Maksym Gorki

"Matka"

Część pierwsza

I

Codziennie nad osadą robotniczą, w zadymionym, oleistym powietrzu, drżał i wył przeciągły gwizd fabrycznej syreny. Posłuszni jej wezwaniu wybiegali z małych szarych domków, niby wystraszone karaluchy, ponurzy ludzie nie zdążywszy orzeźwić snem zmęczonych mięśni. W chłodnym mroku szli po niebrukowanej ulicy ku wysokim, kamiennym klatkom fabryki - ona z obojętną pewnością siebie czekała na nich, oświetlając błotnistą drogę dziesiątkami zatłuszczonych, kwadratowych oczu. Błoto chlupotało pod nogami. Rozlegały się ochrypłe okrzyki sennych głosów, ordynarne, ze złością rzucane przekleństwa targały powietrzem, a na spotkanie ludziom płynęły inne dźwięki - jednostajny huk maszyn i warczenie pary. Ponuro i surowo majaczyły wysokie, czarne kominy, niby wzniesione nad osadą grube pałki.

Wieczorem, kiedy zachodziło słońce i na szybach domów ostatnim wysiłkiem zapalały się jego czerwone promienie, fabryka wyrzucała ludzi ze swego kamiennego wnętrza jak zużyty żużel. Znowu szli przez ulice zakopceni, z czarnymi twarzami, błyskając zgłodniałymi zębami i roztaczając wokół lepki zapach smarów. W ich głosach dźwięczało teraz ożywienie, a nawet radość - na dziś skończyła się katorga pracy, w domu czekała wieczerza i odpoczynek.

Fabryka połknęła dzień, maszyny wyssały z ludzkich mięśni tyle sił, ile im było potrzeba. Dzień został całkowicie wymazany z ludzkiego życia, człowiek posunął się jeszcze o krok ku mogile. Ale przeczuwał bliską rozkosz odpoczynku, widział miły sercu obraz zadymionej szynkowni i był zadowolony.

W święta spali po dziesięć godzin, potem ludzie stateczni i żonaci wkładali swe najlepsze ubrania i szli na mszę łając po drodze młodzież za jej obojętność religijną. Z cerkwi wracali do domu, jedli pierogi i znowu

kładli się spać do wieczora.

Nagromadzone od lat zmęczenie odbierało ludziom apetyt. Żeby móc jeść, pili dużo drażniąc żołądek palącą wódką.

Wieczorem spacerowali leniwie po ulicach. Kto miał kalosze, wkładał je nawet wtedy, kiedy było sucho, a kto posiadał parasol, nosił go z sobą, choćby nawet świeciło słońce.

Spotykając sięmówili o fabryce, o maszynach, klęli majstrów, rozmawiali i myśleli tylko o tym, co było związane z pracą. Samotne iskry nieudolnej i bezsilnej myśli ledwie migotały w nudnej jednostajności dni. Po powrocie do domu kłócili się z żonami i często bili je nie szczędząc pięści. Młodzież przesiadywała w karczmach albo urządzała w domach wieczorynki. Grali na harmonijkach, śpiewali sprośne i brzydkie piosenki, tańczyli, opowiadali ordynarne dowcipy i pili. Wyczerpani pracą ludzie upijali się szybko, a wówczas budziło się w nich niezrozumiałe, chorobliwe rozdrażnienie. Rozdrażnienie to domagało się ujścia. Skwapliwie chwytając każdą sposobność wyładowania tego niepokojącego uczucia, ludzie rzucali się na siebie o byle głupstwo jak rozwścieczone zwierzęta. Wybuchały krwawe bójki, które kończyły się niekiedy ciężkim okaleczeniem, rzadziej zabójstwem.

W stosunkach między ludźmi dominującym uczuciem była przyczajona złość. Była ona tak samo zastarzała jak nieuleczalne znużenie mięśni. Ludzie przychodzili na świat z tą chorobą duszy, odziedziczoną po ojcach, która towarzyszyła im jak czarny cień aż do grobu, pobudzając w ciągu całego życia do postępków odrażających w swoim bezcelowym okrucieństwie.

W święta młodzi zjawiali się w domu późną nocą, w podartej odzieży, zabłoceni i zakurzeni, z pokaleczonymi twarzami, ze złośliwą radością przechwalając się zadanymi towarzyszom razami - albo skrzywdzeni i wściekli, ze łzami obrazy w oczach, pijani, budzący litość, nieszczęśliwi i wstrętni. Niekiedy chłopców do domu przyprowadzały matki albo ojcowie. Znajdowali ich gdzieś pod płotem na ulicy lub w szynku, pijanych do nieprzytomności; klęli ohydnie, bili pięściami miękkie, zwiotczałe ciała swych dzieci, a potem mniej lub więcej troskliwie układali je do snu, żeby rankiem, kiedy poprzez powietrze popłynie ciemnym strumieniem gniewny ryk syreny, obudzić ich znowu do pracy.

Klęli swe dzieci i bili je, ale w istocie pijaństwo i bójki młodzieży wydawały się starszym zupełnie normalnym zjawiskiem. Gdy ojcowie byli młodzi, tak samo pili i bili się, i ich bili tak samo ojcowie i matki. Życie

nigdy nie było inne - płynęło mętnym strumieniem równo i wolno, lata za latami. Krępował je nawyk myślenia zawsze o tych samych sprawach i wykonywania dzień w dzień tych samych czynności. I nikt nie miał ochoty spróbować, czy nie można by go zmienić na lepsze.

Czasem do osady przychodzili skądsiś obcy ludzie. Z początku zwracali na siebie uwagę po prostu swoją obcością, potem wzbudzali lekkie, powierzchowne zainteresowanie opowiadaniami o swojej poprzedniej pracy, wreszcie tracili urok nowości, przyzwyczajano się do nich i przestawano dostrzegać. Z ich opowiadań jedno wynikało niezbicie: życie robotnika jest wszędzie takie samo. A jeżeli tak, to o czym tu rozprawiać?

Czasami jednak niektórzy z nich mówili o czymś, o czym nigdy nie słyszano w osadzie. Nie sprzeczano się z nimi, ale słuchano ich dziwnych wypowiedzi z niedowierzaniem. Słowa ich wywoływały w jednych tępe rozdrażnienie, w innych nieokreślony lęk, jeszczeinnych niepokoił blady cień niepojętej nadziei; więc pili więcej, żeby odpędzić ten niepotrzebny, męczący niepokój.

Zauważywszy w obcym coś niezwykłego, mieszkańcy osiedla długo nie mogli mu tego darować i odnosili się do człowieka niepodobnego do nich z nieświadomą obawą, jak gdyby lękali się, że może naruszyć posępny i jednostajny bieg ich życia, ciężki wprawdzie, ale spokojny. Przywykli, że życie gniotło ich zawsze z jednakową siłą, i nie oczekując jakichkolwiek zmian na lepsze, uważali, że każda zmiana może tylko zwiększyć ucisk.

Od ludzi, którzy mówili o czymś nowym, mieszkańcy osady odsuwali się w milczeniu. Wówczas ludzie ci znikali odchodząc gdzie indziej, a ci, którzy pozostawali w fabryce, żyli w odosobnieniu, jeśli nie potrafili zlać się w całość z jednolitą masą mieszkańców osady...

Przeżywszy w ten sposób lat pięćdziesiąt, człowiek umierał.

II

Tak też żył ślusarz Michał Własow, zarośnięty, posępny, o maleńkich oczkach, patrzących podejrzliwie spod krzaczastych brwi, i niedobrym uśmiechu.

Był najlepszym ślusarzem w fabryce i pierwszym siłaczem w osadzie, ale zarabiał mało, gdyż zachowywał się grubiańsko wobec przełożonych. Nie było święta, żeby kogoś nie pobił. Nikt go nie lubił, ludzie się go bali. Próbowano rozprawić się z nim, ale bezskutecznie. Kiedy Własow widział,

że nacierają na niego, chwytał w rękę kamień, deskę lub kawałek żelaza i szeroko rozstawiwszy nogi, w milczeniu oczekiwał wrogów. Twarz jego, zarośnięta od oczu po szyję czarną brodą, i włochate ręce budziły we wszystkich strach. Najbardziej lękano się jego oczu - małych, ostrych, wwiercających się w ludzi jak stalowe świderki; kto spotykał się z ich spojrzeniem, czuł, że znalazł się przed dziką, pierwotną siłą, która nie wie, co to strach, i gotowa jest bić bezlitośnie.

- No, rozchodzić się, dranie! - mówił głucho. Poprzez gęstą brodę błyskały duże, żółte zęby. Ludzie rozchodzili się warcząc tchórzliwie przekleństwa.

- Dranie! - rzucał za nimi krótko i w oczach jego błyskał ostry jak szydło uśmiech. Z głową wyzywająco podniesioną do góry szedł za nimi i podjudzał:

- No, kto chce śmierci?

Nikt nie chciał.

Własow mówił mało, a "drań" było jego ulubionym słowem. Nazywał tak zwierzchników w fabryce i policję, używał go także, gdy zwracał się do żony.

- Nie widzisz, draniu, że portki podarte!

Kiedy Paweł, syn jego, skończył czternaście lat, Własowowi zachciało się jeszcze raz wytargać go za włosy. Ale Paweł wziął do rąk ciężki młotek i powiedział krótko:

- Nie rusz...

- Czego? - zapytał ojciec, przysuwając się groźnie do wysokiej i cienkiej postaci syna jak cień do brzozy.

- Dosyć! - powiedział Paweł. - Nie dam się więcej... - I zamierzył się młotkiem.

Ojciec popatrzył na niego, schował swoje włochate ręce ża plecy i uśmiechając się krzywo, powiedział:

- Dobrze... - i ciężko westchnąwszy dorzucił:

- Ach, tydraniu...

Wkrótce potem oświadczył żonie:

- O pieniądze się do mnie nie zwracaj. Paweł cię wyżywi...

- A ty będziesz wszystko przepijał? - ośmieliła się zapytać.

- Nie twoja sprawa, draniu! Kochankę sobie wezmę...

Kochanki nie wziął, ale od tego czasu, przez dwa lata bez mała, aż do samej śmierci, nie dostrzegał syna i nie odzywał się do niego.

Miał psa, wielkiego i kudłatego jak on sam. Co dzień pies odprowadzał go do fabryki i co wieczora czekał na niego przed bramą. W święta Własow chodził od szynku do szynku. Chodził w milczeniu i jakby chciał odnaleźć kogoś, drapał twarze ludzi swym ostrym spojrzeniem. Pies cały dzień włóczył się za nim opuściwszy duży, wspaniały ogon. Do domu wracał pijany, siadał do wieczerzy i karmił psa ze swojej miski. Nie bił go, nie klął, ale nie pieścił też nigdy. Po wieczerzy, jeśli żona nie zdażyła sprzątnąć natychmiast ze stołu, zrzucał naczynia na podłogę, stawiał przed sobą butelkę wódki, opierał się plecami o ścianę i głuchym, budzącym śmiertelną nudę i smutek głosem wył pieśń przymykając oczy i szeroko otwierając usta. Zawodzące, brzydkie dźwięki plątały się w jego wąsach strząsając z nich okruszyny chleba. Ślusarz rozczesywał brodę i wąsy grubymi palcami i śpiewał. Słowa pieśni były jakieś niezrozumiałe, przewlekłe, melodia przypominała zimowe wycie wilków. Śpiewał, póki w butelce była wódka, potem zwalał się bokiem na ławę albo opuszczał głowę na stół i spał aż do gwizdu syreny. Pies leżał obok niego.

Umarł na przepuklinę. Pięć dni, cały poczerniały, rzucał się na posłaniu zacisnąwszy powieki i zgrzytał zębami.

Niekiedy mówił do żony:

- Daj arszeniku, otruj...

Doktor kazał Michałowi przykładać kompresy, ale powiedział, że niezbędna jest operacja i chorego trzeba natychmiast zawieźć do szpitala.

- Idź do diabłą! Sam umrę! Draniu! - zachrypiał Michał.

A gdy doktor odszedł i żona ze łzami zaczęła go namawiać, by zgodził się na operację, zacisnął pięści i pogroziwszy jej oznajmił:

- Jak wyzdrowieję, tobie będzie gorzej!

Umarł rano, gdy syrena wzywała do pracy. W trumnie leżał z otwartymi ustami, ale brwi miał gniewnie ściągnięte. Chowała go żona, syn, pies, stary pijak i złodziej Daniło Wiesowszczykow, wydalony z fabryki, i kilku miejscowych żebraków. Żona płakała cicho i mało, Paweł nie płakał. Mieszkańcy osady spotykając na ulicy trumnę zatrzymywali się, żegnali i mówili jeden do drugiego:

- No, dla Pelagii to dopiero radość, że umarł!

Niektórzy poprawiali:

- Nie umarł, a zdechł...

Kiedy zasypano trumnę, ludzie odeszli, lecz pies został i siedząc na świeżej ziemi, długo, w milczeniu obwąchiwał mogiłę. Po kilku dniach ktoś go zabił...

III

W dwa tygodnie po śmierci ojca, w niedzielę, Paweł Własow przyszedł do domu pijany. Zataczając się, dowlókł się do pokucia 1 i huknąwszypięścią w stół, jak to robił ojciec, krzyknął na matkę:

- Wieczerza!

Matka podeszła do niego, usiadła obok, objęła syna i przyciągnęła jego głowę do piersi. Paweł starał się ją odepchnąć odsuwając ręką jej ramię i krzyczał:

- Mamo, żywo!...

- Głuptasek z ciebie - smutno i łagodnie powiedziała matka pokonując jego opór.

- I palić będę! Daj mi fajkę ojca... - z trudnością poruszając nieposłusznym językiem bełkotał Paweł.

Upił się po raz pierwszy. Wódka osłabiła jego ciało, ale nie zgasiła świadomości i w głowie jego kołatało pytanie:

"Pijany? Pijany?"

Pieszczoty matki zawstydzały go, smutek widoczny w jej oczach wzruszał. Chciało mu się płakać i żeby stłumić to pragnienie, udawał, że jest bardziej pijany, niż był.

A matka gładziła ręką jego spocone, splątane włosy i mówiła łagodnie:

- Nie powinieneś robić tego... Nie trzeba...

Mdliło go. Po gwałtownym ataku wymiotów matka ułożyła go na łóżku i przykryła mokrym ręcznikiem jego blade czoło. Paweł otrzeźwiał trochę, ale wszystko dokoła kołysało się niby na falach, powieki mu ciążyły, w ustach czuł wstrętny, gorzki smak. Patrzył przez rzęsy na dużą z bliska twarz matki i myślał bezładnie:

"Widać za wcześnie jeszcze dla mnie. Inni piją i nic, a mnie mdli..."

Skądsiś, jak gdyby z oddali, dochodził do niego miękki głos matki:

- Jakim opiekunem mi będziesz, jeśli zaczniesz pić?

Paweł zamknął oczy i powiedział:

- Wszyscy piją...

Matka ciężko westchnęła Miał słuszność. Wiedziała przecież sama, że oprócz szynku ludzie nie mają innych uciech. Mimo to powiedziała:

- A ty nie pij! Za ciebie już ojciec wypił, ile trzeba. Dość mnie namęczył... Więc może choć ty pożałowałbyś matki, co?

Słuchając tych łagodnych i smutnych słów Paweł przypominał sobie, że za życia ojca matka była milcząca i niemal niedostrzegalna w domu i że żyła zawsze w trwożnym oczekiwaniu razów. Unikając spotkań z ojcem, mało bywał w ostatnich czasach w domu, odzwyczaił się od matki i teraz, trzeźwiejąc powoli, przypatrywał się jej z uwagą.

Była wysoka, nieco przygarbiona. Ciało jej, zmęczone długimi latami pracy i biciem, którego nie szczędził jej mąż, poruszało się bezszelestnie, cicho i jakoś bokiem, jakby bała się ciągle zaczepić o coś. Szeroką, owalną, nieco obrzękłą twarz, pociętą zmarszczkami, oświecały ciemne oczy, wylęknione i smutne jak u większości kobiet w osadzie. Nad prawą brwią miała głęboką bliznę, która podnosiła brew nieco ku górze; wydawało się, że również jej prawe ucho jest nieco wyższe niż lewe. Nadawało to jej twarzy taki wyraz, jakby zawsze nasłuchiwała czegoś lękliwie. W gęstych, ciemnych włosach błyszczały siwe pasma. W całej postaci było coś łagodnego, smutnego i pokornego...

