łóżko i spałem jak zabity do południa.

Obudziło mnie dopiero przyjście Dyzia Nowaczka.

A! Prawda, państwo nie znacie jeszcze Dyzia Nowaczka.

Był to jeden z młodych ludzi, którego poznałem także przed miesiącem u mojej cioci, a którego wprowadziła tam, jak również i do wielu innych domów, pani Hortensja. Był to ciekawy okaz pod każdym względem, typowa figura najmłodszego pokolenia. Chodził niby na uniwersytet, na trzeci rok prawa, ale uważał to za swoje nadprogramowe zajęcie, któremu niewiele poświęcał czasu, tyle tylko, że był zapisany na liście słuchaczów i pokazywał się w collegium od czasu do czasu; ale głównie poświęcał się literaturze i to najnowszym jej kierunkom. Sam nazywał się z dumą: "dekadentem", przywiązując nadzwyczajną wagę do tego tytułu, i pisywał w tym rodzaju mnóstwo wierszy, nowel, korespondencji, które wysyłał do rozmaitych gazet. Zacofani jednak redaktorowie nie poznali się jakoś na wszechstronnym talencie i bez ceremonii wrzucali jego znakomite utwory do kosza, nie zadając sobie nawet trudu odpowiadania na listy.

To wyrodziło w nim pesymizm, który stał się odtąd główną cechą jego talentu.

I byłby biedaczysko zmarniał w tej walce bezowocnej z uprzedzeniem i zapleśniałą rutyną dawnej szkoły, gdyby jeden z jego kolegów po piórze, równie jak on lekceważony przez "idiotycznych kretynów literackich", nie był na szczęście odziedziczył po jakiejś ciotce czy babce parę tysięcy "blatów", która to scheda dała mu możność założenia nowego pisma i drukowania w nim prac swoich i swoich kolegów.

Działalnośćnowego pisma zaczęła się od tego, że wszystkie dotychczasowe płody literackie postrącano z piedestałów, na których je "głupota" przeszłych pokoleń postawiła, skopano nielitościwie "kopytami lekceważenia", obrzucono błotem i skazano na wieczne zapomnienie, z wyjątkiem kilku, którym wspaniałomyślnie darowano życie. Od pierwszego numeru tego pisma zaczęto liczyć nową erę w literaturze, której wybitną cechą była oryginalność, oryginalność za jaką bądź cenę, choćby zdrowego sensu i logiki, a ideałem sztuka naga, nie zasłonięta żadnymi łachmanami przyzwoitości, etyki, nie krępująca się żadnymi

formami, żadną tendencją, żadną przepisaną liczbą zgłosek, niczym. Myśli poetów, trzymane dotąd w karbach rytmu i zdrowego sensu, potargawszy więzy niewoli, rozpoczęły "bachiczną sarabandę, szalony sabath zmysłów", wierzgając, wywracając koziołki, podrzucając się "w kataleptycznych kontorsjach w podobłoczne sfery, rozpalone krwawą łuną namiętności i drgające plugawą chucią rozkoszy".

Dyzio był w siódmym niebie, dorwawszy się nareszcie tej wyuzdanej swawoli poetycznej. Pióro jego, jak rozbrykany źrebak stepowy, wierzgało zuchwale, wybijając zęby swoim dawnym prześladowcom, tarzało się z uciechy w kałużach atramentu, obryzgując nim, kogo się zdarzyło, wyprawiając zadziwiające salto mortale stylu i porównań. W tych ostatnich sprzęgał on najsprzeczniejsze nieraz przedmioty ze sobą, jak np. "zadumane na błękitach jeziora nenufary" ze "zwierzęcąbrutalnością na pół krwawych befsztyków", "złoto roztopione słonecznych promieni o krzyczących blaskach" z "rdzawymi plamami ropuchy wyśpiewującej w błotnistej kałuży miłosne melodie plugawej namiętności".

Naśladował on w tym względzie matkę-naturę, która i na jego twarzy połączyła takie kontrasty ze sobą jak: zielone, bukszpanowe zęby, królicze oczy, impertynencko rude włosy i rzęsy albinosa i zrobiła z tego możliwie znośną całość, którą płeć piękna zaszczycała swoimi względami.

Młode panny po pensjonatach rozrywały sobie fantastyczne płody jego pióra, odpisywały sobie w szkolnych kajetach ciekawsze wyjątki i uczyły się ich na pamięć.

Starsze panie czytały je także nie tyle ze względu na ich wartość, jak przez życzliwość dla autora, który był dla nich uprzedzająco grzeczny, usłużny i kataplazmował ich kościste ręce gorącymi i wilgotnymi pocałunkami.

Ciocia także lubiła Dyzia, chwaliła jego talent oryginalny, styl głównie z tego powodu, że w kronikach życia towarzyskiego pisał zajmujące wzmianki o jej jourfiksach i ją samą przedstawiał jako najdystyngowańszą damę, pełną wykwintnego smaku i wysokiej inteligencji, co niemało pochlebiało jej próżności.

Odpłacała mu się za to wymownymi spojrzeniami, przeciągłymi uściśnieniami jego wiecznie spoconych rąk, zrobiła go sekretarzem Towarzystwa pracy kobiet i gorliwie popierała wystawienie jego symfonicznego dramatu, który miał być dany na dochód tegoż

Towarzystwa.

Był więc Dyzio beniaminkiem i ulubieńcem wszystkich pań z towarzystwa, gdzie go nazywano pieszczotliwie Dyziem, kochanym Dyzieczkiem. Tylko z własną rodziną był na stopie wojennej, szczególniej z ojcem, z powodu, jak mówił, "różnicy przekonań". Rzeczywiście przekonania jego i ojca były antypodycznie różne. Ojciec np. chciał, żeby kończył wydział prawny i zdawał egzamina, a Dyzio miał nieprzezwyciężony wstręt do tego rodzaju przymusu, i na odwrót, Dyzio wymagał ciągle od ojcapieniędzy na rozliczne potrzeby i zachcianki artystycznej natury, a ojciec poza skromną pensją miesięczną którą mu wyznaczył, nie chciał dawać ani grosza więcej. Pod tym względem były ciągłe nieporozumienia między nimi, które w końcu doprowadziły do zupełnego rozdwojenia tak dalece, że Dyzio wyprowadził się zupełnie z domu, aby usunąć się od krępującej jego rozwichrzone i niespokojne życie kontroli ojcowskiej, mieszkał osobno i nieraz miesiącami całymi nie widywał się z ojcem.

Ja za to widywałem go dosyć często, głównie z powodu pożyczek, których ciągle potrzebował, i wekslów, które musiałem mu podpisywać.

I teraz, ujrzawszy go u siebie, byłem najpewniejszy, że przyszedł po jedno lub drugie, tymczasem ku wielkiemu memu zdziwieniu dowiedziałem się, że tu idzie o tego samego genialnego artystę, którego on "mistrzem Henrykiem" nazwał.

- Ty go znasz? - spytałem zdziwiony.

- Ba, dobry sobie, czy go znam? To przecież prorok naszego duchowego odrodzenia, nasz wódz, który nasze młode zastępy prowadzi do zwycięstwa. Tylko że my drobne mrówki, a on orzeł, my pigmeje, a on potęga, mocarz, olbrzym. My naszymi marnymi stalówkami podkopujemy warownie dawnej estetyki, dziubiąc po ziarneczku, po odrobinie, a on jednym, potężnym rozmachem pędzla wali je w gruzy. Pisze nam właśnie, że za parę dni będzie tutaj u nas, że zamieszka między nami. To fakt ogromnej doniosłości. Potrzeba więc przyjąć go należycie, uderzyć w wielki dzwon, trzeba przede wszystkim, żeby te kretyny filistry, którzy go nie znają, nie słyszeli nawet może o nim, dowiedzieli się, jakie to święto dla Krakowa, jaki to człowiek wstępuje w jego mury. Ja już napisałem kolosalny artykuł o nim, kładę tym idiotycznym mieszczuchom jak łopatą w głowę jego wielkość, niech wiedzą, przed kim mają padać na kolana. Ale to nie dosyć jeszcze, potrzeba zewnętrznej pompy, przyjęcie musi być grandijozne,

olśniewające, deputacje, wieńce, kwiaty, muzyka, a potem bankiet, toasty, mowy, szampan się lać musi, to już twoja w tym głowa.

- Jak to moja? - spytałem zdziwiony.

- Bo ja ciebie zaproponowałem na wczorajszym zebraniu w kawiarni na mistrza ceremonii.

- Niby co ja mam właściwie robić?

- Zbierać składki, zamówić bankiet, zorganizować deputacje...

- Ależ...

- Nie ma żadnego "ale", ja ręczyłem słowem, że nikt tego tak nie urządzi, jak ty. Byłbyś ostatnim kretynem, filistrem najpodlejszego gatunku, gdybyś nas zawiódł. Ja, Dyzio, ręczyłem za ciebie, słyszysz, bo ja chciałem, żeby tobie wyłącznie przypadł ten zaszczyt urządzenia przyjęcia dla takiego człowieka. To będzie stanowić epokę w twoim życiu, dzieciom to będziesz mógł przekazać w spuściźnie.

Cóż miałem robić? Dla miłości dzieci, które prawdopodobnie kiedyś mieć będę, dla dotrzymania słowa, które dał za mnie Dyzio, musiałem rad nierad podjąć się tego zaszczytu, choć wiedziałem, jak ogromny ciężar biorę na swoje barki.

Nie zwlekając tedy - bo nie było dużo czasu - siadamw dryndę i wio do dyrektora Harmonii, do restauratora, do ogrodnika, do kilku instytucji, których deputacje miały witać przybywającego mistrza. Z tymi ostatnimi miałem ciężką przeprawę, bo - jak to już Dyzio przewidział - wielu z nich nawet wcale nie wiedziało, kto był mistrz Henryk. Objaśniałem ich w tym względzie, o ile mogłem, z tego, co sam słyszałem od innych, cytowałem im ustępy z gazety, którą nam, tj. mnie i cioci czytała pani Hortensja przed paru dniami, powtarzałem słowa Dyzia, ale to nie na wiele się zdało. Ci panowie wysłuchali mnie w milczeniu, ruszali ramionami, kiwali głowami, naradzali się po kątach ze sobą i w końcu mi oświadczyli, że nie mogą brać udziału w owacjach dla człowieka, o którym bardzo mało wiedzą, że niech ten pan zamieszka w Krakowie, da się poznać ze swoich zdolności, zasług, a wtedy może instytucje namyślą się i coś zrobią dla uczczenia tego pana, ale teraz...

Nierównie chętniejsze pokazały się panie; one też gorący wzięły udział w przyjęciu. Różne czytelnie, stowarzyszenia, kluby, związki kobiet, pensjonaty nawet niektóre powysyłały na kolej co najlepsze okazy swojej płci z wieńcami, kwiatami i mowami.

Prym trzymała w tym kondukcie pani Hortensja, która z olbrzymim

bukietem w ręku, z wypiekami na rozpalonej twarzy, z błyszczącymi entuzjazmem oczami pierwsza dotarła do drzwiczek wagonu i powitała przybyłego ognistą mową, trwającą blisko trzy kwadranse.

Bankiet udał się także znakomicie. Było toastów co niemiara, a co jeden, to oryginalniejszy, to kwiecistszy, prawdziwa orgia słów, fajerwerki barw, wymowy, porównań, najniespodziewańszych zwrotów i stylowych popisów, a po każdym toaście szampan lał się obficie i Harmonia cudów dokazywała na dętych, rżniętych, a nawet urżniętych już porządnie instrumentach.

Najgorzej wypadło opłacenie tych wszystkich kosztów przyjęcia, bo jakkolwiek wielu uczestników się zapisało, to jednak mało który z nich uiszczał gotówkę z góry i kiedy przyszło do obrachunku, pokazało się, że na pokrycie wydatków, które summa summarum wynosiły czterysta kilkadziesiąt złr., miałem w kasie wszystkiego zaledwie trzydzieści kilka reńskich.

Dyzio mnie wprawdzie uspokoił, że się to "powoli wszystko wyrówna", że on także, jak tylko mu przyjdą pierwsze jakie pieniądze, uiści swoją wkładkę, że jednak ani restaurator, ani ogrodnik, ani muzyka tak długo czekać nie chcieli i na gwałt domagali się zapłaty, więc na razie pokryłem te wydatki z własnej kieszeni, odkładając ściągnięcie należytości od pojedynczych osób aż po fiksie u cioci Dorci.

IV.

Fiks ten zapowiadał się nadzwyczaj świetnie. Kiedy w pełnym rynsztunku frakowym zjawiłem się wcześniej, bo o ósmej godzinie u cioci, aby jej pomagać w przyjmowaniu gości, zastałem już kilkanaście osób w salonie, urządzonym wystawniej niż kiedykolwiek na to uroczyste przyjęcie.

Wszystkie pokoje były rzęsiście oświetlone, różne niepotrzebne graciki i sprzęty gdzieś pousuwano, aby nie tamowały ruchu. Salon główny udekorowano klombami roślin i pachnących kwiatów, wjadalnej sali długi stół i parę mniejszych były już kompletnie zastawione do kolacji. W półzmroku(bo nie pozapalano jeszcze tutaj ani głównego świecznika w górze, ani kandelabrów) połyskiwały na tle białych obrusów przejrzyste szkła, srebra stołowe, poręcze rzędem ustawionych stołków, czekających na gości, a cała ta zastawa stołowa wraz z dwoma dużymi bukietami w

środku jeszcze więcej imponująco wyglądała w kilkakrotnym odbiciu się w lustrach, wiszących naprzeciw siebie.

Przyjętych na ten wieczór umyślnie kilku lokajów z przypiętymi na ramionach wstęgami dla odróżnienia ich od gości uwijało się po pokojach, kończąc przygotowania i słuchając z natężoną uwagą rozkazów cioci, która ubrana w czarną koronkową suknię, ożywioną dżetami, wyglądała przecudnie, imponująco. Wspaniały jej biust tajemnicze rzucał blaski w tym półzmroku jadalnego pokoju i wyraziście odcinał się w oprawie czarnej sukni. Wyglądało to tak ponętnie, że miałem ogromną ochotę dotknąć ustami nagości białych ramion, gdyby nie służba, kręcąca się po pokoju.

Ciocia ucieszyła się bardzo moim przyjściem, wyciągnęła do mnie na powitanie rękę do połowy dopiero okrytą wdziewaną rękawiczką i z twarzą promieniejącą radością i ożywieniem rzekła:

- Ach, jak to dobrze, żeś już przyszedł. Pomożesz mi bawić gości, bo mój safanduła(miało to znaczyć męża) nie zdołał się jeszcze ubrać, a tu jak na złość goście moi są dzisiaj nadzwyczaj punktualni. Chodź...

I pociągnęła mnie za sobą do salonu, gdzie już przez tę krótką chwilę od mego przyjścia powiększyła się liczba gości o kilkanaście osób. Przyszła pani Locia, wystrojona podług ostatniej mody, ze swoją parką dzieci także cudacznie, po komediancku ubranymi i trzymającymi dwa bukiety, które miały wręczyć na powitanie dostojnemu gościowi. Baronowa Marta, kolos kobieta w swoich nieśmiertelnych gronostajach, które przywdziewała od wielkiego dzwonu, z szyldkretową lornetką na złotym łańcuchu, z włosami mocno upudrowanymi dla pokrycia naturalnej siwizny, zajęła już z powagą połowę kanapy i wzięła sobie w wyłączne posiadanie uszy i uwagę kanonika, z którym wspólnie lustrowała pojedyncze grupy towarzystwa, czyniąc uwagi nad ich pochodzeniem i stanowiskiem. Kilka pań na środku salonu stojąc prowadziło ożywioną rozmowę o strojach, o ostatnim przedstawieniu w teatrze, udzielały sobie na ucho najnowsze skandaliki, kursujące po mieście, lub rozmawiały z panami, którzy z szapoklakami pod pachą wykręcali się na piętach koło nich i krygowali we wdzięcznych pozycjach.

Ciocia witała się ze wszystkimi, tu powiedziała grzeczne słówko, tam przesłała przyjazne spojrzenie, temu uścisnęła serdecznie rękę, tamtemu wymownym ruchem głowy dała poznać radość z jego przybycia. Przesuwała się zręcznie między ruchliwą falą osób, wnosząc wszędzie ożywienie i rzucając pytaniami nie wyczerpane tematy do rozmowy. Mnie

przedstawiła kilku paniom, których nie znałem jeszcze, i poleciła mi bawić je, żeby się nie nudziły, jako obce w tym towarzystwie.

Przysiadłem się do jednej z nich, młodej brunetki o delikatnym profilu twarzy, ale jakby zwiędłej i zmęczonej. Z krótkiej rozmowyz nią dowiedziałem się, że była doktorem filozofii, że się doktoryzowała w Zurychu, że przybyła świeżo z Berlina i tu, nie znalazłszy gotowego gruntu do zużytkowania swego dyplomu i zdolności, utrzymywała się tymczasem z dawania lekcji fortepianu. To nam dało temat do rozmowy o stanowisku kobiet u nas, o wyższym wykształceniu itd., rozmowy całkiem odmiennej od tych, jakie zwykle prowadzono w salonach cioci, bądź co bądź niebanalnej, bez flirtu i kokieterii, która mnie zajęła nawet i byłbym ją z przyjemnością prowadził dalej, gdyby nie to, że moja brunetka dostała silnej migreny, na którą - jak się dowiedziałem - często cierpiała i musiała wcześniej opuścić salon. Odprowadzając ją do przedpokoju, wyraziłem moje ubolewanie, że nie będzie mogła poznać znakomitości, na którą wszyscy czekali z takim upragnieniem.

- Owszem, ja znam tego pana - rzekła - widywałam go często w Berlinie w kawiarni Bauera, ale tam nie budził on takiego zajęcia. Tu dopiero dowiaduję się, że to taka znakomitość. Nic nie wiedziałam o tym, prawdopodobnie dlatego, że za mało zajmuję się sztuką malarską za mało znam się na tym - dodała skromnie.

Nim jeszcze miałem czas pożegnać się z nią należycie, wpadła do przedpokoju, jak bomba, pani Hortensja, zadyszana, spocona z pośpiechu i od razu zarzuciła mnie pytaniami:

- No, cóż? Jest? Przyszedł?

- Nie ma go jeszcze - odpowiedziała za mnie ciocia, która w tej chwili wyszła z salonu.

- Być nie może? Zmówiliśmy się przecie, że punkt o dziewiątej zejdziemy się tutaj. Dyzio miał go przywieźć...

- Dyzia także nie ma.

- To się coś stać musiało. Może zasłabł albo mu się niedobrze zrobiło. Trzeba by się dowiedzieć. Może by Munio pojechał do niego do hotelu?

Ciocia nie śmiała mi tego wprost zaproponować, ale spojrzeniem, wymowniejszym od prośby, dała poznać, jak sobie życzyła tego. Nie zwlekając więc, wziąłem futro i pojechałem.

W hotelu zastałem drzwi jego mieszkania zamknięte, a portier mi powiedział, że ten pan, jak wyjechał rano, tak jeszcze nie był u siebie.

Trudno mi było na chybił-trafił szukać go po całym mieście. Wróciłem więc do cioci.

W przedpokoju już dochodził mnie zwiększony gwar, jak z pszczelnego ula, salon już był nie tylko pełny, ale nabity gośćmi, wszyscy stali w zbitej masie wśród ogromnego gorąca, przesyconego zapachem kwiatów, perfum, kobiet, światła.

- I cóż? I cóż? - dopytywali się wszyscy, zatrzymując mnie po drodze.

Nie odpowiadając nic, szedłem prosto do cioci, aby jej zakomunikować, z czym przychodzę. Była tą wiadomością zaniepokojona i ostra zmarszczka niezadowolenia zarysowała się między łukami jej brwi, a oczy zdawały się rzucać błyskawice, choć twarz jeszcze siliła się na maskę spokoju, a nawet zdawkowego uśmiechu.

Dopiero w tonie głosu, jakim się odezwała do Dyzia przybyłego w tej chwili, zdradziła całą niecierpliwość, zapytując się:

- No,gdzież nareszcie jest ten pan?

- Zaraz, zaraz tu będzie - uspokajał ją Dyzio, cały czerwony, jakby oblepiony na twarzy plasterkami piegów, nabiegłych krwią. - Zaszczycił naszą redakcję swoją wizytą, urządziliśmy mu małą owacyjkę, szampanowaliśmy trochę i już jechaliśmy tutaj, gdy jeden z panów, bałwochwalczy wielbiciel mistrza, uparł się, żeby do niego wstąpił po drodze na pół minutki, błagał, prosił, żeby mu nie odmówić tej łaski, po kolanach mistrza całował. Nie można mu było odmówić, więc wstąpili tam; ale za małą chwileczkę tu będą.

Ciocia w milczeniu wysłuchała tego usprawiedliwienia, ale z oczów jej zaiskrzonych, z zaciętej mocno ząbkami dolnej wargi i nienaturalnego śmiechu, jaki mimo woli rechotał w jej ustach, odgadywałem, jaka tam burza szalała po jej nerwach.

Dyzio był w takim doskonałym, rozbawionym humorze, że nie zauważył nic z tego, i odciągnąwszy mnie na bok, chwalił się, jaką on ma mocną głowę, bo wszystkich przetrzymał, nawet samego mistrza, który już porządnie jest "zamroczony", a jemu nic.

- Wiesz, sam mistrz się dziwił, jaką ja mam mocną głowę. Bo wszyscy tego, a ja nie; tak mi nic nie jest, że mógłbym jeszcze drugie tyle.

Pokazało się jednak, że to były tylko przechwałki, bo zauważyłem, jak Dyzio nie dokończywszy frazesu, nagle znikł z pokoju, prawdopodobnie, żeby się nikt nie dowiedział, że jego mocna głowa ma pewne słabości.

W miejsce jego pojawił się przede mną wuj, wciskający z forsąjasne rękawiczki na swoje tłuste palce i spocony mocno wskutek tego wysiłku.

- No cóż? - spytał - nie ma jeszcze tego pana.

- Wkrótce będzie.

- Już po dziesiątej - zauważył stojący przy nim jakiś dygnitarz, bo z wstążeczką dekoracyjną w dziurce fraka.

- Młodzi panowie teraz sąbardzo niepunktualni - odezwał się drugi.

- To nie tak, jak my, stara gwardia. Ja nie pamiętam, żebym się kiedy spóźnił do taroka albo nawet do głupiego wista.

- Ani ja - dodał inny.

- Awiecie co panowie - odezwał się wuj - a może byśmy tak małego wiścika, zanim podadzą kolację.

- Racja; co będziemy tak na próżno czekać. Szkoda czasu.

- Wprawdzie tu nie ma gdzie - mówił dalej wuj, oglądając się za stolikiem do kart - bo moja pani cały dom mi zrujnowała na ten wieczór, ale można będzie i u mnie, w sypialnym postawi się jaki taki stolik, każę dać buteleczkę węgrzyna i wtedy możemy czekać choćby do rana.

- Ależ, wuju - odezwałem się, reflektując go - ten pan zaraz przyjdzie, co tylko go nie widać.

- No, to przerwiemy, jak przyjdzie.

- Tak, w każdej chwili możemy przestać.

- Dawaj karty, Tomaszu - zawołał wuj i wyprowadził swoich partnerów do dalszych pokoi.

Poszli, usadowili się, rozdali karty, wino już nawet zaczęli pociągać z kieliszków, a mistrza Henrykajeszcze nie było. Już mnie samego zaczęło to niecierpliwić, gorączka oczekiwania, która trawiła ciocię, i mnie się już udzielać zaczęła. Chciałem iść do salonu zobaczyć, co się tam tej biedaczce dziać musiało, gdy we drzwiach zatrzymał mnie adwokat Zybel. Adwokat z niego był nietęgi, ale za to tancerz zawołany, aranżer wyśmienity, salonowiec i mówca doskonały.

- Na słóweczko - rzekł, odciągając mnie do jadalnego pokoju, w którym już służba zapalała światła. - Ciotka twoja prosiła mnie, żebym przy uczcie powiedział słów kilka, wniósł toast na cześć tego pana, a ja - przyznam się - nie bywam teraz często na wystawie, mało co wiem, co ten pan właściwie maluje, czym się wsławił. Możebyś mnie co nieco objaśnił. Kto on, co za jeden? Tak, w kilku słowach.

Prawdę powiedziawszy, ja sam niewiele wiedziałem; ale z tego, co nam czytała pani Hortensja, co mi mówił Dyzio, co inni mówili na bankiecie, coś mi tam zostało w głowie. Pozbierałem więc wszystko, co wiedziałem, i zacząłem te wiadomości wytrząsać przed nim. Nie dał mi dokończyć i przerywając mi, rzekł:

- Dosyć, to wystarczy. A zatem to wyznawca nowych kierunków malarskich, modernista, dekadent, impresjonista, nastrojowiec; już wiem, co mam mówić; dziękuję ci.

Naraz tuż za mną odezwał się energiczny, stanowczy rozkaz cioci:

- Niech podają, nie można już dłużej czekać.

- Dorciu, jak to? Chcesz rozpoczynać bez niego? - zapytała zgorszona pani Hortensja.

- Niepodobna przecież czekać do rana na tego pana; już jedenasta. Goście się niecierpliwią, kucharz się skarży, że wszystko się wysuszy, legomina opadła. Dosyć już tego. Podawać - dodała stanowczym, rozkazującym głosem, w którym gniew, oburzenie i obrażoną miłość własną czuć było.

Wtem koło drzwi wchodowych zrobił się ruch.

- Już idzie, idzie - powtórzyło kilka głosów.

- To nic, niech podają - powtórzyła ciocia. - Zanim się usadowią, będzie czas.

- A ty, chodź go powitać - zawołała z entuzjazmem pani Hortensja, biorąc ciocię pod rękę i prowadząc ku drzwiom, od których posuwał się mistrz Henryk w otoczeniu kilku młodych ludzi, którzy, trzymając go pod rękę, prowadzili w triumfie, z oznakami głębokiego uszanowania.

Otoczony tym dworem posuwał się mistrz z wolna, jak bóstwo jakieś, kołysząc się na niepewnych nogach.

Był to mężczyzna lat trzydziestu kilku, z twarzą nalaną, oczyma jakby zamglonymi, sennymi, powichrzonym fantastycznie zarostem, w krawacie przekręconym nieco na bok i w zmiętym kołnierzyku. Dzieci pani Loli podały mu bukiety, które on niedbale w rękach zatrzymał, a pani Hortensja, robiąc miejsce koło niego na przedstawienie cioci, odezwała się głośno i ostentacyjnie:

- Pani Teodora, gospodyni domu.

Na co ciocia pochyliła dumnie nieco głowę z miną obrażonej bogini.

- Gospodyni domu - powtórzyła pani Hortensja, widząc, że mistrz

zdawał się nie uważać jej słów.

- Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi -bąknął pod nosem mistrz głosem, jakby zamazanym i niewyraźnym, kiwając głową na wszystkie strony, cisnącym się do niego damom.

- Ależ on jest pijany - odezwała się ciocia z oburzeniem do mnie i do Dyzia, który się przecisnął przez tłum i, usłyszawszy te słowa, szepnął do niej zgorszony:

- Fe, pani dobrodziejko, jakże można w ten sposób wyrażać się o takim mistrzu.

- Więc jakże to mam nazwać?

- To jest chroniczna choroba jego duszy, katalepsja duchowa. Umysł jego potrzebuje koniecznie takiego sztucznego podniecenia nerwów. W takim stanie on tworzy największe arcydzieła, a jego słowa wtedy - to natchniona improwizacja, wobec której blednie taka Oda do młodości. Proszę tylko posłuchać.

I zapalony wielbiciel mistrza, nie chcąc stracić ani jednego słowa z tego, co mówić będzie, przeciskał się natarczywie między gośćmi, aby być jak najbliżej mówiącego. Poszedłem za nim - sam, bo ciocia odeszła przed chwilą wydawać rozkazy służbie, i stanąłem poza plecami tych, którzy ścieśnionym kołem otaczali przybyłego, gdyż każdy pragnął z nim kilka słów zamienić, każdy silił się, jako malarzowi, coś powiedzieć à propos malarstwa, pochwalić się znajomością tej sztuki i wymieniano nazwiska głośniejszych malarzy: Matejki, Siemiradzkiego, Brandta, Kossaka i innych.

Mistrz słuchał tych banalnych popisów miejscowej erudycji z oczyma przymkniętymi, twarzą nachmurzoną, bąkając od czasu do czasu pod nosem pojedyncze wyrazy, jak:

- To żaden malarz, fuszerzy, mydlarze, aparaty fotograficzne z pędzlami itd.

- O kimże on to mówi? - spytałem Dyzia.

- To tak ogólnie - tłumaczył mi, a odprowadziwszy na bok, dodał: - bo trzeba ci wiedzieć, że to ogromny arystokrata na punkcie sztuki, ogromny nietolerant w tym względzie, nie znosi marności. Gdyby to od niego zależało, to kazałby wyciąć w pień cały proletariat artystyczny, spalić wszystkie rodzajowe bawidełka, a zostawić na zawrotnych wyżynach sztuki te tylko arcydzieła, które są odbiciem "absolutu duszy".

Estetyczne te objaśnienia przerwał mu ruch osób, posuwających się

powoli ku sali jadalnej w uroczystym pochodzie, który rozpoczęła pani Hortensja, prowadząc pod rękę mistrza Henryka, dumna niesłychanie z tego zaszczytnego odznaczenia, jakie jej przypadło w udziale, a raczej jakie sobie sama zdobyła tytułem znajomości, łączącej ją z dostojnym gościem. Tuż za nimi cisnęła się, dość nawet niegrzecznie, młodzież, złożona z entuzjastycznych czcicieli mistrza, chcąc być najbliżej niego, aby pokazać wszystkim, że on jest ich własnością że do nich należy i że oni, jako jego gwardia przyboczna, zajmują tu pierwszorzędne stanowisko.

Reszta osób posuwała się z wolna za nimi; ksiądz kanonik z panią baronową, panie z panami parami, a następnie cała czerń fraków i białych krawatów.

Ciocia przy stole wskazywała miejsca, gdzie kto ma siedzieć, posługując się mną, który odgrywałem przy niej rolę adiutanta.

Mistrza umieszczono poza dwoma bukietami w środku stołu między baronową i panią Hortensją. Dalej szły panie i panowie przeplatanego, a dalejgdzie kto mógł się usadowił. Tylko tych panów, co zasiedli do taroka, nie można było sprowadzić. Zagrali się tak, że aby nie przerywać gry, kazali tam podać sobie kolację.

Ciocia zgodziła się na to, bo i tak nie było już miejsca przy stole, i ja, ciocia i kilku panów musieliśmy się mieścić w kącie przy małym stoliku, skąd i tak często trzeba było wstawać dla spełnienia obowiązków gospodarskich.

Ponieważ wszyscy byli porządnie wygłodzeni długim oczekiwaniem, więc pierwsza połowa kolacji odbyła się w poważnym milczeniu, przerywanym tylko szczękiem noży i widelców, bo wszyscy zajęci byli jedzeniem z wyjątkiem pani Hortensji, która jak czuła matka rozciągała opiekę nad swoim sąsiadem, nakładając mu na talerz najlepsze kąski, nalewając wino, zmieniając talerze, które to usługi przyjmował, jako należny hołd, z bierną obojętnością, nie zadając sobie nawet trudu na dziękowanie.

W drugiej połowie kolacji towarzystwo całe dopiero się ożywiło, rozpoczęły się rozmowy, śmiechy i wesołość ogólna wśród zmięszanego gwaru różnorodnych głosów. Nawet ciocia, której czoło powlekała dotąd lekka chmurka niezadowolenia, tak lekka, że tylko ja, jako znający ją doskonale, mogłem to spostrzec, rozjaśniła się, ożywiła i rozgadała w naszym małym kółku. Służba zaczęła odkorkowywać szampańskie butelki, nalewać musujący napój w wysmukłe kieliszki, a adwokat Zybel,

powstawszy z miejsca, rozpoczął toast, którego wszyscy z uwagą słuchali.

Z niezwyczajną swadą zaczął kreślić w kwiecistych słowach rozwój sztuki polskiej, która szeroko za granicą rozniosła sławę naszą, przeszedł w krótkim zarysie szybki rozwój tej sztuki i zręcznym zwrotem dostał się do znakomitego reprezentanta jej najnowszych kierunków - mistrza Henryka, "którego dziś mamy wszyscy zaszczyt widzieć w naszym gronie, i możemy złożyć mu hołd należny".

Wszyscy spojrzeli mimo woli w stronę mistrza, ciekawi, jakie wrażenie zrobiła na niego ta świetna mowa i... nagle całe towarzystwo zaczęło się mięszać, niepokoić, oglądać jedni na drugich, bo ku wielkiemu zdziwieniu i zgorszeniu wszystkich spostrzeżono, że mistrz spał w najlepsze podczas tej całej mowy. Wiadomość tę podawano sobie szeptem z ucha do ucha, każdy wyciągał szyję, zaglądał ciekawie, aby się naocznie przekonać o prawdzie i niestety każdy skonstatował, że mistrz śpi. Jedna tylko pani Hortensja nie chciała uwierzyć temu i przypuszczała raczej zemdlenie albo słabość, ale głośne chrapnięcie śpiącego zadało kłam jej wszystkim przypuszczeniem.

Biesiadnicy byli w kłopocie, nie wiedzieli, co robić ze sobą i jak się zachować wobec tej nadprogramowej ewentualności, , gdy jeden z gości, przypomniawszy sobie słowa pijanego kandydata teologii z Dzikiej kaczki Ibsena, którą w tym czasie właśnie dawano w teatrze, odezwał się komicznym głosem: "Dzieweczka nie umarła, ale śpi."

Słowa te przyjęto ogólnym śmiechem, który stał się hasłem szalonej wesołości, dowcipów i żartów młodszych pań i panów, a oburzenia u starszych i poważniejszych osób. Pani baronowa, zgorszona takim lekceważeniem swojej osoby, wstała pierwsza od stołu, aza nią kilku panów dekorowanych i ksiądz kanonik.

Ciocia, zajęta wydawaniem rozkazów służbie, w pierwszej chwili nic nie wiedziała, co się stało, i zdziwiona niezwykłym ruchem i gwarem w sali, przyszła dowiedzieć się, co było tego powodem. Dopiero kiedy pokazano jej śpiącego gościa, stanęła osłupiała, jak żona Lotowa, a płomienie gniewu szkarłatnym oblały jej twarz, aż oczy krwią zaszły z oburzenia. Kto wie, czy by nie była wybuchła jakim niegrzecznym słowem na tego, który tak skompromitował jej wieczór, gdyby pani Hortensja, która ciągle uparcie utrzymywała, że mistrz z pewnością jest chory, że mu się niedobrze zrobiło, nie była go szybko uprowadziła z sali z pomocą Dyzią, aby go odwieźć do domu.

Po jego odejściu salony szybko się wypróżniły, goście jeden po drugim wynosili się prędko pod różnymi pozorami. Ciocia nie próbowała zatrzymywać ich.

Stała jak posąg blada, zgnębiona, z zaciśniętymi ustami. Kilka pań próbowało pocieszać ją, żeby sobie nic nie robiła z tego, że to właściwie tego pana kompromituje podobne znalezienie się, a nie ją. Przyjęła tę oficjalną kondolencję w milczeniu, nic na to nie odpowiadając. Bo cóż miała mówić.

