Jan Kasprowicz

"Z wichrów i hal"

Z Alp

Na jeziorze Czterech Kantonów

I

Rozbłękitnioną płyniemy topielą... Na jej zwierciadło snać się niebo zwali, Ciężkie od blasków, co się po nim ścielą, Lejąc szmaragdy wkroś stopionej stali. Naokół góry, naodziane zielą Marzących świerków, kąpią szczyty w fali; Czasami śnieżne kopy się zabielą, Lub zaczernieją granity w oddali. Wietrzyk zawiewa i wraz z szumem wody Duszę sennymi melodiami pieści, W żar jej piekący słodkie niosąc chłody. I głębia, pełna tajemniczych wieści, Ciągnie ją k'sobie na nieznane gody - Precz od trosk ludzkich, od ludzkiej boleści.

II

Barwami tęczy jezioro się mieni: Słońce południa stapia się w lazury, W szmaragd i turkus w tej wodnej przestrzeni, W złota ciecz skrzącą, w rubinów purpury. W fioletowe mgły spowite góry, W wstęgach śniegowych, w podszyciu zieleni, By koronkowe, Raj więżące mury, Z swych tajemniczych wabią nas półcieni. Przestworza cisza przedziwna zalega... Czasem głos ludzki zerwie się znad brzega Pieśnią wesołą, lub się głuchym gwarem W statku zagnieździ. Ale duch nie słyszy, Co mówią ludzie: zbratany z bezmiarem, Światłem i falą płynie w Raj tej ciszy.

III

Majestatyczne, opieśnione wody! Skalne olbrzymy strzegą waszej toni, Z której promienny wyszedł duch swobody, Co ludzkiej piersi od spodlenia broni. Cóż, że się zbiera naokół ich skroni, Którą srebrzyste

opasały lody, Burza szalona? Grom się z niej wyłoni, By w nic się rozbić o kamienne grody. O święte fale! niech ten duch wasz w mojej Spragnionej piersi będzie na kształt zdroi, Które w rozpaczy dniach laska Mojżesza Z skał wydobyła - tą cudowną mocą, Co zbawia ludy; niech walczących rzesza, Czerpiąc z tych źródeł, nie padnie przed nocą.

IV

Negacjo życia, znikczemniała, marna, Wiążąca ducha, co się rwie w błękity, Jako te śniegiem naodziane szczyty, Które powstrzymać pragnie chmura czarna W pięciu się dumnych ich turni!... Nie powiem, Choć się zbudzona wyobraźnia sili, Co dziś jest we mnie - to jedno, że zdrowiem Pierś ma oddycha w tej wspaniałej chwili. Negacjo życia, stwarzająca karły! Wobec tych cudów wielkiego Żywota, Co płodzi granie i głębie jeziora, Gaśnie twych oczu szklannychblask umarły, Znika oblicza twego bladość chora, Bo Raj przed tobą otwiera swe wrota...

V

Wlokła się dusza z skrzydły zmęczonemi, Smętna i z skargą na ten los, co łamie Wszystkie szlachetne wysiłki tej ziemi, Pragnącej spocząć aż tam! w Raju bramie. Zdawało jej się, że w piekielnej chemii Nędz i walk ludzkich apostazji znamię Wyniesie z sobą, że ją krzyk oniemi Kupczących w świętym człowieczeństwa chramie. I z rezygnacją swój bardon wojenny, Jak zagaszoną rzuciła pochodnię, Myśląc, że na nic pieśń się już nie przyda. A dziś znów powiał nad głową półsennej, Broniąc jej z pola uchodzić niegodnie, Urok Przyrody i duch Winkelryda.

VI

O duchu boży, z wirchów tych krzesanic, Z wód tych głębiny do tak bujnych lotów Przynaglający człowieka, że za nic Ma one drogi, skąd nie ma powrotów! Gdzież twa ojczyzna? Nie uznajesz granic, Kreślonych ręką zuchwałych despotów: Do piersi ludzkich, jak do swych kochanic, Schodzisz z miłością, tam masz dom swój gotów. W blaskach południa, w sinych mgłach północy, Co się zwieszają nad zmrożoną ziemią Ciężkim ołowiem, twoje iskry drzemią. Ale jak długo nieraz świat ten czeka, Byś je rozżegnął tchem swej wielkiej mocy I ich płomieniem rozgrzał pierś

człowieka!

VII

Wiej, płyń - nie przejdzie ten twój ruch bezpłodnie, Tocz się, pierś ludzką swem tchnieniem rozpieraj, Pokoju ciche przybytki otwieraj, Koj miłująco, pieść i głaszcz łagodnie. A jeśli trzeba, Samsona pochodnie Rozpal, na kłamstwo żelazem nacieraj, Mów "żyj!" jednemu, drugiemu "umieraj!" Aż wzniesiesz cnotę, a zniweczysz zbrodnię. Niejedno zginie, co, na pozór żywe, Od dawna stoi nad śmierci krawędzią, Bo nie chce wchłaniać twych światła potoków... Wszystko, co spełnisz, cne i sprawiedliwe: Wszakże ty jeden masz prawo być sędzią I wykonawcą swych świętych wyroków...

VIII

Cóż, że w zamęcie dziejowych orkanów, Gdy się nad światem stęsknionym rozjarzy Blask twój, wiew jakiś przygasi go wraży, Jęk budząc nowy śród zdeptanych łanów? Cóż, że z twej klęski szydzi śmiech szatanów, Aż nawet w sercu natchnionych pieśniarzy, Twojej świątyni stróżów i kapłanów, Wiarę w twą siłę mróz zwątpienia warzy? Przemijający to tryumf, choćwieki, Płodne w łzy gorzkie, w klątwę i w krwi rzeki, Trwa nieraz orgia radości piekielnej. Lecz czym są wieki w Żywota łańcuchu? Czym chcą, niech będą, ty je przetrwasz, duchu, Bo, idąc z Boga, jesteś nieśmiertelny!