Po jej policzkach wolno płynęły łzy.

- Nie płacz - cicho poprosił syn. - Daj mi pić.

- Przyniosę ci wody z lodem.

Ale kiedywróciła, już spał. Postała nad nim chwilę, czerpak drżał w jej ręku, a lód cicho uderzał o blachę. Postawiła czerpak na stole i w milczeniu uklękła przed obrazami. O szyby okien uderzały odgłosy pijackiej zabawy. W mroku i w wilgoci jesiennego wieczora piszczała harmonijka, ktoś głośno śpiewał, ktoś ordynarnie wymyślał. Lękliwie brzmiały rozdrażnione, zmęczone głosy kobiet...

Życie w małym domku Własowów popłynęło ciszej i spokojniej niż dawniej i nieco inaczej niż w całej osadzie. Dom stał na skraju osiedla, u podnóża niewielkiej, ale stromej pochyłości biegnącej ku błotom. Trzecią część domu zajmowała kuchnia i odgrodzona od niej cienkim przepierzeniem maleńka izdebka, w której sypiała matka, pozostałe dwie

trzecie - kwadratowa izba z dwoma oknami; w tylnej jej części stało łóżko Pawła, w przedniej - stół i dwie ławki. Kilka krzeseł, komoda na bieliznę, na niej maleńkie lusterko, skrzynia z odzieżą, zegar na ścianie i dwie ikony w kącie - to było wszystko.

Paweł postępował tak samo jak każdy młody człowiek: kupił harmonijkę, koszulę z nakrochmalonym gorsem, jaskrawy krawat, kalosze i laseczkę. Chodził na wieczorynki, nauczył się tańczyć kadryla i polkę, w święta wracał do domu podchmielony i zawsze chorował z powodu picia. Rano bolała go głowa, męczyła zgaga, twarz ḿiał bladą, apatyczną.

Pewnego razu matka spytała go:

- No cóż, wesoło było wczoraj?

Paweł odpowiedział z ponurym rozdrażnieniem:

- Nuda, że wyć się chce! Chyba będę ryby łowił. Albo kupię sobie strzelbę.

Pracował pilnie, bez spóźnień i kar, był milczący, ale jego błękitne, duże jak u matki oczy patrzyły z niezadowoleniem. Nie kupił sobie strzelby i nie łowił ryb, ale wyraźnie zaczął zbaczać z utartej drogi. Rzadziej uczęszczał na wieczorynki i chociaż w święta dokądś chodził, wracał jednak trzeźwy. Matka, która obserwowała go pilnie, zauważyła, że smagła twarz syna zaostrza się, oczy patrzą coraz poważniej, usta zaciskają się dziwnie surowo. Zdawało się, że w milczeniu gniewa się na coś albo że trawi go choroba. Dawniej przychodzili do niego koledzy, teraz nie zastawali go w domu i przestali się zjawiać. Matce było przyjemnie, że syn jej staje się niepodobny do fabrycznej młodzieży, ale gdy zauważyła, że ze skupieniem i uporem wypływa gdzieś w bok z ciemnego potoku życia, w duszy jej obudziło się uczucie niejasnej obawy.

- Może jesteś chory, Pasza? - pytała niekiedy.

- Nie. Jestem zdrów! - odpowiadał.

- Bardzo jesteś chudy - wzdychając mówiła matka.

Zaczął przynosić książki i starał się czytać je niepostrzeżenie, a przeczytawszy gdzieś chował. Niekiedy wypisywał coś z książek na karteczce i chował ją także...

Rozmawiali ze sobą mało i mało widywali się ze sobą. Rano Paweł w milczeniu pił herbatę i szedł do pracy. W południe zjawiał się na obiad, przy stole zamieniali zesobą kilka nic nie znaczących słów i Paweł znikał aż do wieczora. Wieczorem mył się starannie, jadł wieczerzę, a potem

długo czytał swoje książki. W święta wychodził z rana i wracał późną nocą. Matka wiedziała, że chodzi do miasta, że bywa w teatrze. Ale z miasta do niego nikt nie przychodził. Wydawało się jej, że z biegiem czasu syn mówi coraz mniej, i jednocześnie zauważyła, że niekiedy używa nowych, niezrozumiałych dla niej słów, a grubiańskie i szorstkie wyrażenia, którymi zwykł był się posługiwać dawniej, znikają z jego mowy. I w zachowaniu jego pojawiło się także dużo szczegółów zwracających uwagę: porzucił dawną fircykowatość, a natomiast zaczął troszczyć się bardziej o czystość ciała i odzieży, poruszał się swobodniej i zręczniej, stał się zewnętrznie jakoby miększy, prostszy i wzbudzał w matce lękliwy szacunek. I w jego stosunku do matki było coś nowego: zamiatał niekiedy w izbie podłogę, w święta sam słał sobie łóżko i w ogóle starał się ulżyć jej w pracy. Nikt w osadzie tak nie postępował.

Pewnego razu Paweł przyniósł obraz i powiesił go na ścianie. Obraz przedstawiał trzech ludzi rozmawiających i idących dokądś lekko i śmiało.

- To zmartwychwstały Chrystus idzie do Emaus - objaśnił.

Matce podobał się obraz, pomyślała jednak:

"Chrystusa czcisz, ale do cerkwi nie chodzisz..."

Coraz więcej było książek na półce, którą zrobił Pawłowi kolega, stolarz. Pokój nabrał miłego wyglądu.

Paweł mówił matce "wy" i nazywał ją "mamo", ale niekiedy nagle zwracał się do niej czule:

- Matko, nie niepokój się, proszę, wrócę dziś późno do domu...

Matce podobało się to, czuła w jego słowach coś poważnego i mocnego.

Ale obawa w niej rosła. Nie tylko nie stała się z biegiem czasu bardziej określona, ale coraz silniej nękała serce przeczuciem czegoś niezwykłego.

Czasem w matce budziło się nagle niezadowolenie z syna. Myślała:

"Wszyscy ludzie jak ludzie, a on jak mnich. Za surowy na swoje lata..."

Czasem zastanawiała się:

"A może dziewczynę sobie znalazł?"

Ale na włóczenie się z dziewczętami trzeba pieniędzy, a Paweł oddawał jej prawie cały swój zarobek.

Tak upływały tygodnie, miesiące i niepostrzeżenie minęły dwa lata

tego dziwnego, milczącego życia, pełnego niejasnych myśli i obaw, które ciągle się zwiększały.

IV

Pewnego razu po wieczerzy Paweł spuścił firankę w oknie, usiadł w kącie i zaczął czytać zawiesiwszy na ścianie nad głową blaszaną lampę. Matka zmyła naczynia, wyszła z kuchni i powoli zbliżyła się do niego. Paweł podniósł głowę i spojrzał na nią pytająco.

- Nic, Pasza! Ja tylko tak... - powiedziała prędko i odeszła, z zakłopotaniem poruszając brwiami. Postała chwilę nieruchomo na środku kuchni, zamyślona i zafrasowana, umyła starannie ręce i znowu wróciła do syna.

- Chciałam się ciebie spytać - powiedziała cichutko - co ty tak wciąż czytasz?

Paweł zamknął książkę.

- Usiądź,mamo...

Matka ciężko usiadła na ławie, wyprostowała się i natężyła uwagę w oczekiwaniu czegoś doniosłego.

Nie patrząc na nią, niegłośno, ale nie wiadomo dlaczego bardzo surowo, Paweł przemówił:

- Czytam zakazane książki. Zabraniają ich czytać dlatego, że mówią prawdę o naszym robotniczym życiu... Książki te drukuje się skrycie, w tajemnicy, i jeżeli je u mnie znajdą, wsadzą mnie do więzienia za to, że chcę poznać prawdę. Rozumiesz?

Matce nagle zabrakło tchu. Patrzyła na syna szeroko otwartymi oczyma i syn wydał się jej obcy. Miał inny głos - niższy, głębszy, dźwięczniejszy. Skubał palcami delikatny puszek wąsów i dziwnie, spode łba patrzył w kąt. Zrobiło się jej żal syna i zlękła się o niego.

- A po cóż ty tak, Pasza? - zapytała.

Paweł podniósł głowę, spojrzał na nią i nie podnosząc głosu odpowiedział spokojnie:

- Chcę poznać prawdę.

Głos jego brzmiał cicho, ale twardo, w oczach błyszczał upór. Matka pojęła sercem, że syn poświęcił się na zawsze czemuś tajemniczemu i strasznemu. Wszystko w życiu wydawało się jej nieuniknione, przywykła

od dawna poddawać się bez buntu, bez namysłu i teraz tylko zapłakała cichutko, nie znajdując słów w ściśniętym rozpaczą i troską sercu.

- Nie płacz! - powiedział Paweł czule i łagodnie, a matce wydało się, że się z nią żegna. - Pomyśl, jakie jest nasze życie. Masz czterdzieści lat, a czyś ty żyła? Ojciec bił ciebie. Teraz rozumiem, że mścił się na tobie za niedolę swojego życia. Życie gnębiło go, a on nie rozumiał, skąd ta niedola. Pracował w fabryce trzydzieści lat. Kiedy zaczął pracować, fabryka mieściła się w dwóch budynkach, a teraz jest ich siedem.

Matka słuchała go ze strachem, ale chciwie. Oczy syna błyszczały jasnym, pięknym światłem. Przysunął się do niej bliżej, oparł się piersią na stole i rzucał prosto w jej mokrą od łez twarz swoją pierwszą mowę o prawdzie, którą poznał. Z całą siłą młodości i żarem ucznia dumnego ze swojej wiedzy, święcie wierzącego w jej prawdziwość, mówił o tym, co było dla niego oczywiste - mówił nie tyle dla matki, ile po to, by skontrolować samego siebie. Chwilami milkł nie znajdując słów i wówczas widział przed sobą zasmuconą twarz i zamglone łzami dobre oczy. Oczy te patrzyły na niego ze strachem i zdumieniem. Było mu żal matki i zaczął mówić znowu. Teraz już o niej, o jej życiu.

- Jakich radości zaznałaś w życiu? - pytał. - Jakie masz wspomnienia z przeżytych lat?

Matka słuchała i smutnie kiwała głową czując coś nowego, nieznanego jej, żałosnego i zarazem radosnego, coś, co koiło jej zbolałe serce. Takie słowa o sobie, o swoim życiu słyszała po raz pierwszy. Budziły w niej one dawno uśpione, niejasne myśli, rozdmuchiwały wygasłe już amgliste uczucia niezadowolenia z życia - uczucia i myśli odległej młodości. Mówiła o życiu z przyjaciółkami, mówiła długo i o wszystkim, ale przyjaciółki podobnie jak i ona skarżyły się tylko, nikt nie wyjaśniał im, dlaczego życie jest takie ciężkie i trudne. A oto teraz siedzi przed nią jej syn i to, co mówią jego oczy, twarz i słowa, chwyta za serce napełniając je uczuciem dumy z syna, który naprawdę zrozumiał życie swojej matki, mówi o jej cierpieniach, współczuje jej.

Matkom się nie współczuje.

Wiedziała o tym. Wszystko, co mówił syn o życiu kobiet, było gorzką, znaną prawdą; w jej piersi trzepotał kłębek nowych uczuć, coraz mocniej ogrzewając ją nieznaną pieszczotą.

- A co ty chcesz robić? - zapytała przerywając mu.

- Chcę się uczyć, a potem uczyć innych. My, robotnicy, powinniśmy się

uczyć. Musimy dowiedzieć się, musimy zrozumieć, dlaczego nasze życie jest tak ciężkie.

Napełniało ją uczucie osobliwej słodyczy, kiedy widziała, jak jego błękitne oczy, zawsze poważne i surowe, teraz płonęły łagodnie i czule. Na ustach jej pojawił się uśmiech cichej radości, choć w bruzdach policzków drżały jeszcze łzy. Doświadczała dwoistego uczucia. Była dumna z syna, który tak dobrze rozumiał niedolę życia, ale nie mogła zapomnieć o jego młodości i o tym, że mówi nie tak jak wszyscy, że sam postanowił wystąpić do walki z tym życiem, do którego przecie wszyscy - i ona także - przywykli. Miała ochotę powiedzieć mu: "Drogi mój, cóż ty możesz zrobić?"

Ale bała się, że zmąci to jej rozkosz lubowania się synem, który nagle wyrósł przed nią taki mądry... choć trochę obcy.

Paweł widział uśmiech na ustach matki, uwagę na twarzy i miłość w oczach. Zdawało mu się, że zmusił ją do zrozumienia swojej prawdy, i młodzieńcza duma z siły słowa podnosiła jego wiarę w siebie. Podniecony, mówił dalej, to uśmiechając się, to marszcząc brwi. Czasem w głosie jego brzmiała nienawiść i kiedy matka słuchała jego twardych, dzwoniących słów, była przerażona. Kiwała głową i cicho pytała syna:

- Czy to aby tak, Pasza?

- Tak! - odpowiadał twardo i mocno i opowiadał jej o ludziach, którzy pragnąc dobra dla ludu siali w nim prawdę, za co wrogowie życia ścigali ich jak zwierzęta, zamykali w więzieniach, zsyłali na katorgę...

- Widziałem takich ludzi! - wołał gorąco. - To najlepsi ludzie na ziemi.

W matce ludzie ci budzili strach i chciała znowu zapytać syna: "Czy to aby tak?"

Ale nie śmiała i zamierając słuchała opowiadań o tych niezrozumiałych dla niej ludziach, którzy nauczyli jej syna mówić i myśleć w sposób tak niebezpieczny dla niego. Wreszcie powiedziała:

- Wkrótce będzie świtać. Położyłbyś się, usnął...

- Tak, położę się zaraz - zgodził się syn. Ipochyliwszy się ku niej zapytał:

- Czy zrozumiałaś mnie?

- Zrozumiałam - powiedziała westchnąwszy i z oczu jej znowu popłynęły łzy. Załkała i dorzuciła: - Zginiesz!

Paweł wstał, przeszedł się po izbie, potem powiedział:

- No, teraz wiesz, co robię i dokąd chodzę. Powiedziałem ci wszystko! I proszę cię, matko, jeśli mnie kochasz, nie przeszkadzaj mi...

- Mój ty gołąbeczku! - zawołała. - Może byłoby mi lżej, gdybym nie wiedziała o niczym!

Paweł wziął jej rękę i mocno ścisnął w swoich dłoniach.

W słowie "matko" zabrzmiało tyle gorącej siły, że zadrżała. I ten uścisk ręki taki nowy i dziwny.

- Nie będę ci przeszkadzać - powiedziała urywanym głosem. - Tylko strzeż się, strzeż się!

A nie wiedząc, czego właściwie ma się strzec, dodała smutno:

- Chudniesz ciągle...

Objęła jego silną, zgrabną postać pełnym pieszczoty spojrzeniem i rzekła prędko a cicho:

- Bóg z tobą! Żyj, jak chcesz, nie będę ci przeszkadzać. Proszę cię tylko o jedno, nie ufaj ludziom! Ludzi trzeba się bać, oni się wzajemnie nienawidzą. Są chciwi i zawistni. Są zadowoleni, jeżeli mogą wyrządzić zło. Kiedy zaczniesz ich oskarżać i sądzić, znienawidzą cię, zgubią!

Syn stał w drzwiach i słuchał jej żałosnych słów, a kiedy matka skończyła, uśmiechnął się i powiedział:

- Tak, ludzie są źli. Ale kiedy dowiedziałem się, że na świecie istnieje prawda, ludzie stali się lepsi...

Uśmiechnął się znowu i ciągnął dalej:

- Sam nie wiem, jak to się stało. W dzieciństwie bałem się wszystkich, gdy podrosłem - zacząłem nienawidzić. Jednych za podłość, innych sam nie wiem za co - ot tak, po prostu! A teraz patrzę na ludzi jakoś inaczej, wszystkich mi żal, bo ja wiem? Nie rozumiem tego, ale serce mi jakoś zmiękło, kiedy dowiedziałem się, że nie wszystkich winić można za brud, w którym żyją...