Ona tak liczyła na ten wieczór, tak wielkiego spodziewała się sukcesu, wrażenia, pochwał, a tu wszystko tak niefortunny obrót wzięło. Ci, którzy mieli być świadkami jej triumfu, litowali się tylko. Spodziewany triumf zamienił się w klęskę.

Toteż kiedy ostatni goście opuścili salon, upadła z niemą rozpaczą na kanapę i, załamując ręce, syknęła przez zaciśnięte zęby:

- Taki skandal! Taki skandal w moim domu! Co za wstyd!

Jak na dobitek mąż jej, który po skończonej partii taroka, jak się zdaje pomyślnej dla niego, wszedł do sali z wesołą miną i, nie domyślając się niczego, zapytał żartobliwie:

- Cóż? Jakże tam ten twój gość?

Dotknięta do żywego tym zapytaniem, które w tej chwili wyglądało na drwiny, zerwała się jak zraniona lwica i nie patrząc na pytającego, powiedziała z gniewem:

- Bydlę!

Nie wiadomo, do kogo stosując to słowo, wyszła gwałtownym krokiem z sali.

V.

Nie wiem, czy Napoleon po przegranej bitwie pod Waterloo był tak zgnębiony i przybity, jak ciocia po tym nieudanym wieczorze. Kiedy na drugi dzień rano przyszedłem do niej, zastałem ją w zaniedbanym negliżu, bladą, zmienioną, starsząo jakich kilka lat. Ta myśl, że teraz w całym mieście jest przedmiotem drwinek, żartów i pośmiewiska, spać jej przez całą noc nie dawała. Jako kobieta niesłychanie ambitna i próżna dbała ogromnie o opinię ludzką, niczego się bardziej nie bała, jak być ośmieszoną, i miała żal z tego powodu do pani Hortensji, że ją na taką

śmieszność naraziła, że ją namówiła, a co swoją drogą było nieprawdą, do urządzenia takiego owacyjnego przyjęcia dla reklamowania "jakiegoś tam bazgracza, którego przedtem nikt nie znał, nikt o nim nie wiedział i którego ona dopiero swoimigadaniami wydmuchała sztucznie na jakąś urojoną wielkość".

- Teraz - mówiła, skarżąc się i wywnętrzając przede mną - dzienniki i pisma humorystyczne będą sobie drwić ze mnie, wypisywać głupstwa, a to wszystko przez nią.

Ta obawa trapiła ją i niepokoiła przez parę dni. Ze strachem brała każde pismo do ręki, żeby w nim nie znaleźć jakiej wzmianki o tym wieczorze, o sobie.

Tymczasem pokazało się, że obawy te były płonne, bo dzienniki podając w kronice wiadomości o przybyciu "mistrza" i o owacjach na cześć jego urządzanych, zamilczały dyskretnie o niefortunnym wypadku u cioci, a Dyzio, opisując ten wieczór w swoim piśmie, przedstawił go tak świetnie, w takiej aureoli pochwał, zachwytów, barwnych szczegółów, że każdy, kto tam nie był, mógł mieć Bóg wie jak wspaniałe wyobrażenie, co tam na tym wieczorze nie było, jak się świetnie bawiono, jakie owacje, toasty, mowy wznoszono na cześć dostojnego gościa.

Dyzio cudów pod tym względem dokazał, bo nie tylko potęgą drukowanego słowa stłumił pokątne gadania niektórych złośliwych dowcipnisiów, ale z samego mistrza zrobił taką wielkość, że stał się on przedmiotem podziwu, rozmów i całego Krakowa. Swoją drogą nikt z czytających nie dowiedział się nic pewnego o tej nowej wielkości, wyrosłej tak nagle na bruku Krakowa, nie rozumiał, na czym właściwie ta wielkość polega; ale właśnie ta niezrozumiałość potęgowała wrażenie, nastrajała ludzi, szczególniej kobiety, na ton podrażnionej tajemniczości, niezaspokojonej ciekawości. Stał się on w krótkim czasie przedmiotem ogólnego zajęcia, pokazywano go sobie w teatrze, na ulicy, na wystawie i szeptano z pewną adoracją i uszanowaniem;

- Patrz! To on, to ten, co go tak przyjmowano, ten, co bywa u pani Teodory.

A kiedy rozeszła się wieść, że obraz jego ma być wkrótce wystawiony w Sukiennicach, wszyscy byli tym niesłychanie zainteresowani, dopytywano się niecierpliwie, kiedy to nastąpi i kiedy nareszcie ogłoszono w gazetach i afiszami, że obraz ten już został wystawiony, tłumy spieszyły zobaczyć to arcydzieło, nastrajając się już z góry na zobaczenie czegoś nadzwyczajnego.

Obraz był niewiele większy od tego, jaki widzieliśmy z ciocią u pani Hortensji, a przedstawiał jakieś wybrzeże morskie przy zachodzącym słońcu, chatkę rybacką w otoczeniu przysłoniętej już zmierzchem grupy drzew, maleńką łódkę przy pomoście nad wodą, a na tym pomoście dwie mikroskopijne małe figurki, jedną ciemną, drugą jasną, białą, coś niby jak mężczyzna i kobieta w białej sukni.

Jakkolwiek obrazek ten malowany był z pewną wprawą i misternością, to jednak wobec naprężonej ciekawości publiki, która spodziewała się zobaczyć coś wielkiego, coś nadzwyczajnego, sprawiał rozczarowanie i zawód duży. Nikt jednak nie śmiał głośno z tym się odezwać. Przypatrywano się mu w nabożnym milczeniu, szukając w nim ukrytych piękności, a nie znalazłszy ich, mimo najlepszych chęci, odchodzono w cichości, wstydząc się przyznać głośno do tego, żeby nie być posądzonym o ignorancję, brakznawstwa, i czekano, co na to powiedzą dzienniki, aby dopiero wtedy można śmielej wypowiedzieć swoje zdanie.

Ale dzienniki milczały także na razie, jakby i one zostawały pod wpływem tego osłupienia, które odrętwiło ich myśli i zamykało usta.

Pierwszy dopiero Dyzio odważył się na wypowiedzenie słowami, co ten obraz właściwie znaczy i jakie są jego zalety i piękności, wytłumaczył filisterskiej publiczności, że "obrazu tego nie można mierzyć miarą zwyczajnych, banalnych pojęć o malarstwie, że jakkolwiek w obrazie tym widzi się na pozór bardzo mało, to jednak im bardziej się w niego wpatruje, tym bardziej mózg rozciekawia się tym, co mu podają niewyraźne kształty, i widzi wtedy nie banalną rzeczywistość, ale wewnętrzną stronę duszy, że w tej melancholii parnego, nieskończenie smutnego zmierzchu, przesyconego jakimiś odwiecznymi zagadkami, przeczuciem tęsknot i bólów, ta biała plama sukni dziewczyny na pomoście jaśnieje jakby jakiś niezwykły, tajemniczy, nieodgadniony czar. I biała ta plama wżera się w duszę, budzi w niej tysiące niepojętych uczuć i wrażeń, najskrytsze echa przeczuwanych blasków(sic).

I wkoło tej tajemniczej białej plamy sukni skupia się i krąży cały krajobraz, a wodząc okiem po ostrych, śmiałych konturach wybrzeża, po wierzchołkach zbitej masy mgłą zachodzących drzew, wciąż dusza powraca do dziwnego uroku tej białej plamy sukni dziewczyny na pomoście i nagle odgaduje tajemnicę. Widzi teraz dokładnie parę ludzi na pomoście, która zapewne za chwilę odczepi łódkę i wypłynie na morze, że ta para ludzi kocha się, że we dwoje popłyną gdzieś w dal, przytulą się do siebie, będą śnić i czuć, a dusze ich spłyną się w jedno, w

nieskończoność morza. Krajobraz stanie się wtedy dla nich czymś nowym i nieznanym, niebo rozpali się dziką potęgą krzyczących pragnień, kształty ich zginą, stopią się w wieczności tęsknot; łódka, co w zmierzchu ginęła, wykwita czerwoną plamą, nabiera życia, kłuje oczy, staje się czymś niezmiernie ważnym w tym zmierzchłym zamęcie i zaniku barw, bo na niej spełni się święte misterium, stopienie się dwóch ciał w jedno. ["]

I naraz po przeczytaniu tego artykułu rozjaśniło się wszystkim w głowie i w oczach, na wystawie zaroiło się od znawców, wszyscy rozmawiali już teraz głośno i śmiało o krzyczących chmurach, o białej plamie sukni i o czerwonej plamie łódki, na której miało się odbyć tajemnicze misterium, wszystkim wszystko stało się teraz ogromnie zrozumiałym, nawet młode pensjonarki popisywały się ostentacyjnie świadomością tych plam i patrzały z góry, z pewnym rodzajem politowania na tych, którzy tego nie rozumieli. Publiczność, rojąca się tłumnie koło obrazu, podzieliła się niejako na dwa obozy, takich, którzy naiwnie przyznawali się, że nic nadzwyczajnego nie widzą w tym obrazie, ale takich było bardzo mało, i na takich, którym tajemnice i piękności tego obrazu nie były obce, a ta większość stanowiła rodzajarystokracji artystycznej i z bezwzględną zarozumiałością narzucała swoje zdanie innym tak dalece, że kiedy jakiś pan, nie podzielający tych zachwytów, ośmielił się zrobić złośliwą uwagę, że byłoby może nierównie ciekawym i bardziej zajmującym, gdyby malarz od razu był namalował owo stopienie się dwóch ciał, ochrzczono go mianem kretyna, idioty, a oburzenie powstało tak wielkie na niego za taką profanację sztuki, że biedaczysko musiał się wynieść z wystawy, unikając gniewnych spojrzeń, którymi na niego jak sztyletami rzucały rozjątrzone entuzjastki. Cała olbrzymia większość wrzała uniesieniem nad oryginalną pięknością tego "miniaturowego arcydzieła", "tej perełki" wystawy, a na Matejki Grunwald, na Świeczniki chrześcijaństwa Siemiradzkiego i inne obrazy, wiszące obok, poglądała z pogardą i lekceważeniem. Płeć piękna, porwana entuzjastycznym zapałem, kwiatami obrzuciła obraz, a pani Hortensja, która była główną inicjatorką tej owacji, złożyła wieniec z szarfami i napisem u stóp adorowanego obrazu, dla wyrażenia czci i hołdu dla jego autora.

To niebywałe powodzenie miało bardzo doniosłe następstwa dla sztuki malarskiej, stworzyło bowiem nową szkołę, gdyż inni malarze, widząc jak ten rodzaj przypadł bardzo do gustu publiczności, porzucili dotychczasowy sposób malowania a wzięli się do obrazów

symboliczno-nastrojowych. Z drzew porobiono jakieś potworne wiedźmy, czarownice z powichrzonymi, rozkudłaczonymi włosami, powyginanymi rozpaczliwie gałęziami i zakończonymi kościstymi palcami i szponami, w krzakach poumieszczano dziwaczne potwory, z bazyliszkowymi ślepiami, żmije i jaszczurki o rysach przeraźliwie powykrzywianych.

Zaczęto malować kobiety z tygrysimi łapami, tęczowymi skrzydłami, apokaliptyczne ptaki, jakich w żadnej historii naturalnej znaleźć nie można - słowem, istne rebusy, przed którymi inteligentna publiczność zatrzymywała się w poważnym skupieniu, męcząc mózgi nad odgadywaniem tych zagadek. Malowano krajobrazy z pomarańczową trawą, czerwonymi drzewami, niebieskimi liściami - wysilając się na najefektowniejsze orgie kolorów i nieprawdopodobne kształty. W portretach wysilano się znowu na coraz oryginalniejsze pomysły, na malowanie cętkami świetlanymi, kleksami, kropkami, kreskami. Tu znowu próbowano odtwarzać jakieś wizje, senne marzenia, chorobliwe majaczenia rozkiełznanej wyobraźni. Im który obraz był dziwaczniejszy, im mniej zrozumiały, tym większe budził zajęcie, tym większe ściągał tłumy ciekawych i publika tak się przyzwyczaiła do tych oryginalnych, ekscentrycznych pomysłów, tak oswoiła oczy z przesadą efektów kolorystycznych, że obojętnie przechodziła około obrazów porządnie rysowanych, dobrze malowanych, przedstawiających zwykłych ludzi, naturalne drzewa, prawdziwe zwierzęta - nie zwracała prawie na to uwagi, to jej już nie bawiło. Moda szukała czegoś nadzwyczajnego. Pragnęła nowości.

To samo działo się z literaturą. W pogoni za coraz nowymi formami, w poszukiwaniu coraz to nowych wyrazów, młodzi poeci pogubili sens, etykę, zdrowy rozum, że go nieraz mimo największego trudu odszukać nie można było.

Ciocia przy takiej lekturze doznawała zwykle szalonej migreny i to już tak regularnie, że jak tylko przyszedłem do niej i zastałem ją z zawiązaną głową albo z proszkiem antipiryny, na pewno już mogłem przysiąc, że czytała jaki nowomodny sonet albo nowelkę z poprzekładanym sztucznie szykiem wyrazów i najkarkołomniejszymi porównaniami.To jeszcze szczęście, że ci panowie pisali nowelki o piętnastu lub dwudziestu wierszach najwyżej - z ogromnymi pauzami, zaczynając każde zdanie od początku wiersza, bo gdyby nie to, to biedna ciocia, która koniecznie chciała choć tak piąte przez dziesiąte zapoznać się z tą nową literaturą,

żeby nie stracić opinii inteligentnej kobiety - mogłaby była przypłacić tę swoją zachciankę zapaleniem mózgu albo zupełną utratą rozumu.

Sam znałem jednego faceta, któremu od czytania tych rozmaitych dekadenckich utworów tak się w głowie pomięszało, że go musiano potem zamknąć w domu wariatów, gdzie po całych dniach nic innego nie robił, tylko targał różne gazety na pojedyncze wyrazy, mięszał je ze sobą i wyjmując potem jeden po drugim na chybił trafił, układał z tego artykuły i posyłał do Dyziowego pisma.

I dziwna rzecz, że te jego mięszaniny drukowano w dobrej wierze, zachwycano się nawet ich oryginalnością i dopiero doktór szpitalny ostrzegał redakcję, że to są wariackie kompozycje chorego na umyśle człowieka.

Dyzia ten fatalny wypadek nie zdekoncertował wcale, wytłumaczył go sobie maksymą, że "les extrêmes se touchent", że filisterskie społeczeństwo, które nienawidzi głębin ducha, wszystko, czego pojąć nie może, nazywa szaleństwem, i święcił dalej swoje tryumfy literackie, kontent niezmiernie z tego, że oryginalne płody młodego pokolenia biorą górę nad zapleśniałą rutyną dawnych pisarzy, którzy się już przejedli publiczności i przeżyli.

Licząc na takie olbrzymie powodzenie nowych kierunków, nosił się nawet z myślą wystawienia na scenie krakowskiej swojej symfonii dramatycznej, ale dyrektor zwlekał jakoś z wprowadzeniem tej nowości na scenę, tłumacząc mu, że publiczność krakowska nie jest jeszcze dostatecznie dojrzałą do ocenienia tego utworu, że trzeba ją dopiero przygotować do tego przez cały szereg innych nastrojowych dramatów, które dawał właśnie w tym czasie.

Dyzio, który nie miał cierpliwości czekać tak długo, zdecydował się wystawić swój dramat amatorskimi siłami na dochód stowarzyszenia pracy i oszczędności kobiet i postanowił zamiar swój doprowadzić do skutku z pomocą cioci.

VI.

Ciocia bowiem, jak to już wspomniałem, była prezesowątego stowarzyszenia, do którego należała także pani Locia i inne panie eleganckiego świata, a Dyzio był sekretarzem.

Celem tego stowarzyszenia było popieranie pracy kobiet,

wyszukiwanie dla nich nowych źródeł zarobkowania, ułatwienie zbytu wytworów tej pracy, a z drugiej strony nakłanianie pań do zaprowadzenia wszelkiej możliwej oszczędności w wydatkach na utrzymanie domu, na stroje, meble itd.

Stowarzyszenie to właściwie istniało już od roku i było już należycie zorganizowane; nie mogło jednak jeszcze zdobyć się ani na jedno posiedzenie dla braku kompletu. Wszystkie panie bowiem, należące do wydziału, nie wyjmując mojej cioci, były tak zajęte to balami w karnawale, to rautami w poście, to kwestą wielkanocną, to wyścigami w lecie, loteriami po ogrodach na różne cele filantropijne, a wreszcie wyjazdem do wód miejscowych i zagranicznych dla ratowania zdrowia, że nie miały nigdy czasu zejść się razem iułożyć jakiś plan swojej działalności.

Wprawdzie niektóre z tych pań gorętsze i nieciepliwsze, nie czekając na sesje i zebrania same na własną rękę zaczęły pracować i krzątać się, a pani Locia np. od razu posprzedawała za bezcen wszystkie jedwabne suknie i posprawiała sobie same wełniane i płócienne, które - nawiasem mówiąc - dwa razy więcej kosztowały z powodu różnych ozdób szmuklerskich i wybrednych dodatków; ciocia wzięła się do zbierania marek pocztowych, łebków od cygar, skrawków różnych materii, z których potem miały się zszywać dywaniki, uczyła się malować na pluszu i atłasie, rysując ptaki i kwiaty z pomocą kalki, wyrabiała ramki ze skóry, patarafki, pantofelki na zegarki i inne przedmioty, z czego obiecywała sobie znaczne dochody; ale te wszystkie pojedyncze usiłowania, przerywane co chwila różnymi towarzyskimi obowiązkami i zajęciami, nie dawały takich widocznych rezultatów, z którymi by można było wystąpić publicznie.

Tu trzeba było rozpocząć pracę zbiorową, wspólnymi siłami, pracę systematyczną pracę na serio, a do tego trzeba było przede wszystkim pieniędzy, pieniędzy na opłatę nauczycieli, na założenie warsztatów, sklepów itd. Należało więc przede wszystkim postarać się o fundusze, a tych dostarczyć miało przedstawienie w teatrze, na które miał się złożyć chór akademicki, popis jakiegoś znakomitego skrzypka, przejeżdżającego przez Kraków z Portugalii do Petersburga, śpiew uczennicy konserwatorium paryskiego i wreszcie symfonia dramatyczna Dyzia W czarnej nocy, która miała być - jak mówiono - punktem kulminacyjnym i główną atrakcją wieczoru.

O tej symfonii mówiono już na parę tygodni przedtem w salonach, po

kawiarniach, na prywatnych rautach i pisano nawet w gazetach, szczególniej w tych, z którymi Dyzio był w bliższych stosunkach, jako o czymś nadzwyczajnym, co miało stanowić epokę, zupełny przewrót w sztuce dramatycznej. Sam Dyzio rozpowiadał wszystkim, że "filistrzy zbaranieją", jak zobaczą coś, co przechodzi miarę ich szablonowych wyobrażeń o teatrze. Afisze zapowiadały, że to będzie przedstawienie tylko dla bardzo wykształconej i wybrednej publiczności, co było niemałą zachętą do kupowania biletów, bo każdy chciał być zaliczonym do inteligentnej publiczności, szczególniej młodzież gimnazjalna i płeć piękna Mojżeszowego wyznania.

Niezależnie od tej zręcznej reklamy panie komitetowe na własną rękę zajęły się rozprzedażą biletów, wciskając je parforce znajomym i nieznajomym, na ulicy, po sklepach, w kościele, na zebraniach towarzyskich, gdzie tylko mogły.

W ten sposób powodzenie przedstawienia było zapewnione i Dyzio stał się bohaterem chwili. Chodził po ulicach jak tryumfator, patrząc z góry na ten szary tłum zwykłych śmiertelników, który za kilka dni miał uderzyć czołem przed jego wielkością. Nie mógł doczekać się tej chwili.

Niecierpliwość gnała go co wieczór do teatru, w którym niezadługo miał zapanować wszechwładnie, niepodzielnie, a do którego już teraz miał wstęp wolny, jako autor, rozsiadał się na wszystkich nie zajętych krzesłach, pokazywał się w pustych lożach w różnych pozach, en face, w profilu, z tyłu, żeby się daćpoznać zawczasu z różnych stron publiczności, odbywał na korytarzu konferencję z kapelmistrzem, z maszynistami za sceną, z dekoratorem, inspicjentem, chodził w antraktach za kulisy, do garderób aktorek, czując się wszędzie jak u siebie, jak król w swoim królestwie.

W dzień przedstawienia zjawił się u mnie przed siódmą we fraku i białym krawacie i oświadczył mi, że ma swoją lożę i że mnie zaprasza do tej loży, bo chce mieć kogoś przy sobie, który by dla niego był skalą wrażenia, jakie symfonia jego robić będzie na widzach, i że ja wydaję mu się najodpowiedniejszym do tego.

Podziękowałem mu serdecznie za to odznaczenie, jakim mnie zaszczycić raczył, i kończyłem się co prędzej ubierać.

- Nie masz się czego spieszyć - rzekł, kładąc się niedbale na sofie i zapalając z flegmą papierosa - jest jeszcze dość czasu, bo moje dzieło idzie na sam koniec jako korona całego przedstawienia. Przedtem jeszcze będzie się popisywać jakiś skrzypiciel, jakaś śpiewaczka i ktoś tam

jeszcze, co możemy śmiało opuścić. Radziłem naszym paniom, żeby nie sprowadzały tego niepotrzebnego balastu, bo to tylko koszty powiększa; ale twoja ciocia uparła się, że to konieczne, że są tacy, którzy przepadają za takim rzępoleniem i wyciem; więc uczyniono zadość rutynie, zwyczajowi. Zanim się załatwią z tymi czopkami, to potrwa przeszło godzinę, mamy więc jeszcze dosyć czasu.

Wstał i przechadzał się po pokoju, potem usiadł w fotelu i rozpierając się w nim tak, że zdawało się, iż poręcze i boki rozsadzi, zaczął spowiadać się przede mną z różnych pomysłów do dramatów nastrojowych, jakie mu wirują po głowie.

Mówił, że ma przeczucie, iż niedługo już tego jego kołatania się po świecie, bo duch pożera szybko wątły organizm jego i trawi go, że pożyje co najwyżej kilka lat, a przez ten czas ma jeszcze tyle do zrobienia na świecie, bo chciałby zostawić po sobie przynajmniej z jakich dwadzieścia utworów, które by pamięć jego uwieczniły w literaturze i przekazały potomności. Cedził słowa wolno z pozornym spokojem i obojętnością, jednak widziałem, że gorączka oczekiwania nurtowała go, bo od czasu do czasu spoglądał na zegarek, zrywał się z fotela i niespokojnie chodził po pokoju. Nie mógł doczekać się ósmej i rzekł:

- Jedźmy już, może tam jaki numer programu wypuszczono. Nie chciałbym się spóźnić. Jedźmy, już czas.

No i pojechaliśmy. Ale pokazało się, żeśmy przyjechali za wcześnie, że jeszcze śpiewaczka nie wytrylowała swojej arii z Triaviaty, a potem jeszcze miał być chór akademicki. Dyzio skrzywił się niezadowolony i dla skrócenia czasu zabrał mnie za kulisy, gdzie - jak mówił - miał dać jeszcze parę instrukcji aktorce, grającej główną rolę. Mnie kazał zatrzymać się przed drzwiami jej garderoby, bo nie chciał, abym ją widział przedtem, aż dopiero na scenie, żeby sobie niepsuć efektu pierwszego wrażenia.

Konferencja trwała dość długo, a instrukcje dawane artystce musiały być bardzo poufne, bo na matowej szybie drzwi widziałem dwa cienie ciągle w jedną złączone całość.

Nie chcąc być niedyskretnym, odszedłem trochę dalej w głąb korytarza, po którym przesuwali się w milczeniu statyści poprzebierani za jakieś cienie, upiory, widma, sowy, nietoperze i tym podobne widziadła nocne, ze sceny zaś słychać było potężny śpiew chóru akademickiego i widać było przez uchylone drzwi szerokie bary, grube wąsy i białe rękawiczki panów akademików, obwieszczających grubymi

głosami, że "do mamy lecą, do mamy". Był to chór z Dziadów Moniuszki, po skończeniu którego Dyzio dopiero wyszedł z garderoby czerwony trochę na twarzy, a biały od pudru na fraku, pobiegł jeszcze na chwilę na scenę dla przypilnowania maszynistów, ustawiających dekoracje, a wreszcie zjawił się przy mnie i chwytając mnie drżącą z wewnętrznej emocji ręką, rzekł:

- Chodźmy.

Weszliśmy do loży, gdzie równie jak w całym teatrze panowała zupełna ciemność, a cała publiczność pogrążona w tym zmroku przyćmionego światła przedstawiała się jak majaczące niewyraźnie widziadła, jak zamazane kolorowe plamy. Scena zasłonięta była nie zwyczajną kurtyną, ale jakimś czarnym kirem, który robił grobowe, ponure wrażenie, a za kurtyną odzywały się w dali przytłumione dźwięki muzyki, coś jak marsz pogrzebowy, jak organy kościelne.

- A co? - zapytał mnie Dyzio tryumfująco - prawda, jak ta ciemność imponuje, jak ona bierze przemocą za łeb uwagę widza, jak każe mu zapomnieć o całej głupiej, banalnej powszedniości życia, o idiotycznych gębach filisterskiej publiczności, o wyfiokowanych, wybrylantowanych elegantkach, jak skupia i nastraja uwagę na poważny ton?

Te słowa Dyzia przerwał jakiś głos kobiety z galerii:

- Wipraszam sobie taką poufałoszcz, niech pan da pokój, bo ja tego nie lubię.

Cała galeria buchnęła serdecznym śmiechem. Jedni bili brawo, drudzy sykać zaczęli, a Dyzio był oburzony tym niespodziewanym intermezzem, podejrzewał w tym intrygę zawistnych literatów, chciał iść po komisarza, żeby kazał aresztować przeszkadzających widowisku, ale go wstrzymało powolne, tajemnicze rozsuwanie się czarnej kurtyny.

Niepokoje i gadania ucichły, a uwaga wszystkich skierowała się na scenę, gdzie także panowały nieprzebite okiem ciemności, wśród których z trudnością można było rozeznać jakieś grupy drzew, jakieś niewyraźne potwory, gady, widma, w których z trudnością poznawałem widzianych przed chwilą za kulisami statystów. W górze zaś, gdzie prześwietlała odrobina jasności, jakby światła księżycowego za chmurami, fantastyczne obłoki, groźne, straszne przelatywały, niby rozhukane Walkirie, spieszące do Walhalli.

- No, cóż? Jakież wrażenie robi to na tobie? - dopytywał się cichym szeptem Dyzio, nachylony do mego ucha tak, że czułem ruchy jego

warg.

- Bardzo dobrze - odrzekłem, wytężając oczy i słuch w naprężonym oczekiwaniu, co dalej będzie.

Długi czas nic nie było, tylko te tajemnicze niespokojne ruchy potworów na ziemi i obłoków w górze, potem i drzewa zaczęły się ruszać i wyginać gałęzierozpaczliwie, jakby załamywały ręce i biadały nad czymś, i równocześnie dał się słyszeć szelest liści, szum wiatru, jakieś ponure szmery w czarnych rozpadlinach skał, jakieś długie, przeciągłe jęki w powietrzu.

- Co to tak jęczy i narzeka? - spytałem cicho Dyzia.

- Czy ja wiem; może trawy, może drzewa, może duchy - natura cała, wszystko, co cierpi, co tęskni, odzywa się wśród takiej nocy czarnej, przepaścistej.

Z wolna między te zagadkowe szmery i jęki wplątał się jakiś metaliczny głos, zrazu słaby i niewyraźny, potem coraz silniejszy, potężniejszy, aż odezwał się wyraźnie jękiem dzwonów kościelnych gdzieś z oddali, a równocześnie ciemna przestrzeń nocy zaczęła się rumienić krwawą zorzą, która rozpalała się coraz to jaśniejszym płomieniem.

- Co to? Pali się? - spytałem znowu.

- Zdaje się - odrzekł Dyzio zagadkowo, dwuznacznie, jak Pythia, a razem z zimną nieubłaganą obojętnością, jak przeznaczenie.

Wśród tego na tle krwawej łuny wyrosła, jakby spod ziemi, jakby z cieniów nocy jakaś postać niewieścia, w czarne spowita szaty.

- Co to za kobieta? - spytałem. - Co ona ma przedstawiać?

- To, co widzisz, postać kobiecą, może boginię nocy, może wcielenie nocnych snów, marzeń, tęsknot i niepokojów, może ideę kobiecości, czyja wiem? Wy, filistrzy, chcielibyście od razu mieć cały paszport w rękach, wiedzieć, kto, co, jak się nazywa, skąd przybywa, czym się trudni, a przecież tyle rzeczy jest niezrozumiałych, nieodgadnionych w świecie, których wasz głupi mózg nigdy nie dosięgnie, nie pozna, nie zmierzy. A teraz patrz - mówił dalej, przysunąwszy się jeszcze bliżej do mnie - jak ta krwawa aureola kobiecości blednie, roztapia się w błękitne przezrocze, rozsnuwa się pajęczą przędzą księżycowych promieni i staje się królewskim płaszczem, utkanym milionami gwiazd, a u stóp niewiasty niby kwiat z poddańczo pochyloną głową czarna sylwetka mężczyzny o Herkulesowych kształtach wyciąga dłonie do niej.

- Aco on robi? - dopytywałem się ciekawie.

- Czyja wiem, może błaga o coś, może rozpacza, może wciąga pożądliwe ramiona, aby ją objąć w uścisku i spalić ogniem rozigranych chuci.

- No, ale dlaczegoż nic się nie dzieje, dlaczego oni nic nie mówią?

- Ha, ha, stara rutyna odzywa się przez ciebie. A co mają mówić, może zwietrzałe dowcipy z dawnych komedii i fars, może miłosne wyznania romantycznej szkoły. W tym właśnie nasza nowość, nasza oryginalność, że tutaj nic się nie dzieje, nic się nie mówi, a jednak robi wrażenie - kolosalne, przejmujące do szpiku kości. Bo to symfonia dramatyczna, gdzie idzie o wrażenie, o nastrój, o tę mistyczną grę duszy artysty na nerwach publiczności.

Jakby dla potwierdzenia tych słów Dyzia jakiś jegomość na parterze ziewnął sobie szeroko, przeciągle. Dyzia to zupełnie nie zdekoncertowało.

- Widzisz, to nerwowe, czysto nerwowe ziewanie. Ja to znam. Wszystkie osoby stojące na niskim stopniu kultury, naturygrube, proste, w ten sposób zdradzają swoją klęskę moralną, swój upadek w walce z duchową potęgą. Mój Azor także tak ziewa, gdy zmuszony jest słuchać muzyki, której nie znosi. To właśnie jest zwycięstwo ducha nad materią.

Wśród tego objaśnienia na scenie zaszła zmiana. Cień mężczyzny oddalił się z oznakami gwałtownej rozpaczy czy gniewu i roztopił się w ciemnościach nocy, kobieca zaś postać, gdy wszystkie ognie i światła koło niej pogasły, gdy w nocnej ciszy przekwitł ostatni dźwięk(wyrażam się słowami Dyzia), smutna i cicha otuliła się w mroki jesiennych mgieł, rozwiana w cichych pieśniach fal, a morze ciemności układło się u jej stóp, obejmowało ją senną pieszczotą i niosło ku nieznanym brzegom.

Wtem dał się słyszeć strzał tak nagły, tak niespodziewany, że większa liczba kobiet krzyknęła mimo woli z przestrachu, a wiele zemdlało i musiano je wynosić z teatru i trzeźwić, co sprawiło zamęt i niepokój między publicznością. Przez jakiś czas słychać było tylko otwieranie drzwi, ruch mężczyzn ratujących zemdlone, szorowanie nóg, szmery i lamenty, a Dyzio słuchał tego wszystkiego z podniesioną głową, jak tryumfator panujący nad wzburzonym tłumem i zwracając się do mnie, odezwał się zadowolony:

- Aco? Prawda, jaki szalony efekt? Jakie piorunujące wrażenie?

Byłem tego pewny.

- Ale co miał znaczyć ten strzał? Któż to strzelił? Może to ten biedak się zastrzelił z rozpaczy, że niewiasta nie dała się przebłagać?

- Może, a może nie. Zostawiam to zupełnie domyślności widza, niech sobie to tłumaczą jak chcą, mnie szło tylko o efekt, a efekt, przyznasz sam, był kolosalny. Czekaj, jeszcze nie koniec - zawołał, zatrzymując mnie, gdy wraz z innymi zacząłem zabierać się do wyjścia. - Czemu to bydło wychodzi? - dodał, patrząc z wysokości loży na tłum ruszający się - przecież jeszcze marsz pogrzebowy.

I rzeczywiście za kulisami odezwały się ponure rytmiczne tony marsza pogrzebowego, wśród którego czarna kurtyna powoli zasuwać się zaczęła z jednej i z drugiej strony, potem spadła na dół główna kurtyna i błysnęły w lampach światła elektryczne, które uradowana publiczność przyjęła głośnymi oklaskami, radując się, że wreszcie po tak długich ciemnościach zobaczyła światło.

Dyzio wziął te oklaski do siebie i kłaniał się za nie z loży, a potem wyszedł jeszcze na proscenium, gdzie wręczono mu cztery wieńce z wstęgami i z napisami. Jeden był od cioci, jeden od pani Hortensji, jeden od pani Loci, a jeden od Towarzystwa pracy i oszczędności kobiet.

Dyzio przyjmował te oznaki "publicznego" hołdu i uznania z poważną obojętnością, dziękując za nie po angielsku krótkim skinieniem głowy, a ja tymczasem, korzystając ze światła, poszedłem odszukać ciocię, której z powodu panujących ciemności dotąd nie spostrzegłem. Ale pani Hortensja, którą spotkałem na korytarzu jak biegła uściskać autora za jego arcydzieło, którym była zachwycona, oczarowana, powiedziała mi, że cioci zpowodu zbyt silnych wrażeń zrobiło się niedobrze i musiano ją odwieźć do domu.

Zaniepokojony pobiegłem do jej mieszkania, gdzie zastałem męża chodzącego po salonie w wielkim wzburzeniu dużymi krokami.

- Coście wy tam, u sto diabłów, zrobili mojej żonie w tym teatrze - zawołał, ujrzawszy mnie wchodzącego - od czasu jak wróciła ciągłe spazmy, płacze, że musiałem wołać doktora.

- Zdenerwowała się zapewne sztuką.

- Ato kłaniam uniżenie za taką przyjemność, żebym ja miał po to do teatru chodzić, żeby się choroby nabawić. Ci panowie, co teraz piszą sztuki, to chyba są w zmowie z doktorami, żeby im pacjentów napędzać.

Pokazało się na drugi dzień, że nie tylko ciocia jedna odchorowała tę sztukę, że było więcej takich pań, które wróciwszy do domu, musiały

zażywać to brom, to krople laurowe, to inne środki uspokajające. Mężowie byli wściekli i oburzeni, a Dyzio nie posiadał się ze szczęścia, że tyle hałasu i zamięszania narobił swoją sztuką. Był to dla niego triumf niemały, że bez słów, bez akcji, bez żadnych praktykowanych dotąd środków wywołał taką sensację, że tyle mówiono i pisano o jego sztuce.

