Adam Mickiewicz

"Bajki"

ŻABY i ICH KRÓLE.

Rzeczpospolita żabska wodami i lądem

Szerzyła się od wieków, a stalą nierządem.

Tam każda obywatelka,

Mała, czy wielka,

Gdzie chciała, mogła skakać,

Karmić się i ikrzyć

Ten zbytek swobód w końcu zaczynał się przykrzyć.

Zauważyły, że sąsiednie państwa

Używają pod królmi rządnego poddaństwa,

Że lew panem czworonogów,

Orzeł nad ptaki,

U pszczół jest królowa ula;

A więc w krzyk do Jowisza:

"Królu! ojcze Bogów,

Dajże i nam króla - króla!"



Powolny bóg wszechżabstwu na króla użycza

Małego jako Łokiet Kija Kijowicza.

Spadł Kij i pluskiem wszemu obwieścił się błotu.

Struchlały żaby na ten majestat łoskotu.

Milczą, dzień i noc, ledwie śmiejącdychać,

Nazajutrz jedna drugiej pytają: "Co słychać?

Czy niema co od króla?" Aż śmielsze i starsze

Ruszają przed oblicze stawić się monarsze.

Zrazu zdala, w bojaźni, by się nie narazić;

Potem, przemógłszy te strachy,

Brat za brat z królem biorą się pod pachy

I zaczynają na kark mu włazić.

"Toż to taki ma być król?... Najjaśniejszy Bela,

Nie wiele z niego będziem mieć wesela;

Król, co po karku bezkarnie go gładzim,

Niechaj nam abdykuje zaraz, niedołęga!

Potrzebna nam jest władza, ale władza tęga!"



Bóg, gdy ta nowa skargażab, niebo przebija,


Zdegradował króla Kija,

A zamianował węża królem żabim.

Ten pełzacz, pływacz i biegacz,

Podsłuchiwacz i dostrzegacz,

Wszędzie wziera pod wodę, pod kamienie, pod pnie,

Wszędzie szuka nadużyć i karze okropnie.

Arystokracja naprzód gryziona jest żabia,

Że się nadyma i zbyt się utłuszcza;

Gryziony potom chudy lud, że nie zarabia

I że się na dno biedy opuszcza;

Gryzione są krzykacze, że wrzeszczą namiętnie,

Gryzieni cisi, że śmią siedzieć obojętnie.

Tak gryząc je swobodnie, wąż do dziś dnia hula,

A rzeczpospolita żab bolesnemi skwierki

Do dziś dnia woła o innego króla,

Lecz bóg niechce się więcej mieszać w jej rozterki.

KRÓL CHORY i LISY.

"Na ukaz jego lwiej mości,

Dany do nas(z Jaskiniewska

Zbójskiego, gdzie dla słabości

Zdrowia ma jego królewska

Mość pobyt) do gabinetu

Ministrów, my z ich kompletu

Zamianowani być przy nim

Na służbie, wiadomo czynim:



Po pierwsze: Z obywatelstwa

Drapieżnego, tudzież stanu

Bydlego, wybrać poselstwa

Z tem, iżby wskutek uchwały

Powiatów, one udały

Się najjaśniejszemu panu

Życzyć, w najpoddańszy sposób,

Cojaknajdłuższego życia.



Powtóre: posłów brać z osób

Zaszczytnie nam znanych z tycia,

Dan: rezydencya letnia


Jaskiniewsk pierwszego kwietnia,

Przyczem, ministra rozkazem,

Postanowiono zarazem

Posłom z ich towarzyszami,

W tej podróży nadzwyczajnej,

Kazać jechać z paszportami

Ze lwiej kancelaryi tajnej;

Zaczem niech się nikt nie waży,

Ani w policyjnej straży,

Ani nawet z dygnitarzy,

Posła ukąsić lub drapnąć,

A tem mniej w pół drogi capnąć."