Zamyślił się, jakby przysłuchując się czemuś w sobie samym, a potem w zadumie dodał półgłosem:

- Oto co mówi prawda!

Matka spojrzała na niego i powiedziała głośno:

- Niebezpieczna zaszła w tobie zmiana! O Boże!

Kiedy położył się i zasnął, matka ostrożnie podniosła się ze swego posłania i cicho podeszła do niego. Paweł leżał na wznak i na białej

poduszce wyraźnie rysowała się jego smagła, uparta i surowa twarz. Przycisnąwszy ręce do piersi, bosa, w koszuli, stała obok jego łóżka. Wargi jej poruszały się bezdźwięcznie, a z oczu jedna za drugą płynęły duże, mętne łzy.

I znowu żyli w milczeniu, dalecy i bliscy sobie.

V

Pewnego razu w środku tygodnia, było to święto, Paweł wychodząc z domu powiedział do matki:

- W sobotę będą u mnie goście z miasta.

- Z miasta? - powtórzyła matka i rozpłakała się nagle.

- Noi dlaczego ty, mamo? - z niezadowoleniem wykrzyknął Paweł.

Matka wytarła twarz fartuchem i odpowiedziała wzdychając:

- Nie wiem, tak jakoś....

- Boisz się?

- Boję się! - wyznała.

Pochylił się nad nią i zajrzawszy jej w twarz, ze złością - zupełnie jak ojciec - powiedział:

- Przez ten właśnie strach wszyscy giniemy! A ci, którzy nami rządzą, korzystają z naszych obaw, by jeszcze więcej nas zastraszyć.

Matka zaszlochała żałośnie:

- Nie gniewaj się! Jakże nie mam się bać? Całe życie w strachu przeżyłam, cała dusza strachem mi obrosła!

- Wybacz, inaczej nie można! - powiedział ciszej i łagodniej.

I wyszedł.

Przez trzy dni w matce drżało i zamierało serce, ilekroć przypomniała sobie, że do jej domu przyjdą obcy, straszni ludzie. To oni wskazali jej synowi nową drogę.

W sobotę wieczorem Paweł przyszedł z fabryki, umył się, przebrał i wychodząc dokądś znowu, powiedział nie patrząc na matkę:

- Jak przyjdą, powiedz, że zaraz wrócę. I proszę cię, nie bój się...

Matka bezsilnie opadła na ławkę.

Syn spojrzał na nią posępnie i zaproponował:

- Może byś... wyszła gdzie?

Uraziło ją to. Przecząco potrząsnęła głową i powiedziała:

- Nie. Po co?

Był koniec listopada. Za dnia na zamarzłą ziemię spadł suchy, drobny śnieg i teraz słychać było, jak skrzypi pod nogami wychodzącego syna. Gęsta ciemność przytuliła się nieruchomo do okien wrogo na coś czatując. Matka siedziała oparłszy się rękami o ławkę i wpatrzona w drzwi czekała...

Wydawało się jej, że w mroku skradają się ostrożnie ku jej domowi skuleni, oglądający się na wszystkie strony ludzie, dziwnie odziani i niedobrzy. Oto ktoś chodzi już naokoło domu obmacując rękami ściany.

Z oddali rozległ się gwizd. Wił się w ciszy wąziutką strugą, smutną i melodyjną, błądził zadumany w pustce mroku, szukał czegoś, zbliżał się. I nagle urwał się pod oknem, jak gdyby przeniknął w belki ściany.

W sieni zaszurały czyjeś kroki, matka drgnęła, w naprężeniu uniosła brwi i wstała.

Drzwi się otworzyły. Do pokoju wsunęła się naprzód głowa w dużej, kudłatej czapie, a potem, zgiąwszy się, wolno przelazło długie ciało; ciało wyprostowało się powoli, podniosło prawą rękę, westchnęło głośno i niskim, piersiowym głosem, powiedziało:

- Dobry wieczór!

Matka w milczeniu ukłoniła się.

- Pawła nie ma w domu?

Człowiek powoli zdjął futrzaną kurtkę, podniósł jedną nogę, strzepnął czapką śnieg z buta, potem zrobił to samo z drugą nogą, rzucił czapkę w kąt i kołysząc się na długich nogach, wszedł do pokoju, zbliżył się do krzesła, obejrzał je, jakby chciał się upewnić co do jego wytrzymałości, usiadł i zakrywszy dłonią usta ziewnął. Głowę miał okrągłą, gładko ostrzyżoną, wygolone policzki i długie, zwisające wąsy. Uważnie obejrzał izbę dużymi, wypukłymi oczyma szarego koloru, założył nogę na nogę i huśtając się na krześle,zapytał:

- Czy to wasza chata, czy wynajmujecie?

Matka, siedząca naprzeciw niego, odpowiedziała:

- Wynajmujemy.

- Marna chata! - zauważył.

- Pasza wkrótce przyjdzie, poczekajcie! - cicho poprosiła matka.

- Ja przecież już czekam - spokojnie powiedział długi człowiek.

Jego spokój, miękki głos i szczera twarz dodawały matce odwagi. Człowiek patrzył na nią otwarcie i życzliwie; w głębi jego przezroczystych oczu paliła się wesoła iskierka, a w całej postaci, kanciastej, przygarbionej, o długich nogach, było coś zabawnego i budzącego sympatię. Miał na sobie błękitną koszulę i czarne szarawary wpuszczone w buty. Matka miała ochotę zapytać go, kim jest, skąd i czy dawno zna syna, ale nagle on sam zapytał zakołysawszy się na krześle:

- Któż to wam tak czoło rozbił, mateńko?

Powiedział to łagodnie, z jasnym uśmiechem w oczach, ale kobietę obraziło jego pytanie. Zacisnęła usta i pomilczawszy chwilę, z chłodną grzecznością rzekła:

- A wam co do tego?

Nieznajomy rzucił się ku niej całym ciałem.

- Nie gniewajcież się przecie! Nie ma o co. Ja zapytałem dlatego, że moja przybrana matka także miała skaleczoną głowę, zupełnie jak wy. Szewc, z którym żyła, rozbił jej czoło kopytem. Ona była praczką, a on szewcem. To już potem, jak wzięła mnie za syna, znalazła sobie gdzieś tego pijaczynę na swoje wielkie nieszczęście. Ale bił ją, mówię wam! Skóra na mnie cierpła ze strachu.

Matkę rozbroiła jego szczerość, a przy tym pomyślała, że może Paweł rozgniewa się na nią za szorstką odpowiedź daną temu dziwakowi. Uśmiechając się w poczuciu winy, powiedziała:

- Nie rozgniewałam się, ale tak jakoś nagle... zapytaliście się. Mężulek tak poczęstował mnie, daj mu, Boże, królestwo niebieskie! Czy nie jesteście czasem Tatarem?

Człowiek poruszył gwałtownie nogami i uśmiechnął się tak szeroko, że aż mu się uszy cofnęły do tyłu. Potem powiedział już zupełnie poważnie:

- Jeszcze nie.

Matka zrozumiała jego żart i wyjaśniła z uśmiechem:

- Wymowę macie jakby nierosyjską!

- Lepszą niż rosyjska - wesoło kiwnąwszy głową, powiedział gość. - Jestem chochoł 2 z Kaniowa.

- A dawnoście tutaj?

- W mieście mieszkałem około roku, a teraz, miesiąc temu, przeniosłem się do was, do fabryki. Dobrych ludzi tu spotkałem, waszego

syna i innych. Zostanę tutaj... - mówił skubiąc wąsy.

Podobał się jej, a przy tym pragnęła odwdzięczyć się za słowa o synu.

- Może napijecie się herbatki? - zaproponowała.

- Nie będę przecież sam pił - odpowiedział wzruszając ramionami. - Kiedy się wszyscy zbiorą, wtedy może poczęstujecie...

Przypomniał znowu matce o jej obawach.

"Żebyż wszyscy oni byli tacy!" - zapragnęła gorąco.

Znowu odezwały się kroki w sieni, drzwi otworzyły się gwałtownie, matka znowu wstała. Ale tym razem, ku jej zdziwieniu, do kuchni weszła młodadziewczyna, niewielkiego wzrostu, o prostej, chłopskiej twarzy, z grubym warkoczem jasnych włosów. Spytała cicho:

- Nie spóźniłam się?

- Ależ nie! - powiedział chochoł wyglądając z pokoju. - Piechotą?

- Oczywiście! Wy chyba jesteście matką Pawła Michajłowicza? Dobry wieczór! Nazywam się Natasza...

- A po ojcu? - zapytała matka.

- Wasiljewna. A wy?

- Pelagia Niłowna.

- No, więc znajomość zawarta...

- Tak! - powiedziała matka odetchnąwszy z ulgą i przyglądała się dziewczynie z uśmiechem.

Chochoł pomagał jej rozebrać się i pytał:

- Zimno?

- W polu bardzo. Wiatr...

Głos miała soczysty, dźwięczny, usta maleńkie i pełne, cała była okrągła i świeża. Rozebrawszy się, potarła mocno rumiane policzki małymi, czerwonymi od mrozu rękami i prędko weszła do pokoju, dźwięcznie stukając obcasami bucików.

"Chodzi bez kaloszy!" - przemknęło przez głowę matce.

- Ta-ak - przeciągnęła dziewczyna wzdrygając się - zziębłam... Och!... jak zziębłam!

- Zaraz, zaraz. Samowarek dla was nastawię! - powiedziała matka i pośpiesznie wyszła do kuchni. - Zaraz...

Wydało się jej, że już od dawna zna tę dziewczynę i kocha ją dobrą,

współczującą miłością matki. Z uśmiechem przysłuchiwała się rozmowie w pokoju.

- Cóżeś taki smutny, Nachodka? - pytała dziewczyna.

- Tak jakoś - cicho odpowiedział chochoł. - Wdowa ma takie dobre oczy i pomyślałem sobie, że może i moja matka ma takie. Ja, widzicie, często myślę o matce i zdaje mi się zawsze, że ona żyje.

- Mówiliście przecież, że umarła.

- To przybrana umarła. A ja o prawdziwej... Zdaje mi się, że ona gdzieś w Kijowie na żebry chodzi. I wódkę pije. Że pijaną policjanci po twarzy biją.

"Ach ty biedaku!" - pomyślała matka i westchnęła.

Natasza zaczęła mówić o czymś cicho, prędko i gorąco. Znowu odezwał się dźwięczny głos chochoła:

- E, jeszczeście młoda, towarzyszko, beczki soli jeszczeście nie zjedli. Urodzić trudno, ale wychować dobrego człowieka jeszcze trudniej...

"Widzisz go!" - pomyślała matka i zapragnęła powiedzieć chochołowi coś ciepłego, ale drzwi powoli otworzyły się i wszedł Mikołaj Wiesowszczykow, syn starego złodzieja Daniły, znany w całej osadzie odludek. Mikołaj, zawsze ponury, unikał ludzi i z tego powodu naigrawano się z niego. Matka zapytała go ze zdziwieniem:

- Czego chcesz, Mikołaju?

Mikołaj otarł szeroką dłonią ospowatą twarz o wystających kościach policzkowych i nie witając się zapytał głucho:

- Paweł w domu?

- Nie.

Mikołaj zajrzał do pokoju i wszedł mówiąc:

- Witajcie, towarzysze...

"Ten?" - nieprzyjaźnie pomyślała matka i zdziwiła się bardzo widząc, że Natasza serdecznie i radośnie wyciąga do niego rękę.

Potem przyszło jeszcze dwóch młodych chłopców, prawie wyrostków. Jednego z nich - o ostrych rysach twarzy, wysokim czole i kędzierzawych włosach - matka znała; był to krewny starego fabrycznego robotnika Sizowa - Fiodor.Drugiego, gładko przyczesanego i skromnego, widziała po raz pierwszy, ale i ten nie był straszny. Wreszcie zjawił się Paweł z jeszcze dwoma młodymi ludźmi. Znała ich obu - obaj fabryczni. Syn

zwrócił się do niej serdecznie:

- Widzę, że samowar nastawiłaś. Dziękuję!

- Może kupić wódeczki? - zaproponowała nie wiedząc, jak wyrazić mu swoją wdzięczność za coś, czego jeszcze nie pojmowała.

- Nie, to zbyteczne - powiedział Paweł uśmiechając się do niej przyjaźnie.

Przyszło jej nagle na myśl, że może syn naumyślnie przesadził niebezpieczeństwo zebrania, żeby sobie z niej zażartować.

- Więc to są ci niebezpieczni ludzie? - cichutko spytała go.

- Tak, to oni - odpowiedział Paweł przechodząc do pokoju.

- Ach ty!... - odprowadziła go pieszczotliwym okrzykiem i pomyślała pobłażliwie: "Dziecko z niego jeszcze!"

VI

Samowar zakipiał i matka wniosła go do pokoju. Goście siedzieli ciasnym kołem dookoła stołu, a Natasza z książką w ręku usadowiła się w kącie pod lampką.

- Żeby zrozumieć, dlaczego ludzie żyją tak źle... - mówiła Natasza.

- I dlaczego sami są źli - wtrącił chochoł.

- ...trzeba przyjrzeć się, jaka była ich przeszłość...

- Przyglądajcie się, moi kochani, przyglądajcie się! - zamruczała matka zaparzając herbatę.

Wszyscy umilkli.

- Co mówicie, mamo? - zapytał Paweł chmurząc brwi.

- Ja? - obejrzała się, a widząc, że wszyscy spoglądają na nią, objaśniła zmieszana:

- Ja tak do siebie. Że niby... popatrzcie sobie!

Natasza roześmiała się. Paweł uśmiechnął się, a chochoł powiedział:

- Dziękuję, mateńko, za herbatę!

- Nie piliście jeszcze, a już dziękujecie - odparła i spojrzawszy na syna spytała:

- Czy nie będę przeszkadzać?

Odpowiedziała Natasza:

- Jakże to wy, gospodyni, możecie przeszkadzać gościom?

I z dziecinną skargą poprosiła:

- Moja najmilsza! Dajcie mi prędzej herbaty! Trzęsę się cała, strasznie mi nogi zziębły!

- W tej chwili! Zaraz! - pośpiesznie zawołała matka.

Natasza wypiła filiżankę herbaty, głośno westchnęła i odrzuciwszy na plecy warkocz, zaczęła czytać książkę w żółtej okładce z obrazkami. Matka, starając się nie hałasować naczyniami, nalewała herbatę i przysłuchiwała się płynnemu czytaniu dziewczyny. Dźwięczny jej głos zlewał się z cichą, smętną pieśnią samowara. W pokoju, niby barwna wstęga, rozwijało się opowiadanie o dzikich ludziach, którzy żyli w jaskiniach i zabijali zwierzęta kamieniami. Było to podobne do bajki i matka kilka razy spojrzała na syna pragnąc go zapytać, co w tym opowiadaniu jest zakazanego. Ale wkrótce śledzenie toku opowiadania zmęczyło ją i zaczęła, niepostrzeżenie dla gości i dla syna, przyglądać się im wszystkim.