Ale drugie przedstawienie rozwiało te złudzenia, bo w teatrze były przerażające pustki, co Dyzia, który przyszedł powtórnie do teatru napawać się tryumfem, tak zdekoncertowało i oburzyło, że poprzysiągł sobie nie pisać już nic więcej dla takiej idiotycznej publiczności, która jego arcydzieł zrozumieć i ocenić nie jest w stanie.

Dodać tu jeszcze muszę, że Towarzystwo "pracy i oszczędności" także nie zrobiło świetnego interesu na sztuce Dyzia, bo jakkolwiek dochód z pierwszego przedstawienia wraz z naddatkami był dość znaczny, to jednak koszta sprowadzenia skrzypka, śpiewaczki, malowania nowej dekoracji, najęcie sali, muzyka, wieńce, służba, wyniosły tyle, że po obliczeniu tych wydatków pozostał czysty dochód w kwocie dwóch reńskich i 34 krajcarów.

Z taką sumą niepodobna było cośkolwiek rozpoczynać i dlatego sprawę działalności kobiet odłożono znowu na czas późniejszy.

VII.

Przez wystawienie sztuki Dyzio zyskał to tylko, że jako autor dramatyczny miał teraz wolny wstęp do teatru i za kulisy. Korzystał z tego prawa w całej pełni i po całych dniach przesiadywał w teatrze na próbach, na przedstawieniach i wszedł w bliższe stosunki z personelem teatralnym.

- To inni ludzie - mówił do mnie zachwycony - inny świat, o którym nawet pojęcia nie mają te kretyny, te żółwie filisterskie, łażące udeptaną drogą codziennych przyzwyczajeń, zajęć i obowiązków. Tu każda nowa sztuka przerzuca aktorów w inne sfery społeczne, wciela ich w najrozmaitsze postacie, daje możność tworzenia coraz to odmiennych typów, każdy wieczór w teatrze to turniej średniowieczny o względy tej kapryśnej królewnej, co się publicznością zowie, o uznanie krytyki.

Takie życie - to rozumiem. Jest w nim ruch, rozmaitość, są wzruszenia, obawy, niepokoje i radość z tryumfów, a przy tym wszystkim jaka swoboda wstosunkach koleżeńskich, jaka łatwość we wzajemnej

wymianie uczuć, jakie lekceważenie form i zwyczajów filisterskiej przyzwoitości, a zarazem jaka prawdziwa artystyczna obojętność o przyszłość, o to, co jutro przyniesie.

Dyzio był tak zachwycony barwnym kalejdoskopem tego zakulisowego życia, że byłby chętnie wstąpił sam do teatru, jako czynny członek tej artystycznej drużyny, gdyby nie to, że utykał na nogę, co mu przeszkadzało do grywania ról bohaterskich, do których czuł największą ochotę i powołanie. Pocieszał się jednak tym, że czasem mógłby przy swojej inteligencji wyrobić się na dobrego reżysera i w tym celu zaczął czynić odpowiednie studia, pozawiązywał bliższe stosunki z teatrem dla nabrania rutyny i doświadczenia, a przede wszystkim zajął się artystycznym wykształceniem aktorki, która w jego symfonii grała główną rolę.

Zajmowała ona dotąd podrzędne stanowisko na scenie; ale Dyzio utrzymywał, że to jest materiał, z którego wiele da się zrobić, bo ma wszystkie po temu warunki, a przede wszystkim wspaniały wzrost, klasyczne rysy, posągowe kształty, palące spojrzenie czarnych, niesłychanie wymownych oczów, białe, równe, gęste ząbki i usta, według wyrażenia się Dyzia, jakby stworzone do pocałunków. Brak jej tylko było talentu i inteligencji, ale Dyzio zapewniał, że te braki da się usunąć, gdy nad nią czas jakiś sumiennie popracuje, i że to będzie zadaniem jego życia, ambicją jego, wyrobić z tego materiału jeżeli nie pierwszorzędną, to przynajmniej wybitną artystkę.

Zabrał się do tego con amore, poświęcał jej wszystkie chwile wolne od zajęć literackich, przesiadywał całymi dniami w jej domu, towarzyszył jej na spacerach i siadywał obok niej w krzesłach w teatrze, gdzie właśnie i ja miałem sposobność ją poznać.

Prawdę mówiąc, mnie ona tak bardzo nie zachwyciła swoją pięknością, bo przy wszystkich warunkach zewnętrznych miała pewną trywialność w zachowaniu się, pretensjonalność w ruchach i wyrafinowaną zimną kokieterię. Uważałem, że rozmawiając z Dyziem, równocześnie posyłała oczami wyzywające, śmiałe spojrzenia do loży paniczów, którzy celowali na nią swoje lornety, jakby armaty oblężnicze. Raziła mnie także kolekcja brylantów, jakimi była obwieszona niby wystawa jubilerska. Wprawdzie Dyzio mnie objaśnił, że wszystkie te kosztowności pochodziły od jakiegoś bogatego wuja, który się nią opiekował, mimo to nie podobało mi się takie wystawienie na pokaz wszystkiego, co miała. Zdradzało to brak gustu i próżność.

To wszystko obniżało jej wartość w moich oczach i odpychało od niej. Za to jej towarzyszka, jasna blondynka o kędzierzawej grzywce i fiołkowych oczach, zajęła mnie bardzo. Delikatna jej i drobna twarzyczka miała prawie dziecinny jeszcze wygląd i skromność młodej pensjonarki, zażenowanej i onieśmielonej nieco w męskim towarzystwie.

Od Dolcia dowiedziałem się, że to była także kandydatka na artystkę, że pochodzi z dobrej familii, że przybyła z Warszawy starać się o debiut w jakiej naiwnej roli, bo w rolach takich występowała już w teatrach amatorskich z wielkim powodzeniem i to ją skłoniłodo wstąpienia do teatru, gdyż była sierotą i zmuszoną była zarabiać na siebie.

Panna Mima(było to imię brunetki Dyziowej) przygarnęła ją do siebie i zajęła się nią, bo znała ją z Warszawy jeszcze i wiedziała o jej przykrym położeniu materialnem; więc przez wrodzoną dobroć serca, jak mówił Dyzio, chciała jej w ten sposób przyjść z pomocą i zarazem mieć z niej towarzyszkę i przyjaciółkę. Mieszkały więc razem, odnajmując pokój od jakiegoś diurnisty z sądu, którego żona stołowała je u siebie.

Wszystkich tych szczegółów biograficznych udzielił mi Dyzio, gdyśmy w antraktach poszli do bufetu, i usposobił mnie nimi tak życzliwie dla młodej debiutantki, że kiedy wróciliśmy potem do teatru, nie spuszczałem jej prawie z oka, obserwując z wielkim zainteresowaniem. Musiała to odczuć instynktownie, bo mimo woli zwróciła oczy parę razy w moją stronę i spotkawszy się z moim wzrokiem, spuściła je wstydliwie i zarumieniła się po uszka.

Podobała mi się ta jej wstydliwość, podobało mi się jeszcze więcej, że ani razu nie spojrzała w lożę kasynową, z której jeden z panów, blondyn z dużym wąsem, obserwował ją uparcie przez lornetkę przez cały prawie akt.

Znałem tego aroganckiego bufona, był to jakiś zrujnowany panek ze wschodniej Galicji, który przez protekcje i znajomości dostał się na urzędnika do jednej z finansowych instytucji, bywał w wielu towarzystwach, szczególniej tam, gdzie go pociągały piękne twarzyczki, i uchodził za wielkiego donżuana. Toteż oburzała mnie jego bezczelność, z jaką prześladował mojąblondynkę swoimi spojrzeniami, i miałem ochotę zrobić mu za to awanturę, gdyby nie refleksja, że nic nie upoważniało mnie do tego, bo panna Fifijka(tak nazywała się owa blondynka) nie była nawet moją znajomą, gdyż nie byłem jej jeszcze po formie przedstawiony.

Dopiero po skończeniu sztuki Dyzio zaproponował mi, abyśmy obie te

panie odprowadzili z teatru.

Przyjąłem chętnie tę propozycję, przeczuwając, że ów donżuan będzie z pewnością czekał w przedsionku i zechce może zbliżyć się do Fifijki.

Po jego bezczelnym zachowaniu się mogłem się tego spodziewać, toteż jeszcze przed wyjściem z teatru, przy odbieraniu rzeczy z garderoby, kazałem Dyziowi przedstawić się tym paniom i poprosiłem je o pozwolenie odprowadzenia się, podając co prędzej ramię Fifijce, żeby mnie kto nie uprzedził.

Przeczucia moje sprawdziły się. Donżuan czekał już przed teatrem. Przeszedłem mu pod nos prawie z miną tryumfującą, prowadząc z dumą Fifijkę. Zrzedła mu mina, gdy to zobaczył, ukłonił się tylko lekkim dotknięciem kapelusza pannie Mimi, którą widocznie znał już przedtem, i poszedł jak zmyty między tłum wychodzących osób, a my odeszliśmy w przeciwną stronę.

Przy pożegnaniu przed domem Mimi zaproponowała, czy nie wstąpilibyśmy do niej na herbatę, bo jeszcze dość wczesna pora.

Rozumie się ,że z chęcią przyjąłem zaproszenie, które mi pozwalało przepędzić jeszcze z godzinę w towarzystwie Fifijki i poznać ją bliżej.

Nie była to wprawdziepora do składania pierwszej wizyty, ale Dyzio uprzedził mnie, że w artystycznym świecie nie zważa się na takie konwenanse światowe, że to jest inny świat, inni ludzie, nie robiliśmy sobie więc skrupułów w tym względzie.

Do tego jeszcze ciągnęła mnie ciekawość. Nigdy bowiem dotąd nie miałem sposobności zbliżyć się do sfer teatralnych, nie byłem w mieszkaniu żadnej aktorki; była to więc dla mnie nowość, która mnie pociągała urokiem nieznanych mi całkiem wrażeń. Toteż, idąc po schodach pod rękę z Fifijką, doznawałem wrażenia niezwykłego; jakbym sięgał po jakiś zakazany owoc i drżałem tak ze wzruszenia, że aż Fifijka zapytała mnie naiwnie, czy mi nie zimno, że mam takie febryczne drżenie rąk, co rozśmieszyło wszystkich, bo to był koniec kwietnia i wieczór ciepły, prawdziwie wiosenny.

Gdyśmy weszli do pokoju, od którego drzwi otworzyła Mimi kluczem, który miała przy sobie, uderzył mnie silny zapach perfum i hiacentów, które widać było w oknie przy mdławym świetle nocnej lampy wiszącej u sufitu.

Ten tajemniczy zmrok, ten odurzający zapach w pokoju, biała pościel łóżek już rozebranych do spania, wprawiły mnie w takie jakieś rozkoszne

rozmarzenie, że stałem jak zahypnotyzowany na środku pokoju, rozglądając się mimowiednie w mieszkaniu, gdzie obok eleganckiego biurka, założonego rolami i przyborami toaletowymi, stała lustrzana szafa, na której drzwiach wisiały suknie, spódnice, przy niej kosz z garderobą, dalej kufry w sąsiedztwie kozetki obitej tureckim dywanem; a dalej przy oknie pianino w cieniu dużego rododendronu i deska do prasowania na poręczach prostych, drewnianych stołków.

Wyglądało to wszystko na skład rzeczy chaotycznie i bez ładu pomięszanych ze sobą, wśród których trudno się było zorientować.

- Tylko proszę się nie rozglądać bardzo i nie podpatrywać naszych sekretów - zawołała Mimi, zasłaniając prędko łóżka zielonym parawanikiem. - Niech panowie siadają, proszę. Zaraz będzie lampa i podadzą herbatę.

Jakoż wkrótce pojawiła się gospodyni z zapaloną lampą i zaczęła nakrywać do herbaty, wnosząc po kolei szynkę na talerzu, ułożoną drobnymi plasterkami, bułki, masło, pomarańcze. Fifijka przyniosła z komody pudełko z cukierkami i srebrną cukiernicę, a Mimi przez ten czas rozbierała się za parawanem i wyszła za chwilę przebrana w elegancki negliż, którego szerokie rękawy, rozcięte i przybrane koronkami, pozwalały podziwiać ponętny kształt jej białych rąk.

- Cóż? Jakże się tu panu podoba u nas? - spytała, siadając obok mnie. - Ciasno, prawda? To tylko chwilowo tak, bo od pierwszego przynajmujemy drugi pokój obok, a wtedy urządzimy się wygodniej. Czy pan woli mocną czy słabszą? - pytała dalej, nalewając herbatę. - A pan, panie Dyzio. No, cóż pan tak siedzisz odudziały i nic nie mówisz? Panie Dyzio, budzę pana.

Rzeczywiście Dyzio siedział w milczeniu, pożerając tylko oczami wspaniałe kształty Mimi, które przeźroczysty negliż nie dość dobrze zakrywał przed ciekawym wzrokiem. Przysiadła się do niego i próbowała go rozerwać,rozgadać, a ja tymczasem zwróciłem się do skromnej Fifijki, która tylko ciągle rumieniła się i spuszczała oczy przed moim wzrokiem, i próbowałem nawiązać z nią rozmowę.

Jako z mało znajomą szło mi to z początku trudno; ale Fifijka tak umiała słuchać, taką miała minkę potulną i przytulną zarazem, że ośmielony tym rozgadałem się wkrótce na dobre, szczególniej gdy wszedłem na temat, który ją najwięcej zajmował, i zacząłem mówić o sztuce, o jej przyszłym debiucie, o karierze artystycznej. Ona także wyspowiadała mi się ze swoich projektów i nadziei z dziecinną szczerością, radowała się,

że wśród ludzi obcych trafiła na człowieka, który od pierwszej chwili obudził w niej dziwne zaufanie, okazał życzliwość i sympatię, której ona tak potrzebuje.

Po pół godziny takiej rozmowy byliśmy już tak dobrze ze sobą, jakbyśmy się Bóg wie jak dawno znali, a zagadaliśmy się tak, że nie spostrzegliśmy nawet, jak i kiedy panna Mimi, nie mogąc widocznie ożywić rozmową milczącego Dyzia, zabrała go ze sobą do pianina i w łagodnym cieniu rododendronu, przebiegając niedbale palcami po klawiszach, opowiadała mu coś półgłosem i patrzała na niego rozkochanymi oczami. Niezadługo głos ich przeszedł w cichy szept, a twarze zbliżyły się tak do siebie, że nie można było dokładnie rozróżnić, czy to były szepty, czy pocałunki.

Nie wypadało mi podsłuchiwać, tym bardziej, że i moje uszy zajęte były melodyjnym głosem Fifijki, która mi opowiadała smutne dzieje swoich rodzinnych stosunków.

Dopiero silne uderzenia zegaru z Mariackiej wieży, który wśród ciszy nocnej wydzwonił dwunastą, ocuciły nas z tego rozkosznego zapomnienia i przypomniały, że pora odejść.

Fifijka, otuliwszy się szalikiem, wyszła za nami na schody, aby nam poświecić.

Z dołu jeszcze podniosłem na nią oczy, aby przypatrzyć się jej delikatnym rysom w rembrandtowskim oświetleniu świecy i przesłać jej ukłon na pożegnanie.

- No, cóż? - zapytał mnie Dyzio, gdyśmy się znaleźli na ulicy. - Jakże ci się podobało tu u nich? Co? To nie banalne, stereotypowe gęganie w naszych filisterskich salonach, prawda? Ale bo też mówiłem ci, że to inny świat, inne pojęcia, inny tryb życia, inne obyczaje. Cyganeria artystyczna w całym tego słowa znaczeniu. A ta Mimi... cóż to za kobieta. Nie masz pojęcia, jak ona działa na mnie. Każde dotknięcie jej ręki to jak uderzenie baterii elektrycznej. Każdy nerw je czuje, i krew po pulsach wali jak młotem, pali jak ogień. Ale bo też jaki to przepych rozkosznych kształtów, jakie błyskawiczne węże wiją się w jej czarnych oczach, pełnych mistycznych mroków, lubieżnego śmiechu, nienasyconych pragnień. Kiedy zatapiam się myślą w przepaściach jej sfinksowych oczów, krew zbiega mi do serca, usta niemieją zaciśnięte naporem gwałtownych pragnień, żądz, a wnętrzności ssie mi głód pocałunków. Miałbym wtedy ochotę rzucić się na nią opleść ją żelaznym uściskiem rozpalonych ramion. wgryźć sięustami w jej usta i spłonąć z nią razem od

żaru rozkoszy.

Słuchałem tych namiętnych wyznań Dyzia ze spokojem, refleksją, pewnym rodzajem politowania i poczuciem wyższości, gdyż moja skłonność do Fifijki nie miała ani odrobiny tej zmysłowości, jaką on dyszał cały. Było to uczucie spokojne, prawie ojcowskie i miałem jedno tylko pragnienie: zastąpić jej rodzinę, otoczyć opieką i życzliwością.

Nawet później, kiedy poznałem się z nią bliżej i bywałem prawie codziennym gościem u niej, kiedy te panie urządziły się tak, że każda miała swój osobny pokój i ja z Fifijką bywałem często sam na sam po kilka godzin, ucząc ją francuskiego języka, słuchając jej roli i odbywając z nią próby, nawet wtedy nie odważyłem się na żadne poufalsze zbliżenie się do niej, nie śmiałem pocałunkiem skalać jej niewinnych ustek - i co najwyżej w chwilach rozserdecznienia tuliłem ją do siebie jak siostrę i zaledwie pozwalałem sobie dotknąć ustami jej czoła lub włosów. Wystarczało mi to, że jestem przy niej, że mogę się nią opiekować i zrobić jej jakąś przyjemność lub przysługę.

Dowiedziałem się np. od Mimi, że lubiła ogromnie cukierki, więc posyłałem jej często ozdobne bombonierki z cukrami i cieszyło mnie, gdy z dziecinnym upodobaniem i smakiem chrupała drobnymi ząbkami te słodycze i dziękowała mi za nie wdzięcznym spojrzeniem fiołkowych oczów. A że Mimi znowu wolała kwiaty, więc żeby zazdrości nie było, posyłałem jej także bukiety, wazony, wyręczając w tym Dyzia, któremu skromne fundusze nie pozwalały na robienie tak kosztownych niespodzianek.

Obie lubiły także przejażdżki, więc w piękne, słoneczne dnie wiosny wyjeżdżaliśmy we czworo remizą za miasto, zabierając ze sobą prowianty: jak cukry, ciasta, owoce i szampana, którego Mimi była ogromną amatorką i tam, gdzieś w ustronnym lasku, na łonie natury przepędzaliśmy po parę godzin ja z Fifijką a znowu Dyzio z Mimi.

Ach, rozkoszne to były sielanki! Fifijka zachwycała się naturą bo jej to przypominało wieś, gdzie spędzała dziecinne lata. Więc jak tylko znalazła się w lesie lub w polu, stawała się dzieckiem, rozkosznym dzieckiem.

Upędzała się za motylami, rwała kwiatki i układała z nich zgrabne, gustowne bukieciki, a ja chodziłem za nią jak guwernantka albo bona, pilnując, żeby nie zabłądziła wśród krzyżujących się w różnych kierunkach ścieżek w lesie, nie poślizgnęła się na mokrej trawie, nie zesunęła ze skały, aby jej w danym razie pospieszyć z pomocą i cieszyła mnie ta jej dziecinna radość, z jaką oddawała się zabawie na świeżym

powietrzu.

Nieraz z figlów schowała się przede mną za jakim krzakiem, nie odzywając się na moje wołania, a gdy odszukałem wreszcie jej kryjówkę, zrywała się jak ptak spłoszony i uciekając, kazała mi się gonić, dopóki nie schwytałem jej w moje ramiona, a wtedy ona, przytuliwszy spoconą twarzyczkę do mojej piersi, odpoczywałazmęczona, dopóki nie uregulował się jej oddech i pospieszne pukanie jej serduszka, albo siadaliśmy na trawie w cieniu krzaków, a ona położywszy jasną główkę na moich kolanach i zapatrzona w błękitne niebo, opowiadała mi różne wspomnienia z młodszych lat, albo rozkoszując się swobodą na łonie pięknej natury, powtarzała uradowana: "Ach, jak tu dobrze, jak tu miło." A mnie serce w piersiach rosło od radości, gdy ją widziałem tak szczęśliwą, tak zadowoloną.

Wspólnie także chodziliśmy wieczorem we czworo do teatru i siadywałem wtedy przy niej, umyślnie, aby wszyscy wiedzieli, że jest pod moją opieką że gotów jestem obronić ją od wszelkiej napaści i niegrzeczności ze strony zbyt zuchwałych paniczyków. To widocznie poskutkowało, bo zauważyłem, że nawet ów jasnowłosy donżuan z loży zaprzestał ją prześladować swoimi spojrzeniami.

Raz, kiedy tak siedziałem obok niej, zajęty rozmową spostrzegłem w loży tuż nad nami ciocię w towarzystwie pani Loci i dwóch jakichś panów.

Spotkałem się przypadkowo z jej spojrzeniem i spuściłem zawstydzony oczy, czując się winnym, bo od czasu, jak zabrałem znajomość z Fifijką, coraz rzadziej pokazywałem się u cioci, zaniedbywałem jej jourfiksy, a w ostatnich paru tygodniach całkiem tam nie byłem.

Wypadało się przynajmniej usprawiedliwić, wymówić się brakiem czasu, przeprosić i dlatego w następnym antrakcie wybrałem się z tym do niej.

Ale przyjęła mnie nadzwyczaj chłodno, obojętnie, jakby zupełnie obcego, zaledwie raczyła mi skinąć głową w odpowiedzi na mój ukłon i zdawała się nie słyszeć, czy też nie zwracała zupełnie uwagi na to, co mówiłem do niej, zajęta rozmową z tymi panami. Widziałem, że umyślnie usiłowała być niegrzeczną, aby mi dać poznać, że jest obrażoną na mnie. Robiła to jakby umyślnie. Dlatego zaraz następnego dnia wybrałem się do jej mieszkania, aby ją udobruchać i przebłagać. Wiedziałem, jak była zawsze pobłażliwą i dobrą dla mnie, i sądziłem, że mi to się uda z łatwością, ale pomyliłem się bardzo.

Ciocia w domu jeszcze była sztywniejsza, jeszcze więcej obojętna, przyjęła mnie nadzwyczaj chłodno i etykietalnie, nie pozwalając nawet ucałować pulchnej rączki swojej i nim jeszcze zacząłem mówić, rzekła do mnie wyniośle, z góry:

- Dobrze, żeś przyszedł, bo miałam właśnie zamiar pisać do ciebie, żebyś mnie nie kompromitował swoimi wizytami w loży, kiedy znajdujesz się w teatrze w towarzystwie jakichś tam lafirynd teatralnych. Sądziłam, że sam będziesz miał na tyle taktu i delikatności i nie przyznasz się do znajomości ze mną, ale skoro zapominasz się do tego stopnia, więc muszę ci to przypomnieć.

- Ależ ciociu, to są artystki! - odezwałem się oburzony tym, co mi ciocia powiedziała, że aż ognie wystąpiły mi na twarz - a ta panienka, z którą ciocia widziała mnie rozmawiającego, jest nawet z bardzo dobrej familii i za parę tygodni ma zamiar wystąpić na scenę.

- To mnie małoobchodzi - rzekła lekceważąco. - Tylko ci stanowczo oświadczam, że nie życzę sobie, abyś ty prosto od tych tam panien przychodził sobie tak bez ceremonii do nas do loży, bo ja nie pozwolę na to, abyś osoby z towarzystwa traktował na równi z tymi damami.

Podrażniły mnie te słowa, podrażnił jeszcze bardziej ton, jakim one były powiedziane, i dlatego dotknięty do żywego odpowiedziałem równie pogardliwie i z lekceważeniem:

- E, moja ciociu, dajmy pokój porównaniom, bo kto wie, na czyją by korzyść one wypadły.

- Co to ma znaczyć? - spytała mnie ciocia, a spojrzenie, które przy tym pytaniu rzuciła na mnie, pałało złowrogim blaskiem, pełnym gniewu, obrazy i nienawiści.

Nigdy przedtem nie widziałem ciotki w takiej pasji, przynajmniej co do mnie nigdy, toteż stchórzyłem wobec tego spojrzenia, nie miałem odwagi powiedzieć jej całej prawdy i odrzekłem tonem usprawiedliwienia:

- Bo ja poznałem dobrze tę panienkę, mogę cioci zaręczyć, że ona sto razy więcej warta od wielu z tych pań, które ciocia zaszczyca swoją przyjaźnią i szacunkiem.

- W takim razie najlepiej by było, abyś unikał przykrości spotykania tych pań i przestał bywać u mnie - powiedziała z dumą i wyszła z pokoju.

Było to formalne wypowiedzenie mi domu, do czego się też w zupełności zastosowałem i przestałem odtąd bywać u cioci.

VIII.

Nie sprawiło mi to wcale przykrości, bo uczułem się teraz dopiero zupełnie wolny i mogłem cały czas poświęcić mojej najdroższej Fifijce, do której się z każdym dniem coraz więcej przywiązywałem. Ale bo cóż też to było za lube dziewczę, jak uważająca na mnie, jak uległa mej woli, zachceniom a nawet kaprysom. Wiedząc np. że niechętnym okiem patrzyłem na jej częste spacery po Plantach z Mimi, która lubiła szwendać się wszędzie i zaczepiała mężczyzn wyzywającym spojrzeniem, tak że nieraz całe bandy młodzieży włóczyły się za nią, jak zgraja psów, wymawiała się, jak tylko mogła od towarzyszenia jej, to pilną robotą, to migreną lub bólem zębów, to lekcjami niemieckiego, które jej udzielał Adaś, syn tej pani, u której mieszkały, student ósmej klasy.

Fifijka z ogromną gorliwością zabrała się do nauki tego języka, wychodząc z tej zasady, że im więcej będzie umiała języków, tym łatwiej jej będzie dostać się na scenę, jeżeli nie we własnym kraju, to za granicą; a ja znowu wolałem, że spędza czas przy pracy niż w towarzystwie tych paniczyków, którzy całymi gromadami schodzili się do Mimi dla przyjemnego przepędzenia czasu.

Mimi wyśmiewała taki tryb życia swojej koleżanki, drwiła sobie z naszej platonicznej miłości, z naszych lekcji, utrzymując, że tą drogą prędzej Filijkę wykieruję na zakonnicę albo profesorkę niż na artystkę.

Usiłowała nawet odwieść mnie od Filijki, skłonić mnie do sprzeniewierzenia się temu biednemu dziewczęciu, nie wiadomo, czy przez zazdrość, czy też po prostu, przeznałóg kokietowania wszystkich. Przyzwyczajona bowiem do tego, że wszyscy, którzy ją znali, kochali się w niej i starali się o jej względy, nie mogła znieść spokojnie tego, że ja jeden zachowywałem się względem niej zupełnie obojętnie, i próbowała wszelkimi sposobami przyciągnąć mnie do siebie. Rzucała mi nieraz wyzywające spojrzenia, którymi oddawała mi się w zupełności; żegnając się lub witając ze mną, ściskała mi w sekrecie rękę gorąco, namiętnie, a gdy się zdarzyło kilka razy, że przyszedłszy, nie zastałem Filijki i musiałem czekać na nią, to Mimi, korzystając z tego chwilowego sam na sam, rozwijała cały zasób swojej wyrafinowanej kokieterii, aby mnie skusić do zapomnienia się, do rzucenia się w jej objęcia.

Ale wszystkie te usiłowania, wszystkie ataki roznamiętnionej hetery

rozbijały się o moją niewzruszoną stałość, nie dlatego tylko, że przywiązanie do Filijki było mi tarczą, poza którą czułem się zupełnie zabezpieczony od tych ataków, nie dlatego, że od pierwszej chwili poznania Mimi nie czułem dla niej żadnego pociągu, ale po prostu przez wrodzoną uczciwość, która nie pozwalała mi sięgać po cudzą własność i okradać przyjaciela z tego skarbu, który on tak kochał całą potęgą swojej miłości, miłości co prawda czysto zmysłowej, ale bądź co bądź wielkiej, ogarniającej całe jego jestestwo, a której ona należycie ocenić nie umiała, bo drwiła sobie z niej, lekceważyła ją i zdradzała.

Próbowałem kilka razy przestrzec Dyzia, dawałem mu do poznania, żeby zwrócił baczniejszą uwagę na postępowanie Mimi i nie pozwalał się oszukiwać, ale to nie zdało się na nic, bo ten szaleniec z całym poddaniem się fatalności muzułmanina odpowiadał mi wtedy:

- Ja to wiem, mój kochany, ale cóż poradzę na to? Przecież zamknąć jej na klucz nie mogę, ani trzymać przy niej eunuchów na straży, bo choćbym chciał, nie stać mnie na to. Ja wiem, że to kobieta na wskroś zła i przewrotna, że zdradza mnie haniebnie, nie robiąc nawet wielkiego wyboru w dobieraniu sobie kochanków, nienawidzę jej za to, gardzę nią, ale bez niej obejść się nie mogę. Ta atmosfera podłości i zepsucia, przesiąknięta lubieżnym zapachem jej ciała, jest widocznie konieczną, potrzebną dla utrzymania przy życiu mojej miłości, jak ropucha potrzebuje cuchnącego bagna, aby żyła. Taka miłość jest dla mnie męką bólem, a zarazem rozkoszą. Rozkoszny ból, jak Heine nazwał to uczucie. Nie masz pojęcia, jakie ja nieraz przechodzę męki z tego powodu, jak imaginacja moja, podniecana szaloną zazdrością, wymyśla sobie najokropniejsze obrazy i dręczy mnie nimi i torturuje bez litości. Kiedy ją tracę z oczów, od razu podejrzliwość moja stwarza roje kochanków, rywalów, którzy wyprawiają z nią najpotworniejsze orgie, prawdziwy sabath rozbestwionych chuci. Ale to właśnie podnieca mnie. Wściekam się wtedy z bólu, cierpię okropne męki; ale ten ból, to cierpienie, to pokarm dla mojejmiłości, ona tym utrzymuje się przy życiu.

Wiedziałem, że w tym, co mówił Dyzió, było dużo przesady, że były to raczej chorobliwe halucynacje duszy, trapionej zazdrością, manią erotyczną, a podnieconej alkoholem(bo Dyzio zapijał się teraz bardzo często), w każdym razie przestrzegłem Fifijkę, że się nie afiszowała zbytecznie w towarzystwie Mimi. Nawet w teatrze tak zawsze manewrowałem przy braniu biletów, żebyśmy mogli z Fifijką siedzieć osobno, z dala od Mimi, która najczęściej otoczona była kilkoma panami i

rozmawiała z nimi głośno, przeszkadzając widzom tak, że aż skargi z tego powodu szły do dyrektora teatru od osób oburzonych takim postępowaniem.

Gdy nie miałem niekiedy czasu towarzyszyć Fifijce do teatru lub na spacer, to prosiłem Adasia, żeby mnie zastąpił. Czynił to bardzo chętnie i widocznie był dumnym z tej roli, jaką mu powierzyłem, bo ile razy mu przyszło iść razem z Fifijką, to stroił się, jakby na jaką uroczystość, mundurek czyścił starannie, spodnie sobie zaprasowywał i czesał i pomadował swoją bujną czuprynkę.

Nam było z nim bardzo wygodnie, bo jakoś przyzwoiciej wyglądało pokazywać się publicznie w towarzystwie chłopca, który mógł śmiało uchodzić za brata Fifijki. Toteż braliśmy go chętnie, czy wyjeżdżając za miasto, czy na spacery, czy do teatru, czy do cukierni. Stanowił on dla nas rodzaj opieki. Fifijka nazywała go żartobliwie "naszym przyzwoitkiem", traktowała jak dzieciaka, jakby rzeczywiście był jej młodszym bratem, i w jego towarzystwie była swobodniejszą i weselszą.

Ze względu na Fifijkę zawiązałem także bliższe stosunki z aktorami, szczególniej z reżyserem, od którego głównie zależało przyspieszenie jej debiutu.

Ostatecznie miał on się odbyć w maju. Chcąc go zjednać sobie i lepiej usposobić dla debiutantki, zaprosiłem kilka razy na kolacyjkę z szampanem. Wypadało także zaprosić Dyzia i Mimi, aby ta ostatnia nie sądziła, że już zupełnie z nią zrywamy. Bądź co bądź, mieszkały wspólnie, znały się, więc trzeba było zachować pozory, przynajmniej do czasu.

Chodziliśmy więc w pięcioro na te kolacyjki do osobnego gabinetu, a czasem jeszcze zaprosiłem paru aktorów do towarzystwa i bawiliśmy się wesoło nieraz do północy, a nawet i dłużej.

Mimi przy szampanie i w towarzystwie mężczyzn wpadała w szalony humor, bawiła swoją wesołością nas wszystkich, biorąc najczęściej Dyzia za przedmiot swoich żartów i zabawy. Zaczesywała mu w najrozmaitszy sposób jego rude włosy, które on po dekadencku nosił teraz długie z czubem i zaczesane z boku, wiązała mu krawat, głaskała pieszczotliwie po twarzy, nazywając go swoim kotkiem albo dla odmiany kociakiem. Kazała mu śpiewać, tańczyć, piła z nim bruderschaft, słowem robiła z nim, co chciała, a on jak posłuszne medium oddawał się bez oporu jej wszystkim zachceniom i kaprysom, kontent, że się nim tak zajmuje, że ma ją przy sobie, że należy do niego, że nie potrzebuje w tej chwili bać

się o nią imęczyć się zazdrością.

Raz, kiedy tak siedzieliśmy w kilkoro przy kolacji, do sąsiedniego gabinetu weszło jakieś wesołe towarzystwo, wracające z koncertu, kilka pań z towarzystwa z panami. Rozmawiali po francusku. Mimi musiała któregoś z nich poznać po głosie, bo trącając Fifijkę, odezwała się do niej, rzucając oczami porozumiewające spojrzenie:

- To on, przysięgłabym, że to on.

- Kto taki? - spytała Fifijka, rumieniąc się mocno.

- Artur. Muszę też zobaczyć, z kim jest.

I wstała, aby przez szparę zajrzeć do sąsiedniego gabinetu, ale Dyzio, blady, jakby mu kto wszystką krew wyssał z twarzy, zatrzymał ją na miejscu za rękę, że aż palce jego odcisnęły się na jej ręce, i syknął przez zaciśnięte zęby rozkazującym tonem:

- Nie chodź tam.

- Dlaczego? - spytała, marszcząc brwi z bólu.

- Ja nie chcę.

Wyraz miał taki groźny, że zmięszała się, i maskując przestrach śmiechem, rzekła:

- Patrzcie państwo, on już mi rozkazuje, jakbym była jego żoną. Paskudnik jeden, jak mnie ścisnął tymi łapami, aż mi siniaka zrobił. Ty, ty jakiś... O co ci właściwie chodzi?

- Ja już wiem, o co - odrzekł z pogróżką i podczas kiedy Mimi przykładała sobie na bolące miejsce mokrą chusteczkę, zbliżył się do mnie i nachylając się do ucha, rzekł:

- To ten, ten, donżuan z loży, ten z wąsami. Już się zna z nim... Widziałem ich kiedyś razem. Później ci to opowiem.