Na ten rozkaz ode dworu,

Baraństwo, tudzież stan ośli,

Pierwsi sejmikować pośli;

Pilnując się onych toru,

Wszyscy inni z pól i z borów

Zgromadzić się mają dzisia;

Tylko jedna giełda lisia

Wstrzymuje się od wyborów.

Zkądże im ta taktyka i co jej powodem?

Wydał to jeden stary urzędnik, lis rodem.



"Uważam, rzekł, już dawno trop wszelkiego zwierza

Przed i za Jaskiniewskiem; upewniam was o tem,

Że pełno zewsząd śladów ku monarsze zmierza,

Ale żadnego nie widać z powrotem."

PRZYJACIELE.

Nie masz teraz prawdziwej przyjaźni na świecie;

Ostatni znam jej przykład w oszmianskim powiecie.

Tam żył Mieszek, kum Leszka i kum Mieszka, Leszek, -

Z tych, co to: gdzie ty, tam ja, co moje, to twoje.

Mówiono o nich, że gdy znaleźli orzeszek,

Ziarnko dzielili na dwoje;

Słowem tacy przyjaciele,

Jakich i wtenczas liczono nie wiele,

Rzekłbyś dwójduch w jednem ciele.



O tej swojej przyjaźni raz w cieniu dąbrowy

Kiedy gadali, łącząc swoje czułe mowy

Do kukań zozul i krakań gawronich, -

Alić ryknęło raptem coś koło nich.

Leszek na dąb; nuż po pniu skakać jak dzięciolek.

Mieszek tej sztuki nie umie,

Tylko wyciąga z dołu ręcei "Kumie!"

Kum już wylazł na wierzchołek.



Ledwie Mieszkowi był czas zmróżyć oczy,

Zbladnąć, paść na twarz, a już niedźwiedź kroczy,

Trafia na czoło, maca, jak trup leży...

Wnosi, że to nieboszczyk i że już nie świeży,

Więc, mruknąwszy ze wzgardą, odwraca się w knieje.



Bo niedźwiedź Litwin mięs nieświeżych nie je

Dopieroż Mieszek odżył. - "Było z tobą krucho!

Wola kum - szczęście, Mieszku, że cię nie zadrapał!

Ale co on tak długo tam nad tobą sapał,

Jak gdyby coś miał powiadać na ucho?"

"Powiedział mi, rzekł Mieszek, przysłowie niedźwiedzie

Że prawdziwych przyjaciół poznajemy wbiedzic."

ZAJĄC i ŻABA.

Szarak, co nieraz bywał w kłopotach i trwogach,

Nie tracąc serca, póki czuł się rączy,

Teraz podupadł na nogach,

Poczuł, że się źle z nim skończy;

Więc jęknął z głębi serca: "Ach, nie masz pod słońcem

Lichszego powołania, jak zostać zającem,

Co mię w dzień pies, lis, konik, kania,

I wrona,

Nawet i ona,

Jak chce, tak gania!

A w noc gdy drzemię, oko się nie zmrużą,

Bo lada komar bzyknie przez siatki pajęcze,

Wnet drży me serce zajęcze,

Tchórząc tchórzliwiej od tchórza.

Zbrzydło mi życie, co jest wiecznym niepokojem;


Postanowiłem dziś je skończyć samobojem.

Żegnaj więc, miedzo, lat mych wiośnianych kolebko!

Wy, kochanki młodości, kapusto i rzepko,

Pożegnalnemi łzami dozwólcie się skropić.

Oznajmuję wszem w obec, że idę się topić!"



Tak z płaczem gdy do stawu zwraca skoki słabe,

Po drodze stąpił na żabę.

Ta mu, jak raca, drgnąwszy z pod nóg szusła

I z góry na łeb w staw plusła.

A zając rzekł do siebie: "Niech nikt nie narzeka,

Że jest tchórzem bo cały świat na tchórzu stoi!

Każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka

I swojego zająca, którego się boi!"

OSIOŁ i PIES.

"Jeśli chcesz, ośle, by pies kochał ciebie,

Kochaj-że ty psa," słowa są Lokmana.