Paweł siedział obok Nataszy. Był najładniejszy ze wszystkich. Natasza, nisko pochyliwszy się nad książką, często poprawiała osuwające się jej na skronie, nieposłuszne pasemka włosów. Czasem podnosiła głowę i zniżając głos mówiła coś do siebie, nie patrzącw książkę, a oczy jej prześlizgiwały się przyjaźnie po twarzach słuchaczy. Chochoł zwalił się szeroką piersią na róg stołu i zezował starając się dojrzeć rozstrzępione końce swoich wąsów. Wiesowszczykow siedział na krześle sztywno, oparłszy ręce o kolana, jak gdyby był zrobiony z drzewa. Jego ospowata twarz bez brwi, o cienkich ustach, była nieruchoma jak maska. Nie mrugając oczyma, patrzył uporczywie na odbicie swojej twarzy w błyszczącej miedzi samowaru. Zdawało się, że nie oddycha. Mały Fiedia, słuchając czytania bezdźwięcznie poruszał ustami, jakby powtarzał sobie słowa książki, a jego towarzysz, pochylony, z łokciami opartymi na kolanach i głową na rękach, uśmiechał się w zamyśleniu. Jeden z chłopców, którzy przyszli z Pawłem - rudy, kędzierzawy, o wesołych, zielonych oczach - chciał widocznie coś powiedzieć, bo kręcił się niecierpliwie; drugi - jasnowłosy, krótko ostrzyżony, gładził się dłonią po głowie i patrzył w podłogę, twarzy jego nie było widać. W pokoju było jakoś niezwykle przyjemnie. Matka odczuwała ten szczególny, nieznany jej nastrój i wraz ze szmerem głosu Nataszy napływały wspomnienia. Wspominała gwarne wieczorynki swojej młodości, grubiańskie słowa chłopców, od których zawsze cuchnęło przepalaną wódką, ich cyniczne

żarty. Wspominała - i uczucie dławiącego żalu nad sobą budziło się powoli w jej sercu.

Przypomniała sobie zaloty swego zmarłego męża. Na jednej z wieczorynek schwycił ją w ciemnej sieni i przycisnąwszy całym ciałem do ściany, zapytał głucho i gniewnie:

- Pójdziesz za mnie?

Bolało ją i było jej wstyd, a on boleśnie miętosił jej piersi, sapał i owiewał jej twarz gorącym i wilgotnym oddechem. Próbowała wymknąć się z jego rąk, szarpnęła się w bok.

- Dokąd? - zaryczał. - Odpowiadaj! No?

Milczała dusząc się ze wstydu i obrazy. Ktoś otworzył drzwi do sieni. Własow wypuścił ją bez pośpiechu i powiedział:

- W niedzielę przyślę swatkę...

I przysłał.

Matka zamknęła oczy i westchnęła ciężko.

- Mnie obchodzi nie to, jak ludzie żyli, ale jak trzeba żyć! - rozległ się w pokoju niezadowolony głos Wiesowszczykowa.

- Właśnie! - podtrzymał go rudy wstając.

- Nie zgadzam się! - krzyknął Fiedia.

Wybuchł spór. Słowa błyskały i strzelały jak języki ognia w ognisku. Matka nie rozumiała, dlaczego krzyczą. Wszystkie twarze zapłonęły rumieńcem podniecenia, ale nikt nie złościł się, nikt nie mówił znanych jej ostrych wyrazów.

"Panny się wstydzą" - orzekła.

Podobała się jej skupiona twarz Nataszy, uważnie obserwującej wszystkich, jak gdyby ci chłopcy byli dla niej dziećmi.

- Poczekajcie, towarzysze! - powiedziała nagle i wszyscy zamilkli patrząc na nią.

- Słuszność mają ci, którzy mówią, że powinniśmy wszystko wiedzieć. Musimy rozpalić w sobie światło wiedzy, żeby ciemni ludzie mogli nas widzieć, musimy odpowiadać na wszystko uczciwie i słusznie. Trzeba poznać całą prawdę i całe kłamstwo...

Chochoł słuchał i kiwał głową w takt jej słów. Wiesowszczykow,rudy i przyprowadzony przez Pawła fabryczny stali razem tworząc zwartą grupę i nie wiadomo dlaczego, nie podobali się matce.

Kiedy Natasza umilkła, wstał Paweł i spokojnie zapytał:

- Czy chcemy być tylko syci? Nie! - odpowiedział sam sobie patrząc twardo w stronę tamtych trzech. - Musimy pokazać tym, którzy siedzą na naszych karkach i zasłaniają nam oczy, że widzimy wszystko, że nie jesteśmy głupcami ani zwierzętami, że nie tylko jeść chcemy - my chcemy żyć życiem godnym ludzi! Musimy pokazać wrogom, że katorżnicze życie, które nam narzucili, nie przeszkadza nam dorównywać im wiedzą, a nawet przewyższyć ich!...

Matka słuchała i pierś jej wzbierała dumą. Jak on składnie mówi!

- Sytych niemało, ale uczciwych brak! - mówił chochoł. - Musimy zbudować ponad błotem tego gnijącego życia most, który nas zaprowadzi do przyszłego królestwa dobra. Oto nasze zadanie, towarzysze!

- Kiedy przyszedł czas bić się, nie pora ręce leczyć! - głucho sprzeciwiał się Wiesowszczykow.

Było już po północy, kiedy zaczęli się rozchodzić. Pierwsi odeszli Wiesowszczykow i rudy i to znowu nie spodobało się matce.

"Patrzcie, jak im się śpieszy!" - pomyślała kłaniając się im chłodno.

- Odprowadzicie mnie, Nachodka? - zapytała Natasza.

- Oczywiście! - odpowiedział chochoł.

Kiedy Natasza ubierała się w kuchni, matka powiedziała do niej:

- Pończoszki macie za cienkie jak na taki czas! Jeżeli pozwolicie, zrobię wam wełniane.

- Dziękuję, Pelagio Niłowno! Wełniane gryzą! - odparła Natasza śmiejąc się.

- A ja wam zrobię takie, że nie będą gryzły! - powiedziała Własowa.

Natasza popatrzyła na nią uważnie, lekko zmrużywszy oczy, i to uporczywe spojrzenie zmieszało matkę.

- Nie gniewajcie się za moją głupotę - dorzuciła cicho - ja przecież z serca!

- Jacyście wy dobrzy! - także cicho powiedziała Natasza i szybko uścisnęła jej rękę.

- Dobranoc, mateńko! - zajrzał jej w oczy chochoł i zgiąwszy się wyszedł za Nataszą do sieni.

Matka popatrzyła na syna. Stał w drzwiach do pokoju i uśmiechał się.

- Dlaczego się śmiejesz? - zapytała zmieszana.

- Tak sobie, wesoło mi!

- Wiadomo, stara jestem i głupia, ale na tym, co dobre, ja także się rozumiem! - zauważyła z lekką urazą w głosie.

- To pięknie! - powiedział Paweł. - Połóżcie się, już najwyższy czas!...

- Zaraz się położę!

Zakrzątnęła się koło stołu zbierając naczynia, zadowolona i aż spocona z przyjemnego podniecenia. Była rada, że wszystko poszło tak dobrze i tak spokojnie się skończyło.

- Dobrześ to obmyślił, Pasza - powiedziała. - Chochoł jest bardzo miły! I panienka... ach, jaka mądra! Kto to?

- Nauczycielka - krótko powiedział Paweł chodząc po pokoju.

- Tak, tak, biedna! Nędznie ubrana... ach, jak nędznie! Czy to trudno się przeziębić? A gdziesą jej rodzice?

- W Moskwie! - powiedział Paweł i zatrzymawszy się przed matką, zaczął cicho i poważnie:

- Pomyśl, ojciec jej bogacz. Handluje żelazem, ma kilka domów. Za to, że poszła tą drogą, wygnał ją. Wychowywała się w dostatkach, wśród zbytku, miała wszystko, czego zapragnęła, a teraz pójdzie wśród nocy siedem wiorst sama...

To uderzyło matkę. Stała pośrodku pokoju i ze zdziwieniem poruszając brwiami, patrzyła w milczeniu na syna. Potem spytała cicho:

- Do miasta pójdzie?

- Do miasta.

- Ojej! i nie boi się?!

- Nie boi się! - uśmiechnął się Paweł.

- Ale po co? Mogłaby tu przenocować, położyłaby się ze mną!

- Nie. To nie byłoby dobrze! Mogliby ją tu zobaczyć jutro rano, a tego byśmy nie chcieli.

Matka w zamyśleniu spojrzała w okno i cicho zapytała:

- Nie rozumiem tego, Pasza. Cóż tu niebezpiecznego, zakazanego? Przecież nic złego w tym nie ma, prawda?

Matka nie była zupełnie przekonana o tym i chciała usłyszeć z ust syna potwierdzającą odpowiedź. Ale Paweł, patrząc jej spokojnie w oczy, oświadczył twardo:

- Złego? Nie. Mimo to w przyszłości czeka nas wszystkich więzienie. Wiedz o tym...

Matce zadrżały ręce. Załamującym się głosem zapytała:

- A może Bóg da i jakoś... obejdzie się?...

- Nie! - łagodnie powiedział syn. - Nie mogę cię oszukiwać. Nie obejdzie się!

Uśmiechnął się.

- Połóż się. Jesteś przecież zmęczona. Dobranoc!

Matka została sama. Podeszła do okna i stanęła przed nim patrząc na ulicę. Za oknem było zimno i mglisto. Wiatr igrał zdmuchując śnieg z dachów małych, sennych domków, bił o ściany, szeptał coś pośpiesznie, padał na ziemię i gnał w dół ulicy białe obłoki suchego śniegu.

- Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami! - cicho wyszeptała matka.

Serce płakało w niej i ślepo, żałośnie, jak ćma, trzepotało w oczekiwaniu nieszczęścia, o którym tak spokojnie i z taką pewnością mówił syn. Oczom jej ukazała się płaska, śnieżna równina. Mroźny, biały wiatr miota się po niej, przenikliwie pogwizdując. Środkiem równiny idzie samotnie, chwiejąc się, niewielka, ciemna postać dziewczęca. Wiatr plącze się jej pod nogami, rozdyma spódnicę, rzuca w twarz kłujący śnieg. Trudno iść, małe nogi więzną w śniegu. Chłodno i straszno. Dziewczyna pochyliła się ku przodowi, jak trawka wśród mglistej równiny - igraszka jesiennego wiatru. Na prawo od niej, na błotach, jak ciemna ściana wznosi się las. Posępnie szumią nagie brzozy i osiny. Gdzieś daleko, niewyraźnie błyskają światła miasta...

- Boże, zmiłuj się! - wyszeptała matka wzdrygając się ze strachu...

VII

Dni przesuwały się jeden za drugim jak paciorki różańca, składając się na tygodnie i miesiące. Co sobotę do Pawła przychodzili towarzysze, każde zebranie było jak gdyby szczeblem długiej, pochyłej drabiny,która wiodła gdzieś w dal zwolna podnosząc ludzi.

Pojawiali się nowi ludzie. W małym pokoiku Własowów stawało się ciasno i duszno. Przychodziła Natasza zziębnięta, zmęczona, ale zawsze wesoła i żywa. Matka zrobiła jej pończochy i sama włożyła je na małe nóżki dziewczyny. Natasza z początku śmiała się, a potem nagle umilkła, zamyśliła się i cichutko powiedziała:

- Miałam nianię, także niezwykle dobrą! Jakie to dziwne, Pelagio Niłowno. Pracujący lud żyje takim trudnym, takim poniżającym życiem, a przecież więcej ma serca, więcej dobroci niż tamci!

I machnęła ręką wskazując gdzieś w dal, bardzo daleko.

- Jacy wy jesteście! - powiedziała Własowa. - Rodziców straciliście i wszystko... - nie potrafiła dokończyć swojej myśli, westchnęła i zamilkła patrząc w twarz Nataszy. Była jej za coś wdzięczna. Siedziała przed nią na podłodze, a dziewczyna uśmiechała się opuściwszy w zadumie głowę.

- Straciłam rodziców? - powtórzyła. - To nic! Ojciec mój to człowiek bez serca, brat także. I pijak. Starsza siostra nieszczęśliwa... Wyszła za mąż za człowieka o wiele starszego od siebie... Bardzo bogaty, nudny, chciwy. Mamy mi żal. Mamę mam taką prostą, szczerą jak wy. Maleńka jak myszka, biega prędko i wszystkich się boi. Czasem tak chciałabym ją zobaczyć!...

- Biedactwo ty moje! - smutno pokiwała głową matka. Dziewczyna gwałtownie odrzuciła głowę i wyciągnęła rękę jakby coś odpychając.

- O nie! Czasem czuję taką radość, takie szczęście!

Twarz jej zbladła i błękitne oczy jasno zapłonęły. Położywszy ręce na ramionach matki powiedziała głębokim głosem, cicho i z naciskiem:

- Gdybyście wiedzieli... Gdybyście zrozumieli, jaka to wielka sprawa, której służymy!...

Coś jakby zazdrość poruszyło się w sercu Własowej. Wstając z podłogi powiedziała smutno:

- Za stara jestem na to i niepiśmienna...

...Paweł mówił coraz częściej, więcej, coraz goręcej spierał się i - chudł. Matce wydawało się, że kiedy mówi z Nataszą albo patrzy na nią, jego surowe oczy błyszczą łagodniej, głos dźwięczy bardziej miękko i cały staje się jakiś prostszy, naturalniejszy.

"Daj Boże!" - myślała. I uśmiechała się.

Zawsze na zebraniach, gdy spory zaczynały przybierać ton zbyt gorący i burzliwy, podnosił się chochoł i kołysząc się jak serce dzwonu, mówił swoim dźwięcznym głosem słowa proste i dobre, co sprawiało, że wszyscy stawali się spokojniejsi i poważniejsi. Ponury Wiesowszczykow przynaglał zawsze wszystkich do czegoś; on i rudy, który nazywał się Samojłow, pierwsi rozpoczynali wszystkie spory. Z nimi zgadzał się Iwan Bukin, chłopak o okrągłej głowie i białych rzęsach, który wyglądał jak

wymyty ługiem. Jakub Somow, gładki i czysty, mówił mało, cichym, poważnym głosem; Somow i Fiedia Mazin o wysokim czole zawsze stawali w sporach po stronie Pawła i chochoła. Niekiedy zamiast Nataszy przychodził z miasta Mikołaj Iwanowicz - mężczyzna w okularach, z małą, jasną bródką, pochodzącyz jakiejś dalekiej guberni, który mówił w jakiś osobliwy sposób, akcentując samogłoskę "o". I w ogóle był jakiś daleki. Opowiadał o zwyczajnych sprawach - o życiu rodzinnym, o dzieciach, o handlu, o policji, o cenach chleba i mięsa, o wszystkim, co stanowi treść codziennego życia. I we wszystkim odkrywał fałsz, zamęt, głupstwo, czasem śmieszność, zawsze szkodliwe dla ludzi. Matce zdawało się, że przyjechał skądsiś z daleka, z innego państwa, gdzie wszyscy żyją uczciwym i łatwym życiem, a tutaj wszystko jest mu obce i nie może przyzwyczaić się do tego życia ani zgodzić się na nie. Takie życie mu się nie podoba i budzi w nim spokojne, uparte pragnienie przebudowania wszystkiego na swój sposób. Twarz miał żółtawą, około oczu cieniutkie, promieniste zmarszczki, głos cichy, a ręce zawsze ciepłe. Witając się z Własową obejmował całą jej dłoń mocnymi palcami i po takim uścisku ręki robiło jej się jakoś lżej i spokojniej na duszy.

Zjawiali się jeszcze inni ludzie z miasta, najczęściej wysoka, zgrabna panna z dużymi oczyma, o chudej, bladej twarzy. Nazywali ją Saszeńką. W jej chodzie i ruchach było coś męskiego, gniewnie chmurzyła czarne, gęste brwi, a gdy mówiła, delikatne nozdrza prostego nosa drżały.

Saszeńka pierwsza powiedziała głośno i dobitnie.

- My, socjaliści...

Gdy matka usłyszała to słowo, w niemym przerażeniu wlepiła oczy w pannę. Słyszała, że socjaliści zabili cara. Było to w latach jej młodości; mówiono wtedy, że obszarnicy chcąc zemścić się na carze za oswobodzenie chłopów ślubowali, że nie będą strzyc sobie włosów tak długo, póki go nie zabiją. Dlatego nazwano ich socjalistami. I teraz nie mogła zrozumieć, dlaczego syn i jego towarzysze są socjalistami.

Gdy wszyscy rozeszli się, zapytała Pawła:

- Pasza, czy ty jesteś socjalistą?

- Tak! - powiedział prosto i twardo jak zawsze. - Bo co?

Matka ciężko westchnęła, spuściła oczy i zapytała:

- Jakże to tak, Pasza? Przecież oni są przeciw carowi, zabili jednego.