IX

Na szare turnie cichy półmrok pada I z wolna spływa po granitów zrębie, Otula świerków rozwełnione stada, Ściele po toni swe puchy gołębie. Jakaś się chmurka ściera na skał zębie, Wietrzyk tajemne wieści opowiada, Seledynowe zasypiają głębie, Nagich krzesanic zasypia gromada. I oddech grani i oddech jeziora W srebrne, powiewne, lekkie mgły się zmienia, Chcące oplątać duszę w swoje sidła. Lecz do spoczynku ona dziś nieskora: Zrywa się naprzód bez lęku i drżenia - Widać, że nowe przybyły jej skrzydła.

X

Żegnajcie wody! Z rozwartemi oczy, Czujny, a świeży, duch mój precz ulata Tam! gdzie się niebo ze szczytami brata, Gdzie się lawina z hukiem gromów toczy. Gdzie szumem kaskad groźny twórca świata, Dech prabytowy, w wiecznych śniegach broczy - W promieniach życia albo w śmierci mroczy - Tam płynie dusza, w moc i hart bogata. Żegnajcie wody! Wyżej! coraz wyżej Pójdzie - do niebios granic się przybliży, Przez skał urwiska, przepaściste lody, Kogo tych waszych głębin wiew owionie: Taką ma siłę duch, co wasze tonie Wziął za mieszkanie - wielki duch swobody.

XI

Ozwał się z dolin dzwon i po przestworze Srebrnymi dźwięki, jak po fali, płynie: W tej uroczystej wieczoru godzinie Pnie się po graniach, pełza po jeziorze. Raz jeszcze dusza patrzy ku głębinie: W półśnie się modli głębia i w pokorze Turnie, opadłe na świerkowe łoże, W półśnie się modlą na ten dzwon w dolinie. Wokół przenika jakieś tchnienie boże Tę kryształową wolności świątynię - Dusza od modłów wstrzymać się nie może: Cała się w ciszę półsenną owinie I w uroczystym modli się wieczorze - Z dzwonem, co echem gdzieś w bezmiarach ginie...

Na Teufelsbruecke

I

Czekamy słońca... Jedna wielka chmura Świat pochłonęła i dżdżem w oczy bije Wędrowcom, światła spragnionym; ponura Mgła pierś nam ciśnie, chwyta nas za szyje, Dreszcz wlewa w kości... Szarych kłębów góraZaległa przepaść, a wśród nich się wije Z szumem i hukiem bielsza mgła... Wichura Coraz to grubszy piętrzy wał i kryje W dżdżystej kurzawie i tę bielszą wstęgę: Huk tylko słychać, syk i szum w mgle ciemnej, Kłąb tylko widać za kłębem - bez końca. Cóż nam rozwieje dzisiaj tę potęgę Chmur kotłujących? Byłbyż trud daremny, Co nas tu przywiódł?.. Ach! czekamy słońca...

II

Mgły z mgłami wiodą jakiś straszny taniec, Hukiem i szumem mgła im w takt przygrywa; W krąg cały przestwór - istny rozpasaniec - Przy tej

muzyce w mgławych pląsach pływa. Nic nam innego promienny kaganiec Nie wskaże dzisiaj? Patrz! patrz! mgieł przędziwa Rwą się - z ich głębin czarny, skalny szaniec Swoje potworne czoła wydobywa: Wśród opoczystych ścian żelazne bramy, Nad nimi lufy armatnie "Witamy" Szepcą z otworów... I jeden i drugi Zjawia się żołnierz, warowni obrońca... A tam odsłonią krzyż wilgotne smugi, W dżdżach wykąpany... Ach! czekamy słońca...

III

Huk, szum i syki i mgła czarnopłowa, Pochłaniająca cały świat... Z jej toni Naraz się widmo straszliwe wyłoni, Z mgieł ma ramiona i z mgieł jego głowa. Słania się, rośnie... Któż to, co się chowa W tych czarcich pianach? co te chmury goni? Patrz! jakaś czerwień ocieka mu z dłoni: Krew z dżdżem zmieszana... To duch Suworowa! Słania się, rośnie, falą mgieł się zbliża, Gdzie na opoce bieleje znak krzyża, Staje i rzęrzy: "Jam jest twój obrońca!" A krzyż na zimnym, zwilgotniałym złomie, Wpół przysłonięty, leży nieruchomie... Mrok się powiększa... Słońca! słońca! słońca!...

Jungfrau

I

Granitów srebrny zrąb w przewiewnych fioletach, Na czole mając tkań, sprzędzoną z śniegów mlecznych, Pnie się w niebieską głąb po mgieł sinawych grzbietach, By symbol wiecznych trwań i prawd strzelistych, wiecznych. Nie wstrząśnie żaden grom tą Jungfrau niebopienną, Ni halny wichr, co bór za jednym tnie zamachem: Zaledwie lodu złom gdzieś strąci w toń bezdenną, Lub zwinne elfy gór, kozice, przejmie strachem. Tak stoi wieków wiek ten prawd strzelistych, wiecznych I wiecznych symbol trwań, choćw przepaść gdzieś bezdenną Grom strąca lodu zwał, las ginie, giemza kona. Przy szumie kaskad, rzek, w powodzi skier słonecznych Tak przędzie sobie tkań, ze śniegów tkań promienną, Milczących pani skał, ta Jungfrau niewzruszona.