Rozumiał je nasz osioł, boć już nie był źrebię,

Ale z nich drwił. Ta lekkość jak była skarana,

Opowiem dla was, bydląt potomnych nauki.

Ten osioł, nosząc jak zazwyczaj juki,

Szedł w ślad za panem, a za nim z tyłu,

Mający nad jukami i bydlęciem dozór,

Ledwie widny w kłębach pyłu,

Biegł pies, wywiesiwszy ozór.

Bogdaj takich dozorców! Przez drogi czas wszystek

Nie tknął się swego podwładnego łytek;

Owszem, bawiąc go, to z boku harcuje,

To się naprzód wysforuje,

Ogonem wciąż dla zachętu Krętu - wętu...

Szli tak aż do południa.

Pan na skwar narzekał,

Siadł pod drzewem i zasnął.

Tegoć osieł czekał.

Obejrzał i naprzód darń przy drodze siekał,

Potem podstrzygać zaczął czubok miedzy;

Nakoniec przez rów hopsa!

Widzi się w łące,


Jakoś mimo wiedzy.

Nie znalazł-ci tam przysmaków,

Chwastowiska, ni bodziaków,

Lecz koniczyny do pasa.

"Będziesz się miała zpyszna!

Tylko ty, człowiecze,

Zmiłuj się, śpij!" Tak westchnął i siecze a siecze.

Psu oskoma i pokusa:

"Mój osłosiu, od rana jestem naczczo, mdli mię,

Ty masz wędzonkę w jukach, aż ztad czuć po dymie,

Pozwól, że dam jej całusa!

Wiesz jak zrobimy?Ja na łapy stanę dębkiem

A ty przyklęknij na jedno kolano."

Nasz egoista, jakby do muru gadano,

Siecze, a żuje, milcząc. Aż wreszcie półgębkiem

Wypchanym koniczyną: "Co się tu wałęsasz?

Poszedłbyś psie do nogi! Jak jegomość wstanie,

Da ci śniadanie."

Odpowiedzi nie czekał

I obuszcząk znowu

Tak zarwał trawy,

Że aż wygryzł w ziemi dołek,

Klnąc psa, że mu przeszkadza.

Wtem nagło z za rogu,

Błysnął ku niemu parą krwawych świec

Biorąc go na cel i na tuj.

Wtedy do psa: "Bracie, broń! ciu ciu! na tu! ratuj!"

A pies: ja nie twój Ratuj, ani twój pan Broniec;

Nie wrzeszcz i laki nie tratuj,

Czekaj, aż jegomość wstanie,

Na waści obronienie i poratowanie."

Wtejże chwili wilk osła dorznął.

Ot i koniec.

LIS i KOZIOŁ.

Już był w ogródku, już witał się z gąską,

Kiedy skok robiąc, wpadł w beczkę wkopaną,

Gdzie wodę zbierano;

Ani pomyśleć o wyskoczeniu,


Chociaż wody nie było i nawet nie grzązko,

Studnia na półczwarta łokcia.

Za wysokie progi

Na lisie nogi;

Zrąb tak gładki, że nigdzie nie wścibić paznogcia.

Postaw się teraz w lisa tego położeniu!

Inny zwierz pewno załamałby łapy

I bił się w chrapy,

Wołając gromu ażeby go dobił.

Nasz lis takich głupstw nie robił,

Wie, że rozpaczać, jest to zło przydawać do zła.

Zawsze maca w koło zębem.

A patrzy w górę. Jakoż wkrótce ujrzał kozła,

Stojącego tuż nad zrębem

I patrzącego z ciekawością w studnię.

Lis więc spuścił pysk na dno, udając, że pije,

Cmoka mocno, głośno chłepce

I tak sam do siebie szepce:

"Oto mi woda! Takiej nie piłem, jak żyję!

Smak lodu, a czysta cudnie!

Chce mi się całemu spłókać,

Ale mi ją szkoda zbrukać,

Szkoda!

Bo co też to za woda!"