Paweł przeszedł się po pokoju, pogładził ręką policzek i uśmiechnąwszy się powiedział:

- Nam to niepotrzebne!

Długo mówił coś do niej cichym, poważnym głosem.

Matka patrzyła mu w twarz i myślała:

"On nie zrobi nic złego, nie potrafi!"

A potem straszne słowo zaczęło powtarzać się częściej, jego ostrość starła się i ucho jej przywykło doń, jak do dziesiątków innych niezrozumiałych słów. Ale Saszeńka nie podobała się jej i gdy przychodziła, matkę ogarniał niepokój, czuła się nieswojo...

Pewnego razu powiedziała do chochoła, z niezadowoleniem zaciskając usta:

- Jakaś surowa jest ta Saszeńka! Ciągle rozkazuje: musicie to, musicie tamto...

Chochoł zaśmiał się głośno:

- Dobrze powiedziane! Trafiliście w sedno, mateńko! - co Pasza?

Mrugnął do matki i dodał z uśmieszkiem w oczach:

- Szlachta!

Paweł zauważył sucho:

- Sasza jest dobrym człowiekiem.

- To prawda! -potwierdził chochoł. - Tylko nie rozumie, że ona musi, a my chcemy i możemy!

Zaczęli się sprzeczać o coś niezrozumiałego.

Matka zauważyła także, że Saszeńka najsurowiej odnosi się do Pawła, czasem nawet krzyczy na niego, a Paweł uśmiecha się, milczy i patrzy w oczy dziewczynie tym samym ciepłym spojrzeniem, jakim przedtem patrzył w oczy Nataszy. To także nie podobało się matce.

Niekiedy matkę zdumiewała bujna radość nagle ogarniająca wszystkich. Zdarzało się to zazwyczaj wówczas, kiedy czytali w gazetach o robotnikach za granicą. Wszystkie oczy błyszczały radością i wszyscy stawali się dziwnie, jakoś po dziecięcemu szczęśliwi, śmieli się jasnym, wesołym śmiechem, uderzali przyjaźnie jeden drugiego po ramieniu.

- Zuchy towarzysze Niemcy! - krzyknął ktoś upojony radością.

- Niech żyją robotnicy Włoch! - wołali innym razem.

I posyłając te okrzyki gdzieś w dal przyjaciołom, którzy ich nie znali i nie mogli zrozumieć ich języka, byli jak gdyby pewni, że owi ludzie ich słyszą i pojmują ich zachwyt.

Chochoł mówił z błyszczącymi oczyma, pełen obejmującego wszystkich uczucia miłości:

- Dobrze by było napisać do nich, co? Żeby wiedzieli, że mają w Rosji przyjaciół jednej z nimi wiary, którzy dążą do tych samych celów i radują się z ich zwycięstw!

I wszyscy w rozmarzeniu, z uśmiechem na twarzy, długo mówili o Francuzach, Anglikach i Szwedach jak o swoich przyjaciołach, bliskich sercu ludziach, których szanują, których radością żyją, a niedoli współczują.

W ciasnym pokoiku rodziło się duchowe braterstwo robotników całej ziemi. To uczucie, stapiające wszystkich w jedno wielkie serce, wzruszało matkę. I chociaż było dla niej niezrozumiałe, pokrzepiało ją swoją radosną i młodą siłą, upajającą i pełną nadziei.

- Jacy z was nadzwyczajni ludzie! - powiedziała pewnego razu do chochoła. - Wszyscy są dla was towarzyszami - Ormianie, Żydzi, Austriacy, za wszystkich się smucicie i radujecie!

- Za wszystkich, mateńko, za wszystkich! - wykrzyknął chochoł. - Dla nas nie ma narodów, nie ma plemion, są tylko towarzysze i wrogowie. Wszyscy robotnicy to nasi towarzysze, wszyscy bogacze, wszystkie rządy - to nasi wrogowie. Kiedy ogarniesz ziemię dobrym spojrzeniem, kiedy zobaczysz, jak wielu jest nas, robotników, i ile w nas siły - taka radość ogarnia serce! I tak samo, mateńko, czuje Francuz i Niemiec, kiedy przyjrzą się życiu, tak samo cieszy się Włoch. Wszyscy jesteśmy dziećmi jednej matki, niezwyciężonej myśli o braterstwie pracującego ludu wszystkich krajów ziemi. Ta myśl ogrzewa nas, jest słońcem na niebie sprawiedliwości, a niebo to - w sercu robotnika. Kimkolwiek jest, jakkolwiek się nazywa, socjalista to nasz brat w duchu, teraz i zawsze, i na wieki wieków!

Ta dziecięca, ale mocna wiara coraz częściej budziła się wśród nich, rosła i wzmagała się jej potęga. A matka patrząc na to czuła, że zaiste narodziłosię na świecie coś wielkiego i świetlanego, niby słońce na niebie i jak słońce dostrzegalne dla oka.

Często śpiewali pieśni. Proste, wszystkim znane pieśni. Głośno i wesoło. Ale niekiedy śpiewali i nowe, jakieś szczególnie składne, ale niewesołe i na nieznaną nutę. Nucili je półgłosem, poważnie jak pieśni cerkiewne. Twarze śpiewających bladły i płonęły, w dźwięcznych słowach czuło się ogromną siłę.

Zwłaszcza jedna z tych nowych pieśni niepokoiła i wzruszała kobietę. W pieśni tej nie było smutnego zamyślenia duszy skrzywdzonej i samotnie błąkającej się po ciemnych ścieżkach gorzkich zwątpień; jęków duszy zabitej nędzą, zaszczutej strachem, bezosobowej i bezbarwnej. Nie dźwięczały w niej tęskne westchnienia siły nieświadomie łaknącej przestrzeni ani wyzywające okrzyki junackiej odwagi, gotowej skruszyć bez różnicy wszystko - złe i dobre. Nie było w niej uczucia ślepej zemsty i krzywdy, które zdolne jest wszystko zniszczyć, ale staje się bezsilne, gdy trzeba budować - w pieśni tej nie było nic ze starego, niewolniczego świata.

Ostre jej słowa i surowa melodia nie podobały się matce, ale za słowami i melodią kryło się coś wielkiego, co zagłuszało swą siłą dźwięk i słowo i budziło w sercu przeczucie czegoś nie dającego się objąć myślą. Matka widziała to na twarzach i w oczach młodzieży, czuła w ich piersiach i poddawała się sile pieśni nie mieszczącej się w słowach i dźwiękach, słuchała jej zawsze ze szczególną uwagą i z głębszym niepokojem.

Pieśń tę śpiewali ciszej niż inne, ale dźwięczała silniej niż wszystkie i obejmowała ludzi jak powietrze marcowego dnia - pierwszego dnia nadchodzącej wiosny.

- Czas by już nam zaśpiewać to na ulicy! - ponuro mówił Wiesowszczykow.

Gdy ojciec jego znowu coś ukradł i został uwięziony, Mikołaj spokojnie oświadczył towarzyszom:

- Teraz można zbierać się u mnie...

Prawie każdego wieczora po pracy siedział u Pawła ktoś z towarzyszy. Czytali, wypisywali coś z książek, zawsze zajęci, nie mając nawet czasu się umyć. Jedli kolację i pili herbatę z książkami w rękach i coraz bardziej niezrozumiała dla matki stawała się ich mowa.

- Potrzebna nam jest gazeta - mówił często Paweł.

Życie stawało się szybkie i gorączkowe, młodzi ludzie coraz prędzej przebiegali od jednej książki do drugiej, jak pszczoły z kwiatka na kwiatek.

- Gadają o nas - powiedział pewnego razu Wiesowszczykow - wkrótce pewnie wpadniemy...

- Na to jest przepiórka, żeby w sieci wpadać! - odezwał się chochoł.

Chochoł coraz bardziej podobał się matce. Gdy mówił do niej "mateńko", słowo to jak gdyby głaskało ją po policzkach miękką, dziecięcą ręką. W niedzielę, jeśli Paweł nie miał czasu, chochoł rąbał drzewo. Pewnego razu przyszedł z deską na ramieniu i wziąwszy topór, prędko i zręcznie zreperował zgniły stopień przed gankiem; innym razem, tak samo niepostrzeżenie, naprawił rozwalony płot. Pracując gwizdał pięknie i smutno.

Pewnego razumatka powiedziała do syna:

- Wiesz co? Weźmy sobie chochoła na lokatora. Lepiej to będzie dla was obu, nie będziecie ciągle biegać jeden do drugiego.

- Po co macie się męczyć? - zapytał Paweł wzruszając ramionami.

- Też coś! Całe życie się męczyłam nie wiadomo dlaczego, to mi chyba dla dobrego człowieka nie żal!

- Róbcie, jak chcecie - powiedział syn. - Jeżeli sprowadzi się do nas, będę rad...

I chochoł przeprowadził się do nich.

VIII

Mały domek na skraju osady zwracał uwagę ludzi; ściany jego obmacywały dziesiątki podejrzliwych oczu; niespokojnie trzepotały nad nim pstre skrzydła pogłosek; ludzie starali się spłoszyć, odsłonić to "coś", co przytaiło się za ścianami domu nad jarem. W nocy zaglądali do okien, niekiedy ktoś pukał w szybę i pośpiesznie, bojażliwie uciekał.

Któregoś dnia Własową zatrzymał na ulicy szynkarz Bieguncow, staruszek o szacownym wyglądzie, zawsze noszący czarną jedwabną chustkę na czerwonej, zwiędłej szyi, a na piersiach grubą pluszową kamizelkę koloru lila; jego spiczasty i błyszczący nos zdobiły szyldkretowe okulary i dlatego nazywano go "Kościane Oczy".

Zatrzymawszy Własową szynkarz zaterkotał, nie czekając na odpowiedź:

- Jak zdrowie, Pelagio Niłowno? A synek? Nie macie zamiaru go ożenić? Młodzieniec w pełni sił, w sam raz do żeniaczki. Dobrze to dla rodziców wcześnie syna ożenić. W rodzinie człowiek jak grzyb w occie: duchem i ciałem świeży. Ja to bym go na waszym miejscu ożenił. Nasze czasy takie, że trzeba pilnie na człowieka uważać, ludzie zaczynają żyć wedle swego rozumu. W głowach zamęt, postępki godne nagany. Cerkiew bożą

młodzież omija, publicznych miejsc unika, zbiera się ukradkiem, po kątach i szepcze. Po co szepcze, jeśli wolno zapytać? Dlaczego unika ludzi? Jakież to są rzeczy, których człowiek nie śmie powiedzieć przy ludziach, na przykład w szynku? Tajemnice! A gdzież jest miejsce dla tajemnic, jeśli nie w naszej świętej, apostolskiej cerkwi? Wszystkie zaś inne po kątach szeptane tajemnice to tylko skutek błądzenia rozumu! Życzę wam zdrowia!

Przesadnym gestem wygiętej ręki zdjął czapkę, zatoczył nią w powietrzu i odszedł zostawiając matkę pogrążoną w zdumieniu.

Sąsiadka Własowów, Maria Korsunowa, wdowa po kowalu, handlująca przed bramą fabryki artykułami żywnościowymi, spotkawszy matkę na rynku nie omieszkała jej również powiedzieć:

- Pilnuj syna, Pelagio!

- A bo co? - spytała matka.

- Mówią! - tajemniczo oświadczyła Maria. - Niedobrze mówią, mateńko moja! Powiadają - związek jakiś robi, coś niby biczownicy. Sekta się to nazywa. Chłostać będą jeden drugiego czy jak...

- Mielą językiem, Mario, sami nie wiedzą co!

- Nie ten winien, kto miele, ale ten, kto ziarno daje! - powiedziała przekupka.

Matka opowiadała synowi o tych wszystkich rozmowach. Wzruszał w milczeniu ramionami, a chochoł śmiał się swoim niskim, miękkim śmiechem.

- Dziewczętom też to nie w smak! -mówiła matka. - Kawalerowie z was przecie, że każdej się oczy świecą, do pracy skorzy, nie pijecie, a na dziewczęta nie zwracacie uwagi. Powiadają ludzie, że chodzą do was z miasta panny, co to źle się prowadzą...

- No, oczywiście! - skrzywiwszy się z odrazą, wykrzyknął Paweł.

- Temu, co w błocie żyje, wszystko pachnie zgnilizną! - powiedział chochoł z westchnieniem. - A wy byście, mateńko, objaśnili tym głupiutkim, co to jest małżeństwo, żeby nie kwapiły się do łamania kości...

- Ach, mój drogi! - rzekła matka. - Widzą przecie niedolę, rozumieją, ale cóż mają robić, gdzie pójdą?

- Źle rozumieją, bo inaczej znalazłyby drogę! - zauważył Paweł.

Matka spojrzała na jego surową twarz.

- Więc nauczcie je! Zaprosilibyście, co mądrzejsze, do siebie...

- To nie byłoby dobrze! - sucho powiedział syn.

- A gdyby spróbować? - odezwał się chochoł.

Paweł milczał chwilę, potem odpowiedział:

- Zaczną się przechadzki parkami, potem niektórzy pobiorą się, ot i wszystko.

Matka zamyśliła się. Mnisza surowość Pawła niepokoiła ją. Widziała, że jego rad słuchają nawet ci towarzysze, którzy - jak chochoł - starsi są od niego wiekiem; ale zdawało się jej, że wszyscy się go boją i nikt nie lubi za oschłość.

Pewnego razu, kiedy położyła się już spać, a syn i chochoł czytali jeszcze, usłyszała przez cienkie przepierzenie cichą rozmowę.

- Podoba mi się Natasza, wiesz - odezwał się nagle chochoł.

- Wiem - nie od razu odpowiedział Paweł.

Słychać było, jak chochoł podniósł się powoli i zaczął chodzić po pokoju. Jego bose nogi szurały po podłodze, rozległo się ciche, tęskne gwizdanie. Potem usłyszała znowu niski głos chochoła:

- Czy ona to widzi?

Paweł milczał.

- Jak myślisz? - zniżywszy głos zapytał chochoł.

- Widzi - odpowiedział Paweł. - Dlatego nie przychodzi do nas...

Chochoł ciężko powłóczył nogami po podłodze i znowu w pokoju zatrzepotał jego cichy gwizd. Potem zapytał:

- A gdybym powiedział jej?...

- Co?

- Że ja... - cicho zaczął chochoł.

- Po co? - przerwał mu Paweł.

Matka usłyszała, że chochoł zatrzymał się, i poczuła, że się uśmiecha.

- Bo widzisz, ja uważam, że jeżeli kocha się dziewczynę, to trzeba jej o tym powiedzieć, inaczej nic z tego nie będzie!

Paweł głośno zamknął książkę. Usłyszała jego pytanie;

- A co ma być?

Obaj długo milczeli.

- No? - zapytał chochoł.

- Trzeba, Andrzeju, jasno zdawać sobie sprawę z tego, czego się chce - powiedział Paweł powoli. - Przypuśćmy, że i ona cię kocha; nie sądzę, że tak jest, ale przypuśćmy. Pobierzecie się. Szczególne małżeństwo - inteligentka i robotnik! Urodzą się dzieci, pracować będziesz musiał sam i dużo. Życiewasze stanie się życiem dla kawałka chleba, dla dzieci, dla mieszkania. Dla sprawy będziecie straceni. Oboje.

Zapanowała cisza. Potem Paweł zaczął znowu łagodniejszym już głosem:

- Zostaw lepiej, Andrzeju. Daj jej spokój...

Znowu cisza. Wahadło zegara tykało wyraźnie, miarowo odmierzając sekundy.

Chochoł powiedział:

- Pół serca kocha, pół nienawidzi, czy to jest serce, co?

Zaszeleściły stronice książki, widocznie Paweł zaczął znowu czytać. Matka leżała z zamkniętymi oczami bojąc się poruszyć. Było jej do łez żal chochoła, ale jeszcze bardziej syna... Myślała o nim: "Mój ty najmilszy..."

Nagle chochoł zapytał:

- Więc milczeć?

- Tak byłoby uczciwiej - cicho odpowiedział Paweł.

- Tak też zrobię! - rzekł chochoł. I po kilku minutach ciągnął dalej, smutno i cicho;

- Trudno ci będzie, Pasza, jeżeli ty sam tak...