II

Wsłuchany w dźwięki dum, płynących z cierpień harfy, Z pragnieniem wiecznych prawd, z wiecznego żądzą bytu Manfredów idzie tłum, gdzie Jungfrau z chmurnej szarfy Śnieżysty przędzie haft na skroniach swego szczytu. Stanęły u jej stóp prometejowe rzesze, Z rozdartych leją łon ból świata i ból własny: "Gotuje-li nam grób, czy z głazów swych wykrzesze Niszczący wszelki skon żywota promień jasny?" Tak płynie dźwiękiem harf, które wiecznego bytu I wiecznych żądzą prawd Manfredów stroją rzesze, Rozpacznych odgłos mąk, pijących krew im z łona. A Jungfrau z chmurnych szarf na skroniach swego szczytu Śnieżysty przędzie haft i mgławy włos swój czesze Na nieb bezbrzeżny krąg i milczy, niewzruszona.

III

Wiecznego trwania znak, wiecznego symbol życia Zarzucił mgławy kask na promieniste oczy; Kamienny ginie szlak śród śnieżnych chmur pokrycia, Słoneczny gaśnie blask, co lśnił po grzbietach zboczy. "Ledwie w połowie dróg! Za stadem giemz bez drżenia Biegliśmy, a tu lód i mgły i wiew mogilny! Kto zbawi, Czart czy Bóg? O mocy Przeznaczenia!"... Tak on Manfredów ród w rozpaczy łka bezsilnej. Z wolna się wieczny byt, znak wiecznych prawd z tej mroczy Dobywa: chłodny blask skał nagość opromienia... Wędrowców zginął ślad... Tam! nowe spieszą grona... I strojna w śnieżny szczyt i w wieńcu śnieżnych zboczy Zrzuciwszy chmurny kask, z spokojem Przeznaczenia W bezkresny patrzy świat ta Jungfrau niewzruszona...

Na lodowcach Aletschu

Towarzyszowi podróży, dr. J. Czerniakowi.

I

Śniegu i lodu srebrzyste bezmiary, Wśród nich, jak wyspy, straszne sterczą złomy; W górze niebieskich kryształów ogromy, Rozpłomienione słonecznemi żary. Fioletowe zniknęły opary - I wzrok nasz, cudów przedwieku łakomy,Ma tuż w nagości dziewiczej widomy Znak bożej siły, źródło wielkiej wiary. I z ciał tych naszych, zawisłych bezwładnie Na opoczystych urwiskach, ulata Duch, zachwycony, nad śnieżne

przestworze - Nad czarne szczyty, śmiejące się zdradnie Obliczem z lodu, i klęka w pokorze Gdzieś przed nieznanym źródłem tego świata.

II

Milczący szliśmy zamarzłym dunajem, W skok przekraczając kotliny bezdenne, Bramice śmierci dla człeka, promienne Wrótnie żywota dla tych sił, co wzajem Zwalczają siebie, wieczyste a plenne W zmian nieskończoność. Nad tych lodów krajem, Nad tą kuźnicą drzemią szczyty senne, Ciche, błyszczące. I my błędni stajem Z dziwu i słuch nasz tężymy w tej ciszy Głębie bezmierne. I patrz! duch nasz słyszy Onego Ducha, co miał moc, by w tumy, Nieb sięgające, pospiętrzać opoki... Strach !... Czy nie zerwą dziś się jego szumy, By świat ten wkoło zwalić, strącić w mroki?!...

III

Spoza gór czarnych, zza śnieżnych przełęczy Szum dolatuje: O lodów pokłady, O skalne zręby łamią się kaskady, A tam! - lawina głuchym hukiem jęczy. Ach! szum ten duszę przygniata i męczy: Nie zwykła ona chadzać tymi ślady... Lecz patrz! u stóp się macierzanka wdzięczy W mchach, których głaźne nie pocięły grady. A tu - rumianek naszych pól... I z drogi Straszliwej grozy, przejmującej trwogi Dusza na skrzydłach znużonych uchodzi W kraj łąk i lasów rodzinnych. Lecz błogi Sen rychło rzuca i wraz z Śmiercią brodzi W kaskad, przepadlisk i lawin powodzi.

Ze szczytu Eggishornu

I

Zrzuć cielesne z siebie brzemię, odsłoń wzrok z śmiertelnych błon I patrz, duszo: w śniegach białych to nie głaźny sterczy mur, To przedwiecznych piewców plemię niezdobyty ma tu schron, To druidów skamieniałych spoczął tu olbrzymi chór. W promienistym dyademie, zasłuchany w boży dzwon, Który w plazmach sił ospałych budzi czujny życia wzór, Z niebiosami łącząc ziemię, wieki tutaj duma on, W płaszczach z lodu okazałych, w wieńcu z blasków albo chmur. I, zaklęte w te przestworza, szumi ciągle z dawnych lat Echo hymnów eonicznych,

które chór ten w bezkres słał, Gdyz pierwocin wstawał łoża mnogokształtny, rojny świat. Płynny dźwięk tych tchów rytmicznych niemym jest dla ludzkich ciał: Ty, ma duszo, córko boża, żeś się zbyła ziemskich szat, W tych milczeniach ustawicznych czujesz wielkich głosów zwał:

II

Chwała-ć, Duchu, jasny, święty! chwała dziś i w przyszły czas, Iżeś przebił mrok chaosu i słoneczny stawił gród; Iżeś wniknął w mgieł odmęty, wywiódł z nich i śnieg i głaz, Zieleń drzewa, miękkość wrzosu, zapach róż i błękit wód. Że do swego przez cię losu jest przykuty wszelki płód, Żeś dał gwiazdom obieg kręty, horyzontom zorzy pas, Żeś użyczył burzom głosu, grom zlał z błyskiem w jeden cud, Że z żywota zgon poczęty zmieniasz w żywot, pełen kras. Ale w tym jest dziw nad dziwy, że rozdrabniasz własny byt Na cząsteczek miljony, wprawiające wszechświat w ruch, Ach! a wszędzie - w ziołach niwy, pośród fal i skalnych płyt, W płazach, w wirchach, w duszy onej, co w hymn bliźni wszystek słuch Wytężyła w kształt cięciwy, jesteś, niby szczytów szczyt, Jeden, cały, niezdrobniony - jeden Wszechświat, jeden Duch!...

III

Tak przedwiecznych ech kapele, tak melodie pierwszych tchów Rozlewają się w bezmiarze, jak brzęczące roje pszczół... Naodziani w śnieżne biele, w blaskach lodu wkoło głów, Przysłuchują się pieśniarze, śród zaklętych drzemiąc kół. Matterhorny, Miszabele chłoną dźwięki własnych słów, Aletsch, Eiger z Mnichem w parze - Duch ich ciała w jedno skuł - , Jungfrau, pierwsza w tym kościele, w którym spoczął wieszczy huf, Finsteraarhorn w groźnym czarze, wpół w gleczerach, we mgłach wpół. I Maerjelen z lodu krami, jak demonów zimny śmiech, I, wśród lasów, w cichych szumach harmonijny tocząc zdrój, Słucha Rodan, wraz z lasami, tajemniczych, świętych ech... Słucha dusza i w tych dumach rozpoznaje hejnał swój, Którym brzmiała przed wiekami, gdy ją boży wywiódł dech, Aby mknęła w bratnich tłumach na życiowy, wiecznybój.

Jezioro Maerjelen

I

Z szczytu patrzałem na twe zimne tonie, Na nieruchomą zieleń twych przezroczy, Lśniących, jak smaragd, w olbrzymiej koronie Wirchów lodowych i piarżystych zboczy. O Maerjelen! niebo wokrąg płonie, Całe w ozdobie płomiennych warkoczy, A na błękitnym twych głębin wygonie Stado kier białych w cichej fali broczy. Na Wyspie Zmarłych snać jest kryształ taki, Gdzie dusze, wziąwszy rozbrat z znojną ziemią, Zmywają z siebie doczesność i potem, Wielkich tajemnic przeniknąwszy szlaki, Dla ciał zamknięte, jak łabędzie drzemią, Oszołomione swym nowym żywotem.

II

Przedziwna cisza... Ni wiew nie zawionie, Żwir się po graniach czarniawych nie stoczy, Śnieg w tę spokoju milczącą harmonię Z hukiem z swej paszczy nie wypadnie smoczej. Czułem, że skryta gdzieś w przestworów łonie Śmierć, na twej tafli magicznymi oczy Spoczywająca, i me ciepłe skronie Otula z wolna chłodem swych zamroczy. I zdało mi się, że to ziemskie życie, Kiedym tak patrzał w twe nieme zwierciadło, Niby strzęp jaki ze mnie już opadło, Żem jedną z kier tych, co na twojej płycie, Od gleczerowych urwane wybrzeży, Śnią w swojej czystej, nieśmiertelnej śnieży.

III

Głębie przestworu w błękitnej oponie - Ni jednej chmurki wędrowiec nie zoczy; Słońce, wpatrzone w to ciszy ustronie, Snać swego kręgu z miejsca nie potoczy. Rajską za sobą wiodąc eudemonię, Niezmierną dalą ciężka senność kroczy: Lodowe szczyty śnią na nieboskłonie, Bór nadrodański śni w fioletów mroczy. Tajemnym blaskiem Maerjelen się mieni, Gładkie, milczące, ujęte, jak w ramy, W skał i gleczeru spadziste krawędzie... Dusza się kąpie w lustrzanej zieleni, A kry te białe, bez skazy i plamy, Drzemią, jak śnieżne, uśpione łabędzie.

Szlakiem symplońskiej drogi

I

Szlakiem symplońskiej drogi, po żwirów siwej wstędze, Snującej się krawędzią przepastnych, stromych ścian, Płomienny rozlew słońca w łyskliwej swej potędze Pod stopy się nam ściele, jak dywan, srebrem tkań. Nad nami Mont' Leone, w iskrzystą strojny przędzę, Majestatycznie władnie, niby cesarski pan, Co imię swe na wieki zapisał w bytów księdze, Opancerzony grozą, blaskami chwały zlan. Jest-li w nim ludzkie życie,w tym dumnym Mont' Leone, Zaklęte czarów mocą w rozsiadły kolos skał, Że tak spogląda na nas, jakby nas przygnieść chciał? Jest-li w nim ludzkie życie, że tak w wędrowców stronę Szle po wierzchołkach lasów dreszcz wlewający szum, Jak echo zbrojnych dum?

II

Źrenice mgłą zachodzą, w ten straszny szczyt wpatrzone: To nie kopuła śniegu, to już nie martwy głaz - Jak tytan, świat walący, ruszył się Mont' Leone, A za nim płynną rzeką ciemny się ruszył las. Na czole spochmurniałem zwycięzcy ma koronę; Rubiny krwi w niej błyszczą słonecznych tęczą kras, i skrzydła lśnią u ramion, rozwarte, rozpierzone, Nad legią, co zalała symplońskiej drogi pas... Powiewa szmat proporców, radosne grzmią fanfary; Wojenna nuta płynie na kształt dźwięczących fal Z mosiężnych surm klangorem w błękitną płynie dal. Sam tylko wódz milczący; utopił wzrok w bezmiary I sunie, zadumany, na czele wiernych sług Ten bitew wielki bóg...