Mimi musiała domyśleć się, o czym mówił, bo rzuciła przelotne, ale badawcze spojrzenie w naszą stronę, krótkie i przeszywające jak błyskawica i cicho siedziała do końca, nie biorąc udziału w rozmowie, ale uwaga jej cała zwrócona była więcej na to, co mówiono i robiono w drugim gabinecie, a kiedy dobrze już po północy usłyszała, że tamto towarzystwo zabiera się do wyjścia, wstała także żywo.

- Chodźmy, już późno, ja taka śpiąca - rzekła i pierwsza, nie czekając na nas, wyszła na korytarz, ciekawa widocznie zobaczyć osoby, które z drugiego gabinetu wysypały się na korytarz.

Przez uchylone drzwi widziałem i ja wychodzących. Przesuwali się

parami panowie z paniami. Twarze panów były mi znajome z widzenia; ale panie pootulane koronkowymi szalami, białymi kapturkami z różowym lub niebieskim atłasowym podbiciem trudno było poznać. Dopiero w ostatniej parze, z którą spotkałem się we drzwiach oko w oko, poznałem ze zdziwieniem moją ciocię. Szła oparta na ramieniu owego donżuana z loży i była w doskonałym humorze. Mój widok ją zmięszał. Widziałem, że była zakłopotana tym spotkaniem i nie wiedziała, czy się witać, czy udać, że mnie nie widzi. Dopiero gdy zobaczyła przy mnie Fifijkę, zrobiła surowego marsa; i odwróciwszy twarz w drugą stronę, przeszła dalej.

- Kto była ta dama, co nam się tak przypatrywała? - spytała Fifijka. - Czy ty ją znasz?

- Tak,trochę.

- Cóż ona zrobiła taką dziwną minę, gdy mnie zobaczyła z tobą?

- Nie wiem; ale raczej ona powinna się czuć zażenowaną, żeśmy jątu spotkali o tej godzinie.

- Dlaczego?

- Taka przyzwoita osoba, taka uważająca na pozory.

- Więc tu przyzwoite panie nie bywają?

- Bywają, ale z mężami.

- Ty przecież także nie jesteś moim mężem.

- A, to zupełnie co innego.

- Dlaczego?

Tym zapytaniem w kłopot mnie wprawiła niemały. Nie wiedziałem, jak jej to wytłumaczyć, że panie z teatru mają zupełnie inny kodeks moralności, że jest wielka różnica między nią a tymi paniami. Ale nie chciałem poruszać tak drażliwej kwestii z obawy, żebym się nie poplątał i nie powiedział coś takiego, co by ją dotknąć mogło i obrazić jej niewinność, więc nie odpowiadając wprost na jej pytanie, spytałem:

- Widziałaś, z kim była? Musiałaś poznać tego pana, co ją prowadził?

- Nie uważałam - odpowiedziała, spuściwszy głowę tak, że nie mogłem widzieć jej twarzy.

- To był ten, który cię tak prześladował dawniej w teatrze swoimi spojrzeniami.

- A! Ten? Nie zauważyłam go.

Ucieszył mnie ten brak uwagi z jej strony i przycisnąłem mocniej jej ramię do mojej piersi, idąc pustąjuż zupełnie ulicą w stronę jej mieszkania. Przed nami o kilka kroków szedł Dyzio z Mimi i półgłosem jakąś żywą prowadzili rozmowę. Z tonu głosu domyślałem się, że jej robił jakieś wyrzuty, na które ona odpowiadała śmiechem i żartami.

Przed bramą pożegnaliśmy się z paniami, reżyser i aktorzy poszli w swoją stronę, a my z Dyziem chodziliśmy jeszcze czas jakiś po Plantacjach, bo Dyzio potrzebował wygadać się przede mną ze swoich podejrzeń i zazdrości.

- Nie myśl sobie - mówił. - że to sąjakieś moje urojone przypuszczenia, żeby ją dręczyć. O, nie, ja mam dowody, pewność, że ona zna się z tym blondynem, że on bywa u niej. Kiedyś nie widząc jej w teatrze, bo już od jakiegoś czasu w nim nie bywa, przyszło mi na myśl iść do niej.

- I nie zastałeś jej pewnie w domu?

- Owszem, była.

- Tylko nie sama.

- Sama jedna. Zdziwiło mnie tylko, że była ubrana w swój najpiękniejszy negliż i zapiekała włosy żelazkiem.

To obudziło moje podejrzenie, gdzie ona, do kogo i dla kogo stroić się może o takim czasie. Gdy ją o to zapytałem, odpowiedziała mi z uśmiechem(ona zawsze się śmieje, gdy ma skłamać, przekonałem się o tym nieraz). Otóż mówiła mi, że jej przyszła fantazja ufryzować się na noc ot tak, po prostu dla zabicia czasu, to znowu mówiła, że spodziewała się mojego przybycia, dlatego się tak ustroiła, a niedługo potem zaczęła ziewać, mówiła, że śpiąca, że się położy wcześniej, bo przeszłej nocy źle spała, a od czasu do czasu rzucała krótkie, ledwie dostrzeżone spojrzeniana zegar. Nie było wątpliwości, że czekała na kogoś. Udałem, że wierzę jej usprawiedliwieniom, i odszedłem wcześnie; ale w bramie przeciwległego domu zaczaiłem się i czekałem, wpatrzony w jej oświetlone okno. Za jakiś czas spuściła storę. To był widocznie znak umówiony, bo w tej chwili z cieniów bramy sąsiedniego domu obok mnie wysunął się cień mężczyzny, w którym, gdy przechodził koło latarni, poznałem owego donżuana, i poszedł prosto do domu, w którym mieszkała, a niezadługo na przepuszczającej światło storze zobaczyłem dwa cienie: jej i jego, złączone w powitalnym uścisku.

Nagle przestał mówić i chwyciwszy mnie za rękę, dawał mi gwałtownym uściskiem znak, abym zmilczał, bo w tej chwili ktoś szybko

przeszedł koło nas w cieniu drzew.

- To on - szepnął do mnie, patrząc za odchodzącym. - Idzie do niej, przysiągłbym, że do niej idzie. Chodźmy, a przekonasz się.

Starałem się odwieść go od tego, perswadując mu, że takie dobrowolne torturowanie się do niczego nie doprowadzi, że jeżeli ten pan rzeczywiście do niej idzie, to ona nie będzie znowu tak naiwna, aby miała przyjmować go u siebie przy otwartych drzwiach, że chcąc się dostać tam, musiałby gwałtem dobijać się do niej, budzić ludzi po nocy w obcym domu i wystawi się tylko na śmieszność. Byłem wymowny, bo mi szło głównie o Fifijkę, którąjako mieszkającą obok Mimi mogła taka awantura skompromitować i szkodzić jej w opinii.

I przekonałem go widocznie, bo po namyśle odezwał się złamanym głosem:

- Może i masz rację. Na co to wszystko się przyda? Ona i tak gotowa mi się zaprzeć w żywe oczy, wmówić we mnie, że to wszystko nieprawda, tak jak zrobiła wtedy, kiedy przyszedłem do niej z groźbą i wyrzutami. Nie zadawała sobie nawet trudu usprawiedliwiać się, przepraszać, zostawiła mi do woli wierzyć albo nie wierzyć i ostatecznie zaproponowała mi rozłączenie. Aja nie mogłem przecież zgodzić się na to, bo ja nie mogę wyobrazić sobie życia bez niej. Toteż zamiast potępić ją, ja wiłem się zrozpaczony u nóg jej i przepraszałem ją jeszcze, i błagałem o przebaczenie.

Spazmatyczny płacz rwał mu piersi, że żal było słuchać tego, żal było patrzeć na męki tego biedaka, który nie miał na tyle hartu i woli, żeby zerwać te więzy, w które go skrępowała nieuleczalna namiętność. Ze współczuciem przytuliłem go do mojej piersi, na której płakał jak dziecko.

Jakby dla kontrastu z tą boleścią odezwał się gdzieś w dali wśród ciszy nocnej jakiś wesoły śpiew zapóźnionych i widocznie dobrze podchmielonych kompanionów.

Pijackie głosy zbliżały się ku nam coraz bardziej, a gdy doszły do miejsca, gdzieśmy stali, poznaliśmy w hałasującej gromadce naszych dobrych znajomych: mistrza Henryka i kilku młodych malarzy.

Wszyscy byli w doskonałych humorach, dobrze już podchmieleni i ledwie trzymali się na nogach,szczególniej mistrz Henryk, którego już prowadzić i podtrzymywać musiano. Poznawszy Dyzia, przywitali go głośnym okrzykiem radości.

- Brawo! Dyzio! Dawać go tutaj. Jeden towarzysz więcej. Będzie nas

teraz siedmiu, jak siedmiu mędrców starożytności.

Mnie jako obcego już do tych mędrców nie liczyli, ignorowali mnie zupełnie.

- Kto taki? - spytał zachrypniętym głosem mistrz Henryk, który na pół już śpiący stał na chwiejących się nogach i nic nie wiedział, co się koło niego działo.

- Dyziaśmy spotkali - gadał mu głośno w ucho jeden z tych, co go podtrzymywali.

- A, Dyzio! - zawołał uradowany, zataczając się w stronę Dyzia i podnosząc w górę palec, jakby chciał grozić, mówił dalej rozmazanym głosem, bo mu już język chodził jak w pantoflu. Nie śmiejcie się z niego, wara, bo to wielki człowiek, wielki talent, ja wam to mówię, ja mistrz, że to ogromny talent. Wiesz ty - mówił dalej, kładąc się prawie na Dyziu całym ciężarem swego ciała - wiesz ty, gałganie, że ty będziesz większy niż Mickiewicz, niż ten, ten, jak on się nazywa...

- Sienkiewicz - podpowiedział któryś.

- E, co Sienkiewicz - rzekł z lekceważeniem mistrz, machnąwszy ręką. - Żaden talent, chwilowa wielkość, przereklamowana, mówię przereklamowana. Ale Dyziek, o! to talent, poczciwy Dyziek, no, daj gęby, mój złoty, daj gęby - i szukając ustami jego ust po całej twarzy, ślinił go niemiłosiernie.

Pierwszy to raz widziałem mistrza Henryka od czasu owego niefortunnego zaprezentowania się u cioci, ale jakąż okropną zmianę w nim znalazłem. Twarz nabrzękła, rozlana, przy świetle latarni wydawała się trupiobladą a siną w cieniu głęboko pod czołem zapadłych oczów, gęsta niegdyś czupryna, mocno już teraz przerzedzona, wysuwała się zmierzwionymi kosmykami na czoło spod zmiętego kapelusza, a ręce trzęsły się nerwowo, jakby były z jakiej galaretowatej masy. Słowem - była to ruina człowieka, rozsypane szczątki tego bożyszcza, którego niedawno jeszcze grono pochlebców stawiało na piedestale i bałwochwalcze biło mu pokłony.

Był to może kiedyś materiał na wielkiego artystę; ale za wcześnie okrzyknęli go mistrzem, on uwierzył w swoje mistrzostwo, w swoje posłannictwo i prędko spoczął na tych łatwo nabytych laurach.

Już kiedy przybył do Krakowa, talent jego chylił się ku upadkowi, a tutaj powodzenie chwilowe do reszty go zepsuło.

Grono młodych, bardzo młodziutkich adeptów sztuki malarskiej,

wyznawców nowych kierunków, które nie wymagały ani poprawnego rysunku, ani wyrobionej techniki malarskiej(uważając takie rzemieślnicze traktowanie sztuki za profanację), tylko pomysłów i oryginalności, utworzyło koło niego rodzaj dworu, który mu towarzyszył wszędzie, pisał hymny pochwalne na cześć jego i przewrócił mu w głowie zupełnie.

Mistrz Henryk zaniedbał się w pracy, bo po całych nocach pielgrzymował ze swoim generalnym sztabem, jak nazywał swoich dworaków, od knajpy do knajpy, zapijając się na potęgę, wygłaszając przy kieliszku swoje poglądy, teorie estetyczne, reformując sztukę i wymyślając malarzom,którzy nie hołdowali tym co on kierunkom; a w dzień wysypiał się po nocnych hulankach.

Taki oryginalny sposób życia z początku zrobił go głośnym w Krakowie, gdzie wszelka oryginalność jest tak rzadką, że zwraca od razu powszechną uwagę, więc mówiono o nim z początku bardzo wiele, szczególniej kobiety(które przepadają za wszelką nowością i dlatego tak hołdują modom), opowiadały sobie na wszystkich jourfiksach i zebraniach rozmaite prawdziwe i nieprawdziwe anegdoty i epizody z jego życia, przesadzając wszystko swoim zwyczajem, zachwycały się jego oryginalnymi poglądami, frazesami, które w najrozmaitszych wersjach kursowały po mieście. Każda w swoim albumie chciała mieć choć parę kresek jego pędzla lub ołówka, albo przynajmniej jego podpis dla pochwalenia się przed światem znajomością takiego człowieka. Przeważnie eleganckie i wykształcone Żydówki, które zwykle rwą się pierwsze do wszystkich nowych sportów, nachodziły go po prostu w jego mieszkaniu, dopominając się wprost to o autograf, to o fotografię. Panie z towarzystwa, uprawiające filantropię za cudze pieniądze, także nie dawały mu spokoju, przymawiając się o jakie szkice na cele dobroczynne, których to szkiców on spory zapas przywiózł ze sobą z zagranicy z czasów, kiedy jeszcze w istocie dużo pracował. Zapas ten jednak dobroczynność krakowska wkrótce wyczerpała, nowych nie przybywało, więc trzeba było zamknąć drzwi przed dobroczynnymi damami, a niejedną nawet ostra spotkała odprawa.

To ostudziło zapał tych pań, nowość trwająca parę miesięcy przestała już być nowością, wielkiego mistrza wycofano powoli z obiegu, coraz mniej mówiono o nim w towarzystwach, a wreszcie zapomniano o nim. A nie ma nic gorszego, nic straszniejszego dla ludzi stojących na widoku, psutych pochwałami wszystkich, cieszących się powszechną popularnością, jak zapomnienie. To grób za życia, to zakopanie żywcem.

Mistrz zląkł się takiej śmierci i bronił się od niej, jak mógł. Chciał koniecznie coś zrobić dla wydobycia się znowu na wierzch, dla rozgłosu, a zarazem, mówiąc prawdę, i dla zdobycia sobie środków utrzymania, bo te się już dawno wyczerpały przez hulaszcze życie. Wziął się więc znowu z konieczności do pracy i namalował dwa obrazki na wystawę.

Jeden z nich przedstawiał dwa pagóry leśne, rysujące się jak potworne cielska czarnych drzew na jasnym tle nieba, przesianego srebrnymi nitkami księżycowych promieni, jak mnie objaśniał Dyzio. Na jednym wzgórzu maleńka, biała plama, mająca wyobrażać kobietę, a na drugim czarny punkcik, rozmazany w niewyraźne kształty jakiegoś Hiszpana czy coś podobnego, przedstawiał jej kochanka i dwie te maleńkie figurki na dużych górach były niby symbolem miłości, parą kochanków, rozdzielonych nieprzebytą przepaścią milionów lat i trawionych wieczystą tęsknotą. W malowaniu pejzażu znać było jeszcze reminiscencje talentu z dawnych czasów; ale figurki same, tak nieproporcjonalnie małe w stosunku do całego obrazu, były wprost śmieszne. Publiczność przypatrywała się temu jak jakiemuś malowanemu rebusowi i odchodziła, wzruszając z politowaniem ramionami.

Drugi obraz był jeszcze więcejdziwaczny, miał niby wyobrażać symbolicznie "ironię", a był właściwie jakimś mistycznym konglomeratem różnych części ciała, nieproporcjonalnie zestawionych ze sobą i nie łączących się w żadną całość. Widać było jakąś twarz zieloną, jakby od dawna gnijącego trupa, oświeconą fosforycznym blaskiem, dwie pary rąk, z których jedna, większa, trzymała serce czy coś podobnego, z ociekającymi na dół kroplami krwi i miała jakieś potwornie małe nóżki, roztapiające się w mglistych oparach niebieskawej barwy.

Komitet wystawy nie miał odwagi przyjąć tego dziwoląga i naradzał się, co z tym fantem zrobić, co mistrza tak oburzyło, że nawymyślawszy komitetowi od kretynów, idiotów, beotów, wycofał ten obraz z wystawy i odgrażał się, że nie da już żadnej pracy więcej, że wraz z innymi młodymi wyznawcami modernizmu urządzi "secesję".

Ponieważ jednak nie można było znaleźć odpowiedniej sali, a przy tym, co było jeszcze ważniejszą przeszkodą cała secesja nie miała potrzebnych funduszów na urządzenie takiej wystawy, więc odłożono na później ten zamiar, a tymczasem mistrz Henryk i jego satelici wędrowali po knajpach, bilardach i nocnych kawiarniach, drwiąc sobie głośno z głupich filistrów, odgrażając się po pijanemu, że zburzą w powietrze

wysadzą ten cały przeżyty, strupieszały świat i na jego gruzach wzniosą nowy przybytek sztuki, która będzie odbiciem "absolutu duszy" i jako taka nie będzie na usługach żadnej idei, ale będzie wszechwładną panią praźródłem wszelkiego życia.

Na takiej to właśnie wędrówce spotkaliśmy ja i Dyzio tych rycerzy ducha, tych apostołów nowej wiary estetycznej.

- No, idziesz z nami? - odezwało się kilka głosów.

- A gdzie chcecie iść?

- Gdzie bądź, gdzie otwarte jeszcze; na czarną kawę i koniak, bo mistrz nasz potrzebuje podniety.

- Idę z wami - zawołał Dyzio z rozpaczliwą jakąś rezygnacją.

- Chodź lepiej do domu - szepnąłem cicho, odwodząc go na bok.

Rozśmiał się cynicznie z mojej propozycji.

- Do domu; ha, ha, a tam po co? Żeby wsadzić rozpaloną głowę w mrowisko czarnych, jadowitych, gryzących myśli. Nie głupim; rad bym uciec od nich jak najdalej, zatopić je w koniaku i rzucić w praiły mistycznych czeluści nirwany. Bądź zdrów! No, chodźmy, panowie.

I złączywszy się z wesołym i hulaszczym gronem towarzyszy, poszedł z nimi.

Długo jeszcze wśród ciszy nocnej dochodziły mnie z daleka ich głośne śmiechy i śpiewy, pomiędzy którymi wybijał się silnie głos Dyzia, śpiewającego:

Cóż nie mam być wesoły,

Spaliły się stodoły,

Pracy sobie nie zadam,

Kędy zboże poskładam.

Oj ta dana, oj dana

Doloż moja kochana.

Oj ta dana, oj dana

Doloż moja kochana.

IX.

To, co usłyszałem o Mimi od Dyzia, utwierdziło mnie jeszcze więcej w postanowieniu usunięcia jak najprędzej Fifijki od jej towarzystwa.

Nie można jednak tego było uczynić przed debiutem, żeby się nie narazić Mimi, która przez swoje stosunki mogłaby była wiele zaszkodzić; debiut zaśzwlekał się, bo nie mogliśmy jeszcze z reżyserem zdecydować się na sztukę, w której miała Fifijka zaprezentować się krakowskiej publiczności. Ja chciałem, żeby wystąpiła w jakiej nowej jednoaktówce; ale reżyser mi wytłumaczył, że teraźniejsi pisarze dramatyczni wykreślili już całkiem ze swego repertuaru wszelkie naiwne i komiczne role.

- Naiwnych teraz - mówił - już nie ma, wyginęły jak żubry, mastodonty i inne przedpotopowe zwierzęta, zastąpiono je wysoce tragicznymi albo nastrojowymi charakterami, a nasza komiczna stara - miało to niby oznaczać "Komische Alte", jak nazywają tę specjalność u Niemców - już od pół roku nic nie grywa, chyba czasem jaką wiedźmę lub czarny charakter. Naiwność, proszę pana, na scenie jeszcze tylko w starych sztukach znaleźć można.

Zdecydowaliśmy się więc z konieczności na Przed śniadaniem, bo to i Fredro, i hrabia, i rzecz bądź co bądź popisowa dla naiwnej.

Szło tylko o dobranie odpowiedniego partnera dla niej do roli amanta, bo Fifijka była mała, drobna, a tu młodzi aktorzy jakby na złość powyrastali jak szparagi, że ani rusz użyć którego do roli studencika. Dopiero poczciwy reżyser, który przed dwudziestu laty grywał tę rolę z powodzeniem, ofiarował się łaskawie grać ją z Fifijką, jako iż był dla niej bardzo dobrze usposobiony.

- Tylko radziłbym panu - mówił mi - urobić sobie prasę życzliwie dla debiutantki, bo to ważna rzecz.

- Może by tak - zaproponowałem - zaprosić tych panów na kolacyjkę.

- To by się na nic nie zdało, z pewnością nie przyjdą, bo jeden z drugim jak pies z kotem.

- To może by prezencik jakiś, gotóweczkę - ośmieliłem się odezwać, ale mnie reżyser skarcił za taką propozycję.

- Niech Bóg broni - zawołał. - Popsułbyś pan wszystko i zaszkodził tylko, bo dzięki Bogu nasza prasa stoi wysoko pod tym względem i ma czyste ręce.

Uradziliśmy ostatecznie, że najlepiej będzie, jeżeli Fifijka złoży wizyty w redakcjach i poprosi ładnie panów recenzentów o przychylną wzmiankę o swoim debiucie.

- Niech do nich - rzekł - ładne oczko zrobi, powie kilka grzecznych słówek, bo to jedyne kubany, jakie ci panowie mogą przyjąć bez

ubliżenia sobie.

Była to wprawdzie moneta, którą nie życzyłbym sobie, aby moja Fifijka szafowała zbytecznie; ale że innego sposobu nie było, więc musiałem się zgodzić na to z konieczności.

Zgodziłem się jeszcze i na coś więcej. Bo oto jednego dnia zjawiło się w moim mieszkaniu jakichś dwóch drabów i oświadczyło mi, że są dowódcami klaki teatralnej, i przyszli zapytać się, czy nie będę potrzebował ich usług. Oburzyłem się na taką propozycję, uwłaczającą, według mego zdania, w wysokim stopniu Fifijce, jej talentowi, w który mocno wierzyłem, i miałem ochotę w pierwszej chwili za drzwi wyrzucić tych natrętów; ale gdy mi bardzo grzecznie wytłumaczyli, że nie mam potrzeby tak się unosići obrażać, że takie rzeczy praktykują się w teatrze, że nawet "artystki z gażą i pozycją" posługują się klaką, bo publika, szczególniej krakowska, z natury leniwa i za wygodna do oklasków, potrzebuje koniecznie zachęty, potrzebuje kogoś, co by zapał jej ożywiał i podtrzymywał, że wreszcie "najlepsze artystki robiły klapę przez brak klaki", zmiękłem znacznie i wszedłem w bliższe układy z tymi panami.

Pokazało się, że to nie była tylko taka zwyczajna, ordynarna klaka galeryjna, co to bez zrozumienia rzeczy wali, czy potrzeba czy nie potrzeba, w łapy jak z pistoleta i wywołuje u publiczności syki i oznaki niezadowolenia. Ci panowie mieli na usługi także wyborowych klakierów i między studenterią i szwaczkami, których się pozyskiwało biletami gratisowymi, nawet kilku panów takich, co w krzesłach i w loży wcale przyzwoicie udawali publiczność. Na każdy rodzaj klaki przedsiębiorstwo miało osobną taksę, na którą ostatecznie zgodzić się musiałem, skoro to miało się przyczynić do powodzenia debiutu.

Zamówiłem także u ogrodnika kilkanaście bukietów, które Dyzio miał rozdać między swoich znajomych, aby nimi obrzucili debiutantkę, a z orkiestry miano jej podać duży kosz z róż i storczyków.

Podczas kiedy ja tak gorliwie krzątałem się około administracyjnej strony debiutu, robiąc wszystko, co było w mojej możności, aby zapewnić powodzenie, Fifijka tymczasem pracowała z zapałem w domu nad przygotowaniem się do występu. Rano i wieczór robiła próby z Adasiem, ile razy przyszedłem, zastawałem ich zawsze razem z rolami w ręku, często w pozycji takiej, która na twarz nieśmiałego Adasia wywoływała ogniste rumieńce wstydu, że musiałem go aż uspokajać, żeby sobie z tego nic nie robił, bo to przecież tylko próba, udawanie, czym ośmielony

grał rzeczywiście tak dobrze, tak naturalnie, że gdybym nie wiedział, że to próba, mógłbym był przypuścić, że on naprawdę czuje jaki sentyment do Fifijki. Pyszny był w roli zakochanego studenta. Żałowaliśmy razem z Fifijką, że nie jest aktorem, bo w tej roli byłby nierównie lepszy od reżysera, który wprawdzie grał doskonale, ale mi się wydawał trochę za stary, za ciężki do tej roli. Au Adasia znać było młodość, werwę, życie tryskało z każdego jego słowa i Fifijka była z nim swobodniejszą, naturalniejszą. Ale cóż było robić, kiedy tego już zmienić nie można było.

W dzień przedstawienia reżyser był tyle łaskaw że sam się pofatygował do Fifijki rano, przed próbą, kiedy jeszcze była nieubraną, aby porobić ostatnie mistrzowskie dotknięcia. Pochwaliła się z tym przede mną, gdy przyszedłem w południe do niej, aby jej dodać odwagi odczytaniem wzmianek dziennikarskich o jej debiucie. Przyniosłem jej także parę brylantowych kolczyków i broszkę pod tym pretekstem, że panience z hrabskiego domu(bo hrabianką była w roli) nie wypada w byle jakich biżuteriach pokazać się na scenie.

Poczerwieniało biedactwo z radości czy też zażenowania, rzuciła mi sięna szyję i ucałowała mnie tak gorąco, tak namiętnie, że nie przypuszczałem nigdy, aby tak całować umiała. Było dla mnie prawdziwą niespodzianką takie odkrycie. I cieszył mnie, i niepokoił ten całus. Tłumaczyłem go sobie niezwykłym podnieceniem, w jakim musiała się znajdować na parę godzin przed występem.

Boć przecie i ja, choć nie występowałem, miałem tego dnia niezwykłą emocję, chodziłem jak w gorączce, jeść nie mogłem ani niczym się zajmować, a kiedy wieczorem wszedłem do sali teatralnej i zobaczyłem publiczność, przed którą za chwilę miała się popisywać moja Fifijka, serce zaczęło mi walić gwałtownie w piersiach i drżałem jak delikwent przed sądem. Po teatralnemu nazywa się to "trema". Słyszałem nieraz, że jak aktora lub aktorkę ogarnia taka trema, a nie jest w stanie zapanować nad nią, to i największy talent nie pomoże. Zdarzało się nieraz, szczególniej śpiewaczkom, które miały i głos dobry, i szkołę wyborną, że przy takiej tremie nic głosu wydobyć nie były w stanie ze ścieśnionego gardła i musiały z tego powodu zaniechać zupełnie kariery artystycznej. A nuż, myślałem sobie, i moja Fifijka dostanie takiej tremy i będzie fiasco? Więc bałem się za nią i przechodziłem najokropniejsze męki przed podniesieniem kurtyny.

Wszystkie jednak te moje obawy okazały się płonne, bo Fifijka, taka

nieśmiała zwykle, taka wstydliwa w domu, na scenie była zupełnie inną, ruszała się i mówiła z taką swobodą, pewnością siebie, że nie chciano wierzyć, iż pierwszy raz dopiero występuje na deskach teatralnych.

- To być nie może - powtarzano po lożach, w krzesłach.

- Ależ tak, pierwszy raz - mówili inni.

- To w takim razie ogromny talent.

- Wielka przyszłość.

- Nowa gwiazda.

- Brawo, cudownie.

Takie głosy dochodziły mnie ze wszystkich stron, sypały się brawa i oklaski, już nie tylko zapłaconej klaki, ale w lożach, w krzesłach, w całym teatrze zachwyt był ogólny, a mnie z radości zdawało się, że mi serce rozsadzi piersi. Ale bo też grała jak skończona artystka. Ta mała rólka w jej grze urosła na ogromną rolę, w której ona rozwinęła tyle wdzięku, finezji, dziewczęcej naiwności, połączonej ze sprytem kobiecym, dystynkcji wrodzonej panienki wychowanej w atmosferze salonowej, a zarazem prostoty dziewczęcia wiejskiego, tak umiała artystycznie wycieniować te wszystkie odmiany, uplastycznić je w grze, że publiczność była oczarowana, porwana, zachwycona, a kwiaty, którymi ją zarzucono przy końcu przedstawienia, nie wyglądały wcale na jakąś sztucznie zrobioną owację, ale na hołd należny niezwykłemu talentowi, który zaczęto porównywać z Modrzejewską, Popielką, Bakałowiczową i innymi najpierwszymi talentami scenicznymi. Cała publiczność brała gorący udział w tej owacji.

Panie w lożach rzucały kwiaty jakie miały przy sobie, aby wyrazić nimi uznanie dla młodziutkiej debiutantki, której nie tylko grą, ale i pięknością zachwycano się powszechnie. Słowem był to triumf zupełny, którego jej najlepsze artystki pozazdrościć mogły.

Możnasobie wyobrazić, co się działo ze mną. Taki niespodziewany sukces tak mnie całego porwał i oszołomił, że nie byłem panem siebie samego.

Miałem ochotę ściskać wszystkich, całować, skakać jak dzieciak z radości, biegać, krzyczeć, wrzeszczeć, a musiałem siedzieć spokojnie z obawy, żeby mnie nie wzięto za wariata. Na szczęście spotkałem w korytarzu Adasia i mogłem na niego choć w części wyładować te uczucia, które mi szarpały wnętrzności. Chwyciłem go w ramiona, zacząłem

ściskać i całować, że ledwie nie zdusiłem, powtarzając w kółko:

- Aco? Dobrze było? Prawda? Znakomicie udało się, co?

Gadałem tak głośno, że spacerujący po korytarzu oglądali się na mnie. Wiedziałem, że robię się śmiesznym, a nie mogłem zapanować nad objawami mego entuzjazmu, a nie chcąc robić z siebie widowiska i namęczywszy już dosyć Adasia, poleciałem za kulisy wyściskać reżysera, a po drodze, zanim doszedłem do jego garderoby, ściskałem znajomych aktorów - wszystkich, których spotkałem, nie patrząc, kto on taki. Pokazało się, że oślepiony radością, chwyciłem także w objęcia dyrektora klaki, bo zaraz mnie zagadał:

- A co, widzi pan dobrodziej, co to może klaka? To, panie, potęga.

Miałem ochotę zwymyślać go za tę bezczelność, że śmiał swojej klace przypisywać powodzenie, które było wyłączną zasługą talentu Fifijki; ale za marną wydawał mi się figurą, żeby się nim zajmować w chwili tak radosnej, i zbyłem go pogardliwym milczeniem, dołożyłem mu nawet parę guldenów na piwo, bo się przymówił o to, i poszedłem do reżyserki.

Nim jednak do niej się dostałem, zastąpił mi drogę sufler, aby się pochwalić, że on tak znakomicie suflował "pannie debiutantce", że mu także coś należy się za to. Dałem mu pięć guldenów odczepnego. Potem jeszcze musiałem się opłacić maszynistom, którzy skarżyli się przede mną, że się tyle napracowali nad pociąganiem w górę kurtyny, bo publika tak ciągle biła brawo; fryzjerowi, który zapiekał włosy "pannie debiutantce"; garderobianie, która jej gustu dodawała przy ubieraniu i pomagała charakteryzować się. Wszyscy udawali się do mnie, jakby do opiekuna Fifijki. Pochlebiało mi to i opłacałem suto ten honor.

Gdy nareszcie dostałem się do reżysera, zastałem go już na wpół rozebranego i posmarowanego tłuszczem, którym ścierał szminki z twarzy.

To mnie wstrzymało od wyrażenia pocałunkami mojej radości, ograniczyłem się tylko na uściśnięciu mu drugiej ręki, niepowalanej i zawołałem:

- Ach, reżyserze, to było doskonale, znakomicie.

- Ba - rzekł z dumą - to jeszcze nic. Gdybyś mnie pan był widział w tej roli przed piętnastu laty, to było na co patrzeć. Teatr trząsł się od oklasków.

- Ale ja mówię o debiutantce naszej...

- A, prawda! Co to można zrobić nawet z takiej początkującej aktorki przy umiejętnym kierownictwie.

Oburzyła mnie ta zarozumiałość reżysera, który tylko ciągle myślał o sobie i wszystko własnej przypisywał zasłudze; oburzyła tym bardziej, że wiedziałem dobrze,jak mało sobie z Fifijką zadawał trudu, i jeżeli komu, to Adasiowi miałaby sto razy więcej do zawdzięczenia, bo on rzeczywiście wiele się przyczynił do dzisiejszego powodzenia, ale najwięcej winna była własnemu talentowi, o którym reżyser ani słówka nie raczył wspomnieć. Byłbym mu to wręcz powiedział, gdyby nie wzgląd na to, że od niego zależało teraz przyjęcie Fifijki do teatru. Zamiast więc palnąć mu słowa prawdy, zaprosiłem go i kilku jeszcze artystów i artystek na kolację po teatrze i pobiegłem do garderoby Fifijki zawiadomić ją o tym, a zarazem powinszować jej sukcesu i wyrazić całą moją radość z tego powodu.

Ale zastałem tam tylu panów, którzy także przyszli winszować jej, że cofnąłem się dyskretnie i wstąpiwszy po drodze do reżysera, aby go zawiadomić, że będę czekał na niego przed teatrem i żeby był łaskaw zabrać ze sobą Fifijkę i całe towarzystwo, wróciłem do sali dla wysłuchania następnej sztuki.

Nie wiedziałem jednak nic z tego, co grali, nie słuchałem wcale, co mówiono na scenie, bo myśli moje wszystkie krążyły tylko koło Fifijki, przeżuwały wrażenia jej pierwszego występu. Dotąd zajmowałem się tym występem więcej z grzeczności, aby zadośćuczynić jej zachceniom; ale teraz przekonawszy się ojej niezaprzeczonych zdolnościach, zacząłem na serio myśleć o jej karierze artystycznej, układałem plany na przyszłość i cieszyłem się nadzieją, że przysporzę scenie narodowej znakomitą artystkę. Obudziła się we mnie duma artysty, który stworzył dzieło i przywiązał się do niego ojcowską miłością. Zajęty takimi myślami nie zwracałem wcale uwagi na to, co się działo na scenie, i dopiero zabierająca się do wyjścia publiczność ocuciła mnie z rozkosznych marzeń.

Zabrałem Adasia i wyszliśmy na foyer, aby czekać na całe towarzystwo.

Schodzili się po jednemu, sami tylko mężczyźni. Na końcu dopiero zjawiła się Fifijka, idąca pod rękę z reżyserem krokiem lekkim, z twarzą wesoła i uśmiechniętą; z kobiet jednak nie było ani jednej. Posłaliśmy po nie za kulisy, powiedziano nam, że żadnej już tam nie ma.

- A przecież były wszystkie w teatrze, widziałem je - rzekł jeden aktor.

- Aja je prosiłem osobiście na kolacyjkę w pańskim imieniu- rzekł drugi, zwracając się do mnie.

- Mimi kazała przeprosić, że nie przyjdzie, bo ją głowa boli. Wyszła z teatru z Dyziem jeszcze podczas jednoaktówki.

- Głowa ją boli - mruknął pod nosem reżyser z miną powątpiewającą.

- Więc pan myśli - spytałem - że to wymówka.