Kozioł, który tam właśnie przyszedł wody szukać:

"Ej! - krzyknął z góry - ej ty ryży kudła!

Warą od źródła!"

I hop w dół. Lis mu na kark, a z karku na rogi,

A z rogów na drąg - i w nogi.

PCHŁA i RABIN.

Pewien rabin w talmudzie kąpiąc się po uszy,

Cierpiał, że go pchła gryzła; w końcu się obruszy,

Dalej czatować - złowił. Srodze przyciśnięta

Kręcąc się, wyciągając główkę i nożęta:

"Daruj rabi, mądremu nie godzi się gniewać,

O święty synu Lewi, nie chciej krwi przelewać!"

"Krew za krew! - wrzasnął rabin - Beliala płodzie!

Filistynko na cudzej wy tuczona szkodzie!


Mrówki mają śpichlerze, pracowite roje

Znoszą miody i woski, a trucień napoje,

Ty się jedna śród ludzi z liwarem uwijasz,

Pijaczko, tem szkodliwsza, że cudze wypijasz."

Zakończył i gdy więźnia bez litości dłabi,

Pchła, konając, pisnęła: "A czem żyje rabi?"

DZWON i DZWONKI.

Dzwonki razu jednego świegotały z wieży

Do dzwona, który w piasku pod kościołem leży:

"Widzisz, bracie, choć mniejsi, jak śpiewać umiemy;

Cóż tobie po wielkości, gdyś głuchy i niemy?"

"O głośni braciszkowie! - dzwon smutny zaszeptał,

Dziękujcie plebanowi, że mię w piasek wdeptał."

TCHÓRZ NA WYBÓRACH.

Po owej porażce zwierząt

Wszczął się w ich armiinierząd.

Zwołana wojenna rada,

Z rady zwada;


Każdy każdemu się żali,

Każdy przed każdym się chwali

I każdy winę na każdego wali,

Tchórzowi tylko wszyscy pokój dali.

Obywatel tchórz w rządzie nie zasiadał,

Ani wojskowo nawet nie służył,

Więc w politycznem życiu się nie zużył,

Ufny w niepokalaną swą przeszłość, tak gada

"Obywatele! czas jest przystąpić do kwestji

Czemu przypiszem klęski tej kampanji?

Czy że na wodza brak nam zdolnej bestji?

Nie! Ale my ulegli przesądów tyranji!

Grzesznym przodków obyczajem,

Nie tym buławę oddajem,

Których zasługa i talent wyniosą,

Ale tylko mamy w cenie:

Ci - drapieżne urodzenie,

Tamci - rogato znaczenie,

A owi - socjalne, tłuste położenie.

Otóż dowódzry nasi, przypatrzcie się kto są?

Lew, prezes, istny pańskich ideał nałogów;

Radca żubr, już dziad, ledwie goni resztą rogów;

Niedźwiedź mruk, niech-no stanio przed wojskiem, co powie?

Z lamparta byłoby coś, ale mu pstro wglowie;

Że pułkownik wilk sławny, toć tylko z rabunków

I z procesu, co zrobił owemu jagniątku;

A o kwatermistrzu lisie

Lepiej przemilczeć zda mi się,

Niźli zazierać do jego rachunków,

Sam się nie tai, że skory do wziątku.

Pominiemy odyńca, pan ten tylko pragnie

Skarbić żołędzie i spoczywać w bagnie.

Przywyklejszy doń, niż do marsowego kurzu:

Co się zaś tyczy osła, ten był i jest błaznem."

Gdy tchórz tak gadał. Rada wrąc entuzyazmem,

Gotowa za krasomówstwo

Dać mu naczelne wodzostwo,

Odezwała się nagle w jeden głos: "Żyj tchórzu!"

On, stropion krzykiem tym pośród perory,


Zmieszał się, owszem, dał czuć najwyraźniej,

Że był w gwałtownej bojaźni.

Dopiero rozruch. "Precz z nim! pfe! tchórz! a do nory!"