III

Dlaczego w nim źreniczne przygasły dzisiaj żary? Wesele jego wojów dlaczego ma w nim grób? Wszakże podważył ziemię, porządek zburzył stary, Połowę świata rzucił do swych kamiennych stóp! Wszak spieszy jego pycha po świeże znów ofiary? Z pożogi i posoki wyniesie świeży łup! Wszak pić on dziś nie idzie z hańby piołunnej czary, Lecz z sławą promienistą wieczny zawierać ślub?... Rycerski duch ludzkości, który zapładniał wieki, Który sam jeden stawiał i walił kościół swój, W nim znalazł znów wcielenie, wystąpił w nim na bój... Więc czemu, gdy tak w przestwór zapatrzył się daleki, Nie uśmiech go rozjaśnia, lecz smutku mrok swą dłoń Kładzie na jego skroń?...

IV

Grzmi, huczy tłum wojenny, jak huczą grzmiące rzeki, Kaskadą spadające z szczytów symplońskich gór; Sam tylko wódz oniemiał, rozwarłszy dwie powieki Nad szklaną ócz martwotą, jak konający tur. Czyżbyprzeczuwał dzisiaj, że nowe krwi rozcieki Przemienia w żal i jęki ten tryumfalny chór? Że świat spod jego groźnej wyrywa się opieki, Że ludom gdzieś prześwieca innego bytu wzór? Że inny duch ogłosi ludzkości swe orędzie, Nie ten, co w ręku dzierży rozpłomieniony miecz; Że imię jego: Miłość, a hasło: "koj i lecz"!... Że ludzkość, pobratana, okalać już nie będzie Światłością swojej glorii, jak za ginących dni, Siewaczy łun i krwi?

V

Raz jeszcze on narodom narzuci się na sędzię, By rozciąć węzeł dziejów przy huku dział i kul; Raz jeszcze w swym pochodzie, w szalonych burz rozpędzie, Zdruzgocze miast bramice, stratuje zasiew pól. Raz jeszcze spieszy k'niemu, na krwawej szukać grzędzie Wrzosów ze zbawczym miodem zgnębionych rojny ul. A potem - czyż przeczuwa, że mrok już sieć swą przędzie, Że padnie w niej, jak nędzarz, ten wszechpotężny król? Zapatrzył się bóg wojny w dalekie gdzieś przestwory... To nie słoneczne blaski! To jakby chmurny śnieg! A środkiem straszna rzeka znaczy swój zmarzły bieg. A tylko tam, gdzie zmierzchy swe mgławe kreślą - tory, Jak gdyby - nie dla niego! - jęły się płonić już Przebłyski nowych zórz!...

VI

W powietrzu się rozwiały dzwoniących surm klangory Rozwiały się na zawsze... Darmo wytężasz słuch... Na darmo wzrok wytężasz: Tłum zginął różnowzory I wódz się w mgłę rozpłynął, co wiódł ten zbrojny ruch. W ciała wędrowców wrócił duch, do rozmarzeń skory, Urokiem chwał umarłych tak przepojony duch... I tylko Mont' Leone, owity w ciemne bory, Skrzy się w promieniach słońca, w śnieżysty strojny puch. W dali Aletschu wstęga, w sinawe ścięta lody; Naokół pasma szczytów drzemią w błękitnych mgłach; Nad nimi strop niebieski rozpiął lazurów dach. Z gardzieli skalnych lecą siklawic huczne wody, A przy nich cicho szepcew roztęskniający wtór Szumny symploński bór.

Na jeziorach włoskich

I

Cicho pobrzmiewa po jeziornej toni Melodia świateł w przesłoniętą mgłami Dal, co nad wodą tak się wiewnie kłoni, Jakby całować ją chciała... Przed nami Niebo w promiennej z głębiną harmonii: Zlewa się, stapia, zestraja dźwiękami Barw swych i błysków tęczowej urody Z każdą kropelką, z każdym nurtem wody. Cicho płyniemy w marzeń dal - bez końca... Cicho płyniemy w zadumań ogrody... Z takiej to fali i z takiego słońca Wyszła, miłosne światu sprawiać gody, Jasnością włosów złocistych okryta, Rozpłomieniona, naga Afrodyta.

II

Z takiego żaru i z takiej przezroczy Kształt się urodził niewieściego ciała, Co w sobie lilie z różami jednoczy I wonią dyszy i rozkwiciem pała I, lazurowe otwierając oczy, Topi w ich głębiach, jak ta toń wspaniała, Wszystkie świetliste czary szczęsnej ziemi, Oślepiające skry siedmiobarwnemi. A gdy rozchyli miękkich ust korale, Głos z nich płynący twą duszę oniemi: Zmilknie w tym słodkim zasłuchania szale I, głodna szeptu, który tchy ciepłemi Na twarzy nieci rozkoszy wypieki, Jego-by tylko chciała słuchać wieki.