- Komediantka. Głowa ją rozbolała z zazdrości i inne także, bo one wszystkie poprzechodziły do teatru w nadziei, że będą grzebać debiutantkę, a tu tymczasem sukces niebywały. Obserwowałem ja je zza kulisi widziałem jak im zrzedły miny i po jednej wynosiły się złe i wściekłe, że je taki zawód spotkał. Szwendały się potem za kulisami, brzęcząc jak rozdrażnione osy, a potem pouciekały,nie chcąc uczestniczyć w kolacji wyprawianej na cześć rywalki. Ja je znam pod tym względem na wylot.

Podejrzenia reżysera wydawały mi się przesadzone, ale nie na długo, bo zaraz na drugi dzień miałem przekonywający dowód, że się nie mylił. Mimi wyprowadziła się zupełnie od Fifijki pod pozorem, że potrzebuje teraz obszerniejszego mieszkania.

Nie martwiliśmy się tym wcale, bo w ten sposób ułatwiła nam tylko zadanie, że pozbyliśmy się jej, nie potrzebując zrywać z nią brutalnie, jak to ona uczyniła. Ucieszony z takiego obrotu rzeczy, zatrzymałem nadal to samo mieszkanie dla Fifijki, a że było ono teraz zupełnie puste, bo wszystkie meble należały do Mimi i wyprowadzając się zabrała je ze sobą, więc urządziłem je dla Fifijki według własnego gustu i rozumie się za własne pieniądze.

Mój gust artystyczny wysilił się na stworzenie z tych dwóch pokoi prześlicznego gniazdka dla mojej najdroższej Fifijki, gdzieśmy sobie gruchali teraz jak para gołąbków, uwolnieni od nieznośnego towarzystwa rozpustnej i ordynarnej Mimi. Mieszkałem wprawdzie osobno ze względów na przyzwoitość i dobrą opinię Fifijki, ale większą część dnia i wieczorów spędzaliśmy razem w tym naszym rozkosznym raju.

X.

Spytacie się państwo, skąd brałem fundusze na to wszystko? Słuszne pytanie, bo jakkolwiek miałem od ojca wcale przyzwoitą pensyjkę miesięczną a poczciwe matczysko także ze swojej strony z uciułanego

grosza na kobiecym gospodarstwie także od czasu do czasu coś tam dołożyło w sekrecie przed ojcem, to jednak nie wystarczało ani w części na pokrycie tylu wydatków, jakie miałem. Same kwiaty, którymi przystrajałem co dzień mieszkanie Fifijki, cukierki, bombonierki i inne drobne przyjemności przewyższały o wiele moje dochody, a cóż dopiero mówić o innych większych wydatkach. Byłbym więc w niemałym kłopocie, skąd wziąć na to wszystko pieniędzy, gdyby nie to, że Dyzio nastręczył mi jakiegoś Żyda, który ułatwiał młodym ludziom pożyczki, rozumie się za odpowiedniem wynagrodzeniem.

Znał on bowiem jakiegoś handlarza starożytności, który obok tego dawał na zastawy i trudnił się pożyczaniem pieniędzy, nawet na bardzo umiarkowany procent ze względu na ustawę o lichwie, tylko pożyczający musiał zawsze kupić u niego jaki stary obraz, jakąś broń turecką albo antyczny drobiazg, za który ten pan kazał sobie dobrze płacić.

Mnie np. przy zaciągnięciu pierwszej pożyczki wpakował jakąś starą makatę, zjedzoną przez mole, której wcale nie potrzebowałem, ale że to był warunek konieczny, więc musiałem się zgodzić na to, aby uzyskać pożyczkę w kwocie 200 fl. w gotówce, a że za makatę porachował sobie drugie 200 fl., a Żydowi trzeba było za faktorne także dać kilkanaście reńskich, więc razem dług mój wynosił od razu czterysta kilkadziesiąt reńskich, na które wystawiłem weksel.

Był to arcykosztowny sposób dostawania pieniędzy, ale musiałem zgodzić się na niego, bo nie potrzebowałem już świecić się po bankach, prosić się u znajomych o podpisy naweksel, pilnować terminu wypłaty. Tu załatwiało się to wszystko po cichu, w sekrecie, że pies o tym nie wiedział, a gdy przyszedł termin i pieniędzy na zapłacenie wekslu nie było, to ten pan zadawalniał się procentem w gotówce, albo gdy gotówki na razie nie było, wystawieniem nowego wekslu na większą sumę.

W taki sposób w przeciągu kilku miesięcy dług mój u tego pana urósł na tysiąc pięćset, bo i Dyzio także czerpał na swoje potrzeby u mnie z tego źródła, które mi wynalazł. Z tego w gotówce dostało nam się niecały tysiąc, ale za to mieszkanie moje miałem zapchane różnymi starożytnościami, za które, gdy je pozbyłem jakiemuś handełesowi, bo mi niepotrzebnie zajmowały miejsce, dostałem zaledwie kilkanaście reńskich.

Nie było to praktycznie z mojej strony dać się tak wyzyskiwać, ale wygodnie, bo mogłem mieć pieniądze na każde zawołanie i nie potrzebowałem się troszczyć o ich oddanie, gdyż wierzyciel nie nalegał

wcale.

Gorzej jednak było, gdy do urządzenia mieszkania dla Fifijki i wydatków na jej utrzymanie zapotrzebowałem większej sumy. Starożytności już więcej brać nie chciałem, bo nie wiedziałem co z nimi robić, a zresztą mnie szło głównie teraz o gotówkę. Gotówki jednak ów pan dać nie chciał, chyba na drugi jeszcze podpis.

Dyzio gotów był od razu wyświadczyć mi tę koleżeńską przysługę, tylko że jego podpis nie przedstawiał dla tego pana żadnej wartości. Na innych moich znajomych także zgodzić się nie chciał i po wielu konferencjach, jakie z nim miałem w tym względzie, oświadczył mi ostatecznie, że tylko wtedy da pieniądze, jeżeli mój ojciec poręczy weksel swoim odpisem.

Takiego warunku żadną miarą przyjąć nie mogłem, bo wiedziałem z góry, że ojciec nigdy by się na to nie zgodził. Był to bardzo dobry człowiek, ale na punkcie wydawania pieniędzy niesłychanie oszczędny i skrupulatny. Wyobrażałem sobie, jakie by otworzył oczy z przerażenia, gdyby się dowiedział, że jego synalek w przeciągu kilku miesięcy wydał tak ogromną sumę i na co? Trzeba by było tłumaczyć się, usprawiedliwiać, kłamać. Nie, nie, za nic w świecie.

Do matki także nie mogłem udawać się o pomoc. Poczciwe matczysko odchorowałoby to z pewnością, gdyby się dowiedziało o wysokości moich długów, ona, która sobie żałowała na sprawienie nowej sukni, dla której kilkadziesiąt reńskich stanowiły już ogromną sumę. Nie miałem odwagi przerażać ją odkryciem mego położenia.

A tu pieniędzy potrzeba było na gwałt, bo wydatki zwiększały się z każdym dniem, odkąd stałem się rzeczywistym, jedynym opiekunem Fifijki. Była w tym moja ambicja, żeby jej na niczym nie zbywało, żeby miała najpiękniejsze stroje, największe wygody, a tu nie było na to, od kupców, od modniarek, od jubilera przychodziły rachunki, których nie miałem czym płacić.

Byłem więc w rozpaczy.

Dopiero Dyziek, genialny Dyziek wynalazł na to skuteczną radę. Wytłumaczył mi,że tu nie idzie przecież o to, aby ojciec sam koniecznie podpisywał własnoręcznie weksel, że wystarczy zupełnie, jeżeli ja go wyręczę w tym względzie, bo antykwariusz nie będzie dochodził ściśle wiarogodności podpisu. Dowiódł mi bardzo logicznie, że wcześniej czy później zawsze majątek rodziców przypadnie w połowie na mnie, w

połowie na siostrę, że więc z tej mojej połowy będę mógł spłacić moje długi, podpisując zatem na razie nazwisko ojca, nie popełniam żadnego nadużycia, nie krzywdzę nikogo.

Dowodzenie takie tym bardziej trafiało do mego przekonania, że będąc jeszcze w domu, nieraz z polecenia ojca podpisywałem go czy to na kwitkach, posyłanych do miasta po sprawunki, czy na pocztowych przekazach lub dokumentach, które przynoszono z sądu. Tak byłem przyzwyczajony do tego i tak wprawiłem się w naśladowaniu pisma ojcowskiego, że on sam nieraz nie mógł odróżnić mojego podpisu od swojego. Podpis więc nie sprawiał mi żadnych trudności i nie budził żadnych skrupułów we mnie, a wybawiał mnie z kłopotliwego położenia, bo teraz dopiero mogłem odetchnąć swobodnie, jakby mi ciężar wielki spadł z serca, mając przed sobą kilka miesięcy zabezpieczonych tą nową pożyczką, z której i Dyziowi za dobrą radę paręset reńskich się dostało.

Ale zaledwie parę tygodni używałem takiego niezmąconego niczym szczęścia, bo naraz jednego dnia, kiedy się najmniej tego spodziewałem, zjawił się w Krakowie ojciec. Byłem właśnie u Fifijki na kolacyjce, którą urządziłem z okazji jej urodzin i na którą zaprosiłem także Adasia i jego rodziców, kiedy mi mój służący przyniósł tę wiadomość. Spadła na mnie ona jak piorun z jasnego nieba i do tego tak nie w porę, bo naturalnie musiałem zostawić wesołą kompanijkę i pospieszyć na powitanie ojca, czekającego w moim mieszkaniu, niepokojony najrozmaitszymi przypuszczeniami, co mogło być powodem tak nagłego przyjazdu jego. Na złodzieju czapka gore, więc najprzód przyszło mi na myśl, czy przypadkiem ów lichwiarz, chcąc się przekonać o autentyczności podpisu, nie zawiadomił ojca o pożyczce, a potem czy ciotka przypadkiem nie pisała coś do rodziców o mnie i o Fifijce, bo kiedy ją ostatni raz widziałem na wyścigach, na których po raz pierwszy pokazałem się z moją najdroższą publicznie, pod rękę, rzuciła mi z trybuny, gdzie siedziała w towarzystwie kilku znajomych panów, takie złowrogie spojrzenie, że mogłem się po nim czegoś najgorszego spodziewać.

Miałem tak zajętą głowę tymi najrozmaitszymi przypuszczeniami, że kiedy wszedłem do mieszkania i zobaczyłem ojca, zamiast się ucieszyć i powitać go, zbladłem, zmieszałem się i pierwsze słowa, jakie przemówiłem, były:

- A! Ojciec, cóż ojca tu sprowadza?

- Dowiesz się później, będzie jeszcze czas na to, ale przede wszystkim

przywitajże się z ojcem, boć to przecie kawał czasu, jakieśmy się nie widzieli.

I idąc ku mnie z rozwartymi ramionami, przytulił mnie serdecznie do siebie i musnął po twarzyswoimi sumiastymi wąsami, mówiąc:

- Jak się masz, chłopcze. Pokaż-no się, niech ci się przypatrzę. O! Pomizerniał kawaler i przybladł - mówił dalej, wpatrując się we mnie swojemi poczciwymi, jasnobłękitnymi oczami, których łagodnego spojrzenia nawet gęste i nastrzępione brwi zaostrzyć nie zdołały. - Męczysz się pewnie zbytecznie nauką, ślęczysz po nocach nad tymi książkami. To źle, bo egzamin ci przecie nie ucieknie, kilka miesięcy wcześniej czy później, wszystko jedno, spieszyć się nie potrzebujesz, a zdrowia szkoda, bo "in corpore sano mens sana", a ty, biedaku, wymizerniałeś nad tymi naukami, że żal patrzeć.

Spuściłem oczy na te słowa: nie miałem odwagi a raczej bezczelności patrzeć ojcu prosto w twarz i paliłem się ze wstydu, słuchając, jak chwalił moją pilność i pracowitość. Bo, kiedy się już o tym zgadało, muszę się państwu przyznać, nie wiem, czy trzy albo cztery razy byłem na wykładach. Bo i kiedy, skoro jourfiksy u cioci dawniej, a teraz znajomość z Fifijką i połączone z tym czynności i obowiązki tak mi czas zajmowały, że nie starczyło go wcale na zajmowanie się nudnymi studiami prawniczymi.

Tyle tylko zrobiłem dla zadokumentowania swojej łączności z uniwersytetem, że się zmatrykułowałem i zarazem zapisałem się o "Jagielonii", klubu, do którego należała najprzyzwoitsza młodzież uniwersytetu i nosiła rodzaj orderu, odróżniającego ją od reszty. Poza tym nic nie wiedziałem ani o uniwersytecie, ani o wykładach.

Raz tylko w czasie postu miałem wyjątkowo szczerą intencję słuchania przez jakiś czas procedury cywilnej, ponieważ wykłady odbywały się w rannych godzinach, kiedy miałem najwięcej wolnego czasu; ale widocznie już nie było przeznaczenia i miałem "pech" pod tym względem, bo profesor tego przedmiotu wyjechał jako poseł do rady państwa na parę miesięcy. Mimo więc najlepszych chęci nie mogłem korzystać z wykładów ani ja, ani koledzy moi. A ponieważ jeszcze i drugi profesor został w tym czasie wybrany także na posła do rady państwa i do sejmu, więc większa część uczniów miała częste wakacje z tego powodu i mogła zajmować się czym innym.

Weszło to już nawet w praktykę u nas, że niektórzy tyle tylko, że się zapisywali na uniwersytet, a potem albo wyjeżdżali na wieś na prywatną

guwernerkę, albo wstępowali jako diurniści do magistratu i innych urzędów, po prostu z biedy, dla zarobku, a dopiero przy końcu półrocza zjawiali się dla "zatestowania" książeczek legitymacyjnych, a do egzaminów przygotowywali się z litografowanych notatek kolegów swoich. Ja także miałem takie notatki, ale nie miałem czasu zabrać się jeszcze nie tylko do ich studiowania, ale nawet do przejrzenia z powodów wyżej wymienionych.

Toteż niezasłużone pochwały ojca brzmiały mi w uszach jak urągowisko i słuchać ich nie mogłem spokojnie, kręcąc się jak diabeł kropiony święconą wodą. Zmieniłem więc prędko przedmiot rozmowy, zapytując się o matkę, o siostrę Andzię io nowiny z domu.

- Matka zdrowa, dziękować Bogu, trzyma się dobrze i krząta się jak zawsze koło gospodarstwa. Kazała cię serdecznie pozdrowić, ucałować i przysłała ci pasztet swojej roboty - mówił ojciec, wyjmując z kuferka ten dowód matczynej pamięci o mnie. - Andzia także zdrowa, wyrosła, rozwinęła się, tylko z guwernantką jej mieliśmy kłopot. Szelma Francuzica, wyobraź sobie, wdawała się w romanse z ekonomem i musieliśmy ją wypędzić, żeby nie było zgorszenia w domu i złego przykładu dla Andzi. Właśnie dlatego przyjechałem tutaj, żeby się o jaką inną na jej miejsce postarać. Ale to nie jest znowu tak pilno i dla tego samego nie byłbym się ruszał z domu. Mam ja inny ważniejszy powód, który mnie tutaj sprowadził, ale to dłuższa historia, pogadamy o tym później, a teraz może pójdziemy do restauracji coś przetrącić, bom się porządnie wygłodził przez drogę.

Jakkolwiek ta nawiasowa wzmianka o tym drugim ważniejszym, jak mówił ojciec, interesie zaniepokoiła mnie trochę, bo przypuszczałem, że ona się mnie zapewne tyczyć będzie, nie śmiałem jednak nalegać zbytecznie, żeby się nie zdradzić przed ojcem z moją obawą i, udając spokój zupełny, wyszedłem z nim na kolację.

Cierpliwość moja wystawiona była na ciężką próbę, bo długo czekać musiałem, zanim ojciec załatwił się z zaspokojeniem głodu, bo szlacheckim zwyczajem lubił jeść powoli, wygodnie, systematycznie, przekładając każdy kąsek sporym haustem wina i dopiero po ostatnim hauście otarłszy serwetą usta i zapaliwszy cygaro do czarnej kawy, przysunął się do mnie bliżej i spytał:

- Nie znałeś ty tu przypadkiem w Krakowie niejakiego Sędzimirskiego, Andrzeja Sędzimirskiego?

- Nie, wcale. Pierwszy raz słyszę to nazwisko.

- A jednak on tu musiał mieszkać, bo tutaj umarł. Właśnie z kroniki żałobnej w gazecie dowiedziałem się o jego śmierci. Bo trzeba ci wiedzieć, że byliśmy koledzy szkolni z jednej ławki, razem gotowaliśmy się do matury i kolegowaliśmy potem na uniwersytecie, a te koleżeńskie stosunki zamieniły się potem na serdeczną przyjaźń, z powodu usługi, jaką mi oddał wtedy. Bo ja, widzisz, w szkołach byłem trochę lamparcina, letkiewicz, utracjusz, nie liczący się z groszem i przez to zabrnąłem w żydowskie długi, które przez lichwiarskie procenta urosły prędko w sporą sumkę.

Początek tego opowiadania ojca zastanowił mnie, bo była to kubek w kubek jakby moja historia, tak, że podejrzewałem ojca, że umyślnie w tej formie daje mi do poznania, że wie o wszystkim, ale dalszy ciąg przekonał mnie, że mówił tylko o sobie. Bez obawy więc już o siebie, ale z niemniej wielką ciekawością słuchałem dalszego opowiadania ojca, który tak dalej mówił:

- Długi te trapiły mnie niesłychanie, bo nie widziałem sposobu wyplątania się z nich. Ojciec mój, wiedziałem, że nie zapłaci za mnie, raz dlatego, że był surowy, ostry w postępowaniu ze mną, apo wtóre, że choćby nawet był chciał, nie mógłby tego zrobić, bo choć sam jako wysoki urzędnik miał dużą pensję, ale ta zaledwie mu wystarczała na utrzymanie licznej rodziny. Wtedy to przyciśnięty potrzebą udałem się do Sędzimirskiego. Zrobiłem to w ostateczności, gdy już nie było innej rady, bo nie był on wcale uczynny, przynajmniej za takiego uchodził, i szorstkie miał obejście, które mnie wcale nie zachęcało do próby. Ale tonący brzytwy się chwyta, a że wiedziałem, że nie był bez pieniędzy, więc udałem się do niego i przedstawiłem mu moje rozpaczliwe położenie, prosząc o ratunek.

Wysłuchał mnie w milczeniu, a gdy skończyłem, zapytał szorstko:

- Więc chcesz, żebym ci podpisał weksel na większą jeszcze sumę dla pokrycia narosłych procentów? I tak będzie ciągle? Długi będą narastały i ty nie wydobędziesz się nigdy z żydowskich rąk. To nie jest żaden ratunek, a ja bym cię chciał ratować radykalnie. Ile wynoszą wszystkie twoje długi? Powiedziałem mu sumę, dziś już nie pamiętam jaką, ale wiem, że przenosiła tysiąc reńskich. A ile właściwie wziąłeś w gotówce? Pokazało się po obrachunku, że zaledwie połowę. A więc słuchaj, rzekł mi wtedy, ja zawołam tych twoich wierzycieli, zagrożę im procesem o wyzysk, nieuczciwą lichwę i może mi się uda utargować od nich coś z tej sumy, a resztę zapłacę za ciebie, ale pod warunkiem, że będziesz mi

spłacał ten dług ratami, z procentem pięć, ale mi musisz dać słowo, że więcej długów robić nie będziesz bez mojej wiedzy i pozwolenia.

Propozycja była tego rodzaju, że przechodziła moje najśmielsze marzenia, bo uwolniła mnie od razu od wszelkich kłopotów i zmartwień, więc nie wahałem się ani na chwilę z daniem uroczystego słowa honoru. I dotrzymałem go sumiennie, bo odzyskawszy w ten sposób zupełną wolność, zabrałem się z ochotą i zapałem do pracy, postarałem się o kilka lekcji, które mi zabezpieczały utrzymanie i umożliwiały spłatę długu. Co miesiąc regularnie odsyłałem mu ratę do Lwowa, gdzie potem stale mieszkał, a gdy wreszcie i ja się ożeniłem i zacząłem dość szczęśliwie gospodarować w majątku twojej matki, za którą wziąłem wieś w posagu, spłaciłem co do grosza resztę długu wraz z procentami. Ale mimo to czuję się zawsze jego dłużnikiem, bo gdyby nie on, kto wie, co by się ze mną było stało, jak krzywą drogą poszłoby było moje życie i na jakie sprowadziłoby mnie manowce. Takich przysług się nie zapomina. Nie robię przed tobą sekretu z tego błędu mojej młodości. Niech to będzie dla ciebie nauką jak często jeden fałszywy krok w młodości zgubne za sobą pociąga następstwa.

Mówiąc mi to, ojciec ani nie przeczuwał, jak każde jego słowo głęboko wbijało się w moje serce, sprawiając ból niesłychany; ani mu toprzez myśl nie przeszło, że mówi do zbrodniarza, którego występki są milion razy większe od tych, o jakie on siebie oskarżał. Toteż siedziałem przygnębiony jak delikwent, któremu czytają wyrok, i nie śmiałem podnieść oczu w górę, ale je trzymałem spuszczone ku ziemi, aż ojca zadziwiło to moje długie milczenie, bo zapytał:

- Cóż? Nie zajmuje cię, jak widzę, ta historia, bo nie pytasz się nawet, jaki to ma związek z moim przyjazdem do Krakowa.

- A, prawda, rzeczywiście - rzekłem, otrząsając się z ponurych myśli, w jakich ugrzązłem - cóż ojca tu sprowadziło?

- Właśnie ten człowiek. Bo przed kilku dniami wyczytałem w gazetach, że jakiś Andrzej Sędzimirski umarł, i wątpię, żeby był inny tego samego imienia i nazwiska. Tylko, że tamten był bogaty, a ten umarł w szpitalu. Tak stało w gazecie. To mnie zastanowiło, zdziwiło i dlatego przyjechałem, aby się coś pewnego dowiedzieć. Może zostawił jaką rodzinę. Jeżeli więc umarł w biedzie, to obowiązkiem moim jest spłacić dług wdzięczności jego rodzinie, pomóc jej.

- Tylko jak ją odszukać? - spytałem.

- Nic łatwiejszego. Wszakże umarł w szpitalu. Tam więc będą nam mogli coś bliższego o nim powiedzieć. Po nitce dojdziemy do kłębka. Dlatego wybierzemy się tam zaraz jutro rano.

XI.

Na drugi dzień wysłałem do Fifijki mego Tomasza z bilecikiem, zawiadamiając ją, że z powodu przyjazdu ojca przez kilka dni nie będę mógł być u niej. Do liściku dołączyłem bukiet i pudełko cukierków. O dziesiątej zaś pojechaliśmy z ojcem do szpitala.

Była to godzina przyjmowania chorych. Korytarz i poczekalnia pełne były biedaków wynędzniałych, kalek o kulach, z poowijanymi w bandaże rękami, nogami, o zapuchniętych twarzach lub ze skrofulicznymi wyrzutami, bab z małymi dziećmi w powijakach, Żydów w zielonych umbrelkach i ciemnych okularach - słowem, cała kolekcja najrozmaitszych chorobliwych okazów, przeważnie w łachmanach, wyszarzanych ubraniach. Ze wstrętem i obrzydzeniem przechodziłem przez to rojowisko nędzy ludzkiej wśród niemiłego zapachu brudu, jodoformu, karbolu i innych wyziewów.

Pierwszy raz znalazłem się w takim otoczeniu. Przebywając ciągle wśród ludzi, którzy się bawią, weselą, stroją, nie miałem pojęcia o tym świecie, który cierpi, jęczy z bólu, i nie zwracałem nigdy na niego uwagi. Czasem na ulicy lub na Plantach wlazł mi w oczy jaki żebrak lub kaleka, to się go zaspokajało skromnym datkiem i szło się dalej, nie myśląc o tym więcej. Wśród mnóstwa innych, przyjemnych wrażeń ta jedna brudna plama nędzy ludzkiej zacierała się prędko w pamięci i ginęła z oczów. Tu zaś miałem przed sobą całe zbiorowisko takich okazów w najpotworniejszych, najwstrętniejszych formach, musiałem się ocierać o nie i być świadkiem bolesnych, przykrych scen, jakby żywcem wykrojonych z jakiego dekadenckiego dramatu, bo zanim ojciec dostał się do kancelarii zarządu i załatwił swój interes, miałem dużo czasu dotych smutnych obserwacji.

Widziałem przez okienko salę ordynacyjną, w której kilku doktorów w białych bluzach z pozawijanymi rękawami, badało i rozpoznawało choroby przybyłych pacjentów, jak ich sortowali i odsyłali do odpowiednich oddziałów. Służba szpitalna odprowadzała jednych, drugich więcej chorych i osłabionych odnosiła na noszach. Z jednym znowu chorym pasować się formalnie musiała, bo się rzucał gwałtownie,

wyrywał i krzyczał przeraźliwym, rozdzierającym uszy głosem, jakby go ze skóry obdzierano i długo się z nim mocować musiano, zanim go ubezwładniono i powleczono przemocą do oddziału umysłowo chorych, bo był - jak mnie objaśniono - chorym na delirium.

Widok tego człowieka i krzyki, które długo jeszcze dochodziły mnie z głębi korytarzów, tak mnie zdenerwowały, że pocierpłem na całym ciele, jakby mi kto skórę na nitkę zebrał i przekłuwał ją boleśnie.

W ogóle cały pobyt w tym przybytku nędzy i cierpienia nad wyraz przykrym i długim mi się wydawał i czekałem niecierpliwie wyjścia ojca, aby uciec co prędzej od tego widoku.

Wyszedł dopiero za pół godziny, nie dowiedziawszy się nic więcej nad to, że chory tego nazwiska i imienia zmarł rzeczywiście w szpitalu, ale czy miał jaką rodzinę i gdzie mieszkał, o tym w zarządzie nic nie wiedziano. Mówiono mu tylko, że jakaś panienka odwiedzała go w czasie choroby, prawdopodobnie córka, i że ona potem zajmowała się pogrzebem, a o mieszkaniu jej będzie zapewne wiedział przedsiębiorca pogrzebowy, który się z nią umawiał o cenę pogrzebu.

Poszliśmy więc prosto ze szpitala do owego przedsiębiorcy, który mieszkał niedaleko. Tu mieliśmy także nie bardzo przyjemny widok, bo kilka metalowych trumien, parę atłasowych poduszek wypchanych twardo, sztywnie wiórami, szafy z żałobnymi przyborami, blaszane krzyże i nagrobki oraz kilka wzorów kartek pogrzebowych.

Był to jakby dalszy ciąg tych smutnych wrażeń, jakie mieliśmy w szpitalu.

Jakaś blada jejmość także czarno ubrana, siedząca za biurkiem, przyjęła nas z poważną miną, pełną smutku i uszanowania, biorąc nas widocznie za kundmanów, przychodzących zamawiać pogrzeb, gdy się jednak dowiedziała, w jakim interesie przychodzimy, zbyła nas krótką, obojętną odpowiedzią, że właściciela zakładu nie ma w biurze i będzie dopiero w południe.

- To może byśmy tymczasem poszli odwiedzić ciotkę - zaproponował ojciec, nie chcąc czasu tracić na próżno.

Nie mogłem się wymówić od tej wizyty, bo trzeba by było od razu przyznać się, że nie bywam u niej, tłumaczyć się, dlaczego nie bywam, a tego właśnie uniknąć chciałem. Więc wolałem zdobyć się na odwagę i pójść z ojcem do ciotki, licząc na jej dyskrecję, że nie będzie chciała wobec ojca poruszać drażliwych kwestii. Wizyta nasza jednak była zbyt

wczesną i służąca, która nam drzwi otwierała, oświadczyła, że pani jeszcze nie ubrana i przyjąć nie może.

- Proszę powiedzieć, że to nikt obcy, tylko szwagier chce się z nią widzieć - rzekł ojciec.

Ale ito nie pomogło, kazano nam czekać w salonie, dopóki pani nie będzie gotową, co ojca niesłychanie zgorszyło i zdziwiło zarazem, że z nim, jako z bliskim krewnym, robi takie ceregiele.

Bardziej się jeszcze zdziwiło poczciwe ojczysko, kiedy w pół godziny potem wyszła ciocia do nas w rannym negliżu, wyświeżona, odmłodzona, pachnąca. W pierwszej chwili nie poznał jej zupełnie, wypatrzył tylko duże oczy na nią zakłopotany, nie wiedząc, kogo ma przed sobą. Dopiero gdy ciocia wyciągnęła do niego z koronkowego rękawa negliżu swoją kształtną, białą rękę z uśmiechem i spytała:

- Cóż to, szwagierek nie poznaje mnie? nie wita?...

Ojciec przeżegnał się i rzekł dobrodusznie:

- Dalibóg, dobrodziejko, nie poznałem, bo nawet włosy...

- Teraz taka moda, szwagierku, a my, niewolnice mody, musimy się do niej stosować.

- No, ale i reszta. Moja babina to staruszka już prawie, a szwagierka na psa urok...

Nie chciała szerzej rozwodzić się nad drażliwą dla niej kwestią wieku, więc urwała tę rozmowę, poprosiła nas siedzieć i zaczęła z wielką serdecznością rozpytywać się o matkę, o Andzię, o nowiny z domu.

Względem mnie zachowała się z wielkim taktem, tak, że ojciec nie poznał wcale z jej postępowania, że tam coś zaszło między nami. Rozmowę prowadziła ogólnie, nie zwracając się z niczym szczegółowo do mnie, jakby mnie nie było; ale robiła to tak zręcznie i zarazem dyplomatycznie, że ja jeden tylko mogłem zrozumieć ten jej manewr, a ojciec ani się domyślał niczego. Całą serdeczność i uwagę skierowała głównie na niego, nim się głównie zajmowała. Chciała nas nawet na śniadanie zatrzymać, ale ojciec wymówił się, że nie ma czasu, bo, jak dodał żartobliwie, zajęty jest teraz polowaniem na jedną panienkę, względem której ma pewne obowiązki z dawnych lat.

Ciocia zbyła ten szlachecki żart, który jej się nieprzyzwoitym wydawał, dyplomatycznym milczeniem. Ale ojciec prowadził dalej mistyfikację i spytał:

- A może szwagierka zna tę panienkę? Niejaką Sędzi mirska.

- Ależ to jest porządna panna!

- A cóż szwagierka myślała, że ja odbywam polowania na nieporządne? W moim wieku to już nie uchodzi. A więc kuzynka znasz tę panienkę? - spytał ojciec ucieszony tak niespodziewanym odkryciem.

- Syn pański zna ją także - odrzekła, nie patrząc na mnie, tytułując mnie umyślnie oficjalnie synem.

- Ja? - spytałem z kolei zdziwiony słowami cioci.

- Wszakże widziałeś ją u mnie na tym historycznym raucie. To właśnie ta z doktorskim dyplomem, której cię wtedy przedstawiłam.

- Więc to ona? - rzekłem, przywołując sobie w pamięci bladą twarz i szare oczy, które mnie wtedy tak zajęły.

- Ależ to się wybornie składa - odezwał się ojciec. - To szwagierka będziesz mogła nam powiedzieć, gdzie ta panna mieszka?

- Zostawiła mi swój adres na przypadek, gdyby się trafiła jaka lekcja, ale gdzieja go podziałam, nie wiem doprawdy.

Zaczęła szukać w srebrnym koszyku pod lustrem wśród zapylonych biletów.

- A, jest.

I podała ojcu zakurzony bilecik, na którym pod drukowanym napisem: "Jadwiga Sędzimirska doktór filozofii" był dopisany ołówkiem numer domu i ulica.

- Aniechże cię uściskam za to, królowo moja - zawołał ojciec ucieszony, obejmując okazałą postać cioci ramionami, z których się ona zręcznie usunęła. - Zdjęłaś mi kamień z serca.

Odczytał adres głośno i rzekł, zwracając się do mnie:

- Muniu, musimy tam zaraz pojechać.

- A na śniadanie nie zostaną panowie?

- Nie mogę, dobrodziejko. Interes przede wszystkim, boja tu głównie dlatego przyjechałem.

- Dla tej panny? - spytała ciotka zdziwiona.

- Tak. Ale to długa historia. Munio to ciotce kiedy opowie. A teraz jedźmy, bo czasu szkoda.

Pożegnaliśmy ciotkę zdziwioną i zaintrygowaną widocznie słowami ojca i pojechaliśmy do domu według zanotowanego adresu.

Był to niski, parterowy domek na przedmieściu z obszernym w środku podwórzem, na którym bawiła się hałaśliwie gromadka obszarpanych i niedostatecznie ubranych dzieci.

Kiedy ojciec zapytał je, czy nie wiedzą, gdzie tu mieszka panna Jadwiga Sędzimirska, wytrzeszczyły na niego głupio oczy, nie wiedząc, co powiedzieć. Dopiero jeden starszy chłopiec wpadł na domysł, czy to nie będzie przypadkiem ta panna "gubernantka od szewca", i wskazał na otwarte okno, przy którym siedział na niskim stołku szewc w fartuchu i okularach, który wychylił się do nas i spytał:

- A kogo to panowie szukają?

Ojciec powtórzył zapytanie.

- Tu, tu - odezwał się zapytany. - Tylko wyszła na miasto za lekcjami, ale ona niedługo wróci, bo zwykle na południe przychodzi. Niechże panowie pozwolą dalej, bardzo proszę.

I otworzywszy drzwi do sieni, wprowadził nas przez warsztat do drugiego mniejszego pokoiku i poprosił siedzieć.

- Może pan dobrodziej - rzekł, zwracając się z uszanowaniem do mego ojca - pozwoli tu, w karle, będzie wygodniej. To pamiątka po nieboszczyku. On na nim przesiedział kilka miesięcy przed śmiercią.

Ojciec spojrzał z czcią na stary, wysiedziany fotel, obity ceratą, wytartą już w załomach i usiadł, rozglądając się po izbie, w której było zaledwie trochę najniezbędniejszych sprzętów i kilka książek. Bieda wyglądała z każdego kąta. Tylko panieńskie łóżko, przykryte białą kapą, z dywanikiem na ścianie, na której było parę obrazków i wyblakła fotografia, wyróżniało się skromną czystością.

- To pewnie fotografia nieboszczyka? - rzekł ojciec.

- Tak, to on, kiedy jeszcze był młodszy i zdrów.

Ojciec włożył okulary i przypatrywał się długo fotografii, odszukując w niej dawnych rysów i wspomnień.

- Panowie pewnie krewni - odezwał się po chwili szewc - i przyszliście zająć się sierotą? Oj, wielki czas, bo biedactwo już resztkami goni, a zbiedzone to, zmizerowane, że żal patrzeć, bo to i z nieboszczykiem miała dużo męki i utrapienia, i na pogrzeb się wykosztowała, żeby go jakośprzyzwoicie i po ludzku pochować.

- Dlaczegóż nie udawali się o pomoc do znajomych, krewnych?