Szczęściem, tuż była. Wśród sarkań i śmiechu

Wpadł w nią i rył bez oddechu,

Aż gdy na sążeń czuł się pod podwórzem,

Rzekł do siebie z ironją czystego sumienia:

"Ot proszę, co też to jest przesad urodzenia!

Obranoby mię wodzem, gdybym nie był tchórzem."

ŻONA UPARTA.

Teraz tyle samobójstw, że czyhają straże

Nad rzeką. Niech-no człowiek się pokaże,

Co na afisze nie patrzy

I od korzenników bladszy,

Niedbale utrzewiczony

I ile urękawiczniony -

Myślą, że się chce topić; a więc pełni zgrozy,

Ratują go od śmierci, a wiodą do kozy.

Taki to jakiś po Sekwany brzegu

Biegł przeciw wody. Żandarm zatrzymał go w biegu

I urzędownie pyta o powody

Tego biegu przeciw wody.

"Nieszczęście! - woła biedak - pomocy ratunku!

Żona mi utonęła, żona iż tak rzekę,

Wpadła mi w rzekę".

A na to żandarm mu rzecze:

"O, praw hydrauliki nieświadom człowiecze!

Szukasz utopionego ciała w złym kierunku,

Ono z góry w dół płynie wedle praw przyrody

A ty za żoną biegniesz przeciw wody?"

"Boć to ciało - rzekł szukacz - było w życiu dziwne,

Zawżdy wszystkiemu przeciwne,

I domyślać się mam pewne powody,

Że popłynęło z rzeką przeciw wody."

GOLONO, STRZYŻONO.

U nas, kto jest niby chory,

Zwołuje zaraz doktory,


Lecz czując się bardzo słaby,

Prosi chłopa albo baby.

Ci ze swego aptekarstwa,

Potrafiają i podagrze,

I chiragrze i głuchotom,

I suchotom i głupotom

Radzić - a u nichwszakże

Niemasz na upór lekarstwa.

Mieszkał Mazur blizko Zgierza,

Któremu zginęła suka,

Straż domostwa i spichlerza.

Gdy jej z żalem i kłopotem

W okolicy całej szuka,

Wróciła się w tydzień potem.

Ledwie poznał, że to ona,

Bo była wpół-ogolona.



"O zbóje! żeby ją skryli,

Używając takich figli,

Że biedaczkę wygolili!"

"Powiedz raczej, że ostrzygli,

Robi mu uwagę żona,

Bo psów nie golą lecz strzygą."

"A no patrzcież-bo mi go,

Ozwie się Mazur z przekąsem,

Jaka ty mi dyć uczona!

Mając gołe jak pięść lice,

Chcesz nauczyć nas pod wąsem,

Co jest brzytwa, co nożyce?

A nasz pan, co mu łysina

Prześwieca się jak ta psina,

Myślisz, że jest postrzyżona?"

"A wąsiki ekonoma,

Odpowiada zaraz żona,

Co mu wiszą jak u sosny,

A błyszczą jak namaszczone,

Sąż golone, czy strzyżono?"

"Bierz ci licho twego pana

I pana i ekonoma,


Dobrze, że jest suka doma,

Choć tak szpetnie ogolona."

"Toć i jam się ucieszyła.

Odpowiada zaraz żona.

Że się suka powróciła,

Choć tak szpetnie ostrzyżona."

Głupiaś z twemi nożycami!"

"I ty z twojemi brzytwami!..."

"Że golona, przypatrz-że się!"

"Że strzyżona, pokaże się."



Tak się kłócą mąż i żona;

Miasto Zgierz całe się zbiega,

A krzyk wkoło się rozlega.

Ogolona! ostrzyżona!



Idzie sąsiad: "Niechaj przyjdzie,

Niech się wpatrzy i przekona."

Idzie żyd: "Powiedz-no, żydzie,

Czy golona? Czy strzyżona?"

Od żyda aż do plebana.