III

Z takich rozemdleń szklistego jeziora, Z takiego blasków słonecznych rozgrania Wyszła bogini, jak poranku pora, Kiedy się ze mgły rosistej wyłania - Wyszła cudniejsza, niżeli Aurora, I, cała z żądzy, z tęsknoty kochania, Biegła na uścisk czekać Anchizowy Do ocienionej, szumiącej dąbrowy. Na mchy tu świeże ta piękna upadnie... Z okiem przymkniętym, z ramieniem u głowy, Rzeźbiona nagość spoczywa bezwładnie, Mając na wargach półuśmiech różowy, Aż "on" swą miłość z jej miłością splecie W wielkiej, jedynej rozkoszy na świecie...

IV

Cicho płyniemy kryształów głębiną, Odbijającą niebieskie lazury...

Granice wody i nieba gdzieś giną Śród mgieł powiewnej, a przejrzystej chmury, Co dal zasnuwa w przędzę srebrno-siną; Po brzegach siedzą zadumane góry, A na ich piersiach jasny puch zieleni W złotym się słońcu, jak aksamit, mieni. Od gór tych wonne tchnienie ciszy wieje; Omdlała senność, rozlana w przestrzeni, Ogarnia ducha, że duch senny mdleje: Naokół słodki, dźwięczny głos syreni Upajającąpieśń blasków wydzwania O szczęśliwości, co idzie z kochania.

V

O szczęśliwości, co w zakątek głuchy, Z dala od krzyków i zabiegów świata, Znosi rozmarzeń najwiewniejsze puchy I z nich dla siebie ciche gniazdo splata I, zleniwiałe ułożywszy ruchy, Śpi, obojętna, że tam gdzieś Zatrata Bierze się z Życiem za bary, że jęki, Mnogie, jak trawy, rosną spod jej ręki, A tylko czasem, gdy w gmach jej spokoju Przedrą się z zewnątrz nazbyt głośne szczęki, Echa uderzeń broni, echa boju, Co na krwi łanie trwożne rodzi lęki, Wstaje, zdziwiona, i z rozpaczną mocą Rzuca pytanie w okrąg: po co?!... po co??...

VI

Po co się zrywać w spienione odmęty Walki, wszczynanej o tysiączne złudy, Które prawdami zwie ten świat, przejęty Kłamstwem i fałszem? Po co siać swe trudy Na jego roli, gdzie niepewne sprzęty, A jeśli wzejdzie jaki krzew, to wprzódy, Nim się rozwinie, nienawiść go zsiecze, Przenikająca wszystkie chęci człecze?! Rozstrój swe drogi po tych polach znaczy, A za nim słabość i wątłość się wlecze; Upiór zwątpienia i widmo rozpaczy Swą bezlitosną rozciągają pieczę Nad owym sercem, co się w wir tej burzy, Jak ptak w gradowe obłoki, zanurzy...

VII

Legie roboczych starły już swe moce, Spiesząc na zagon nieuchwytnych rojeń; Krew się polała, padły łzy sieroce, A chwasty rosną na miejscu uznojeń I tylko wiecznie ta gwiazda migoce, Co, mając w sobie jak gdyby upojeń Tęgość trującą, pcha wciąż nowe siły Za swymi błyski na kraniec mogiły. Oblany ogniem niezdrowych rumieńców, Jak liść, z topoli opadły, przegniły, Długie już wieki leci tłum szaleńców,

Ginąc po drodze, którą mroki śćmiły, Choć mu się zdaje, że przed nim bez końca Smug swój rozwija złota jasność słońca.

VIII

Na co po grobach spieszyć do kościoła, Który obrazem jest fatamorgany, Kiedy nas miłość w swój przybytek woła, Na fundamencie pewnym zbudowany! Kolumnadami opasan dokoła, Kararyjskiemi gmach ten błyszczy ściany, Kwiatów wzorzystych girlandą owity, W fali, patrz! kąpie swoje greckie szczyty! Rozczarowania na co i boleści Szukaćgdzieś w sferze, chmurami zakrytej, Kiedy nadziei spełnienie się mieści W drżących objęciach jasnej Afrodyty? Na co szturmować, gdzie kłam zasiadł w gości, Gdy wszystka prawda jest tylko w miłości?

IX

W tym na obliczu wypalonym piętnie - Żywych rumieńców jedwabnej purpurze, - W tych ciepłych wargach, chylących namiętnie Do pocałunków swe rozkwitłe róże; W tym przyspieszonym, urywanem tętnie Dwóch żądz, grających w nieskłóconym chórze - W ciał rozkochanych przedziwnej harmonii, Szczęście i prawda jedyna się chroni. A gdy pod tchnieniem miłosnego żaru Oko swój ogień powieką przysłoni, Omdlewającą z rozkoszy nadmiaru, Nie pomrok dusze zatapia w swej toni, Tylko ta cicha, rozmarzona senność W rajów nieznanych wiedzie je promienność.

X

O pieśni ciała! o porywająca Pijanych tobą na szału krawędzie! Jest coś w twych dźwiękach z letniego gorąca, Gdy ten swój lazur nad ziemią rozprzędzie; Śród rozegranych akordów tysiąca Masz tony, miękkie, jak puchy łabędzie, Masz brzmienia, słodkie, jak oddech pieszczoty Dwóch żądz, złączonych namiętnemi sploty... Błogosławiony, kto ciebie usłyszy, O pieśni oczu, gasnących z tęsknoty, Ust, odrętwiałych w pożądania ciszy, Ramion i piersi!... Rajski hymnie złoty! Tak odbijają szczęśliwość twe głosy, Jak ta głębina odbija niebiosy!