- Ba, dlaczego? Trzeba ich znać, jakie to harde i ambitne dusze. I

ojciec, i córka takie twarde natury, że żeby największa bieda, to się nikomu nie poskarży, nic od nikogo nie przyjmie. Nieraz moja z litości podsunęła im odrobinę kawy, jakiś lepszy kąsek do obiadu, to żadne nie tknęło. Wymówili się, że nie głodni albo że nie lubią tego, i babina moja, jak niepyszna, musiała to zabrać i dać dzieciom. Była tu raz u nich jakaś pani z zakonnicą przyniosły zapomogę, to nie przyjęli. Podziękowali pięknie, ale powiedzieli, że to chyba pomyłka, bo oni nic nie potrzebują. Poradźże tu z takimi ambitami, skoro się nic dla nich zrobić nie dało. Widocznie byli przyzwyczajeni nie prosić o nic nikogo. A! Otóż i nasza panienka idzie - rzekł, zmieniwszy naraz głos i wskazując przez okno na kobietę czarno ubraną, idącą przez podwórze, wyszedł naprzeciw niej.

Musiał jej coś powiedzieć o nas, bo za drzwiami jeszcze usłyszeliśmy, jak zdziwiona spytała:

- Do mnie? Jacyś panowie? To chyba pomyłka - i wszedłszy do izby, obrzuciła nas niespokojnym, pytającym spojrzeniem. Była jeszcze szczuplejsza, przeźroczystsza i bledsza niż dawniej, a bladość jej uwydatniała się jeszcze więcej na tle żałobnego welonu i kapelusza.

Naraz wzrok jej zatrzymał się na mnie, twarz się rozjaśniła i wyciągając do mnie rękę na powitanie, rzekła przyjaźnie:

- A? To pan.

- A ja ojciec jego - powiedział ojciec, idąc ku niej z życzliwością - a zarazem przyjaciel ojca pani z dawnych lat, kolega z czasów szkolnych jeszcze. Wyczytałem w gazetach wiadomość o jego śmierci i przyjechałem spłacić dług, który mi ciężył na sumieniu.

- To chyba ojciec mój był pańskim dłużnikiem.

- Nie. Ja jemu byłem winien.

Potrząsnęła głową przecząco.

- Pan się myli. Ojciec mój był tak biednym.

- Toteż dług mój pochodzi z czasów, gdy się miał dobrze; gdyście państwo mieszkali jeszcze we Lwowie. Ojciec musiał wspominać przecie o tym, albo może i pani pamięta, jak nieraz listownie przesyłałem mu raty.

- To przypominam sobie.

- Ale reszty spłacić nie mogłem, bo wyjechał ze Lwowa i nie wiedziałem jego adresu.

To mówiąc, dobył pugilares i wziąwszy paczkę banknotów, podał jej

pieniądze.

- Oto jest trzysta pięćdziesiąt reńskich, które chowam jako depozyt i rad jestem, że choć córce spłacić mogę ten dług, który mi ciężył od dawna.

Zawahała się z przyjęciem i patrząc badawczo, podejrzliwie w oczy ojcu, rzekła:

- Czy pan ręczysz mi słowem, że te pieniądze słusznie mi się należą?

- Daje pani słowo uczciwego człowieka, że dając je, pozostaję jeszcze dłużnikiem ojca pani, bo ja mu winien jestem daleko więcej jeszcze.

- W takim razie przyjmuję i kwituję z nich wimieniu ojca. Spadły mi one jak z nieba, jak spuścizna po moim kochanym ojcu. Dzięki mu za to.

Posiedzieliśmy jeszcze czas jakiś u niej. Ojciec mój rozpytywał się szczegółowo o koleje życia nieboszczyka, słuchał z zajęciem i współczuciem szczegółów o jego wyjeździe za granicę, o chorobie i ostatnich chwilach. Panna opowiadała mu to wszystko ze szczerością i prostotą bez cienia afektacji i przesadnego patosu, bez łez i wzdychań tak zwykłych w podobnych wypadkach; była nawet skąpą w słowach, w narzekaniach na los, który ich prześladował; a jednak znać było w tym wszystkim serce kochającej córki i boleść niezwyczajną tak, że słuchając jej, miałem nieraz łzy w oczach, a ojciec zawzięcie trąbił na nosie, aby pokryć wzruszenie.

Żegnając się z nią, ojciec pocałował ją w czoło serdecznie po ojcowsku i zapowiedział, że ją jeszcze odwiedzi w czasie swego pobytu w Krakowie i że byłby bardzo rad, gdyby mógł cośkolwiek zrobić dla córki swego przyjaciela i pomóc jej w czymkolwiek.

Ja chciałem także przy pożegnaniu, przejęty czcią i szacunkiem dla tej zacnej panienki tak wątłej ciałem a tak silnej duchem, tak pełnej hartu, ucałować jej rękę, ale ją cofnęła prędko zażenowana.

- Więc ty powiadasz - odezwał się do mnie ojciec, gdyśmy się potem znaleźli na ulicy - że ona jest naprawdę jakimś doktorem?

- Tak jest, doktorem filozofii.

- Tak samo jak mężczyźni?

- Zupełnie.

- I zdawała egzamina przed profesorami?

- Szczególniej z geografii, matematyki i nauk przyrodniczych.

- Patrzcie państwo. A ja sobie zawsze wyobrażałem, że takie uczone

doktorki to muszą być jakieś dziwolągi, coś w rodzaju: "hic mulier". A tu tymczasem kobieta jak każda i do tego z sercem i z charakterem. No i ona jest gdzie profesorem na jakim uniwersytecie?

- Nie, ojcze, bo u nas kobiety nie mają jeszcze prawa zajmowania katedr na uniwersytecie, a do posad nauczycielskich szkół średnich i niższych jest podobno tyle kandydatek, że trzeba wielkiej protekcji, aby się na nie dostać.

- No, więc z czego żyje to biedactwo?

- Jak mi mówiła raz u cioci, to z dawania lekcji muzyki.

- A to warto było robić doktorat, mozolić się, uczyć, żeby potem utrzymywać się z dawania lekcji muzyki.

- Taka była, ile wiem, wola jej ojca. Stary był zapalonym zwolennikiem emancypacji kobiet. Zdawało mu się, że odda wielkie przysługi ludzkości i zabezpieczy samodzielne stanowisko córkom, wprowadzając je na te nowe tory. Było w tym i trochę ambicji, że córki jego w kraju będą jednymi z pierwszych, które pójdą po tej drodze i dadzą przykład innym. Bo to był podobno utopista w najszlachetniejszym tego słowa znaczeniu, człowiek pełen poświęcenia dla idei, dla wzniosłych celów, skłonny do ofiar na cele publiczne, przez co znacznie nadszarpał swój majątek, a resztki jegonie wahał się oddać na wykształcenie córek i w tym celu wyjechał z nimi za granicę, do Zurychu, gdzie wkrótce dostały się na uniwersytet. Starsza te forsowne studia przypłaciła życiem, bo umarła na suchoty z wycieńczenia, młodsza jednak doszła do celu.

- I marnuje się biedactwo, i boryka z losem, i ulegnie w końcu w tej walce, bo uważałeś, jak ona wygląda. To cień tylko. Gotowa skończyć jak tamta.

Zafrasował go los biednej sieroty i przemyśliwał nad tym, co by dla niej mógł zrobić. I podczas obiadu w restauracji i potem, kiedy poszliśmy zwiedzać miasto, parę razy jeszcze powracał do tego przedmiotu. Ta myśl uczepiła się jego mózgu i nie dawała mu spokoju. Wieczorem, kiedy wróciliśmy do domu i ojciec zapaliwszy sobie swoją ulubioną fajeczkę na krótkim cybuchu, chodził po pokoju, coś pomrukując pod nosem, gestykulując rękami, naraz zatrzymał się przed kanapą, na której leżałem, odpoczywając po całodziennych tak rozmaitych a zarazem tak nowych dla mnie wrażeniach, i rzekł:

- Słuchaj no, Muniek, a gdybym tak ją wziął za guwernantkę dla naszej Andzi?

- Kogo?

- No, tę panienkę, Jadwigę. Powiadasz, że muzykę zna, po francusku także musi nieźle mówić, skoro była tyle czasów w Szwajcarii, a czy tam będzie moja córka mówiła trochę gorszym akcentem czy lepszym, to mniejsza, ale będzie miała dla nauki panienkę uczciwą, zacną, z charakterem, nie jakąś tam wietrznicę, Francuzicę, która by ją niepotrzebnych głupstw uczyła. Jakże ty myślisz, co?

- Ja myślę, że dla Andzi byłoby to z wielką korzyścią.

- Prawda? - zawołał ojciec ucieszony, że podzielam jego zdanie. - Daj-no mi pióra i papieru, muszę zaraz napisać o tym do matki.

Z młodzieńczym zapałem zabrał się do pisania, przyśpiewując sobie półgłosem poloneza, co u niego było oznaką dobrego humoru, ale wśród pisania przyszła mu nagle jakaś wątpliwość, która wstrzymała jego pióro.

- Anuż ona się nie zgodzi na to? - spytał, zwracając się do mnie.

- Kto? Matka?

- Ależ nie, panna Sędzimirska.

- Dlaczego?

- Może nie będzie chciała zagrzebać się tam z nami na wsi, przyzwyczajona w mieście do towarzystwa, a może ma tutaj kogoś, co ją ciągnie za serce. Jest przecież w tych latach, że to możliwe. Muszę pierwej pogadać z nią o tym.

I zaraz drugiego dnia po obiedzie wybrał się tam, tym razem już beze mnie, gdyż uważał, że obecność moja mogłaby ją żenować i utrudniałaby wszelkie poufne porozumienie.

Konferencja trwała dość długo, bo wrócił dopiero nad wieczorem, ale w wesołym usposobieniu.

- No, cóż? - spytałem.

- Ale zgodziła się od razu; prosiła tylko o tydzień zwłoki, bo ma tutaj jeszcze pewne zobowiązania, daje lekcje matematyki na jakiejś pensji, więc musi się zatrzymać aż do egzaminu. I ja zostanę dla niej przez tydzień, żebym ją mógłsam przywieźć do domu. Muszę zawiadomić o tym matkę.

Zabrał się od razu do pisania, a wśród tego mówił:

- Wspomniałem jej i o tym, czy tu nie ma kogoś, jakiego narzeczonego?

- No?

- Spojrzała na mnie tak, jakbym coś niedorzecznego powiedział, i odrzekła, że nie miała jeszcze czasu myśleć o czymś podobnym, bo miała inne, ważniejsze rzeczy na głowie. Co to za dziewczyna, powiadam ci, jaki rozsądek, jaki charakter. Im więcej ją poznaję, tym bardziej się przekonywam, żeśmy terno wygrali, biorąc ją dla naszej Andzi. Ja mam jakieś przeczucie, że ta dziewczyna szczęście nam przyniesie.

XII.

Ten tydzień, przez który miał czekać na nową guwernantkę, obrócił ojciec na zwiedzanie miasta, którego od kilkunastu lat nie widział. Znalazł w nim tak wiele zmian, że w niektórych miejscach połapać się nie mógł, tak się wszystko przeistoczyło, bo miasto rozszerzyło się znacznie. Tam gdzie dawniej były małe domki, dziś stanęły gmachy wspaniałe, na miejscu pól uprawnych i łąk ciągnęły się teraz ulice zupełnie nowe, z całym urządzeniem miastowym, wygodnymi trotuarami, oświetlone gazem i starannie utrzymane.

Zdziwiła go tylko ogromna ilość szynków, kawiarni, restauracji, piwiarni i sklepów z najrozmaitszymi towarami i korzennymi, i bławatnymi. Cała ulica Grodzka, Rynek, Floriańska, Mikołajska, Sławkowska i inne przedstawiały się jak jeden wielki bazar, zapchany szyldami, wystawami na dole i na piętrach.

- Co tu ludzi potrzeba, żeby to wszystko zjeść, wypić, żeby te wszystkie sklepy, magazyny mogły istnieć i utrzymać się, a przecież wykazy statystyczne nie pokazują znowu takiego zbytniego zwiększenia się ludności. Chyba że okolica dostarcza odbiorców?

Nie umiałem mu tego wytłumaczyć, bo niewiele zajmowałem się podobnymi kwestiami; więc sam własną obserwacją, badaniem stosunków miejscowych próbował rozwiązać tę zagadkę. Chciałem w tych peregrynacjach po mieście służyć mu za przewodnika, ale nie przystał na to, żebym sobie miał przerywać dla niego studia.

- Ja sam sobie dam radę, mnie to bawi i zajmuje taka wędrówka po różnych kątach, a ty się ucz, bo czasu szkoda.

I rad nierad musiałem się uczyć, a przynajmniej chodzić na wykłady, bo mnie wstyd było przed samym sobą, żebym miał okłamywać ojca i chodzić poza szkołę. Przez cały ten tydzień chodziłem pilnie na wykłady, a z ojcem schodziłem się tylko w południe na obiedzie i wieczory całe

spędzaliśmy razem, a on spowiadał mi się wtedy z całodziennych wrażeń i zajęć.

Jego wieczora opowiadał mi o ciekawym spotkaniu z jednym znajomym z dawnych lat.

- Wchodzę ja, wyobraź sobie, do jakiegoś kantoru dla zmiany pieniędzy, a tu zbliża się do mnie zza kasy jakiś siwy Żyd, kłania się i powiada uradowany widocznie z tego spotkania:

- Jak się pan dobrodziej ma?

Przypatruję mu się, twarz gdzieś skądś mi znana, ale jakoś przypomnieć sobie nie mogę.

- Pan dobrodziej nie przypomina sobie? A jaod razu poznałem. Jestem Berek.

Był to faktor hotelowy, mój dawny znajomy.

- Aty tu co robisz? - spytałem.

- Ja już nic nie robię. Ja sobie teraz odpoczywam i dozoruję kantoru mego syna, bo on jest bankier, gruby bankier. A! Właśnie idzie.

Obejrzałem się. Do sklepu wszedł mężczyzna w angielskim surducie, jasnym krawacie z brylantową szpilką, z angielskimi faworytami, przyprószonymi już lekko siwizną, w pince-nez w złotej oprawie, z szykiem wiedeńskim i elegancką powierzchownością.

- Pan dobrodziej pozwoli sobie przedstawić: mój syn - rzekł Berek z dumą i zadowoleniem, wskazując na syna.

Bankier ukłonił mi się w milczeniu chłodno, ale grzecznie i spytał ojca:

- Nie było tu moich pań?

- Nie jeszcze - odpowiedział Berek.

- To dziwna rzecz. Daliśmy sobie tutaj rendez-vous na trzecią, a już dobrze po trzeciej - dodał, spoglądając na złoty zegarek, wiszący na grubym złotym łańcuchu.

- Jedziecie gdzie? - spytał Berek.

- Trochę na Wolę, żeby skorzystać z dzisiejszej pogody, a przed wieczorem wracamy, bo moje panie muszą się przebrać do teatru. Dziś premiera, jakiś dobry kawałek, modern. W kantorze nic nowego? - spytał bankier, zmieniając ton mowy. - Kursa jeszcze nie przyszły?

- Nie jeszcze.

W tej chwili przed kantor zajechała elegancka remiza, z

charakterystycznym klekotem kopyt rasowych koni na miejskim bruku.

W powozie siedziały rozparte wygodnie trzy kobiety: jedna starsza, dwie młode w jedwabiach, koronkach i brylantach, uczesane podług żurnalów.

Bankier, ujrzawszy je, pożegnał mnie i ojca skinieniem głowy, wyszedł spiesznie i wsiadł do powozu.

- To moja synowa ta starsza, a to wnuczki moje, bardzo wikształcone panny i po angielsku mówią, a starsza chodzi na uniwersytet.

Tę ostatnią przechwałkę Żyda ojciec uważał już za blagę, bo nie słyszał nigdy o tym, żeby kobiety u nas miały wstęp do uniwersytetu, i dopiero ja wyjaśniłem mu, iż rzeczywiście na niektóre przedmioty mają one wstęp dozwolony, jako nadzwyczajne słuchaczki, i że wiele z nich korzysta z tego pozwolenia.

Następnie opowiadał mi ojciec, że chcąc się przed nim ze wszystkim pochwalić, Berek zaprowadził go na górę i pokazał mieszkanie syna, fotografie wnuczek i synowej.

- Kompletnie ładne kobiety i eleganckie, a mieszkanie, powiadam ci, królewskie. Dwanaście pokoi, a wszystkie wspaniale umeblowane. Wszędzie perskie dywany, bogate rzeźby, wykwint ogromny, nawet nie brak broni na ścianie, jakby po jakichś wojowniczych przodkach Zwiedzając to mieszkanie dopiero zrozumiałem, dlaczego Kraków przy niezbyt wielkiej stosunkowo ludności, tak się buduje, bo jeżeli syn zwyczajnego faktora, który się mieścił gdzieś na Podbrzeziu w paru skromnych izdebkach, potrzebuje teraz aż dwunastu pokoi dla siebie, to nic dziwnego, że się miasto musi powiększać takim zbytkownym zapotrzebowaniem.

- Anie wiesz ty, co to za sztukę dają dzisiaj w teatrze, którąbankier nazwał "dobrym kawałkiem"? - spytał mnie ojciec po chwili.

Nie znałem jej, tylko z tytułu wiedziałem,że jest jedną z najnowszych nowości wiedeńskiego repertuaru.

- No, to może byśmy i my poszli zobaczyć to arcydzieło - zaproponował ojciec - i tak jeszcze nie znam waszego nowego teatru. A po teatrze pójdziemy sobie do tego waszego Hawełki, bo powiadajątam u nas, że być w Krakowie, a nie być u Hawełki, to tak, jak być w Rzymie i papieża nie widzieć.

Poszliśmy więc wieczorem na to przedstawienie. Teatr w istocie był zapełniony od góry do dołu przeważnie przez żydowską publiczność.

W krzesłach sama inteligencja: adwokaci, doktorzy, po lożach córki i żony bogatych kupców, bankierów, postrojone według ostatniej mody, wydekoltowane dla uczczenia premiery, szczególniej te, które miały czym się pochwalić, połyskujące brylantami w uszach, we włosach, na szyi, na biustach, na rękach, gdzie się dało - tak, że zbiorowa wartość tej jubilerskiej wystawy wynosiła z parę milionów.

Panowie znowu w wyciętych kamizelkach, we frakach i białych krawatach, jak się to praktykuje w stołecznych teatrach. Nawet na galerii sklepówki poubierały się w jasne bluzki, a subiekci czarno. U wszystkich przeważały charakterystyczne garbate nosy, a czupryny w najrozmaitszych odmianach od impertynencko rudych, miedzianych, do kruczych i krętych. Każdy chciał być na premierze mającej dobrą markę wiedeńską, bo skłonność do wszelkich nowości, a więc i najnowszych kierunków modernistycznych, stanowiła główną cechę tego plemienia, lubiącego upędzać się za tym, co modne. Próżność i ciekawość pchają je do tego.

Ojciec zobaczywszy tę publiczność, z całą naiwnością zapytał się mnie po cichu:

- Cóż to u was katolicy nie bywają wcale w teatrze?

- Bywają, tylko na innych sztukach. Nowalijki zagraniczne zjadają najprzód nasi plutokraci.

Gdyśmy usiedli w krzesłach, ojciec przede wszystkim obejrzał sobie dokładnie kurtynę Siemiradzkiego, a potem dopiero całą salę z bogatą ornamentacją i złoceniami lóż, w których siedzące osoby wyglądały jak żywe obrazy z akwarel Kruszewskiego.

Wodząc tak oczami od jednej loży do drugiej, ojciec zatrzymał się na jednej i trącając mnie, rzekł:

- Patrz, to jest właśnie familia mojego Berka w trzeciej loży od sceny.

Skierowałem lornetkę w tę stronę, aby przypatrzyć się lepiej trzem paniom siedzącym na froncie loży i mężczyźnie w angielskich faworach za nimi, rozmawiającemu z jakimś panem w drugiej loży, gdy naraz w tym panu poznałem owego lichwiarza, od którego parę tygodni temu pożyczyłem pieniędzy na podpis ojca.

Zdrętwiałem cały, jakbym stracha zobaczył, bo widok tego człowieka przypomniał mi czyn, za który rumienić się musiałem ze wstydu wobec ojca. Wszystkie argumenty, jakimi przedtem uspakajałem chwilowo moje sumienie, wydały mi się teraz błahe i sztucznie naciągnięte, a natomiast

uczułem całąszkaradę i nieuczciwość postępku, którego się dopuściłem.

Przyszło mi na myśl, co by się stało, gdyby ojciec dowiedział się, w jak niegodny sposób podszedłem jego dobrą wiarę. Siedziałem przy nim jak zbrodniarz, niepokojony ciągłą obawą.

Do tego jeszcze Dyzio, który niewiedział wcale, że jestem nie sam, zbliżył się do mnie i odezwał się z całą swobodą:

- Wiesz, Fifijka jest tu także z Adasiem i kazała ci powiedzieć, że...

Nie pozwoliłem mu dokończyć i chwyciwszy go prędko za rękę przedstawiłem ojcu - jako swego kolegę uniwersyteckiego - dając mu zarazem znak oczami, aby milczał, a potem, kiedy ojciec zajęty był czytaniem afisza, wetknąłem mu do ręki pieniądze i szepnąłem:

- Kup dla niej cukierków i powiedz, że nie mogę widzieć się z nią, bo ojciec...

- Rozumiem. Nie chcesz, aby stary się domyślił czegoś.

Uścisnął mi rękę na pożegnanie i zniknął niepostrzeżenie, gdy kurtynę podnoszono do góry i światło elektryczne przyciemniono w teatrze.

Sztuka zaczynała się sceną w pracowni malarskiej. Na małym wzniesieniu siedziała modelka na wpół naga, którą kilku malarzy malowało z różnych stron, dowcipkując, robiąc żartobliwe uwagi nad zaletami i wadami różnych części jej ciała.

Dla publiczności, która już poprzednimi sztukami oswojona była z tego rodzaju widokami, nie było to nic nadzwyczajnego, ale widziałem, co się działo z ojcem. Biedaczysko nie wiedział, gdzie oczy podzieć, co zrobić ze sobą. Kręcił się niespokojnie w krześle na wszystkie strony i rumienił się jak pensjonarka. Wreszcie nie mogąc sobie dać rady, przysunął się do mnie i szepnął zgorszony:

- Bój się Boga, i to policja pozwala na takie rzeczy?

- Dlaczego?

- No, jak to dlaczego? Jakże można było taką bezwstydnicę puszczać na scenę. Ta to ona nie ma prawie nic na sobie, goluteńka.

- To trykot.

- Ale zawsze to nieprzyzwoite. Te biedne panny w lożach, one się tam popalą ze wstydu.

Tymczasem wbrew przewidywaniu ojca panie po lożach zamiast się palić ze wstydu zaczęły gorąco oklaskiwać jakiś gruby dwuznacznik,

który wypowiedział jeden z artystycznej drużyny.

- Słyszy ojciec?

- Sodoma i Gomora - odezwał się zgorszony.

Nie śledziłem dalszego przebiegu sztuki, bo myśl moja wracała wciąż uparcie do tego wekslu z podpisem moim zamiast ojca, i com sobie to przypomniał, to robiło mi się w duszy tak, jakby kto rozpalonym dłutem przeszywał mi nerwy. Zaledwie pojedyncze sceny, jak porozrywane strzępy, zahaczały się o moje zmysły i chwilowo zajmowały uwagę moją. Widziałem tylko jakiegoś suchotnika, konającego w szarpiącej nerwy agonii, wiarołomną żonę, która czekała niecierpliwie na śmierć jego, kochanka, łotra spod ciemnej gwiazdy, obliczającego z zimną krwią korzyści z tego romansu, dziecko, potworną kalekę i inne tym podobne potworności, które w powichrzonym moim mózgu sprawiały zamęt i ból głowy.

Ojciec z ogromną uwagą i natężeniem słuchał całej sztuki do końca, nie ruszając się, nie oddychając prawie. Dopiero kiedy ów nieszczęśliwy mąż zdecydował się umrzeć nareszcie, odetchnął swobodniej i rzekł jakby do siebie, ocierając spocone czoło:

- Aniechże was nie znam z takimi sztukami!

- Nie podobało się ojcu?

- A cóżtu miało się podobać, moje dziecko? Ciągły szpital przed oczami i taka para zakochanych szubrawców, którzy się bardziej kwalifikują do kryminału, jak na scenę.

- Ale jest w tym prawda.

- Dziękuję za taką prawdę. Jak ja chcę widzieć taką prawdę, to idę do szpitala, do kryminału, tam mam za darmo takie prawdy, ale żebym ja miał jeszcze dopłacać za to, nie głupim.

Jakby na urągowisko tym słowom ojca, oklaski ciągle się powtarzały i aktorzy musieli raz po raz wychodzić przed kurtynę i dziękować za to.

- Widzi ojciec, jak się to podoba?

- Ha, są gusta i guściki. Widocznie ja już bardzo muszę mieć gust zepsuty, skoro nie mogę zasmakować w tego rodzaju sztukach.

Oklaski go irytowały i nerwowo zabierał się do wyjścia, mrucząc pod nosem:

- Zwariowali, jak Boga kocham, zwariowali! Albo może ja zwariował. Jedno z dwojga.

Gdyśmy wyszli na ulicę, przypomniałem mu, że mieliśmy iść na kolację.

- A dajże mi ty pokój święty z kolacją. Ja bym niestrawności dostał, bo kto połknął takie świństwo, jak ta dzisiejsza wasza sztuka, to potem trudno, żeby coś jeszcze przeszło mu przed gardło. Napiję się chyba ziółek gorzkich na noc, to mi lepiej zrobi.

Poszliśmy tedy prosto do domu, gdzie zastaliśmy od ciotki bilecik w kopercie, zapraszający na jutro na obiad. Bilecik był bardzo dyplomatycznie zredagowany:

"Prosimy na jutro na skromny obiadek o godzinie drugiej."

Ponieważ o mnie nie było wyraźnej wzmianki, a bilecik był adresowany do ojca, więc mogłem bez popełnienia niegrzeczności nie iść na ten obiad, chciałem skorzystać z tego, aby pójść odwiedzić Fifijkę, bo mi żal jej było, że tak sama siedzieć będzie w domu przez kilka dni i nudzić się beze mnie. Tak była przyzwyczajona zawsze do mego towarzystwa, że ile razy zaszła jakaś przeszkoda i przyjść nie mogłem, to witała mnie potem wymówkami i skargami, że jej tak było smutno i źle beze mnie, że "Fifijka stęskniła się ogromnie do swego chłopusia". Wiedziałem więc z góry, jak taka niespodzianka ucieszy ją bardzo.

Toteż jak tylko ojciec wybrał się na ten obiad, zebrałem się co prędzej i pobiegłem do jej mieszkania.

Po drodze wpadłem do cukierni po bombonierkę z cukierkami i po kilka kwiatków do ogrodnika. Wybrałem najpiękniejsze róże i kilka białych gardenii, bo wiedziałem, że te kwiatki najbardziej lubiła, i cieszyłem się już naprzód nadzieją pieszczot jej i pocałunków serdecznych, jakimi płacić mi będzie za tę niespodziankę.

Serce biło mi przyspieszonym tętnem, kiedym wchodził na schody, a to wzruszenie, jakiego doznawałem w tej chwili, przekonało mnie, że przywiązałem się do niej bardziej, niż przypuszczałem. Wyobrażałem sobie już naprzód, jak zdziwi się, gdy mnie zobaczy, jak z radosnym okrzykiem podskoczy do mnie i rzuci mi się na szyję.

Z tą myślą nacisnąłem lekkoklamkę, otworzyłem drzwi i rzeczywiście spotkała mnie ogromna niespodzianka.

Na kanapie siedział Adaś bez mundurka, trzymając w pół Fifijkę, leżącą w negliżu, z rozpuszczonymi włosami na jej kolanach i oplatającą obnażonymi ramionami jego szyję, a usta ich złączone były w namiętnym, długim pocałunku tak mocno, że nie słyszeli nawet mego

wejścia.

Skamieniałem z oburzenia na ten widok i nie byłem w stanie kroku postąpić, słowa przemówić. Dopiero gdy ona, ujrzawszy mnie, krzyknęła z przerażenia i zerwała się z jego kolan, postąpiłem naprzód, wbiłem groźny wzrok w ich pomieszane i blade z trwogi twarze, potem rzuciłem z zamachem kwiaty i bombonierkę prosto w jej twarz i syknąwszy przez zaciśnięte zęby: "Podła gadzino!" wyszedłem z pokoju, zatrzasnąwszy gwałtownie drzwi za sobą.

XIII.

Jak i kiedy wróciłem do domu, nie wiem, nie pamiętam. Kiedy wreszcie przyszedłem do siebie i zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, co się stało, spostrzegłem, że leżę na kanapie z oczyma utkwionymi w sufit, spokojny i zimny na pozór, ale w duszy szalała straszna zawierucha myśli, które jak rozpędzone stado rumaków cwałowały, waląc kopytami po moim sercu, sprawiając ból niezmierny, a przed oczami stała mi ciągle, jak zaklęte widmo, ta para całujących się i tonących w ohydnym uścisku. Widok ten torturował mi duszę, szarpiąc ją najsprzeczniejszymi uczuciami wzgardy, zazdrości, oburzenia i wstrętu. Przypomniał mi się Dyzio, jego rozpaczliwe zwierzania się przede mną z męczarni zazdrości, które mi wtedy wydawały się przesadzonymi, a które teraz dopiero zrozumiałem, gdy się znalazłem w podobnym położeniu. Wprawdzie moja miłość nie była ani tak gwałtowną ani tak namiętno-zmysłową jak jego, było to raczej spokojne przywiązanie, ciche jak gładka toń jeziora, ale podmuch zazdrości rozkołysał nagle te spokojne fale, zaczęły się one burzyć i bryzgać mętną pianą przekleństw i złorzeczeń.

Kiedy sobie pomyślałem, w jak nieuczciwy sposób okłamywała mnie obłudną miłością jaką czarną niewdzięcznością odpłaciła mi się za to wszystko, co dla niej uczyniłem, drwiąc sobie za moimi plecami z mojej dobrej wiary, z mego zaślepienia, wściekłość mną szarpała, miałem ochotę skopać ją nogami, zatłuc pięściami, pluć tej bezczelnicy w twarz i bezcześcić ją ostatnimi słowy. Zrywałem się wtedy i jak wariat biegałem po pokoju, rycząc z bólu jak zranione zwierzę, targając włosy, szarpiąc ubranie i wymyślając sobie od głupców, kretynów, idiotów, że się tak oszukiwać i podejść dałem. Wśród tej gwałtownej burzy rozszalałego serca łamały się z łoskotem wszystkie uczucia, jakie żywiłem dla niej, i padały martwe u nóg moich. Nie miałem dla nich jednej łzy litości, nie

czułem dla niej nic więcej, prócz obrzydzenia i wzgardy. Młodość jej i piękność tym bezecniejszą mi się wydawała na tle jej przewrotności i zepsucia.

Kiedy wreszcie, zmęczony tymi wybuchami gniewu i oburzenia, upadłem potem na kanapę i zacząłem już z większymspokojem rozważać to, co mnie spotkało, przyszedłem z wolna do przekonania, że może i dobrze się stało, co się stało, że w tej bolesnej operacji jest może uzdrowienie moje z niebezpiecznej choroby. Bo do czego właściwie byłaby mnie ta miłostka doprowadziła? Małżeństwem to przecie skończyć się nie mogło. Choćby przez wzgląd na moich rodziców nie mogłem myśleć o czymś podobnym. A przewlekanie na dłuższy czas takiego niezadecydowanego stosunku doprowadzić mnie mogło ostatecznie do ruiny finansowej.

Te refleksje uspokoiły nieco wzburzony umysł i przyprowadziły go do równowagi. Z bierną uległością poddałem się fatalności losu, a zmęczone gwałtownym naprężeniem nerwy popadły teraz w stan omdlenia sennego, z którego zbudziło mnie dopiero przyjście ojca.

Wracał on z obiadu w doskonałym humorze, trochę nawet podniecony zbyt obfitą libacją, co łatwo można było poznać po rumieńcach na twarzy i błyszczących oczach.

- Żałuj, żeś nie był - rzekł, stając nade mną. - Obiad był wspaniały, delicje, powiadam ci, a jaka obfitość, jaka wystawność, na odpuście rzadko się trafi coś podobnego.

A jakie wina i francuskie, i reńskie, i węgierskie, i szampańskie, i likiery. I oni to nazywają skromnym obiadkiem, a niech ich nie znam. Dobrze sobie żyjąci radcostwo, nie żałują sobie na nic. Muszą stać doskonale w interesach. A niech im da Bozia jak najlepiej, bo przy takim stanie interesów łatwiej im będzie teraz spłacić nam tych dwadzieścia tysięcy, które nam są dłużni. Radca widocznie ma zamiar spłacić ostatecznie ten dług, bo się zapowiedział tu do mnie na jutro z wizytą.

Przez zbyteczną szczerość, w jaką ojca wprawiło wino, dowiedziałem się, o czym przedtem nic a nic nie wiedziałem, że wujostwo mieli długi. To mi wyjaśniło sekret ich wystawnego życia, na które przecież pensja radcy wystarczyć nie mogła.

- I któż tam był na obiedzie? - spytałem, gdy ojciec rozebrawszy się z parady, usiadł przy mnie.

- Spytaj się, kto nie był. Jakieś panie wydekoltowane, panowie we

frakach, białych krawatach, sami jacyś dygnitarze, grube figury. Był tam także jeden bardzo elegancki i przystojny jegomość, blondyn, duży wąs, oczy bycze i cała postawa pańska. Panem dyrektorem go tytułowali, bo jest podobno dyrektorem jakiejś spółki naftowej, a przy tym urzędnikiem jakiegoś banku. Powiadają, że tęga głowa do interesów, że dorobił się już znacznej fortuny, kupuje dobra, trzyma konie, powóz, urządza u siebie przyjęcia, słowem pan całą gębą. Ty go nie znasz?

- Prawdopodobnie to będzie baron Edward Błodzki.

- To, to. Bo go ciotka panem Edwardem nazywała. Poznałem się z tym panem. Rozmawialiśmy wiele ze sobą. Okropnie wygadywał na zacofanie naszej szlachty, że się uparcie trzyma roli i gospodaruje jak za dawnych czasów, nie chcąc nic wiedzieć o tym, że świat od tego czasu znacznie postąpił, że stosunki ekonomiczne całkiem się zmieniły,że dziś sama rola bez przemysłu daje tak mały procent, iż się na niej utrzymać szlachta nie jest w stanie i zginie marnie, jeżeli się nie otrząśnie z dawnej rutyny i nie urządzi na nowych podstawach. Mówił, że to jest idiotyzm kontentować się małym procentem, jaki daje gospodarstwo, gdy przemysłem można zdobyć sobie pięć, dziesięć razy większe korzyści. Przytaczał na przykład przemysł naftowy, który dziś stanowi bogactwo kraju, a który u nas tak mało jest rozwinięty. Namawiał mnie przy tym do kupienia akcji tego Towarzystwa, którego on jest dyrektorem. Radził mi włożyć w ten interes całą gotówkę, jaką mam, a nawet pożyczkę zaciągnąć na wieś, bo to może mi przynieść kolosalne sumy w procencie. Alem ja się nie dał wziąć na to, bo według mnie kopanie nafty to loteria, na której można czasem zarobić bardzo wiele, co prawda, ale można i z kretesem stracić wszystko, jak tego widziałem liczne przykłady. Wolę ja kontentować się małym zyskiem, jak ryzykować i stracić potem wszystko. Niech tam ten pan śmieje się ze mnie, nazywa zacofańcem, mamutem, ale ja mam swoje zasady, mój sposób widzenia, od którego nie dam się odwieść. Ciotka także trzymała stronę tego pana i drwiła sobie ze mnie, ale ja nie dałem się przekabacić i stałem jak mur przy swoim. Ty znasz dobrze tego pana?