- Już mi trudno...

O ściany domu tłukł się wiatr. Wahadło zegara skrupulatnie odmierzało upływający czas.

- To nie do śmiechu! - wolno powiedział chochoł.

Matka wetknęła twarz w poduszkę i bezgłośnie zapłakała.

Rano Andrzej wydał się matce jakby niższy wzrostem i jeszcze milszy. A syn - jak zawsze - chudy, wyprostowany, milczący. Dawniej matka nazywała chochoła Andrzejem Onisimowiczem, ale tego dnia nie zauważyła nawet, jak zwróciła się do niego:

- Zdałoby się wam, Andriusza, buty naprawić, nogi zaziębicie.

- Po wypłacie kupię nowe - odpowiedział, roześmiał się i nagle, położywszy jej na ramieniu swoją długą rękę, zapytał:

- A może wy jesteście moją rodzoną matką, tylko nie chcecie się

przyznać do tego ludziom, dlatego żem taki brzydki, co?

Milcząc poklepała go po ręku. Miała ochotę powiedzieć mu wiele ciepłych słów, ale serce jej było ściśnięte litością i słowa nie chciały przejść przez gardło.

IX

W osadzie mówiono o socjalistach, którzy rozrzucają ulotki napisane niebieskim atramentem. W tych ulotkach pisano o ciężkich warunkach pracy w fabryce, o strajkach robotniczych w Petersburgu i na południu Rosji, wzywano robotników do zjednoczenia się i do walki o swoje interesy.

Starsi ludzie, którzy zarabiali dobrze w fabryce, klęli:

- Buntownicy! Za takie rzeczy tylko walić po pysku!

I odnosili ulotki do kantoru. Młodzież czytała proklamacje z entuzjazmem.

- Prawda!

Większość, śmiertelnie wyczerpana pracą i obojętna na wszystko, leniwie mówiła:

- I tak nic z tego nie będzie. Czyż to możliwe?

Ale ulotki podniecały ludzi i jeżeli nie było ich przez tydzień, mówili jeden do drugiego:

- Przestali pewnie drukować...

Ale w poniedziałek ulotki zjawiły się znowu i znowu robotnicy szemrali.

W szynku i w fabryce można było zauważyć nowych, nikomu nie znanych ludzi. Zadawali pytania, przyglądali się, węszyli i od razu rzucali się w oczy wszystkim, jedni - podejrzaną ostrożnością, inni - natarczywością zbyt przesadną.

Matka rozumiała, że przyczyną tego zgiełku jest praca jej syna. Widziała, jak ludzie skupiali się wokół niego,i obawa o los Pawła mieszała się w jej sercu z dumą.

Kiedyś wieczorem Maria Korsunowa zastukała do okna, a kiedy matka otworzyła je, powiedziała głośnym szeptem:

- Trzymaj się, Pelagio! Doigrali się chłopcy. Dzisiaj w nocy ma być rewizja u was, u Mazina i Wiesowszczykowa...

Grube wargi Marii szybko mlaskały, mięsisty nos sapał, oczy mrugały i

zezowały na wszystkie strony wypatrując, czy nie ma kogoś na ulicy.

- Ja o niczym nie wiem; nic ci nie mówiłam i nawet nie widziałam cię dzisiaj, słyszysz?

I znikła.

Matka zamknęła okno i wolno osunęła się na krzesło. Ale świadomość grożącego synowi niebezpieczeństwa poderwała ją na nogi. Pośpiesznie ubrała się, nie wiadomo dlaczego mocno okręciła głowę szalem i pobiegła do Fiedi Mazina, który był chory i nie pracował. Gdy weszła, Fiedia siedział pod oknem, czytał książkę i huśtał lewą ręką prawą, odginając wielki palec. Usłyszawszy nowinę zerwał się i zbladł.

- Masz tobie... - mruknął.

- Co robić? - spytała Własowa ocierając pot z czoła drżącą ręką.

- Poczekajcie, nie bójcie się! - powiedział Fiedia gładząc zdrową ręką kędzierzawe włosy.

- Ale przecie wy sami się boicie! - wykrzyknęła.

- Ja? - zarumienił się i uśmiechając się ze zmieszaniem, powiedział: - Ta-ak, do diabła... Trzeba Pawłowi powiedzieć. Zaraz poślę do niego. Idźcie do domu, to głupstwo. Bić przecie nie będą.

Wróciwszy do domu Własowa zebrała wszystkie książki, przycisnęła je do piersi i długo chodziła po mieszkaniu zaglądając do pieca, pod piec i nawet do kadzi z wodą. Sądziła, że Paweł natychmiast rzuci robotę i przyjdzie do domu, ale on nie przychodził. Wreszcie, zmęczona, usiadła w kuchni na ławce podłożywszy pod siebie książki, i tak, obawiając się wstać, przesiedziała aż do chwili, gdy wrócili z fabryki Paweł i Andrzej.

- Wiecie? - zawołała nie wstając.

- Wiemy - uśmiechając się powiedział Paweł. - Boisz się?

- Boję się... Tak się boję!...

- Nie trzeba się bać - powiedział chochoł. - To nic nie pomoże.

- Nawet nie nastawiła samowaru - zauważył Paweł.

Matka wstała i wskazując na książki, wyjaśniła z zawstydzeniem:

- Bo ja tak ciągle z nimi...

Syn i chochoł roześmieli się. To dodało jej odwagi.

Paweł wybrał kilka książek i wyszedł schować je na podwórzu, a Andrzej nastawiając samowar mówił:

- Nie ma w tym nic strasznego, mateńko. Tylko wstyd za ludzi, że się

głupstwami zajmują. Przyjdą dorośli mężczyźni z szablami u boku, z ostrogami przy butach i zaczną szperać. Zajrzą pod łóżko i do pieca, jeżeli piwnica jest - do piwnicy polezą, wejdą na strych. Tam im na gębach pajęczyna osiądzie, prychają... Nudno im i wstyd i dlatego udają, że są bardzo złymiludżmi, i gniewają się na nas. Brudna robota! I oni to przecie rozumieją. Pewnego razu przewrócili u mnie wszystko, zawstydzili się i poszli sobie, a innym razem zabrali mnie ze sobą. Zamknęli w więzieniu, siedziałem cztery miesiące. Siedzisz, siedzisz, zawezwą do siebie, ulicą pod eskortą prowadzą, zapytają o coś. Mądrzy to, wiecie, oni nie są. Mówią nie do rzeczy. Gada taki bez sensu, gada i znowu żołnierzom każe odprowadzić do więzienia. I tak wodzą to tu, to tam; muszą przecie coś robić, pieniądze za to biorą! A potem wypuszczą na wolność - ot i wszystko.

- Jak to wy mówicie, Andriusza! - zawołała matka.

Chochoł klęczał obok samowara i gorliwie dmuchał w rurę, ale na te słowa podniósł czerwoną z wysiłku twarz i obiema rękami przygładzając wąsy, zapytał:

- A jakże ja mówię?

- Tak, jakby was jeszcze nigdy nikt nie skrzywdził...

Andrzej wstał, potrząsnął głową i powiedział uśmiechając się:

- Albo to jest na śwtecie ktoś nie skrzywdzony? Mnie tyle razy krzywdzili i obrażali, że przestałem się obrażać. Co robić, jeżeli ludzie nie mogą inaczej? Myśl o krzywdzie przeszkadza pracować, zastanawiać się nad nią to tylko strata czasu. Takie jest życie! Dawniej, bywało, gniewałem się na ludzi, ale jakem się zastanowił, zrozumiałem, że nie warto. Każdy boi się, żeby go sąsiad nie uderzył, i tylko patrzy, jakby go sam zdzielił po głowie. Takie jest życie, moja mateńko!

Słowa jego płynęły spokojnie, odsuwając gdzieś na bok lęk przed rewizją, wypukłe oczy uśmiechały się jasno i cała jego postać, choć niezgrabna, stawała się jakaś gibka.

Matka westchnęła i powiedziała serdecznie:

- Niech Bóg da wam dużo szczęścia, Andriusza!

Chochoł szerokim krokiem podszedł do samowara, znowu przykucnął przed nim i cicho zamruczał:

- Trafi się szczęście - nie odmówię, ale prosić nie będę.

Paweł wrócił z podwórza i powiedział z przekonaniem:

- Nie znajdą! - i zaczął się myć. Mocno i starannie wycierając ręce mówił:

- Jeżeli zobaczą, mamo, żeście się zlękli, pomyślą, że w tym domu musi coś być, skoro ona tak się trzęsie. Wy przecież rozumiecie, że złego nie chcemy. Po naszej stronie jest prawda i całe życie będziemy o nią walczyć - oto cała nasza wina. Czegóż więc się bać?

- Będę się starać, Pasza - obiecała. I zaraz potem wyrwało jej się tęsknie: - Ach! Żęby już prędzej przyszli!

Ale nie przyszli tej nocy. Rano, nie chcąc, by sobie żartowali z jej obaw, pierwsza zaczęła żartobliwie:

- Patrzcie no, strach ma wielkie oczy.

X

Zjawili się dopiero po upływie miesiąca od owej niespokojnej nocy.

U Pawła siedział Mikołaj Wiesowszczykow i we trzech z Andrzejem rozmawiali o swojej gazecie. Było późno, około północy. Matka już się położyłai drzemiąc słyszała przez sen ich zafrasowane, ciche głosy. Andrzej, stąpając ostrożnie, przeszedł przez kuchnię i cicho zamknął za sobą drzwi. W sieni brzęknęło żelazne wiadro. Nagle drzwi rozwarły się gwałtownie na oścież, chochoł wszedł do kuchni i głośnym szeptem powiedział:

- Ostrogi dzwonią!

Matka wyskoczyła z łóżka chwytając drżącymi rękami suknię, ale w drzwiach pokoju stanął Paweł i spokojnie powiedział:

- Leżcie, jesteście niezdrowi.

W sieni dało się słyszeć ostrożne szuranie. Paweł podszedł do drzwi i pchnąwszy je ręką, zapytał:

- Kto tam?

Przez drzwi z niezwykłą szybkością przesunęła się wysoka, szara postać, za nią druga, dwóch żandarmów odsunęło Pawła, stanęło po obydwóch jego stronach i zabrzmiał wysoki, szyderczy głos:

- Nie ci, których oczekiwaliście, co?

Powiedział to wysoki, szczupły oficer z czarnymi, rzadkimi wąsikami. Obok łóżka matki stanął policjant Fiediakin; jedną rękę przyłożył do czapki, drugą wyciągnął wskazując na matkę i powiedział zrobiwszy

straszne oczy:

- To jest jego matka! - Po czym kiwnął ręką w stronę Pawła i dodał: - A to on sam!

- Paweł Własow? - zapytał oficer mrużąc oczy, a gdy Paweł w milczeniu skinął głową, oznajmił kręcąc wąsa:

- Mam przeprowadzić u ciebie rewizję. Wstawaj, stara! Kto jest tam? - zapytał zaglądając do pokoju i gwałtownie ruszył ku drzwiom.

- Wasze nazwiska? - rozległ się jego głos.

Z sieni wyszło dwóch świadków: stary giser Twieriakow i jego lokator, palacz Rybin, stateczny, czarny chłop.

- Witajcie, Niłowna! - powiedział głośno basem.

Matka ubierała się i żeby dodać sobie odwagi, mówiła cicho:

- A to co znowu? Przychodzą w nocy, ludzie położyli się spać, a oni przychodzą!...

W pokoju było ciasno i nie wiadomo dlaczego pachniało szuwaksem. Dwóch żandarmów i miejscowy prystaw 3 Ryskin, głośno tupiąc nogami, zdejmowali z półki książki i składali je na stole przed oficerem. Dwaj inni obstukiwali pięściami ściany, zaglądali pod krzesła, jeden niezdarnie właził na piec. Chochoł i Wiesowszczykow stali w kącie, przyciśnięci jeden do drugiego. Ospowata twarz Mikołaja pokryła się czerwonymi plamami, nie spuszczał ani na chwilę z oficera małych, szarych oczu. Chochoł kręcił wąsa i kiedy matka weszła do pokoju, uśmiechnął się i przyjaźnie kiwnął jej głową.

Starając się zdusić w sobie strach, matka poruszała się nie bokiem jak zawsze, lecz prosto, piersią naprzód - i to dodawało jej postaci śmiesznej i napuszonej powagi. Tupała głośno nogami, ale brwi jej drżały...

Oficer szybko chwytał książki cienkimi palcami białej ręki, przerzucał ich kartki, potrząsał i zręcznym ruchem dłoni odrzucał na bok. Czasem książka miękko upadała na podłogę. Wszyscy milczeli, słychać było ciężkie sapanie spoconych żandarmów, dźwięczały ostrogi, niekiedy rozlegało się półgłosem rzucone pytanie:

- Tu już patrzyłeś?

Matka stanęła obok Pawła pod ścianą, założyła ręce na piersiach tak samojak on i także patrzyła na oficera. Kolana jej drżały, ćmiło się w oczach.

Nagle wśród ciszy rozległ się przenikliwy głos Mikołaja:

- A czy to trzeba rzucać książki na podłogę?

Matka drgnęła. Twieriakow potrząsnął głową, jakby go ktoś pchnął w kark, Rybin zaś chrząknął i uważnie spojrzał na Mikołaja. Oficer zmrużył oczy i utkwił je na sekundę w ospowatej, nieruchomej twarzy. Jego palce zaczęły jeszcze szybciej przerzucać stronice książek. Od czasu do czasu otwierał duże, szare oczy tak szeroko, jak gdyby nagle chwytał go nieznośny ból i jakby z bezsilnej wściekłości wywołanej tym bólem chciał krzyknąć głośno.

- Żołnierzu! - znowu powiedział Wiesowszczykow. - Podnieś książki!...

Wszyscy żandarmi obrócili się ku niemu, potem spojrzeli na oficera. Oficer znowu podniósł głowę i obrzuciwszy barczystą postać Mikołaja badawczym spojrzeniem, rzekł przeciągle przez nos:

- N-no... podnieście...

Jeden z żandarmów schylił się i spoglądając z ukosa na Wiesowszczykowa, zaczął zbierać z podłogi rozrzucone książki.

- Lepiej by Mikołaj milczał - cicho szepnęła matka do Pawła.

Paweł wzruszył ramionami. Chochoł spuścił głowę.

- Kto tu czyta Biblię?

- Ja - powiedział Paweł.

- A czyje są te książki?

- Moje - odparł znów Paweł.

- Tak! - rzekł oficer. Rozparł się na krześle, trzasnął palcami chudych rąk, wyciągnął pod stołem nogi, pogładził wąsy i zapytał Mikołaja:

- Czy to ty jesteś Andrzej Nachodka?

- Ja! - odpowiedział Mikołaj wysuwając się naprzód.

Chochoł wyciągnął rękę, wziął go za ramię i odsunął w tył.

- On się omylił. To ja jestem Andrzej.

Oficer podniósł rękę i pogroziwszy Wiesowszczykowowi małym palcem, powiedział:

- Uważaj!

Zaczął grzebać w swoich papierach.

Z ulicy obojętnymi oczyma zaglądała w okno jasna, księżycowa noc. Ktoś wolnymi krokami chodził pod oknem; skrzypiał śnieg.

- Czy ty, Nachodka, byłeś już na śledztwie za przestępstwa polityczne?

- zapytał oficer.

- W Rostowie i w Saratowie... Tylko że tam żandarmi mówili mi "wy"...

Oficer mrugnął prawym okiem, potarł je i wyszczerzając drobne zęby powiedział:

- A czy nie wiadomo wam, Nachodka, właśnie wam, kto są ci łajdacy, którzy rozrzucają w fabryce zbrodnicze odezwy, co?

Chochoł zakołysał się na długich nogach, uśmiechnął się szeroko i chciał coś odpowiedzieć, ale znowu zabrzmiał zaczepny głos Mikołaja:

- Łajdaków to my po raz pierwszy widzimy...

Zapadło milczenie, wszyscy znieruchomieli na sekundę. Blizna na czole matki zbielała i prawa brew uniosła się w górę. Czarna broda Rybina zadrżała dziwnie, spuścił oczy i zaczął ją powoli rozczesywać palcami.