XI

Cicho nasz statek jasne wody kraje... Cicho pobrzmiewa zdradny śpiew syreni... Po brzegach świecą cytrynowe gaje I wille świecą w złocistej zieleni... Czasem przed nami ciemny cyprys staje, Lub gdzieś na gzemsie róża się czerwieni, Albo spod łuku marmurowej bieli Krzew oleandru karminem wystrzeli. Jaki tu spokój! Ludzie czyż wymarli? Lub czy też bramy z błękitnej topieli Wyrosłych zamków na wieki zawarli Przed gwarem świata? Czyżby wyjść nie śmieli Z trwogi, że rozdźwięk skądkolwiek przypłynie W te ich zaklęte miłości świątynie?

XII

Grają miliony blasków po jeziorze, Odbijającym niebieskie lazury; Cicho nasz statek jasne wody porze, To chaty mija, oparte o góry, Po skał krawędziach wiszące w przestworze, To w skrach skąpane pałaców marmury... Przybił do brzegu... Na pomost przystanka Wyszła i czeka jednej z will mieszkanka. Płyniemy dalej... A skrzącemi oczyPatrzy za nami ta piękna niebianka, Ściga nasz statek po wody przezroczy... Czyż on jej może przywieść miał kochanka? Płyniemy dalej w tę głębię promieni, W której pobrzmiewa zdradny śpiew syreni...

Z Tatr

Na szczycie

Na krawędzie przepaści, ponad turnic załomy, Tu, gdzie orły jedynie tulą skrzydła znużone, Hej! wspięliśmy się dumnie i w błękitów ogromy Wzrok topimy zuchwały i dłoń wznosim po słońca koronę. Dla olbrzymów te szczyty, a dla karłów poziomy! Gardźmy płazem, co nie śmie nawet spojrzeć w tę stronę! W ten krąg złoty wpatrzeni, w znak sił naszych widomy, Zakochajmy się w sobie! wszak jesteśmy, jak blaski wcielone! Tak nam duszę rozpiera tężna szczytu ponęta Tym szaleństwem radości, że zrywamy już pęta, Co nas łączą z brzemieniem nędz padolnych, tak wczoraj odczutem... A od nizin, zasłanych pobitymi zbożami, Po sinawej mgieł fali płynie powiew za nami, Jakby echo jękliwe, i do serca się wkrada wyrzutem...

Orzeł

Królewski, dumny ptak w majestatycznej pysze Na turniach uwił tron, skrzesanych ręką burzy: Stąd, w słońca lecąc szlak, w błękitach się kołysze, Przecina niebios skłon, lub w chmurach się zanurzy. Ziemia w pogardzie dlań, w granice zwarta ciasne! W nieskończoności głąb na zawsze snać się rzuci... Już traci z ócz swą grań, z ócz gniazdo traci własne, Na ten skalisty zrąb snać nigdy już nie wróci! Leć, duszo, za nim w ślad z uwielbień skrą w źrenicy!... Cóż to?... Rozpaczny ból powietrze krzykiem trwoży... To orzeł z wyżyn spadł i wpił się w kark kozicy!... Popłynął krwawy zdrój po śniegów runi świeżej... Ha! ten obłoków król, słonecznych pan przestworzy, Żyje, jak zwykły zbój, i z mordu i grabieży...

Wiatr halny

I

Huczy nade mną halny wiatr... Daleki Wprzód mnie dochodzi szum i świst, a potem Z jakimś pogwarem, z trzaskiem i łomotem Ciężar się kładzie na wysmukłe smreki. Od razu kłody o grubości snopów Gną się w mych oczach, jak źdźbła lichej słomy: Tak igra nimi głuchy, niewidomy Gość,co od skalnych wlecze się przekopów. Idę, wciąż idę po jęczącym borze... I choć spotykam pnie, wyrwane z ziemi, Ten szał, w błękitnym zbudzony przestworze, By giąć i walić, strachu mi nie wlewa Do głębi wnętrza: Radbym siły swemi Zmierzyć się z wichrem, jak te wielkie drzewa

II

Miałem-ci w sobie ongi moc czuwania, A dzisiaj senność ogarnia mi ducha: Gdzie życie wrzało, tam dziś pustka głucha, Gdzie słońce było, chmura blask przysłania. Jakowaś boleść, jakaś zawierucha, Co słabym bytom pewną śmierć wydzwania, Niech, jak halnego wiatru straszne grania, Wstrząśnie istotą moją: Jest-li krucha, To po niej żalu nie będzie... A jeśli Nieprzełamana wyjdzie z tych zapasów, To razem z wichrem taki szlak zakreśli, Że zetnie na nim smreki swym oddechem, Sił pozbawione dla idących czasów, A to, co mocne, odpowie jej echem.

III

O wichrze halny! Cóż, że przelękniona Chowa się koza przed twojej potęgi Wiewem niszczącym? Sam orzeł, co kręgi Toczy podniebne, tuli się do łona Szczelin turniowych, bo królewskich skrzydeł Jędrna rozpiętość nie wytrzyma próby... Strącaj kozice, ty posłańcze zguby, I orły chwytaj w oka swoich sideł I miażdż o skały, i, jak łan, pokosem Bór położywszy, hucz szaleńczym głosem - Razem z mą duszą hucz i świszcz radośnie: Cóż, że z ginących strumień krwi popłynął? Wszak nie ma szczęścia tam, gdzie życie rośnie?! Niech świat przepada, na to on, by zginął!...

IV

Huczy nade mną halny wiatr... Na drogi Jego przemocy, po których zagłada I ból pośpiesza, duch się mój wykrada, Świeżo uskrzydlon, żądny łez i trwogi. A od hal bujnych płynie jęk złowrogi - Rozpacz łkająca, że wichr pobił stada I porozrzucał koleby... I blada, Z włosem rozwianym i z drżącemi nogi, Postać juhasa przed oczy mi stanie... I, niby orzeł z podciętmi pióry, Krwią skrapiający swe rodzime granie, Duch mój do smreków tuli się bezwładnie I naprzód czuje strach i żal ponury, A potem znowu - senność go opadnie...