- Tak, trochę z widzenia.

- Mnie się zdaje, że to trochę blagier.

- I donżuan.

- Wiesz, ty masz rację - rzekł ojciec po namyśle - bo i ja to wczoraj zauważyłem, że wszystkie te panie, ile ich tam było, ciągnęły do niego, jak muchy do miodu, zawracały oczami, robiły słodkie miny do niego,

zaczepiały go rozmową, nieledwie lazły mu same w ręce, a on magnetyzował je tymi dużymi ślepiami, jak jaki pogromca zwierząt. Ale nie koniec na tym, bo po obiedzie, kiedy całe towarzystwo rozeszło się po pokojach na czarną kawę i gawędkę, spostrzegłem wchodząc do salonu, w lustrze, w którym odbijały się dwa następne pokoje, jakąś parę całującą się ukradkiem, którą moje wejście spłoszyło widocznie, bo odskoczyli od siebie jak dwie kule bilardowe.

Jedną był ten pan, a drugą kobieta, coś mi się tak zdawało, jakby to była ciotka. Nie mógłbym przysięgać na to, bo po kilku kieliszkach szampana mroczyło mi się trochę w oczach, ale zdaje mi się coś, że to była ciotka. Przy obiedzie także złapałem ich parę razy na takiej wymianie wymownych spojrzeń, która mnie naprowadziła na domysł, że tam musi coś być między nimi.

- Zwyczajny flirt - rzekłem.

- Flirt? Cóż to takiego?

- To taka niewinna zabawa w miłość, uprawiana przez nasze panie.

- Dziękuję za taką zabawę. To może być zabawne dla żon, ale nie dla mężów. Muszęprzestrzec tego biednego radcę, żeby się miał na baczności, żeby mu żona przypadkiem rogów nie przyprawiła.

Nie powiedziałem nic na to, nie chciałem potwierdzać jego domysłów, a nie miałem także ochoty stawać w obronie ciotki, o której wiedziałem, że lubiła uprawiać flirt na wielką skalę, wynagradzając sobie choć tym sposobem jałowość i nudy małżeńskiego pożycia ze starym mężem. W usposobieniu, w jakim się obecnie znajdowałem, wszelka rozmowa o miłości i jej imitacjach była mi nad wyraz wstrętną i obrzydliwą. Byłem w położeniu człowieka, który się struł nieświeżym homarem i potem na żadne jedzenie patrzeć nie może. Unikałem starannie tego przedmiotu i wszystkiego, co z nim styczność mieć mogło.

Toteż na drugi dzień, kiedy na ulicy zobaczyłem z daleka Dyzia, skręciłem umyślnie w inną stronę, aby się z nim nie spotkać. Ale spostrzegł mój manewr i dopędził mnie.

- Szedłem właśnie do ciebie - rzekł, chwytając mnie za ramię. - Cóż to, słyszę, popsztykaliście się o coś z Fifijką?

Uśmiechnąłem się ironicznie z takiego wyrażenia.

- Ty to nazywasz popsztykaniem się? - spytałem. - To chyba nie wiesz wszystkiego. Nie powiedziano ci, o co poszło, jak ją zastałem?

- Wiem, wiem, słyszałem, mówiła mi moja Mimi, ale to ty sam jesteś

temu winien. Jak można było ładną dziewczynę zostawiać sam na sam z młodzikiem, ciągnąć go nawet do niej, powierzać ją jego opiece. Że ty jesteś taka zimna ryba, człowiekiem bez krwi i temperamentu, jak utrzymuje Mimi, to nie wynika z tego, żeby wszyscy byli tacy. Młoda dziewczyna, cóż dziwnego, że się zapomniała chwilowo. Ona teraz tego żałuje ogromnie, od wczoraj płacze biedactwo, że jej oczy od tego popuchły, desperuje, powiada, że sobie życie odbierze, jeżeli jej tego nie przebaczysz. Prosiła mnie, żebym się widział z tobą, przebłagał cię. Ona sama chciała dziś rano przyjść do ciebie, rzucić ci się do nóg, gdyby nie wzgląd na ojca, który podobno mieszka u ciebie. No, chodź do niej, pogódźcie się.

- Ja z nią? Żartujesz chyba.

- Mimi gorzej mi nieraz zrobiła, a widzisz, nie porzucam jej.

- Ty a ja to gruba różnica. Ty dla zaspokojenia swojej namiętności gotów jesteś poświęcić własną godność, honor, wszystko. Ja bym tego nie potrafił. Byłbym w stanie z miłości zabić kobietę, ale nie umiałbym żyć z taką która się oddała innemu. Moja duma nie pozwala mi na to.

- Kiedy jesteś idealista... Nie wymagajmy od kobiety nadzwyczajności, nadkobiecości, bo ona nie jest w stanie wzbić się do takiej wyżyny. Bierzmy ją taką jak jest. Kobieta, jak powiada nasz mistrz, jest to straszliwa kosmiczna potęga, która w mężczyźnie obudziła chuć, przykuła go do siebie podstępną a fałszywą pieszczotą wychowała go na jednożeńca, wydelikaciła jego instynkty, ujęła żywioł jego żądzyw nowe formy i wszczepiła mu w krew jad szatańskiego bólu. A miłość do niej to bolesna, pełna trwogi świadomość tej nieznanej, strasznej siły, która dwie dusze rzuca na siebie i pragnie je zlać w jedno, to intensywne cierpienie, w którym dusza się łamie, bo czynu tego stopienia w jedno, czynu absolutnego androgynizmu dokonać nie może, to niesłychana świadomość strasznej jakiejś głębi, przeczucie jakiegoś otchłannego dna w duszy, na którym życie tysiąca generacji się przelewa, tysiące wichrów ich mąk i udręczeń, ich szał odrodczy i żądza bytu.

Nie mogłem dłużej słuchać tych bredni i podając niecierpliwym ruchem rękę Dyziowi, rzekłem:

- Bądź zdrów.

- Jak to? Już odchodzisz? Cóż mam powiedzieć tej biednej Fifijce?

- Powiedz jej, że jeżeli kiedykolwiek wrócę do niej, to chyba po drodze, gdy mnie będą odwozili do czubków!

- Ależ posłuchaj tylko...

- Nic nie słucham, dajcie mi święty spokój!

I wyrwawszy się z rąk jego, pobiegłem zły i rozdrażniony, sam nie wiedząc gdzie, byleby jak najdalej od ludzi. Wybiegłem za miasto, na szerokie błonia, ażeby uciec od tej gmatwaniny paradoksów, połyskujących grą fantastycznych porównań, które mi nasypał w uszy zwariowany dekadent, a które jak rój brzęczących pszczół prześladowały mnie długo. Potrzebowałem odetchnąć świeżym, zdrowym powietrzem, po tym zaduchu, zanieczyszczonym wyziewami chorobliwej fantazji.

Wróciłem dopiero nad wieczorem do domu, gdzie zastałem ojca, siedzącego przy oknie w głębokim fotelu i palącego swoją ulubioną fajeczkę na krótkim cybuchu.

- No, cóż? - zapytałem - był radca?

- Dopiero co poszedł. Ale ani byś zgadł, z czym przyszedł tu do mnie?

- No, z czym? - mówiłem, siadając naprzeciw ojca - prawdopodobnie z tymi pieniędzmi, które był winien?

- Diabła tam, ani mu się śniło o tym! Przyszedł, wyobraź sobie, po nową pożyczkę, niewielką sumkę, jak on powiada, bo tylko ośm tysięcy reńskich. Słyszysz? On to nazywa niewielką sumką. Nie, ci ludzie tu chyba powariowali. Mieć takie długi na karku i żyć tak, jak oni żyją, po pańsku, to przecież lekkomyślność nie do darowania, takie życie bez jutra. Mnie by wszystkie włosy wyszły z głowy ze strachu i zmartwienia, a oni śmieją się, bawią żartują jakby nigdy nic. I wiesz, na co liczą? Na tych kilkanaście akcji naftowych, które mają Wierzą w to święcie, że im ropa lada chwila tryśnie i będą milionerami. Zgłupiałem, osłupiałem formalnie, powiadam ci, kiedy mi to powiedział.

- No i nie dałeś mu ojciec oczywiście tej pożyczki?

- Chybabym zwariował tak, jak oni. Cóż ja to pieniądze mam na wyrzucenie? Ja muszę tam na wsi ciężko pracować kilka lat, zanim mogę zebrać kilka tysięcy.

- Aja puściłem przez tak krótki czas kilka tysięcy - pomyślałem sobie w duszy i wyrzut boleśnie ukąsił mnie w serce, gdy się zastanowiłem, na co właściwiewydałem te pieniądze: na opłacanie miłostek kobiety, która mnie zdradziła dla pierwszego lepszego chłystka.

Boleść moja była tym większa, że nie widziałem żadnego ratunku dla siebie, żadnego punktu wyjścia. Dopóki żyłem pod wpływem sofistycznej filozofii Dyzia i w zaczarowanym kole miłości Fifijki, nie zdawałem sobie

dokładnej sprawy z mego położenia i łudziłem się nadzieją że wszystko to załatwi się pomyślnie, jakaś lekkomyślna nieoględność dodawała mi odwagi; ale teraz, kiedy te wszystkie bańki mydlane popękały, zobaczyłem z przerażenia nagą rzeczywistość, głęboką przepaść pod nogami, która mnie przerażała. Obecność ojca potęgowała jeszcze więcej tę grozę położenia i dlatego tylko pragnąłem, żeby sobie jak najprędzej pojechał, żebym mógł choć na chwilę odetchnąć swobodnie, porachować się ze swoim położeniem i postanowić ostatecznie, co mi teraz zrobić wypada.

Ojciec także pragnął tego wyjazdu. Pociągała go tęsknota za domem, za rodziną sprzykrzyło mu się takie życie bez pracy, bez jakiegoś zajęcia, taka bezcelowa włóczęga po mieście, które jakoś coraz mniej mu się podobało, im bardziej je poznawał.

Wyspowiadał mi się raz z tego, gdy wrócił z takiej wycieczki do domu, chmurny i kwaśny.

- Przyznam ci się, mój Muniu - rzekł - że już mam dosyć tego waszego miasta, bo to, co tu widzę, wcale mnie nie cieszy. Miasto niby podniosło się, rozszerzyło, ale to nie postęp, to upadek... Te wasze wspaniałe gmachy, co się wznoszą za pożyczone pieniądze, te eleganckie wystawy, te modne stroje kobiet to tylko bielidło i malowane rumieńce, pod którymi kryje się zepsucie moralne i ruina majątkowa. To, co widziałem w domu radcostwa, powtarza się w mniejszym lub większym stopniu we wszystkich stanach i warstwach społecznych, życie nad stan, nieoglądanie się na jutro, blaga w najrozmaitszych odmianach. Ot, dzisiaj na przykład, wracając z cmentarza z panną Sędzimirską, gdzieśmy jeździli odwiedzić grób jej ojca, spotkałem po drodze pogrzeb. Karawan w cztery konie, trumna metalowa, służba pogrzebowa ubrana cudacznie w czarne pończochy, fraki, stosowane kapelusze, szwajcar z gałą na przodzie, wieńców na karawanie co niemiara, a za karawanem długi szereg fiakrów. Myślałem, że jaki hrabia albo dygnitarz, a przynajmniej człowiek znaczny, zasłużony, a tu dowiaduję się, że to jakiś urzędnik sądowy, człowiek wcale niezamożny, przeniósł się do wieczności. Pogrzeb urządzony z taką paradą i pompą mógł kosztować co najmniej pięćset reńskich, na które rodzina musiała się prawdopodobnie zapożyczyć, bo zmarły nie zostawił żadnego majątku, i zrobiono to, jestem przekonany, nie z miłości dla nieboszczyka, ale po prostu dla pokazania się, dla zadowolenia własnej próżności. Taką samą próżność i zbytek widziałem na cmentarzu w tej masie pomników, grobowców,

kapliczek, którymi starano się unieśmiertelnić pamięć umarłych. Za moich czasów czczono w ten sposób tylko ludzi zasłużonych, znanych uczonych albo też bogaczów i możnych, teraz zapanowała formalna mania tego kultu dla umarłych,przystrajania w rzeźby i marmury grobowców nawet mniej zamożnych ludzi, często kosztem pożyczanych pieniędzy. Jest to dalszy ciąg tego życia nad stan, nie rachujący się z jutrem, jakie widzimy między żyjącymi, które musi ostatecznie doprowadzić do ruiny i bankructwa. Kocham to miasto, w którym spędziłem dziecinne lata i młodość moją dlatego boli mnie i smuci przyszłość, jaką przewiduję, i dlatego rad bym jak najprędzej wyjechać stąd, żeby nie widzieć tego, co się tu dzieje.

XIV.

Nareszcie doczekał się ojciec tego wyjazdu z Krakowa, którego tak niecierpliwie wyczekiwał, bo panna Sędzimirska 25 czerwca załatwiła się z egzaminem na pensji i następnego dnia była już gotową do podróży.

Ja z ojcem oczekiwaliśmy jej przed dworcem kolei.

Miałem zamiar, ponieważ jeszcze było dosyć czasu do odjazdu, pobiegnąć do ogrodnika, kupić kilka kwiatków dla odjeżdżającej, ale w drodze przypomniały mi się bukiety, którymi niedawno obdarzałem Fifijkę, i wydawało mi się niewłaściwą rzeczą w ten sam sposób okazywać życzliwość moją cnotliwej panience jak nieuczciwej ladacznicy i zaniechałem tego zamiaru. Na szczęście wszedł mi w drogę jakiś kaleka wynędzniały i biedny z uciętą ręką, którego świeżo wypuszczono z kliniki po operacji, i oddałem mu pieniądze przeznaczone na bukiet. Niezmiernie mnie to ucieszyło, że radość tego człowieka i błogosławieństwo, jakim mnie obdarzył za hojnąjałmużnę, będą zamiast kwiatów towarzyszyły w podróży pannie Sędzimirskiej.

Gdy wróciłem z lekkim sercem na kolej, zastałem ją już na peronie w towarzystwie ojca.

Przywitała mnie tak przyjaznym spojrzeniem, tak serdecznym uściskiem ręki, jakby wiedziała, co dla niej zrobiłem, i dziękowała mi za to.

W twarzyczce jej, ożywionej świeżością poranku, przebijały się jakby anielskie blaski duszy czystej bez odrobiny tej zalotności, jaką widywałem u innych kobiet, i czułem pewien respekt, żakowską prawie

nieśmiałość wobec niej.

Ojciec kazał mi dotrzymywać jej towarzystwa, a sam poszedł kupować bilety i oddać rzeczy na wagę.

Miałem ogromną chęć porozmawiania z nią a nie wiedziałem, od czego zacząć.

Zanim się zdobyłem na to, zapytała mnie pierwsza, patrząc z siostrzaną prawie życzliwością:

- Co panu jest? Pan musiałeś mieć w ostatnich dniach jakieś ciężkie zmartwienie, bo od tego czasu, jak pana widziałam, bardzo się pan zmieniłeś, pomizerniałeś. A może byłeś pan chory?

- Tak, trochę, moralnie. To była choroba duszy, wrzód wewnętrzny.

- Doradzę panu lekarstwo, które i mnie pomagało zawsze na tego rodzaju cierpienia.

- Cóż to za balsam taki cudowny?

- Praca.

- Mam może zostać tragarzem, ciężary dźwigać, żeby tą fizyczną pracą zabić, zagłuszyć lament duszy?

- Kiedy pan żartuje, a ja mówię serio.

- Więc jak mam pracować?

- Wszak pan jesteś na ostatnim roku prawa. czeka pana teraz egzamin państwowy, rygoroza. Czyż to mała praca?

- A! O tym pani myśli. Ja prawdopodobnie nie będę wcale siadać do rygorozów.

Wypatrzyła na mnie zdziwione oczy, w których było jakby nieme zapytanie,więc pospieszyłem z objaśnieniem i rzekłem:

- Bo i po co, proszę pani? Urzędnikiem ani adwokatem nie będę, a do siania, orania i w ogóle do gospodarstwa rolnego to, co wiem z prawa, aż nadto mi wystarczy.

- Przecież pan, wstępując na wydział prawny, musiałeś mieć jakiś cel przed oczami, coś co pana skłoniło do zapisania się na uniwersytet.

- Spełniłem tylko życzenie ojca, który chciał, abym, nim obejmę gospodarstwo, nabył znajomości prawa.

- No i jakiż będzie ślad tego, żeś pan nabył tej znajomości, gdy pan przerwiesz w ten sposób niedokończone studia? To zupełnie tak, jakby ktoś szedł na szczyt góry i nie doszedłszy do końca, wrócił się. Pan sam

rozśmiałbyś się z takiego szaleńca. Co się zaczęło, powinno się skończyć. Widzisz pan, ja nie jestem mężczyzną, miałam więcej trudności do zwalczenia niż pan, wiedziałam, że uzyskany dyplom nie przyniesie mi żadnych materialnych korzyści, a jednak szłam wytrwale do mety.

- Czy pana nie byłby wstyd okazać się mniej wytrwałym od słabej kobiety?

Mówiła to na pół żartobliwym tonem, bez żadnej profesorskiej nadętości, z wyrazem twarzy pełnym dobroci i życzliwości, a jednak słowa jej wywołały rzeczywiście rumieniec wstydu wobec tej wątłej, delikatnej a tak energicznej istoty.

- Masz pani rację - rzekłem - że takie zakończenie moich studiów byłoby śmiesznym i żenującym.

- Więc zdasz pan rygoroza? - spytała żywo ucieszona.

- Ha, spróbuję, zwłaszcza, że to ma być także kuracją - odrzekłem z uśmiechem.

Nadejście ojca przerwało naszą rozmowę. Przeszliśmy na inne, potoczne sprawy i gawędziliśmy to o tym, to o owym, dopóki nie dano znaku do wsiadania. Stojąc już w oknie wagonu, powtórzyła jeszcze patrząc na mnie wymownym wzrokiem?

- Pamiętaj pan, że mam pańskie słowo.

- O co to idzie? - spytał ojciec.

- A! To sekret pomiędzy mną i panem Edmundem - rzekła filuternie. - Już nie będziemy mogli zapierać się teraz, że "między nami nic nie było", bo między mnąi pańskim synem jest wielka tajemnica.

- O której ja wiedzieć nie mogę? - dopytywał się zaciekawiony ojciec, patrząc w oczy to mnie, to Jadwidze.

- Dowiesz się pan, ale kiedyś, później. Prawda? - dodała, zwracając się do mnie z tym zapytaniem.

A mnie o mało dusza nie wyskoczyła do niej z radości, że się z tym zapytaniem zwróciła do mnie, bo w tym zapytaniu było jakby zbliżenie się dusz naszych, jakby tajemniczy węzeł, który nas łączył ze sobą.

Przed samym odejściem pociągu prosiła mnie jeszcze, abym nie zapomniał o grobie jej ojca, abym go odwiedzał od czasu do czasu i dopilnował, żeby grabarz, któremu to polecono, utrzymywał go w porządku.

- To panu będzie przypominać - rzekła w końcu - że pan masz względem mnie pewne zobowiązania, które powinieneś dotrzymać. Zrobiszpan to?

- Zrobię, zrobię! - zawołałem tak, że się aż zawstydziłem za ten entuzjastyczny wykrzyk, który zdradzał moje uwielbienie dla tej niezwykłej istoty.

Pierwszy to raz w życiu zdarzyło mi się widzieć takie harmonijne połączenie energii męskiej z czułością kobiecą, inteligencji ze skromnością i naturalnością, czaru spojrzenia bez cienia zalotności. Czarne jej, duże oczy wydawały mi się, jak rozbitkowi latarnia morską, dająca nadzieję ratunku, ciągnęły one moją duszę jakąś nieprzepartą siłą, w której przeważało nad wszystkim uczucie czci i szacunku.

Kiedy pociąg ruszył z miejsca i ojciec, i ona przesłali mi ręką i spojrzeniem ostatnie pożegnanie, serce wyrywało mi się z piersi za nimi, miałem ochotę wskoczyć do tego pociągu, który ich zabierał ze sobą, i pojechać razem, a kiedy wreszcie ostatnie wagony zginęły mi z oczów za białym obłokiem dymu, doznałem wrażenia takiego smutku, takiego osamotnienia, jakbym utracił coś najdroższego. Długo jeszcze stałem w miejscu, jak wryty w ziemię, jak zahypnotyzowany wspomnieniem ostatnich chwil, odtwarzając sobie w dusz każdy szczegół, każde słowo, każde spojrzenie, które wprawiały mnie w błogi jakiś stan słodkiego rozmarzenia, i nie miałem wcale ochoty wracać do miasta, do domu, gdzie czekały na mnie same przykre, niemiłe i wstrętne wspomnienia, pomiędzy którymi, jak straszne, przerażające widmo stał mi w pamięci ów nieszczęsny weksel. Im bardziej dusza moja oczyszczała się z brudnych mętów i błędów młodości, tym potworniejszym wydawał mi się czyn, którego się dopuściłem w chwili szału, tym bardziej mroził mi duszę obawą, że nie widziałem sposobu uwolnienia się od zmory, która mnie prześladowała dzień i noc. Przyznać się do takiego haniebnego czynu przed ojcem nie miałem odwagi, cierpłem na samą myśl, co by się działo w domu, gdyby moi poczciwi staruszkowie dowiedzieli się o tym, jakie byłoby potem moje pożycie z nimi. Każde spojrzenie ich byłoby strasznym wyrzutem dla mnie, a boleścią dla nich, że się takiej pociechy doczekali z syna, byłaby to ustawiczna męczarnia dla nich i dla mnie.

Ze znajomych moich nie miałem także nikogo, który by mi pomógł wydobyć się na razie z tych długów lichwiarskich i mógł udzielić pożyczki na czas dłuższy, dopóki nie będę w stanie z własnej pracy i własnych funduszów spłacić tego długu. Myśli moje wikłały się i plątały w tym

labiryncie bez wyjścia. Były chwile, w których jedynym sposobem ratunku wydawało mi się rozpaczliwym czynem przeciąć ten węzeł, którego rozplątać nie mogłem, i skończyć wszystko kulą rewolwerową; ale od tego wstrzymywało mnie przyrzeczenie dane Jadwidze. Ono czyniło mnie niewolnikiem danego słowa i zabraniało rozporządzać życiem, które nie było moją własnością. Za jej radą szukałem lekarstwa w pracy; nauka była dla mnie azylem, do którego chowałem się przed myślami trapiącymi mnie, jak Erynie.

Zamknąłem się więc w domu, pozrywawszy wszelkie stosunkiz ludźmi, unikając wszelkich znajomości, które by mi mogły przeszkadzać w pracy.

Z początku nawał pracy, która mnie czekała, wydawał mi się tak duży, że sądziłem, iż nie podołam temu do końca lipca, w którym to czasie miałem oznaczony termin egzaminu; ale gdy się rozpatrzyłem w skryptach i zabrałem na ostro do roboty, gdy sobie zrobiłem należyty rozkład czasu, przekonałem się, że to nie było znowu tak niemożliwym.

Pomimo tego, że nie bywałem prawie całkiem na wykładach uniwersyteckich, to jednak dużo miałem wiadomości z prawa karnego i procedury cywilnej jeszcze z czasów mego pobytu w Grazu. Mieszkałem tam bowiem razem z jednym z kolegów, słuchaczem ostatniego roku, który wtedy uczył się do egzaminu.

Osłuchałem się więc wtedy bardzo z tymi przedmiotami i dużo z tego zostało mi w głowie. Potrzeba było tylko uzupełnić te wiadomości i uporządkować w systematyczną całość, a do tego miesiąc czasu był dostateczny przy nadmiernej pracy i wysiłku.

Urządziłem sobie życie w ten sposób, że wstawałem bardzo rano, kiedy umysł był świeży i upał nie dokuczał jeszcze, i uczyłem się do południa. Po obiedzie kładłem się spać na kilka godzin, aby dać odpoczynek umysłowi, potem szedłem się kąpać i po godzinie przechadzki wracałem znowu do pracy i uczyłem się do późnej nocy.

Chęć dotrzymania słowa danego Jadwidze była mi bodźcem, który mnie zachęcał do pracy i dodawał mi sił i energii.

Wśród tego czasu Dyziek kilka razy dobijał się do mnie, ale go nie puściłem, przykazawszy służącemu powiedzieć mu, że mnie nie ma, że wyjechałem z Krakowa na czas dłuższy. Jednego dnia zapukała także do drzwi moich jakaś kobieta, poznałem to po szeleście sukni i delikatnym stąpaniu. Domyśliłem się, że to musiała być prawdopodobnie Fifijka, a domysły te stwierdził list, który na drugi dzień od niej odebrałem, a w

którym prosiła mnie na wszystko w świecie, żeby się mogła ze mną widzieć.

Rozumie się, że list ten zostawiłem bez odpowiedzi.

Potem dostałem jeszcze dwa listy. Jeden rozpaczliwy, pełen skarg i lamentów, błagań, przeprosin, wyznań skruszonej i pokutującej Magdaleny, w którym pisała między innymi, że beze mnie żyć nie może, że sobie życie odbierze z rozpaczy, jeżeli jej nie przebaczę i nie przyjdę do niej. Myśli te samobójcze musiały ją jednak prędko opuścić, bo w drugim liście, który dostałem w tydzień po tamtym, postępowanie moje nazywała podłym, nikczemnym, niegodnym honorowego człowieka i groziła mi, że jeżeli do tygodnia nie pokażę się u niej, to z rozpaczy gotowa się oddać innemu, aby mi pokazać, że nie dba o mnie.

Groźbę tę musiała w istocie spełnić, bo jednego wieczora, gdym wracał ze spaceru, ujrzałem ją jadącą powozem z jakimś jegomością. Zajęta była tak rozmową z nim, że nie spostrzegła wcale mnie, idącego piechotą. Zauważyłem,że miała nową suknię i nowe wspaniałe okrycie. To mnie ucieszyło, bo miałem nieraz skrupuły, czy postąpiłem uczciwie, porzucając ją tak nagle, zostawiając bez żadnego utrzymania. Teraz przekonałem się, że obawy moje były przesadne, że z łatwością znalazła sobie innego opiekuna. Mogłem więc z czystym sumieniem nie zaprzątać sobie głowy takimi wątpliwościami, które koniec końców mogłyby mnie narazić na pewne wydatki, a przynajmniej na jakieś jednorazowe wynagrodzenie.

Wolny od tego kłopotu kontynuowałem dalej moje forsowne studia i w oznaczonym terminie byłem już gotów do egzaminów, które poszły mi nadspodziewanie dobrze. Ale byłem tak zmęczony nadmiernym wysiłkiem, tak wyczerpany, że potrzebowałem przez jakiś czas wypocząć i odetchnąć świeżym powietrzem.

Prawdę mówiąc i tęsknota za panną Sędzimirską, i chęć zobaczenia jej, pochwalenia się spełnieniem już w części danego słowa, ciągnęły mnie na wieś. Zaraz więc po egzaminach napisałem do domu po konie i wyjechałem, uciekając od kurzu i upału miastowego.

Aż mi się lżej zrobiło na sercu i pierś odetchnęła swobodniej, kiedy przesiadłszy się z pociągu na bryczkę, znalazłem się wśród szerokich łanów zboża, zieloności, pod błękitem pogodnego nieba, zbliżając się z każdą chwilą coraz bardziej do rodzinnej wioski, a kiedy wreszcie z pagórka zobaczyłem z daleka nasz stary dworek w otoczeniu wspaniałych lip, czerwony dach kościoła nad krętą rzeką połyskującą jak

wstęga roztopionego srebra, serce zabiło mi tak żywą radością jak za dawnych czasów, kiedy na wakacje wracałem do domu. Czułem się o kilka lat młodszy, weselszy i ożywiony jak dawniej. Radbym był jak najprędzej znaleźć się w tym dworku, między swoimi i dlatego nagliłem furmana do pośpiechu.

Miałem jeszcze spory kawał drogi przed sobą gdy naraz, wyjechawszy z wiklin, którymi gęsto obsadzone były brzegi rzeki, ujrzałem na złocistym łanie dojrzałego zboża długi szereg żeńców i żniwiarek w kolorowych spódniczkach, a wśród nich ojca w słomianym kapeluszu i popielatej kitli w towarzystwie dwóch postaci kobiecych, nakrytych parasolkami, z których jedna była w jasnej, a druga w czarnej sukience.

Wyskoczyłem co prędzej z bryczki i pobiegłem na przełaj przez pole na ich powitanie.

Pierwsza spostrzegła mnie siostra.

- Munio! Munio! - zawołała radośnie i pędem puściła się ku mnie, a dopadłszy do mnie, zawiesiła się drobnymi rączkami na mojej szyi i zaczęła całować serdecznie.

Nim miałem czas uwolnić się od jej uścisków, zbliżyła się panna Jadwiga z wyciągniętą ręką na powitanie i przyjaznym spojrzeniem. Wyglądała tak prześlicznie, że się jej napatrzyć nie mogłem. Przez ten miesiąc, odkąd jej nie widziałem, twarz, przedtem blada i jakby znużona, nabrała cery i zdrowych rumieńców, a oczy, które dawniej tonęły w posępnym cieniu smutku i zamyśleniu, teraz jakby wychyliły się na świat i zbliżyły do ludzi. Widać było w nich wesołość i zadowolenie.

Kiedy Andzia pobiegła naprzeciw ojcu, który za powoli dla niej zbliżałsię do nas, Jadwiga skorzystała z tego krótkiego sam na sam i spytała zniżonym głosem.

- Cóż? Jakże rygorozum?

- Chwała Bogu, poszło dosyć szczęśliwie.

- A widzi pan - rzekła triumfująco, ucieszona tą nowiną.

- Ale bo też miałem żandarma, co jak kat stał nade mną i pilnował mnie, i napędzał do roboty - mówiłem, uśmiechając się żartobliwie.

- Któż taki?

- Słowo, które pani wymogła ode mnie wtedy na kolei, pamięta pani?

Zarumieniła się, jakby zawstydzona, i nic nie odrzekła.

Kiedy nadszedł ojciec, po przywitaniu się, poszliśmy wszystko czworo

ku dworowi. Andzia, owinąwszy się ramieniem około wiotkiej kibici Jadwini, pobiegła z nią przodem. My z ojcem szliśmy wolniej za nimi.

- No, cóż ty mówisz na tę Jadwinię? - zagadał do mnie ojciec - jak wykraśniała, na psa urok, prawda? My tu wszyscy w niej rozkochani. Andzia przywiązała się do niej jak do starszej siostry, matka przepada za nią, bo ma z niej ogromną wyrękę w gospodarstwie. Powiadam ci, taka się z niej gospocha zrobiła, tak się zna na wszystkim, taką ma ciekawość do tego, żebyś nie powiedział, że ona kiedykolwiek czym innym się zajmowała. I służba za nią, i psy łańcuchowe, i bydło, i kurczęta, i wszelka gadzina do niej ciągnie, gdzie się tylko pokaże. Fenomen panna. A jakie to przytulne, jakie przywiązane, jakby do rodziny należąca. Skarb prawdziwy znaleźliśmy w tej dziewczynie.

Kiedyśmy weszli na podwórze, zastaliśmy już na ganku stół nakryty białym obrusem, samowar kipiący i Jadwinię i Andzię krzątające się około kawy. Nawet matczysko poczciwe samo niosło śmietankę z kuchni, bo służba cała była przy żniwie dzisiaj i nie było komu posłużyć.

Wkrótce wszystko było gotowe i na ganeczku zacienionym bluszczem, przez który przedzierały się jaskrawe promienie słońca zniżającego się ku zachodowi, siedzieliśmy wśród ożywionej rozmowy złożonej z ciekawych pytań, przerywanych opowiadań, wykrzykników, wesołych żartów i śmiechów.

A mnie w tym otoczeniu najbliższych sercu, życzliwych twarzy było tak dobrze, tak błogo, że ten całoroczny pobyt w mieście wydawał mi się jak jakiś niespokojny, męczący sen, po którym obudziłem się w rodzinnym kole i odetchnąłem swobodnie.

XV.

Dwa tygodnie przeszło trwał ten mój rozkoszny pobyt na wsi.

Była to istna sielanka, którą spędzałem przeważnie w towarzystwie Andzi i Jadwini, bo rodzice zajęci gospodarstwem rzadko tylko mogli być z nami, tyle co w wieczór i przy obiedzie.

Andzia, która z okazji mego przyjazdu miała także wakacje, nie odstępowała mnie prawie. Prowadziła to do gołębnika, który był pod jej wyłącznym zarządem i opieką to do stajni, gdzie jej ulubiona Leda miała małe, to do kwiatków przez nią pielęgnowanych, to do ryb, które ją już tak znały, że jak tylko pokazała się nad stawem, przypływały do brzegu i

otwierały swoje nieme pyszczki na chwytanie chleba,który im rzucała. Musiałem wysłuchać całej historii o nieporozumieniach małżeńskich bocianów, co się gnieździły na lipie, i o łasicy, co młode kurczęta dusiła w kurniku, aż ją Walenty stróż chwycił w żelaza, to o pannach z sąsiedztwa i jak się bawiła na odpuście u księdza proboszcza. Pilno jej było wyspowiadać się co prędzej ze wszystkiego, co wiedziała, a jam słuchał tego gadania, jak się słucha gwaru młodych wróbli na drzewie albo szmeru wody po kamieniach, i dusza zanurzała mi się w tym dziecinnym szczebiocie, w tych niewinnych wyznaniach młodej dziewczyny jak w rzecznej kąpieli, która mnie orzeźwiała i odmładzała.

Najbardziej jednak lubiłem słychać, gdy mówiła mi o swojej nauczycielce, kiedy ją chwaliła przede mną, jaka ona mądra, jaka dobra.

- Żebyś ty wiedział - mówiła mi - co ona wie, co ona umie, to tak jak żywa książka, o co jązapytasz, na wszystko ci odpowie. A szczególniej historię naturalną, to, powiadam ci, zna lepiej jak niejeden profesor. Wie, jak się nazywa każdy kwiatek, każde zwierzątko, każdy ptaszek, nawet o gwiazdach umie opowiadać i to tak zajmująco, jakby się czytało powieść jaką. Ja dawniej coś tam wiedziałam z tego, bo się uczyłam, ale tak aby zbyć, piąte przez dziesiąte, a teraz to mi tak wszystko jakoś łatwo wchodzi do głowy, bez trudu i przymusu. A jak odbędzie ze mną lekcję, to broimy potem jak dwie koleżanki ze sobą, bawimy się, biegamy po polach, kąpiemy się w rzece, nie tak jak z tą Francuzicą, co była przed nią, która ze mną odrobiła lekcję, jakby za pańszczyznę, a potem uciekała od mego towarzystwa, albo gdy szła ze mną, to jak paw nadęty, cedząc od czasu do czasu jakieś słowo z przymusu i niechęcią. - To tylko trapiło Andzię, że jak się Jadwini trafi iść za mąż, to będzie musiała rozłączyć się z tak miłą towarzyszką. - A to bardzo łatwo stać się może, bo ona się tu bardzo panom podoba. I młodzi, i starzy zachwycają się nią, że taka piękna, taką miła w obcowaniu, taka zgrabna w ruchach. A tobie jak się ona podoba?