- Wyprowadźcie stąd to bydlę! - powiedział oficer.

Dwóch żandarmów wzięło Mikołaja pod ręce i wyprowadziło go do kuchni. W kuchni Wiesowszczykow stanął, wparł się nogami w podłogę i krzyknął:

- Stójcie... ubiorę się.

Z podwórza przyszedł prystaw i powiedział:

-Nie ma nic. Wszystkośmy obejrzeli.

- No, rozumie się - zawołał oficer uśmiechając się ironicznie. - To doświadczony człowiek...

Matka słuchała jego słabego, drgającego i łamliwego głosu i ze strachem patrząc w żółtą twarz, czuła w tym człowieku wroga bez litości, o sercu pełnym pańskiej pogardy dla ludzi. Niewielu widywała takich i prawie zapomniała, że istnieją.

"Oto komu zakłócili spokój!" - pomyślała.

- Panie Andrzeju Onisimowiczu Nachodka, urodzony z nieprawego łoża, aresztuję pana!

- Za co? - spokojnie zapytał chochoł.

- To powiem panu później - z kpiącą uprzejmością odparł oficer. I zwracając się do Własowej zapytał:

- Umiesz czytać?

- Nie! - odpowiedział Paweł.

- Nie ciebie pytam! - skarcił go oficer i ponowił pytanie: - Odpowiadaj, stara!

Matka, którą niepostrzeżenie opanowało uczucie nienawiści do tego człowieka, poczuła nagle wstrząsający nią dreszcz, jak gdyby zanurzyła się w zimnej wodzie. Wyprostowała się, blizna na czole jej poczerwieniała, brew opuściła się niżej.

- Niech pan nie krzyczy! - powiedziała wyciągając ku niemu rękę. - Pan jest jeszcze młody, nie wie pan, co to cierpienie...

- Uspkój się, mamo! - powstrzymał ją Paweł.

- Poczekaj, Pawle! - krzyknęła matka rzucając się ku stołowi. - Dlaczego wy łapiecie ludzi?

- To nie wasza rzecz. Milczeć! - huknął oficer wstając. - Wprowadźcie aresztowanego Wiesowszczykowa.

Zaczął głośno czytać jakiś papier podniósłszy go do twarzy.

Wprowadzono Mikołaja.

- Czapkę zdjąć! - wrzasnął oficer przerywając czytanie.

Rybin podszedł do Własowej i trącając ją ramieniem, cichutko powiedział:

- Nie gorączkuj się, matko...

- Jak mam zdjąć czapką, jeżeli trzymają mnie za ręce? - zapytał Mikołaj zagłuszając czytanie protokołu.

Oficer rzucił papier na stół.

- Podpisać!

Matka patrzyła, jak podpisują protokół. Jej podniecenie zgasło, osłabła, do oczu napłynęły łzy obrazy i bezsilności. Takimi łzami płakała przez dwadzieścia lat swego małżeństwa, ale ostatnimi laty niemal zapomniała ich gryzącego smaku. Oficer popatrzył na nią i skrzywiwszy się z odrazą, zauważył:

- Przedwcześnie płaczecie, szanowna pani. Uważajcie! Może nie starczyć wam łez na potem!

To znowu ją rozjątrzyło:

- Matce na wszystko wystarczy łez, na wszystko! Jeżeli ma pan matkę, to ona wie dobrze o tym, tak!

Oficer szybko wkładał papiery do nowiutkiej teczki z błyszczącym zamkiem.

- Marsz! - zakomenderował.

- Do zobaczenia, Andrzeju, do zobaczenia, Mikołaju - cicho i serdecznie

mówił Paweł ściskając ręce towarzyszy.

- Otóż to właśnie, do zobaczenia! - uśmiechając się powtórzył oficer.

Wiesowszczykow sapał ciężko. Jego gruba szyja nalała się krwią, oczy błyszczały gniewem. Chochoł jaśniał od uśmiechów, kiwał głową i mówił coś matce. Matka przeżegnała go i powiedziała:

- Bóg widzi niewinnych...

Wreszcie gromada ludzi w szarych płaszczach wypadła z sieni, zabrzęczała ostrogami i znikła. Ostatni wyszedł Rybin. Obrzucił Pawła uważnymspojrzeniem ciemnych oczu i w zamyśleniu powiedział:

- N-no, żegnajcie!

I pokasłując w brodę, wolno wyszedł do sieni.

Paweł z rękami założonymi w tył powoli chodził po pokoju, omijając książki i bieliznę walającą się po podłodze, i mówił ponuro:

- Widzisz, jak się to robi?...

Wodząc zdumionymi oczyma po rozrzuconych rzeczach matka ze smutkiem wyszeptała:

- Dlaczego Mikołaj był taki zuchwały?...

- Przestraszył się pewnie - cicho powiedział Paweł.

- Przyszli, wzięli, uprowadzili - mruczała matka rozkładając ręce.

Syn został w domu; serce jej biło teraz spokojniej, ale bezsilna myśl nie mogła ogarnąć tego, co się dokonało.

- Kpi sobie ten żółty, grozi...

- Już dobrze, matko! - powiedział stanowczo Paweł. - Chodź, uporządkujemy to wszystko...

Powiedział do niej "matko" i "ty", jak mówił tylko wtedy, kiedy chciał być dla niej serdeczny. Przysunęła się do niego, zajrzała mu w twarz i cichutko spytała:

- Skrzywdzili cię?

- Tak! - odparł. - Jak ciężko! Lepiej by z nimi...

Wydało się jej, że syn ma łzy w oczach, chciała go pocieszyć i zdając sobie niejasno sprawę z jego cierpienia powiedziała:

- Poczekaj, wezmą i ciebie!...

- Wezmą! - potwierdził.

Matka milczała chwilę, potem rzekła ze smutkiem:

- Jakiś ty surowy, Pasza! Gdybyś choć czasem mnie pocieszył! Ale gdzie! Ja powiem coś strasznego, a ty - coś jeszcze straszniejszego.

Spojrzał na nią, podszedł i przemówił cicho:

- Nie umiem, mamo! Musisz przyzwyczaić się do tego.

Westchnęła i po chwili milczenia powiedziała opanowując dreszcz przerażenia:

- A może oni męczą ludzi? Rwą ciało, łamią kości? Kiedy pomyślę o tym, Pasza, najmilszy!... Tak mi straszno...

- Oni łamią duszę... To jeszcze gorzej... kiedy duszę brudnymi łapami...

XI

Nazajutrz dowiedziano się o aresztowaniu Bukina, Samojłowa, Somowa i jeszcze pięciu. Wieczorem przybiegł Fiedia Mazin - u niego także była rewizja; uszczęśliwiony tym, czuł się bohaterem.

- Bałeś się, Fiedia? - zapytała matka.

Pobladł, twarz jego zaostrzyła się, wargi drgnęły.

- Bałem się, że oficer mnie uderzy! Gruby taki, broda czarna, palce owłosione, a na nosie czarne okulary. Zupełnie jakby nie miał oczu. Krzyczał, tupał nogami. "W więzieniu zgnijesz", mówi. A mnie nigdy nie bili ani ojciec, ani matka, jestem jedynym synem i kochali mnie.

Zamknął na chwilę oczy, zacisnął usta, szybkim ruchem obydwóch rąk wzburzył włosy na głowie i patrząc na Pawła poczerwieniałymi oczyma, powiedział:

- Jeśli mnie kiedy uderzą, cały będę jak nóż, wbiję się w człowieka, zębami będę gryźć, niech od razu dobiją!

- Szczupły jesteś taki, chudziutki! - wykrzyknęła matka. - Jakże ty będziesz się bić?

- Będę! - cicho odpowiedział Fiedia.

Gdy odszedł, matka powiedziała Pawłowi:

Tego pierwszego złamią!...

Paweł milczał.

Po kilku minutach drzwi do kuchni wolno się otworzyłyi wszedł Rybin.

- Witajcie! - powiedział z uśmiechem. - Jestem znowu. Wczoraj przyprowadzili, a dzisiaj sam przyszedłem! - Mocno potrząsnął ręką

Pawła, wziął matkę za ramię i zapytał:

- Herbatką poczęstujesz?

Paweł w milczeniu przyglądał się jego śniadej, szerokiej twarzy, obramowanej gęstą, czarną brodą, i ciemnym oczom. Coś ważkiego kryło się w spokojnym spojrzeniu Rybina.

Matka wyszła do kuchni nastawić samowar. Rybin usiadł, pogładził brodę i położywszy łokcie na stół obrzucił Pawła chmurnym spojrzeniem.

- A więc - zaczął, jak gdyby ciągnął dalej przerwaną rozmowę - muszę z tobą pomówić otwarcie. Przyglądam ci się już od dawna, żyjemy prawie obok siebie. Widzę, że ludzi chodzi do ciebie dużo, a pijaństwa ani bezeceństwa nie ma. To po pierwsze. Jeśli ludzie żyją uczciwie, zaraz rzucają się w oczy. Tak. Ja także kłuję ludzi w oczy, bo żyję na uboczu.

Mówił nieskładnie, ale swobodnie. Gładził brodę czarną ręką i badawczo patrzył na Pawła.

- Gadają o tobie. Moi gospodarze nazywają cię heretykiem, bo to do cerkwi nie chodzisz. Ja także nie chodzę. Potem pojawiły się te karteczki. Czyś to ty je wymyślił?

- Ja! - odpowiedział Paweł.

- Skądże znów ty! - z niepokojem wykrzyknęła matka wyglądając z kuchni. - Nie sam przecie!

Paweł uśmiechnął się. Rybin także.

- Tak! - powiedział.

Matka głośno pociągnęła nosem i wyszła trochę obrażona, że nie zwrócili uwagi na jej słowa.

- Ulotki to dobry pomysł. Poruszają ludzi. Dziewiętnaście było?

- Tak! - odpowiedział Paweł.

- To znaczy - wszystkie czytałem! Tak, są w nich rzeczy niezrozumiałe, są i zbyteczne - ano, jak człowiek dużo mówi, zdarzy mu się z dziesięć słów po próżnicy powiedzieć...

Rybin uśmiechnął się. Zęby miał białe i mocne.

- Potem rewizja. To mnie lepiej usposobiło dla was niż wszystko inne. I ty, i chochoł, i Mikołaj pokazaliście się...

Nie znajdując odpowiedniego słowa zamilkł, spojrzał w okno i zastukał palcami po stole.

- Pokazaliście, jakie jest wasze postanowienie. Ty, panie oficerze, rób

swoje, a my będziemy robili swoje. Z chochoła także dobry chłopak. Czasem słucham, jak w fabryce mówi, i myślę: "Tego nie złamią, jemu tylko śmierć poradzi. Tęgi chłop!" Ty mi, Pawle, wierzysz?

- Wierzę! - powiedział Paweł kiwnąwszy głową.

- Tak. Patrz, mam czterdzieści lat, jestem dwa razy starszy od ciebie, dwadzieścia razy więcej widziałem. W wojsku spędziłem z górą trzy lata, dwa razy byłem żonaty, jedna żona umarła, drugą porzuciłem. Byłem na Kaukazie, duchoborców 4 znam. Oni, bracie, życiu nie dadzą rady, nie!

Matka z ciekawością słuchała jego mocnej mowy. Przyjemnie jej było, że do syna przyszedł poważny człowiek i mówił z nim tak, jakby się spowiadał. Ale wydało się jej, że Paweł zbytoschle odnosi się do gościa, i żeby to złagodzić, zapytała Rybina:

- Może byś coś zjadł, Michale Iwanowiczu?

- Dziękuję, matko. Jadłem kolację. A więc, Pawle, myślisz, że życie idzie drogą złą, niesprawiedliwą?

Paweł wstał i zaczął chodzić po pokoju założywszy ręce w tył.

- Nie, życie idzie dobrą drogą. Ono przywiodło was do mnie z otwartym sercem. Tych, którzy, jak my, przez całe życie pracują, łączy coraz bardziej, a przyjdzie czas, że połączy wszystkich! Niesprawiedliwe i ciężkie jest dla nas, ale za to samo odsłania nam swe zło i uczy, jak przyśpieszyć jego bieg.

- Prawda! - przerwał mu Rybin - człowieka trzeba uzdrowić. Jeżeli sparszywieje, zaprowadź go do łaźni, wymyj, włóż czystą odzież i będzie zdrów! Ale jak wewnątrz oczyścić człowieka? To mi powiedz!

Paweł zaczął mówić gorąco i gwałtownie o władzy, o fabryce, o tym, jak za granicą robotnicy bronią swoich praw. Rybin od czasu do czasu uderzał palcem w stół jakby stawiając kropkę. Czasem wykrzykiwał:

- Tak!

Raz roześmiał się i cicho powiedział:

- Młody jeszcze jesteś! Mało znasz ludzi!

Paweł zatrzymał się przed nim i rzekł poważnie:

- Nie będziemy mówili o starości i młodości! Zastanówmy się lepiej, czyje myśli są słuszniejsze.

- A więc, według ciebie, oszukali nas nawet co do Boga? Tak. Ja także myślę, że nasza religia jest fałszywa.

Tu wmieszała się matka. Kiedy syn mówił o Bogu i o wszystkim, co łączyła ze swoją wiarą w Niego i co było dla niej drogie i święte, starała się zawsze pochwycić spojrzenie synowskich oczu. Pragnęła prosić go w milczeniu, żeby nie ranił jej serca ostrymi i twardymi słowami niewiary. Ale poza jego niewiarą czuła wiarę i to ją uspokajało.

. "Jakże ja mogę go zrozumieć?" - myślała.

Zdawało się jej, że Rybinowi, już niemłodemu człowiekowi, sprawiają przykrość słowa Pawła i obrażają go. Kiedy jednak Rybin spokojnie zadał Pawłowi pytanie, nie mogła tego ścierpieć i łagodnie, ale z naciskiem powiedziała:

- O Panu Bogu proszę ostrożniej! Wy, jak sobie chcecie! - I zaczerpnąwszy tchu, z jeszcze większą mocą ciągnęła dalej: - Ale ja, stara, oprzeć bym się nie miała na czym w zgryzotach moich, gdybyście mi Boga zabrali!

Oczy jej napełniły się łzami. Myła naczynia i palce jej drżały.

- Nie zrozumieliście nas, mamo! - cicho i łagodnie powiedział Paweł.

- Wybacz, matko! - powoli, niskim głosem dodał Rybin i uśmiechając się spojrzał na Pawła. - Zapomniałem, żeś już za stara, żeby ci brodawki wycinać...

- Mówiłem - ciągnął Paweł nie o tym dobrym i miłosiernym Bogu, w którego wy wierzycie, ale o tym, którym popi grożą nam jak pałką; o Bogu, w imię którego chcą zmusić wszystkichludzi do poddania się złej woli nielicznych...

- Otóż to! - wykrzyknął Rybin stuknąwszy palcami w stół. - Oni nawet Boga nam sfałszowali! Wszystko, co tylko znajduje się w ich rękach, zwracają przeciw nam! Pamiętaj, matko, że Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, to znaczy, że Bóg jest podobny do człowieka, jeżeli człowiek jest podobny do niego. A my nie do Boga jesteśmy podobni, ale do dzikich zwierząt. W cerkwi straszydło nam pokazują... Zmienić trzeba Boga, matko, oczyścić go! W kłamstwa i oszczerstwa go przyodziali, żeby zabić w nas duszę!...

Mówił cicho, ale każde jego słowo spadało na głowę matki jak ciężkie, ogłuszające uderzenie. Jego twarz w czarnym obramowaniu brody - duża, żałobna - przerażała ją. Blask ciemnych oczu był nie do zniesienia i budził w jej sercu bolesny niemal lęk.

- Nie, lepiej już pójdę! - powiedziała prosząco, potrząsając głową. - Nie mam sił słuchać tego!

I szybko odeszła do kuchni, odprowadzana słowami Rybina.

- Widzisz, Pawle! Nie w głowie, ale w sercu początek wszystkiego! Jest takie miejsce w duszy człowieka, na którym nic innego nie wyrośnie...