Krzak dzikiej róży w Ciemnych Smreczynach

Żonie poświęcam

I

W ciemnosmreczyńskich skał zwaliska, Gdzie pawiookie drzemią stawy, Krzak dzikiej róży pąs swój krwawy Na plamy szarychzłomów ciska. U stóp mu bujne rosną trawy. Bokiem się piętrzy turnia śliska, Kosodrzewiny wężowiska Poobszywały głaźne ławy... Samotny, senny, zadumany, Skronie do zimnej tuli ściany, Jakby się lękał tchnienia burzy. Cisza... O liście wiatr nie trąca, A tylko limba próchniejąca Spoczywa obok krzaku róży.

II

Słońce w niebieskim lśni krysztale, Światłością stały się granity,

Ciemnosmreczyński las spowity W blado błękitne, wiewne fale. Szumna siklawa mknie po skale, Pas rozwijając srebrnolity, A przez mgły idą, przez błękity, Jakby wzdychania, jakby żale. W skrytych załomach, w cichym schronie, Między graniami w słońcu płonie, Zatopion w szum, krzak dzikiej róży... Do ścian się tuli jakby we śnie, A obok limbę toczą pleśnie, Limbę, zwaloną tchnieniem burzy.

III

Lęki! wzdychania! rozżalenia, Przenikające nieświadomy Bezmiar powietrza!... Hen! na złomy, Na blaski turnic, na ich cienia Stado się kozic rozprzestrzenia; Nadziemskich lotów ptak łakomy Rozwija skrzydeł swych ogromy; Świstak gdzieś świszcze spod kamienia. A między zielska i wykroty, Jak lęk, jak żal, jak dech tęsknoty Wtulił się krzak tej dzikiej róży. Przy nim, ofiara ach! zamieci, Czerwonym próchnem limba świeci, Na wznak rzucona świstem burzy...

IV

O rozżalenia! o wzdychania! O tajemnicze, dziwne lęki!... Ziół zapachniały świeże pęki Od niw liptowskich, od Krywania. W dali echowe słychać grania: Jakby nie z tego świata dźwięki Płyną po rosie, co hal miękki Aksamit w wilgną biel osłania. W seledyn stroją się niebiosy, Wilgotna biel wieczornej rosy Błyszczy na kwieciu dzikiej róży. A cichy powiew krople strąca Na limbę, co tam próchniejąca Leży, zwalona wiewem burzy...

Cisza wieczorna

I

Rozmiłowana, roztęskniona, Hen! od wieczornej idzie zorzy Zamykać Tatry w swe ramiona. Przed nią zawiewa oddech boży: Wonie jedliczne i świerkowe Ze swych lesistych wstają łoży. A ona tuli jasną głowę Do Osobitej, by wraz potem Kłaść ją na piersi Giewontowe. Po reglach muśnie li przelotem, Czoło Świnniczne w żar rozpali I Hawrań zleje krwawym złotem. Tak mknąc po szczycie i po hali, Z ogniem tęsknicy ginie w dali...

II

Płonie kamiennaTatr korona, A cisza siada między granie, Rozleniwiała, rozmarzona. Nad przepaściami niema stanie, Senność przelewa w mgieł opary, Po skałach wiesza zadumanie. Ani się ozwie bór prastary: Ona milczeniem gniecie smreki, Unieruchamia ich konary. Przez cały przestwór, przez daleki, Głuchą za sobą tęskność wlecze, Snać dźwigającą wieki... wieki... Za nią, jak zdrój, co ledwie ciecze, Snują się ciężkie myśli człecze...

III

Owiana mgłami różowemi, Przystaje w drodze zalękniona, Przykłada ucho swe do ziemi: Nic!... tylko gdzieś tam echo kona, Tylko przygasa obłok krwawy, Tylko blednieje Tatr korona. Pomrok osłania skalne ławy, A od nich płynie do stóp ciszy Li jednostajny szmer siklawy. Czasem zaklęty las zadyszy, Albo wystrzelił krzyk pastuszy I zmilkł... I ona znów nie słyszy Nic w tej przelękłej, mrocznej głuszy Nic, prócz pojęku twojej duszy...

IV

Rozmiłowana, roztęskniona, Schodzi powoli od miesiąca Zamykać Tatry w swe ramiona. Po halach srebrne krople strąca, Srebrzy potoków seledyny, Ciche pacierze szeptająca. Upłazy tuli w całun siny, Szkliwy, jak przędze te pajęcze; Blask żenie srebrny na gęstwiny; Blask żenie srebrny na przełęcze, Na wirchy, kopy, na grzebienie, Na przepaściste ścian poręcze - Blask naokoło srebrny żenie, Z nim wyczerpanie i omdlenie.

V

Opadły Tatry i omdlały, Gdy na nie cisza rozmarzona Płaszcz zarzuciła wiewny, biały; Gdy rozpostarła swe ramiona - Srebrnej rozświetli mgławe smugi Garnące czoła gór do łona: Jak pas szeroki, jak pas długi, Od Lodowego do Krywania, A z nimi puszcze, stawy, strugi, Szczyt się przy szczycie ku niej słania... Ona omdlenie wciąż rozsiewa, Aż w tym bezkresie wyczerpania, Tuląc się gdzieś do limby drzewa, Sama wraz z

bólem twym omdlewa..