Zagadnięty tak niespodzianie, nie mogłem zaprzeczyć, że mi się bardzo podoba, bo oprócz tych przymiotów, które Andzia wyliczyła, miała ona dla mnie urok kobiety wyższej, przed której cnotą i charakterem schylać musiałem z uszanowaniem czoło.

- To wiesz co, ożeń się ty z nią, a wtedy zostanie już na zawsze z nami.

Rozśmiałem się na tę dziecinną propozycję, która mi się nieprawdopodobną wydawała do urzeczywistnienia, choćby ze względu na to, że nie przypuszczałem nigdy, aby panna Jadwiga mogła zgodzić

się na to, i dlatego myśl taka nie przyszła mi nigdy do głowy.

A jednak co to może sugestia! Od czasu,jak Andzia poddała mi ten projekt, uczepił on się mojego mózgu, nieraz w chwilach samotności powracałem myślą do niego, oswajałem się z nim coraz więcej i na nim jak na kanwie fantazja moja haftowała przecudne obrazy wspólnego pożycia z Jadwigą.

Dopiero list od mego wierzyciela, który w tym czasie otrzymałem z Krakowa, zbudził mnie brutalnie z tych pięknych snów i przypomniał mi, że jestem niewolnikiem, który nie ma prawa rozporządzać sobą, tworzyć jakieś plany na przyszłość.

Błąd młodości stanął znowu jak anioł z ognistym mieczem, wzbraniając wejścia do raju. Teraz tym więcej, gdyż Żyd stawał się coraz natarczywszy. Pisał mi w liście, że potrzebuje pieniędzy, że nie może dłużej czekać. Może pisał tak dlatego tylko, aby wytargować dla siebie korzystniejsze warunki, większe procenty, ale bądź co bądź ta ciągła zależność od niego, te rosnące coraz więcej procenty, ta niemożność spłacenia długu i uwolnienia się z rąk lichwiarza gnębiła mnie i niepokoiła tak, że ukryć tego nie mogłem, szczególniej przed Jadwigą, która miała jakby dar jasnowidzenia lub instynktowne odczucie moich myśli, i jednego dnia spotkawszy mnie w ogrodzie właśnie w chwili takiego moralnego zaburzenia, spytała mnie z współczuciem, co mi jest?

Nie mogłem powiedzieć jej prawdy, więc starałem się usprawiedliwić moje przygnębienie zbliżającym się terminem powrotu do miasta, gdzie będę znowu sam, daleko od najbliższych mi osób.

- Jeżeli ten tylko powód pańskiego smutku - rzekła - to nie jest znowu nic tak strasznego, jest przecież na to bardzo łatwe lekarstwo.

- Jakie?

- Czy pan koniecznie musisz uczyć się w mieście do dalszych egzaminów? Masz pan przecież skrypta, książki. Chyba że pan potrzebujesz jakich specjalnych książek z biblioteki...

A kiedy zaprzeczyłem ruchem głowy, mówiła dalej:

- Więc jeżeli nie, to równie dobrze możesz pan przygotowywać się do egzaminów tutaj, jak i w mieście, a tu może lepiej, bo będziesz pan miał i spokój większy, i mniejszą sposobność rozrywek. My z Andziąz pewnością panu przeszkadzać nie będziemy, bo mamy dosyć własnego zajęcia. Co najwyżej mogłabym panu pomóc w czym, na przykład powtarzając z panem trudniejsze ustępy, przesłuchując pana.

- Pani byś się chciała męczyć w podobny sposób? - spytałem zdziwiony.

- Nauka nigdy dla mnie męką nie była - odrzekła - a zyskałabym jakie takie wiadomości z prawa. To nigdy nie zawadzi umieć więcej - dodała z uśmiechem, z którym jej tak było dobrze, bo rozjaśniał jej twarz i oczom dawał anielski wyraz i wyglądała wtedy tak pięknie, taka promieniejąca cała jakąś duchową potęgą, która jak jasność jakaś prześwietlała przez jej delikatne kształty, że miałem ochotę w takich chwilach uklęknąć przed nią, całować kraj jej szaty i modlić się do niej jak do świętej.

Propozycja więc uczyniona przez nią, która dawała mi nadzieję przedłużenia na kilka miesięcy możności widywania jej,zachwycania się jej towarzystwem, była zbyt nęcącą, abym miał siłę oprzeć się temu, i zostałem.

Państwo może przypuszczacie, że w towarzystwie tak uwielbianej przeze mnie istotki duch mój rozmiękł, rozbawił się, ugrzązł w platonicznych marzeniach?

Najfałszywsze przypuszczenie. Nic podobnego nie zaszło. Owszem, duch mój nie tylko nie zniewieściał, ale zmężniał, nabrał siły i tęgości, a była w tym wyłączna zasługa Jadwini, która skrupulatnie pilnowała i trzymała się ułożonego programu zajęć, nie pozwalając na żadne ustępstwa i wyjątki. O pewnej godzinie zjawiała się w salonie dla przesłuchania mnie lekcji, po której pozwalaliśmy sobie na krótki spacer i odpoczynek w towarzystwie Andzi, po czym znowu każde wracało do swoich zatrudnień aż do obiadu. Po obiedzie znowu pogawędka z rodzicami, spacer i znowu nauka. Szło to wszystko systematycznie, porządnie, jak w szkole, a praca taka nie tylko mnie nie męczyła, ale miała dla mnie niesłychany urok i zachętę niemałą, bo z podwójnym zapałem brałem się do nauki, wiedząc, że będę musiał zdawać z niej sprawę przed Jadwigą. Moja ambicja nie pozwalała na to, żeby mnie znalazła nieprzygotowanym. Chciałem zawsze jak najlepiej przedstawić się w jej oczach i zasłużyć na jej pochwałę. Nie tylko więc nie opóźniłem się w nauce, ale byłem gotów do egzaminów jeszcze przed oznaczonym terminem.

W ostatnich dniach października wyjechałem do Krakowa dla zdawania drugiego rygorozum.

Trafiłem właśnie na czas, kiedy miasto całe było zaalarmowane ucieczką owego donżuana z dużymi wąsami. Sprzeniewierzył on znaczną sumę w instytucji, w której był urzędnikiem, porobił różne nadużycia i malwersacje, pozarywał bardzo wielu znajomych i uciekł nie wiadomo

gdzie. Wszędzie o niczym innym nie mówiono, tylko o tym. W salonach, w handlach, po cukierniach, damy na reunionach, urzędnicy w biurach, panowie w teatrze udzielali sobie coraz nowych wiadomości, w których liczba sprzeniewierzonych pieniędzy wzrastała do coraz większych rozmiarów. Nawet gawiedź uliczna zajmowała się żywo jaśnie wielmożnym złodziejem, któremu pozwolono bezkarnie uciec, dlatego że pan, że ukradł krocie, co by małemu złodziejowi, który skradnie kilkanaście reńskich, nie uszło z pewnością na sucho. Mój służący Tomasz opowiadał mi z oburzeniem, że jego znajomego, który był kamerdynerem w resursie, zarwał także ten niegodziwiec na kilkaset reńskich, ciężko uzbieranych z zarobków, a które pożyczył sobie od niego na samym wyjezdnym z Krakowa.

. Najwięcej jednak ucierpieli podobno ci, którzy się dali wziąć na owe iluzoryczne akcje kopalni nafty, które zaraz po jego ucieczce spadły ogromnie, bo pokazało się, że te kopalnie nie miały prawie żadnej wartości, a kurs akcji był sztucznie tylko podtrzymywany giełdowymi operacjami.

Ciocia Dorcia i jej mąż musieli także grubo stracić na tym, bo, o ile słyszałem od ojca, wszystkie pieniądze swoje wpakowali w te akcje i wszystkie swoje nadzieje na nich budowali. Wyobrażałem sobie, co im się tam dziać musiało teraz, jakciotka przygnębiona być musiała i finansową stratą i moralnie, gdy się pokazało, że ów panicz, którego zaszczycała swoimi względami, przyjmowała u siebie, afiszowała się z nim wszędzie, był nikczemnym szubrawcem, który nadużył zaufania wszystkich swoich znajomych i pokompromitował wiele kobiet.

Mówiono o jakichś listach, skandalicznych historiach, nieprzyzwoitych fotografiach wielu pań, które miano znaleźć po ucieczce tego pana w jego mieszkaniu. Opowiadano sobie na ucho, że kilka takich listów i fotografii miało się dostać w ręce męża pani Loci, że na podstawie tych dokumentów ów pan zagroził żonie skandalicznym procesem rozwodowym i zmusił ją do oddania mu dzieci.

Trudno było zbadać, ile w tych gadaniach było prawdy, musiało tam jednak coś być w tym, bo pani Locia nagle wyjechała z Krakowa do Paryża czy gdzie indziej.

Ciocia Dorcia była podobno także zaplątana w te skandaliczne sprawy, wskutek czego wiele salonów zamknęło drzwi przed nią co wpłynęło bardzo na zupełną zmianę jej dotychczasowego sposobu życia. Przeniosła się do skromniejszego mieszkania, ograniczyła swoje wydatki,

skasowała u siebie tygodniowe przyjęcia, na które teraz mało kto przychodził, i przestała się stroić.

Musiało ją to niemało kosztować zdrowia i zgnębić moralnie, bo kiedy ją spotkałem jednego dnia na ulicy, ledwie poznać mogłem; postarzała, zbrzydła, twarz jej zawsze taka świeża, promieniejąca wesołością i ożywieniem, pożółkła, zwiędła, złociste włosy, nie odświeżane już widocznie malowidłem, przybrały srebrzystą barwę siwizny, ubrana była czarno i wracała zapewne z kościoła, bo niosła książkę do nabożeństwa, a spuszczone ku ziemi oczy zdawały się unikać ludzi. Nie znać w niej było wcale tej światowej damy, zadającej szyku toaletami, błyszczącej w towarzystwach. Wszystko to zgasło nagle wraz z upadkiem człowieka, który kilka dni temu jeszcze był bożyszczem salonów, a którego dziś opinia publiczna potępiła bez litości i okryła wzgardą, gdy się przekonała, że ten cały zbytek, którym imponował ludziom, był blagą tylko, że wspaniałe mieszkanie, meble, powóz, konie łudziły tylko świat pozorami dobrobytu, bo cała ta parada odbywała się za pożyczone pieniądze, była własnością wierzycieli.

Wszystkie panie, które dawniej zachwycały się jego urodą, szykiem, elegancją, pańską rozrzutnością i przymiotami prawdziwego gentlemana, teraz mówiły o nim z najwyższą pogardą i oburzeniem.

Co je najwięcej oburzało, to nie tylko ucieczka sama, ale więcej jeszcze to, że uciekł podobno w towarzystwie jakiejś damy, na którą w ostatnich czasach tracił grube pieniądze.

Nie mogły mu darować tego, że nad wszystkie przeniósł jakąś tam artystkę z teatru i zabrał ją ze sobą. Nie miały dość słów na wyrażenie swego oburzenia z tego powodu i nie szczędziły mu najobelżywszych nazwisk, pomiędzy którymi takie jak: szubrawiec, niegodziwiec, nikczemnik były jeszcze najłagodniejsze, najdelikatniejsze.

Z opisu tej damy domyśliłem się, czy to przypadkiem nie będzie Mimi, a równocześnie z tym imieniem przyszedł mi na myśl Dyzio. Jakim ciosem dla niego musiała byćucieczka tej kobiety, do której on się przywiązał tak bezgranicznie, tak po psiemu, z zatraceniem wszelkiej godności.

Dawno go już nie widziałem i nie wiedziałem, co się z nim dzieje.

Dopiero teraz, w kilka dni po moim przyjeździe do Krakowa, zobaczyłem go jednego dnia na Plantacjach, ale jakże zmienionym, w jak opłakanym stanie, w jakim zaniedbaniu, że ledwie go poznać mogłem.

Szedł chwiejnym, niepewnym krokiem, jakby zataczając się, w nędznej jakiejś surducinie letniej, pomimo że dzień był chłodny, deszczowy i jesienny wiatr dmuchał przejmująco, zrywając resztki zwiędłych liści z drzew. Wysoki dekadencki krawat owijał mu szyję, pokazując zaledwie rąbek brudnego kołnierzyka, twarz zarosła cała niegolonym i niestrzyżonym rudym włosem, a oczy, głęboko zapadłe, błyszczały jakimś niezdrowym blaskiem.

Stanąłem zdziwiony i zawołałem go po imieniu. Podniósł schyloną ku ziemi głowę, uśmiechnął się a raczej skrzywił przykrym wyrazem twarz i rzekł:

- A! To ty? Wiesz już zapewne o wszystkim, że uciekła, z nim uciekła. Ja ciągle bałem się tego. Mnie się zdaje, że ci nawet mówiłem o tym. Ja z jej oczów wyczytałem te szelmowskie myśli, z tych oczów pijanych wiecznie lubieżną chucią nagiej hetery, z ohydnych ruchów histerycznej bajadery, ale cóż była za rada na to? To się zmienić nie dało. Ona miała naturę babilońskiej nierządnicy, która nigdy pragnień nie gasiła, a ulubieńców swoich piekła na powolnym ogniu. Na moje nieszczęście wyłoniła się do mnie z mrocznych fal wszechbytu, biała, olbrzymia, z lubieżnymi ustami, wykrojonymi w kształt krwawiącej rany - nadobna samica, wola wszechświatów, prałono rozkoszy, pani moja z instynktami tygrysicy, która w miękkie łapy swoje chwyciła hostię mego serca, pobawiła się nim, nasyciła i potem pokrwawione odrzuciła jak potarganą szmatę i pobiegła dalej, i zostawiła mnie z nienasyconą żądzą pocałunków, wijącego się z bólu, jak owad wbity na szpilkę w przedśmiertnych mękach konania. Mój mistrz przepowiedział mi taki koniec, ten mój biedny mistrz, zapoznany geniusz. Wiesz zapewne, co się z nim stało?

- Nie wiem. Dawno o nim nie słyszałem. Gdzież on jest teraz? - spytałem.

- Gdzie on jest teraz? Ha, ha, ha.

Bolesny śmiech wykrzywił mu usta, z którym buchnął na mnie duszący zapach alkoholu.

- Zamknęli go w szpitalu obłąkanych, gdzie dogorywa na delirium. Idę właśnie go odwiedzić. Chodź ze mną. Zobaczysz, co ten podły, filisterski świat zrobił z tego Samsona ducha, z tej olbrzymiej potęgi nadczłowieka.

I uczepiwszy się nerwowo wychudłymi palcami mojej ręki, pociągnął mnie za sobą w stronę szpitala.

Przeszliśmy kilka ponurych pustych korytarzy, po których odgłos

naszych kroków odbijał się głośnym echem, minęliśmy parę zakonnic, które w szarych sukniach i białych motylach na głowie przesuwały się cicho, jak cienie, i weszliśmy do okratowanego budynku. Dozorca szpitalny otworzył nam z przeraźliwym zgrzytem kluczy w zamku ciężkie, okute drzwi i wprowadził nas doceli, której ściany wyłożone były materacami, nakazując nam cichym szeptem zdjąć co prędzej kapelusze z głowy, bo inaczej chory wpadłby w pasję i rzucił się gwałtownie na nas za brak uszanowania i należytej pokory. Cierpiał on bowiem na manię wielkości.

Zastaliśmy go w stanie zupełnej apatii. Siedział na środku pokoju, na drewnianym stołku, wynędzniały, zgarbiony, z przygasłym wzrokiem i potarganą czupryną, która jak mglisty opar unosiła się nad wyłysiałą do połowy i żółtą czaszką. Nasze wejście nie zwróciło wcale jego uwagi, zdawał się nic nie widzieć, nie słyszeć.

Dopiero kiedy Dyzio zbliżył się do niego i przyklękając na jedno kolano, dotknął ustami z bałwochwalczą czcią jego wychudłej ręki, zwieszonej niedbale z poręczy stołka i przemówił do niego:

- Mistrzu, bądź pochwalony!

Poruszył się, ożywił, jakby za dotknięciem prądu elektrycznego, podniósł głowę do góry i prostując się dumnie, zaczął mówić tonem grobowym, jednostajnym jak głos dzwonu, zapatrzony gdzieś daleko, w przestrzeń:

- Jam jest Pan Bóg, który stworzył ten cały świat i niebiosa, rozpalone do białości ogniami pożarów i bezdenne otchłanie oceanów i pradziewicze pustynie lasów i napełniłem to wszystko tworami własnej fantazji, i ubrałem przepychem barw, o jakich ani się śniło waszemu staremu Bogu, i odkupiłem męką niesłychaną serdecznych bólów, ja, nowy Bóg, twórca nagiej duszy, król duch.

W miarę jak mówił, podnosił się z wolna coraz wyżej, jakby rósł w górę, kościste ręce szeroko rozpostarł, oczy rozszerzały się i zapalały coraz większym blaskiem, a głos, jak rozkołysany dzwon, stawał się coraz silniejszym, coraz groźniejszy, dzikszy.

- Niech panowie już idą - upomniał nas po cichu dozorca - bo jak się rozgada, to sobie z nim potem rady nie damy. Tak zwykle rozpoczynają się jego ataki, w których rzuca się potem jak potępieniec, tłucze się o ściany, ryczy jak zwierz rozszalały, dopóki ze zmęczenia nie zapadnie znowu w omdlenie.

Usłuchałem co prędzej rady dozorcy i wysunąłem się za drzwi, żeby nie być dłużej świadkiem tej sceny, która na mnie robiła okropne, przygnębiające wrażenie.

W tej chwili jakaś dama czarno ubrana, idąc szybko przez korytarz, zbliżyła się do drzwi, przy których stałem scierpnięty jeszcze cały i drżący ze wzruszenia. Ze zdziwieniem poznałem w nadchodzącej panią Hortensję.

Gdy mnie zobaczyła, chwyciła mnie nerwowym ruchem za rękę i spytała:

- Aco, widziałeś go pan?

Chciałem wyspowiadać się jej z przygnębiającego wrażenia, jakie robił na mnie widok tego człowieka, ale ona nie czekając odpowiedzi mojej, mówiła dalej, jakby w ekstazie:

- I ci głupcy, kretyni, śmią utrzymywać, że on chory, szalony. Dla tych filistrów każdy, kto ich przerasta duchem, jest szaleńcem. On chory? Ależ to zbrodnia utrzymywać coś podobnego! Tylko jego potężnemu duchowi ciasno, duszno w ziemskiej powłoce, więc się szarpie i męczy w tym więzieniu. On chory? Ależ dość przysłuchać się temu, coon mówi, cóż to za wspaniałe improwizacje. I to wszystko marnie by zginęło, przepadło na wieki dla ludzkości w tych ponurych murach, jak te kwiaty, co więdną w pustyni, gdyby nie ja, która te wszystkie płomienne słowa, jakie natchniona jego dusza wyrzuca z siebie jak wulkan, chwytam na gorąco i notuję tu, w tej książce.

Mówiąc to wyjęła spod pachy gruby notatnik, który otwarła i szybko przewracała kartki zapisane drobnym pismem.

- A tu jego rysunki - dodała, pokazując mi parę wyciętych osobno kartek, zamazanych jakimiś kreskami, liniami i symbolicznymi figurami, z których nic zrozumieć nie mogłem, a które ona tłumaczyła mi jako coś nadzwyczaj łatwego do pojęcia.

- Ot! Widzisz pan - mówiła - czyż te genialne szkice nie przedstawiają się jak jakieś fantastyczne, piekielne grymasy, widziane w majaczeniach gorączki? Jaka potęga w tych zygzakach, jakie buntownicze skoki namiętnego ducha. A tu znowu, jaka przepyszna linia tęsknoty i beznadziejnego smutku. Tylko się trzeba umieć wpatrzeć, wsłuchać w tę przepyszną kaskadę linii, spadającą rytmicznymi dźwiękami w tajemniczą głębię, tu, u spodu obrazu, pełną prześwietnych wizji.

Spojrzałem zdziwiony na mówiącą i przyszło mi na myśl, czy ona

przypadkiem także nie jest stałą mieszkanką tego zakładu, ale dozorca, którego się spytałem o to potem, w czasie gdy pani Hortensja, usłyszawszy przez uchylone drzwi głos mistrza, podeszła bliżej notować co prędzej jego słowa "natchnione", odpowiadał mi, że ta pani tylko przychodzi tutaj co dzień, wystawa "cięgiem" pod tymi drzwiami i coś "furt" pisze i pisze.

Kiedy nareszcie po wyjściu Dyzia wydobyłem się z tego ponurego gmachu na świeże powietrze, było mi tak, jakbym się na nowo narodził. Odetchnąłem swobodnie pełną piersią i rzekłem:

- Ach, jakże tam okropnie! Za nic w świecie nie miałbym ochoty iść tam znowu.

- Aja przeciwnie, chętnie tam chodzę i umyślnie, jak derwisz, zadaję sobie męki patrzeniem, aby zbrzydzić sobie do reszty życie. Widok takiej potęgi duchowej zdruzgotanej i zamienionej w smutną ruinę budzi we mnie tęsknotę za boską Nirwaną, w której człowiek przestaje czuć, myśleć, cierpieć. Każda myśl moja przepojona jest teraz pragnieniem śmierci. Idzie mi tylko o wybór najłatwiejszego, najmniej bolesnego sposobu wydostania się duszy z tej wstrętnej powłoki życia.

Nie miałem ochoty słuchać dalszych wynurzeń Dyzia na ten cmentarny temat, dość mi już było tego, com się nasłuchał i napatrzył w szpitalu, więc chcąc się uwolnić co prędzej od jego towarzystwa, wymówiłem się, że mam pilną robotę w domu, bo jutro siadam do egzaminów.

- Odprowadzę cię kawałek - rzekł - i pogadamy trochę o dawnych czasach. Czy wiesz, że twoja Fifijka teraz wielka pani.

- Mało mnie to obchodzi - odrzekłem krótko, aby przerwać tę niemiłą dla mnie rozmowę.

On jednak, nie zwracając na to, mówił dalej:

- Jakiś facet zabrałją do Lwowa, gdzie teraz opływa we wszystko. Ma swój powóz, konie, willę około stryjskiego parku, gdzie ją odwiedzają różni panowie, cała złota młodzież z banków. Bo tam pono teraz złota era dla tych paniczów, pieniędzy mają po uszy, więc sobie pozwalają, zbytkują, szampany spijają, orgie wyprawiają, bachanalie, a Fifijka jest ich Aspazją.

- Niech sobie będzie, czym chce; mówiłem ci, że mnie to nic nie obchodzi.

I podałem mu powtórnie rękę na pożegnanie.

- Słuchaj no - rzekł, zatrzymując mnie - ty zawsze byłeś pieniężny

chłop, nie masz tam kilka guldeników pożyczyć mi, potrzebuję koniecznie, bo głód morfinowy dokucza mi od rana.

- Ty się morfinujesz? - spytałem gorszony.

- To jedyne lekarstwo, które mnie podtrzymuje. Bez tego ja bym się wściekł chyba z bólu, jaki mi zadała ta szelma Mimi, ten mój wampir straszliwy, który wgryzł się w moje serce ostrymi zębami i zostawił mi rany wiecznie krwawiące. Kilkanaście kropel morfiny i już jestem bezpieczny przed tą apokaliptyczną nierządnicą. Dusza moja stacza się wtedy w przepaściste głębie morfinowego odurzenia, gdzie leżę bez siły i woli, prawie szczęśliwy, że mogę tak staczać się jak kamień i nie czuć nic.

Nie miałem siły odmówić mu tych kilku guldenów, o które prosił, skoro one dawały mu przynajmniej chwile zapomnienia. Dając mu je ani przypuszczałem, że to już ostatnia przysługa, jaką mu wyświadczyłem. W parę tygodni bowiem później, kiedy po zdaniu drugiego rygorozum wróciłem znowu do domu, wyczytałem w gazetach wiadomość o jego śmierci. Znaleziono go nieżywego gdzieś, w jakiejś taniej łazience na Kazimierzu z popodrzynanymi żyłami. Ten rzymski sposób pozbawiania się życia uważał widocznie za najmniej bolesny i użył go dla dostania się do swojej upragnionej Nirwany.

XVI.

Od dwóch tygodni siedziałem już w Krakowie, dokąd przyjechałem dla zrobienia ostatniego rygorozum i odbycia promocji na doktora praw. Było to w połowie stycznia, kiedy Kraków na dobre bawić się zaczynał. Olbrzymie afisze zapowiadały bale publiczne, z oświeconych okien prywatnych salonów dochodziły skoczne dźwięki mazura lub walca, szynki i kawiarnie rozbrzmiewały hałaśliwą wesołością, po ulicach zataczało się wielu pijanych, którzy chcieli w ten sposób przynajmniej użyć karnawału, a ja wśród tej ogólnej wesołości siedziałem sam jak pustelnik w moim pokoju, gotując się do tego ostatniego egzaminu i rozmyślając w chwilach odpoczynku, co dalej będzie?

Za kilka dni zostanę doktorem praw, spełnię życzenie ojca, dotrzymam słowa danego Jadwidze, ale co potem? Co zrobię z sobą? Gdzie się obrócę? Ażeby uciec przed tym nieszczęsnym wekslem, którego zapłaty termin zbliżał się coraz bardziej ku mnie, jak ów tajemniczy intruz

Maeterlincka, i straszył mnie, i trwogą napełniał. Co zrobię, kiedy przyjdzie wreszcie i stanie tuż przy mnie? Mamże skończyć tak, jak skończył Dyzio, przekreślić krwawą kreską cały rachunek z życiem i uciec jak tchórz odzapłaty?

Ależ, to nawet, co uratowało ostatecznie Dyzia, dla mnie nie będzie żadnym ratunkiem, bo ojciec i tak dowie się o haniebnym czynie, jakiego się dopuściłem, gdy lichwiarz przyjdzie upomnieć się o zapłatę wekslu, i złorzeczyć będzie w duszy mojej pamięci. A ja niczego się więcej nie bałem, jak tego. Chciałem pozostać dobrym synem w ich pamięci i nie stracić ich miłości.

Położenie moje więc było bez wyjścia i bez ratunku. Na próżno powtarzałem sobie, jak ów malarz w Końcu Sodomy, "tylko o tym nie myśleć, tylko o tym nie myśleć", odpędzane myśli wracały znowu jak sfora zajadłych psów i goniły mnie, i ujadały, i szarpały duszę.

Jedynie praca, nauka dawała mi chwile zapomnienia, toteż używałem jej jak Dyziek morfiny dla odurzenia i ubezwładnienia gryzących myśli i dzięki temu nadmiarowi pracy zdałem ostatnie rygorozum z wyszczególnieniem, ale wysiłek ten tak mnie wyczerpał, że popadłem potem w stan jakiegoś umysłowego obezwładnienia, apatii i bezmyślności.

Byłem np. w stanie parę godzin przesiedzieć na jednym miejscu, patrzeć przed siebie i nic nie widziałem, i nie zdawałem sobie sprawy z tego, o czym myślałem. Chodziłem, jadłem, załatwiałem wszystkie czynności, ale bezmyślnie, machinalnie. Był to rodzaj snu na jawie, który trwał we dnie i w nocy, bo i te trawiłem bezsennie, tj. niby spałem i nie spałem. Leżałem w łóżku, miałem przymknięte oczy, a jednak słyszałem wszystko, co się koło mnie działo, formalnie jak człowiek w letargu, z tą tylko różnicą, że letarg obezwładniał mi duszę, nie ciało.

W tym stanie przeżyłem, a raczej przewegetowałem tych parę tygodni, które oddzielały mnie od uroczystego aktu promocji, który się miał odbyć pierwszego lutego. Nadejście tej chwili nie zmieniło wcale mego obecnego stanu, nie ocuciło mnie z owej apatii, w jakiej dusza moja była pogrążona. Szedłem do auli uniwersyteckiej bez żadnego wrażenia, bez emocji i z obojętnością przypatrywałem się przygotowaniom do tego aktu, jakby on się kogo innego tyczył, jakiej obcej mi całkiem osoby; śmiesznymi wydawały mi się przebierania profesorów w togi i birety jakby na jaką redutową zabawę i obojętnie wszedłem pomiędzy dwoma bedelami z berłami akademickiemi do sali, gdzie miała się odbywać

promocja i gdzie już zgromadziło się trochę publiczności i obojętnie przysłuchiwałem się przemowie dziekana, nie wiedząc nawet, co mówi do mnie.

Wtem naraz w świetle, które padało z okna w ponurą salę, uderzyły wzrok mój jakieś znajome twarze kobiece. Gdy po jakimś czasie spojrzałem znowu w tamtą stronę, przekonałem się, że to nie było złudzenie, najwyraźniej widziałem w cieniu rembrandtowskiego kapelusza czarne oczy Jadwigi, wpatrzone we mnie, a obok niej rumianą, ciekawą twarzyczkę Andzi, która miała taką minkę, jakby chciała do mnie wyskoczyć przez stołki i rzucić mi się na szyję; za nimi unosiła się siwa czuprynaojca i jego wąs zawiesisty. On także patrzał na mnie wzrokiem pełnym dumy i zadowolenia, a od czasu do czasu ocierał kraciastą chustką łzy radości i wzruszenia.

Na ten widok serce zabiło mi mocno pod lodową skorupą obojętności, dusza roztapiała jakby pod ciepłym tchnieniem słonecznych promieni i choć to była cisza, dzień pochmurny, ja czułem w sobie wiosnę, słońce i życie. Miałem tak samo, jak Andzia, ochotę zerwać się, dobiec do nich, uściskać serdecznie i powiedzieć, jak się macie, jak to dobrze, żeście przyjechali, bo nie wątpiłem, że przyjechali dla mnie, tylko dla mnie, aby być na mojej promocji, i czułem dla nich nadzwyczajną wdzięczność za tę miłą niespodziankę.

Zajęty byłem teraz tylko nimi, oczy zwracałem ciągle w tę stronę, gdzie siedzieli, i czekałem niecierpliwie, kiedy się skończy ta nudna ceremonia. Nie słyszałem nawet wezwania dziekana do przysięgi i zapomniałem powiedzieć owego sakramentalnego: "spondeo", aż bedel musiał mi to przypomnieć.

Prędko załatwiłem się z wszystkimi formalnościami należącymi do promocji i uwolniwszy się zupełnie, wybiegłem co tchu na korytarz, gdzie na mnie czekali wszyscy moi. Tu dopiero nastąpiły uściski, całusy, powitania, winszowania, krótkie pytania, przerywane odpowiedzi, bo jedno drugiemu wyrywało słowa, a kiedy już każde wygadało się z tym, co pilniejsze, co mu w sercu na wierzchu leżało i ulżyło sobie, ojciec zaprosił nas dla uczczenia świeżo upieczonego doktora na obiad do Grand-hotelu, gdzieśmy sobie usiedli na boku w zacisznym wgłębieniu okna i tam prowadzili dalej wesołą i ożywioną rozmowę.

Pod koniec sutego obiadu rozochocony ojciec kazał podać szampana i wniósł moje zdrowie, które Andzia i Jadwinia wychyliły z całego serca duszkiem, a ojciec dołączył do tego małąorację.

- Moje dziecko - przemówił do mnie wzruszony rzewnym głosem - dzień dzisiejszy to ważna epoka w twoim życiu, bo twoje długoletnie konkury o naukę zakończyłeś uczciwym małżeństwem, jak na porządnego człowieka przystoi. A nie każdy tak robi. Znam takich, szczególniej młodzież zamożniejszych domów, która wiedząc, że nie będzie potrzebowała żyć na łasce tej żony, bo po rodzicach będzie miała kawałek chleba, poprzestaje na przelotnych miłostkach z tą panią i puszcza ją potem bez żalu, z lekkim sercem. Ty inaczej postąpiłeś sobie, czym uradowałeś bardzo moje serce ojcowskie. Należy ci się za to nagroda. Oto twój posag - mówił dalej, wydobywając z bocznej kieszeni grubo wyładowaną kopertę - posag w kwocie sześciu tysięcy guldenów, który składałem dla ciebie przez czas twoich studiów, jest on twoją własnością. Jako dojrzały już człowiek będziesz mógł nim rozporządzać podług swej woli. Może masz jakie kawalerskie długi, może inne wydatki, projekty; nie wchodzę w to; nie potrzebujesz mi zdawać rachunku, na co użyjesz tych pieniędzy. Doktor praw już jest samodzielny i ma wszelkie prawo kierować się własnym rozumem i własną wolą.

Nie wiem, czyczłowiek skazany na śmierć, kiedy mu nagle ogłoszą zupełne ułaskawienie, czuje się równie szczęśliwym, jak ja w tej chwili, gdy trzymając owe pieniądze w rękach, uczułem się naraz wolnym od tej strasznej zmory, która mnie przez tak długi czas dusiła i gniotła. Zdawało mi się, że niebo otwarło się nade mną, i nie posiadałem się z radości. Miałem ochotę paść ojcu do nóg i oblewać je łzami radości, krzyczeć i skakać z uciechy, ściskać i całować wszystkich, ale obecność kręcących się koło nas wyfraczonych kelnerów i kilku osób siedzących przy innych stołach krępowała mnie i nie pozwalała na takie gwałtowne afiszowanie uczuć. Poprzestałem tylko na serdecznym ucałowaniu rąk ojca i Jadwini, która zmięszana, zażenowana tym wybuchem mojej czułości, cofnęła delikatnie swoją rękę i spytała, rumieniąc się:

- A za cóż mnie?

- A komu winien jestem mój dyplom doktorski? Pamiętasz pani tę scenę na kolei? Tak, ojcze, gdyby nie pani, kto wie, czy dzisiaj byłbyś tak zadowolonym ze mnie, i ja nie wiem, czy byłbym tak szczęśliwy, jak teraz.

- A widzisz - odezwał się ojciec - ja zaraz mówiłem, że ona nam szczęście przyniesie. To nasz dobry duch.

Jadwiga zawstydzona tymi pochwałami próbowała w żart je obrócić i rzekła z uśmiechem:

- Ej, panowie, czy nie za wiele będzie tego dobrego.

- Powiedz, pani: za mało - zawołałem z entuzjazmem. - Bo pani nie wie ani pani przypuszcza nawet, jak wiele ci mam do zawdzięczenia. Więcej niż życie.

Mogła to wziąć za przesadę, co było najistotniejszą prawdą, że ocaliła mi więcej niż życie, bo honor.

Nie miałem słów na wyrażenie jej za to mojej wdzięczności i uwielbienia, a Andzia, słuchając tego, co mówiłem, i patrząc z kolei to na mnie, to na Jadwigę, z wielkiej uciechy przebierała niespokojnie nóżkami pod stołem i kopała mnie nimi niemiłosiernie, sama nie wiedząc o tym.

Gdyśmy wstali od stołu, odwołała mnie z tajemniczą minką na stronę i spytała po cichu, podnosząc się do mnie na palcach:

- No, cóż, ożenisz się z nią teraz?

- Byłbym najszczęśliwszym z ludzi, gdyby się zgodziła na to.

- Ręczę ci, że się zgodzi. Czekaj, spytam się jej. Zatrzymałem ją za rękę i rzekłem głosem przytłumionym radością, która mi rozsadzała piersi i ściskała gardło:

- Nie teraz, Andziu, nie tu.

KONIEC