Od plebana, aż do pana,

Sprawa zapieczętowana;

Co sąsiad i żyd dowodził,

Na to się ksiądz i pan zgodził,

Że wygrała męzka strona,

Że suka jest ogolona.



Wracają do domu strony,

Po drodze chłop pyta żony,

Czy wyroku treść pamięta?

Ona milczy jak zaklęta.

U progu suka ich wita.

"Pójdź tu, moja ogolona!"

Wola mąż. A kobieta:

"Pójdź tu moja ostrzyżona!"



Mazur wściekły już nie gadał,

Ani żonie odpowiadał;


Tylko wziąwszy pod rękawki,

Wlecze ją wprost do sadzawki

I topi jak kadź ogórków.

Ona nienawykła nurków,

Już się zachłysnęła nieraz;

On, trzymając za ramiona,

Gnębi, krzycząc: "A no teraz:

Czy golona? czy strzyżona?"

Biedaczka ze śmiercią w walce,

Czując skonu paraliże,

I na odpowiedź palcami,

Jakby dwiema nożycami,

Mężowi pod nosem strzyże.



Na ten widok uciekł z wody

Ona poszła do gospody;

On się puścił aż do Zgierza

I tam przystał za żołnierza.

z Lafontaina

z Lafontaina

CHŁOP i ŻMIJA.

W pamiętnikach bestyo-graficznych Ezopa

Jest wzmianka o uczynku miłosiernym chłopa

I o pewnego węża postępku łajdackim.

Chłop wyszedł zimnym runkiem po chróśniak do sadu,

Aż tu pod bramą wąż mu do nóg plackiem.

Przeziębły, wpółskostniały, przysypany szrónem,

Już zdychał, już ostatni raz kiwnął ogonem.

Chłop zlitował się nad tą mizeryą gadu,

Wziął go za ogon, niesie nazad w chatę,

Kładzie go na przypiecku,

Podściela mu kożuszek, jak własnemu dziecku.

(Nie wiedząc, jaką weźmie od gościa zapłątę;)

Póty dmucha, póty chucha,

Aż w nieboszczyku dobudził się ducha.

Nieboszczyk wąż jak ożył, tak się wnet nasrożył,

Rozkręcił się, do góry wyprężył się, syknął

I calym sobą w chłopa się wycela,

W swojego dobrodzieja, w swego zbawiciela

I wskrzesiciela!

"A to co się ma znaczyć? - zdziwiony chłop krzyknął;

To ty w nagrodę dobrego czynu

Jeszcze chcesz mnie ukosić? A! ty żmiji-synu!"

I wnet porwawszy dubasa,

Tnie węża raz pod ucho, drugi raz w pół pasa.

Odleciał ogon w jeden, a pyskw drugi kątek;

Rozpadło się żmijsko na troje żmijątek.

Donno drgają

I biegają,

Ogon za szyją, za ogonem szyja,

Już nie zmartwychwstanie żmija.

Przytrafia się to często, ic dobry człek jaki

Niewdzięcznika przygarnie;

Ale trafia się częściej, że niewdzięcznik taki

Przepada marnie.

PIES i WILK.

Jeden bardzo mizerny wilk, skóra a kości,


Myszkując po zamrozkach, kiedy w łapy dmucha,

Zdybie przypadkiem Brysia jegomości,

Bernardyńskiego karku, sędziowskiego brzucha;

Sierć na nim błyszczy, gdyby szmelcowana,

Podgardle tłuste, zwisło do kolana.

"A witaj, panie kumie! Witaj panie Brychu!

Już od lat kopy o was ni widu, ni slychu,

Wtedyś był mały kondlik, ale kto nie z postem,

Prędko zmienia figurę. Jakże służy zdrowie?"

"Niczego" - Brysio odpowie

I za grzeczność kiwnął chwostom.

"Oj! oj!... niczego! Widać ze wzrostu i tuszy!

Co to za łeb, mój Boże! choć walić obuchem!

A kark jaki! a brzuch jaki!

Brzuch! niech mnie porwą sobaki,

Jeżeli, uczciwszy uszy,

Wieprza widziałem kiedy z takim brzuchom!"

"Żartuj zdrów, kumie wilku; lecz mówiąc licz żartu.

Jeśli chcesz, możesz sobie równie wypchać boki."

"A to jak, kiedyś łaskaw?" - Ot tak bez odwłoki

Bory i nory oddawszy czartu

I łajdackich po polu wyrzekłszy się świstań,

Idź między ludzi i na służbę przystań!"

"Lecz w tej służbie co robić?" - wilk znowu zapyta.

"Co robić? - Dziecko jesteś! Służba wyśmienita:

Ot jedno z drugiem nic a nic!

Dziedzińca pilnować granic,

Przybycie gości szczekaniem głosić,

Na dziada warknąć, żyda potarmosić,

Panom pochlebiać ukłonom,

Sługom wachlować ogonem,

A za toż, bracie, niczego nie braknie:

Od panów, paniątek, dziewek,

Okruszyn kostek, polewek.

Słowom, czego dusza łaknie,"

Pies mówił, a wilk słuchał uchem, gębą, nosem,

Nie stracił słówka; połknął dyskurs cały

I nad smacznej przyszłości medytując losem,

Już obiecane wietrzył specyały.


Wtem patrzy. - "A to co?" - "Gdzie?" - Ot, tu, na karku?"

"Ech, błazeństwo!" - "Cóż przecie" - "Oto widzisz troszkę

Przyczesano, bo na noc kładą mi obrożkę,

Ażebym lepiej pilnował folwarku!"

"Czy tak? pięknąś wiadomość schował na ostatku!"

"I cóż, wilku, nie idziesz?" - "Co nie, to nie, bratku!

Lepszy w wolności kąsek ladajaki,

Niźli w niewoli przysmaki."

Rzekł i drapnąwszy co miał skoku w łapie,

Aż dotąd drapie.

KOZA, KÓZKA i WILK.

Sąsiadka koza, ta, co to rozwódka,

Z rodu Ostrorożanka, a tak rzezka czołem,

Że umie łeb za łeb rozmówić się z wołem

I nie da lada wilku brać się do podbródka,

Wczoraj w las idąc zbierać na domu potrzebę

Rokitę, czy lipią skórkę,

Na gospodarstwie zostawiła córkę,

Której jest na imię Bebe.

A że młodym osobom, pod niebytność matki,

Rozliczne grożą przypadki,

Nakazuje dziecku srogo:

- Nie ruszać mi za próg nogą

I nieprzyjmować nikogo - nikogo!

Jest tu wilk w okolicy; mam go w podejrzeniu,

Że zamyśla o czem brzydkiem;

Pilnujże drzwi, aż wrócę i dam znak kopytkiem,

Wołając cię po imieniu:

Bebe! Lepiej, że zgrzeszym ostrożności zbytkiem,

Niż gdyby miało kiedy być przysłowiom trzodzie:

Mądra koza po szkodzie.

O wilku mówiono w izbie

A wilktuż sicdział na przyzbie,

Podsłuchał. Matka z domu, a on wnet do córk

Stuk i puk we drzwi komórki.

Wilk zwykle wyciem łaje albo grozi,

Lecz gdy prosić ma potrzebę,

Nieźłe udaje śpiew kozi;


Więc jako mógł najkoziej odezwał się "Bebe

Otwórz!" A kózka na to: "Przepraszam nie można

Mamy niemasz, jestem sama".

On znowu: "Bebe, otwórz, to ja, mama"

Na to znów kózka ostrożna:

"Głos wprawdzie matczyn; ale czyś ty matka,

Jak mogę wiedzieć gdy zamknięta klatka?

Podejdźże tu i przez to pod progiem korytko

Pokaż mi na znak kopytko."

Wilk odszedł, klnąc Bebe i mać jej brzydko

Ta bajka jest po całym świecie znana z treści

Lecz żeby ja, dać poznać płci niewieściej,

Udawajmy, że wzięta z francuzkiej powieści.