- Tylko rozum wyzwoli człowieka! - twardo powiedział Paweł.

- Rozum siły nie daje! - przeczył mu głośno i z uporem Rybin. - Siłę daje serce, a nie głowa!

Matka rozebrała się i położyła do łóżka nie pomodliwszy się. Było jej zimno i nieprzyjemnie. Rybin, który wydał jej się z początku taki stateczny i rozumny, teraz budził w niej uczucie wrogości.

"Heretyk! Mąciwoda! - myślała słuchając jego głosu. - Wybrał się! Bardzo tu potrzebny!"

A Rybin mówił spokojnie i z przekonaniem:

- Święty przybytek nie powinien być pusty. Miejsce, w którym przebywa Bóg, jest najbardziej bolące. Jeżeli wyrwać je z duszy, pozostanie rana, ot co! Trzeba, Pawle, wiarę nową wymyślić... trzeba stworzyć Boga-przyjaciela ludzi!

- Przecież był Chrystus! - zawołał Paweł.

- Chrystus nie był twardego ducha. "Oddal ode mnie - powiada - kielich goryczy". I cesarza uznawał. Bóg nie może uznawać władzy ludzi nad ludźmi, sam jest wszystką władzą! Duszy swojej nie dzieli: to boskie, to ludzkie... A on handel uznawał i małżeństwo. Drzewo figowe niesprawiedliwie przeklął, jakby z własnej woli nie rodziło. Dusza także nie z własnej woli nie płodzi dobra. Czyż to ja sam posiałem w niej zło? Otóż to!

W pokoju nieustannie dźwięczały dwa podniecone głosy, obejmując się i zmagając ze sobą jak borykający się zapaśnicy. Paweł chodził, podłoga skrzypiała pod jego nogami. Kiedy mówił, wszystkie dźwięki tonęły w jego głosie, a kiedy spokojnie i powoli płynął niski głos Rybina, słychać było tykanie wahadła i cichy trzask mrozu, obmacującego ściany domu ostrymi pazurami.

- Powiem ci po swojemu, jak palacz. Bóg podobnyjest do ognia. Tak! Żyje w sercu. Powiedziano, że Bóg to słowo, a słowo - duch...

- Rozum! - z naciskiem powiedział Paweł.

- Tak! To znaczy, że Bóg jest w sercu i w rozumie, a nie w cerkwi. Cerkiew to wróg Boga...

Matka usnęła i nie słyszała, kiedy odszedł Rybin.

Ale odtąd zaczął przychodzić często i jeśli u Pawła był ktoś z towarzyszy, siadał w kącie i milczał, z rzadka tylko wtrącając:

- Otóż to! Tak!

Pewnego razu, patrząc na wszystkich z kąta pochmurnym spojrzeniem, powiedział posępnie:

- Trzeba mówić o tym, co jest, a co będzie, tego nie wiemy, otóż to! Kiedy lud oswobodzi się, sam zobaczy, co dla niego lepsze. Dosyć mu głowę nabijali tym, czego wcale sobie nie życzył, dosyć! Niech sam się zastanowi. Może zechce wszystko odrzucić - całe życie i wszystkie nauki, może zobaczy, że to przeciw niemu skierowane jak na przykład Bóg cerkiewny. Wy tylko oddajcie mu wszystkie książki do ręki, a on już sam odpowie. Otóż to!

Ale jeśli Paweł był sam, Rybin rozpoczynał z nim natychmiast nie kończący się, choć zawsze spokojny spór i matka z niepokojem słuchając ich słów i patrząc na nich starała się zrozumieć, o czym mówią. Czasem zdawało się jej, że barczysty, czarnobrody chłop i jej smukły i silny syn oślepli. Miotają się na wszystkie strony w poszukiwaniu wyjścia, chwytają wszystko silnymi, ale ślepymi rękami, trzęsą, przesuwają z miejsca na miejsce, upuszczają na podłogę i rozdeptują nogami to, co upadło. Zawadzają o wszystko, obmacują wszystko i odrzucają od siebie nie tracąc wiary ani nadziei...

Przyzwyczaili ją do strasznych w swojej prostocie i śmiałości słów i słowa te nie uderzały już w nią z taką siłą jak za pierwszym razem - nauczyła się je odtrącać. Niekiedy poza słowami przeczącymi istnieniu Boga czuła ich mocną wiarę w Niego. Wówczas uśmiechała się cichym, wszystko wybaczającym uśmiechem. I chociaż Rybin nie podobał się jej, nie wzbudzał już wrogości.

Co tydzień nosiła do więzienia bieliznę i książki dla chochoła. Pewnego razu pozwolono jej widzieć się z nim i po powrocie do domu opowiadała z rozrzewnieniem:

- On i tam jest taki jak w domu. Dla wszystkich łagodny, wszyscy z nim żartują. Trudno mu, ciężko, ale okazać tego nie chce...

- Tak właśnie trzeba! - zauważył Rybin. - My wszyscy jesteśmy w cierpieniu jak we własnej skórze - cierpieniem oddychamy, w cierpienie się odziewamy. A chwalić się nie ma czym. Nie wszystkim zalepiono oczy, niektórzy sami je zamykają. Ot co! A jeżeliś głupi, cierp!

XII

Szary domek Własowów coraz bardziej ściągał na siebie uwagę osiedla. Było w tej uwadze dużo podejrzliwości i nieświadomej wrogości, ale rodziła się już i ufna ciekawość.Czasem przychodził jakiś człowiek, ostrożnie oglądał się i mówił do Pawła:

- No, bracie, ty tu książki czytasz, na prawie się znasz. Więc wytłumacz mi...

I opowiadał Pawłowi o jakiejś niesprawiedliwości policji albo administracji fabrycznej. Jeśli sprawa była zawikłana, Paweł dawał mu list do znajomego adwokata w mieście, a jeśli potrafił, wyjaśniał rzecz sam.

Powoli w ludziach budził się szacunek dla poważnego młodzieńca, który mówił o wszystkim prosto i śmiało, patrzył na wszystko i słuchał wszystkiego z uwagą, uparcie; zagłębiał się w plątaninie każdego wypadku i zawsze i wszędzie znajdował jakąś wspólną, nie kończącą się nić, tysiącami mocnych węzłów łączącą ludzi.

Szczególnie podniosła powagę Pawła w oczach ludzi historia "kopiejki na osuszenie błota".

Za fabryką, okrążając ją zgniłym pierścieniem, ciągnęły się obszerne bagna, porosłe jedliną i brzozą. Latem wydobywały się z nich gęste, żółte opary i na osiedle leciały chmury komarów siejąc gorączkę. Błota należały do fabryki i nowy dyrektor, chcąc mieć z nich pożytek, postanowił je osuszyć, a przy sposobności wybrać torf. Wskazując robotnikom, że w ten sposób uzdrowi okolicę i polepszy warunki ich życia, wydał rozporządzenie, żeby odliczyć z ich zarobków kopiejkę od każdego rubla na osuszenie błota.

Wśród robotników zawrzało. Najbardziej oburzało ich to, że urzędnicy fabryczni nie zostali objęci nowym podatkiem.

W sobotę, kiedy wywieszono ogłoszenie dyrektora o ściąganiu kopiejki, Paweł był chory, nie pracował i nic o tym nie wiedział. Nazajutrz po nabożeństwie przyszedł do niego starszy, przyzwoicie wyglądający robotnik, giser Sizow, oraz wysoki, o niedobrej twarzy ślusarz Machotin i opowiedzieli mu o zarządzeniu dyrektora.

- Zebraliśmy się co starsi - mówił z powagą Sizow - i uradziliśmy, żeby ciebie zapytać - jako że jesteś człowiekiem, który dużo wie - czy jest takie prawo, które pozwala dyrektorowi wojować z komarami przy pomocy naszych kopiejek.

- Pomyśl tylko! - powiedział Machotin błyskając wąskimi oczyma. - Cztery lata temu ci złodzieje zbierali na łaźnię. Trzy tysiące osiemset rubli zebrano. I gdzie one są? A łaźni nie ma!

Paweł wyjaśnił sprawę dowodząc, że podatek jest krzywdzący i przynosi oczywistą korzyść fabryce. Robotnicy odeszli nachmurzeni.

Odprowadziwszy ich matka powiedziała z uśmiechem:

- No, Pasza, i starsi zaczęli do ciebie po rozum chodzić! Paweł nie odpowiedział. Pogrążony w myślach usiadł przy stole i zaczął coś pisać. Po kilku minutach powiedział:

- Proszę cię, jedź do miasta i oddaj tę kartkę...

- Czy to niebezpieczne? - zapytała.

- Tak. Tam drukują dla nas gazety. Historia kopiejki musi koniecznie ukazać się w tym numerze...

- Dobrze, dobrze! - powiedziała. - Ja zaraz...

Było to pierwsze polecenie dane jej przez syna. Ucieszyła się, że otwarcie powiedział, o co chodzi.

- I ja to rozumiem, Pasza - mówiła ubierając się. - Toż tograbież! Jak się ten człowiek nazywa, Jegor Iwanowicz?

Wróciła późnym wieczorem, zmęczona, ale zadowolona.

- Widziałam Saszeńkę! - opowiadała synowi. - Kazała ci się kłaniać. A ten Jegor Iwanowicz taki prosty w obejściu i wciąż żartuje. Tak śmiesznie mówi!

- Rad jestem, że ci się podobają! - cicho powiedział Paweł.

- Szczerzy ludzie, Pasza, prosi. Dobrze, kiedy ludzie są prości! I wszyscy ciebie szanują...

W poniedziałek Paweł znowu nie poszedł do pracy, bolała go głowa. Ale w czasie obiadu przybiegł Fiedia Mazin; nie mogąc chwycić oddechu ze zmęczenia, ale podniecony i szczęśliwy oznajmił:

- Chodźmy! Cała fabryka zbuntowała się! Posłali po ciebie. Sizow i Machotin mówią, że ty lepiej od innych potrafisz objaśnić. Co się tam dzieje!...

Paweł zaczął się ubierać w milczeniu.

- Babv przyleciały, jaki zgiełk!

- Pójdę także - oznajmiła matka. - Co oni tam wymyślili? Pójdę!

- Chodź! - powiedział Paweł.

Przez ulicę szli prędko i w milczeniu. Matce wzburzenie aż zapierało oddech; czuła, że zbliża się coś ważnego. W bramie fabryki stała gromada kobiet i klęła piskliwie. Przecisnęli się na podwórze i znaleźli się od razu w czarnym, gęstym, wzburzonym i huczącym tłumie. Matka widziała wszystkie głowy zwrócone w jedną stronę, ku ścianie oddziału kowalskiego, gdzie na kupie starego żelaziwa, mając za tło czerwoną cegłę, stali wymachując rękami Sizow, Machotin, Wiałow i jeszcze pięciu starszych, wpływowych robotników.

- Własow idzie! - krzyknął ktoś.

- Własow? Dawajcie go tutaj...

- Ciszej! - zakrzyczano od razu w kilku miejscach. Gdzieś blisko rozległ się równy głos Rybina:

- Nie kopiejki trzeba bronić, ale sprawiedliwości! Ot co! Droga nam jest nie nasza kopiejka, nie okrąglejsza ona od innych, ale cięższa. Więcej w niej krwi ludzkiej niż w dyrektorskim rublu. I nie kopiejka jest nam droga, ale krew i prawda, ot co!

Słowa jego padały w tłum i krzesały gorące okrzyki:

- Prawdę mówi! Dobrze, Rybin!

- Racja, palaczu!

- Własow przyszedł!

Głosy zlewały się w huczący wicher, zagłuszając hałaśliwy stukot maszyn, ciężkie westchnienia pary, szum pasów transmisyjnych. Zewsząd biegli pośpiesznie ludzie wymachując rękami, podniecając się wzajemnie gorącymi i ostrymi słowami. Rozgoryczenie, zawsze drzemiące w zmęczonych piersiach ludzkich, teraz budziło się, domagało się ujścia, unosiło triumfalnie w powietrzu, coraz szerzej rozpościerało ciemne skrzydła, coraz dalsze zataczało kręgi, porywając za sobą ludzi, zderzając ich ze sobą, przeradzając się w płomienny gniew. Nad tłumem kołysała się chmura dymu i sadzy, zlane potem twarze pałały, skóra policzków płakała czarnymi łzami. W ciemnych twarzach płonęły oczy, błyskały zęby.

Obok Sizowa i Machotina ukazał się Paweł i rozległ się jego okrzyk:

- Towarzysze!

Matka widziała, że twarz mu zbladła i wargi drżą; bezwiednie posunęła się naprzód rozpychając tłum. Mówiono do niej ze złością:- Dokąd leziesz?

Popychano ją, ale to jej nie powstrzymywało: rozsuwając tłum ramionami i łokciami, powoli przeciskała się coraz bliżej do syna, poddając się niepokonanemu pragnieniu, by znaleźć się przy jego boku.

Paweł wyrzuciwszy z piersi słowo, któremu zwykł był nadawać głęboki sens, poczuł, że gardło ściska mu spazm jakiejś bojowej radości; zapragnął rzucić ludziom swe serce, płonące ogniem marzenia o prawdzie.

- Towarzysze! - powtórzył czerpiąc z tego słowa podnietę i siłę. - Jesteśmy ludźmi, którzy budują kościoły i fabryki, kują łańcuchy i pieniądze. Jesteśmy tą siłą, która żywi i bawi wszystkich od urodzenia aż do grobu...

- Tak! - krzyknął Rybin.

- Myśmy zawsze i wszędzie pierwsi w pracy, ostatni w życiu. Kto troszczy się o nas? Kto pragnie naszego dobra? Kto uważa nas za ludzi? Nikt!

- Nikt! - odezwał się jak echo czyjś głos.

Paweł opanował się i zaczął mówić prościej, spokojniej. Tłum powoli zbliżał się do niego, stawał się ciemnym, tysiącogłowym ciałem, patrzył w jego twarz setkami uważnych oczu, chłonął jego słowa.

- Nie wywalczymy sobie lepszej doli, póki nie poczujemy się towarzyszami, rodziną przyjaciół, mocno związanych jednym pragnieniem - pragnieniem walki o nasze prawa.

- Gadaj o sprawie! - rozległy się grubiańskie okrzyki gdzieś obok matki.

- Nie przeszkadzaj! - odezwano się niegłośno w dwu różnych miejscach.

Zakopcone twarze chmurzyły się z niedowierzaniem i ponuro, dziesiątki zamyślonych oczu patrzyło poważnie na Pawła.

- Socjalista, ale niegłupi - zauważył ktoś.

- Śmiało gada - trąciwszy matkę w ramię powiedział wysoki, ślepy na jedno oko robotnik.

- Czas, towarzysze, zrozumieć, że nikt prócz nas samych nam nie pomoże. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - oto nasza zasada, jeśli chcemy zwyciężyć wroga!

- Prawdę mówi, chłopcy! - krzyknął Machotin.

Szerokim ruchem potrząsnął w powietrzu pięścią.

- Trzeba wezwać dyrektora! - ciągnął Paweł.

W tłum jakby wicher uderzył. Zachwiał się i dziesiątki głosów krzyknęły:

- Dyrektora!

- Wysłać po niego delegatów!

Matka przepchnęła się ku przodowi i patrzyła na syna pełna dumy; Paweł stał wśród starych, najbardziej szanowanych robotników, wszyscy go słuchali i zgadzali się z nim. Podobało się jej, że nie złościł się i nie wymyślał jak inni.

Jak grad na żelazo, sypały się urywane okrzyki, przekleństwa, gniewne słowa. Paweł patrzył na ludzi z góry i szukał czegoś wśród nich szeroko otwartymi oczyma.

- Delegatów!

- Sizowa!

- Własowa!

- Rybina! On umie się odgryzać!

Nagle w tłumie rozległo się:

- Idzie!

- Dyrektor!

Tłum rozstąpił się robiąc miejsce wysokiemu mężczyźnie o długiej twarzy z ostrą bródką.

- Przepraszam! - powiedział odsuwając z drogi robotników krótkim gestem ręki, ale nie dotykając ich. Oczy jego były przymrużone, wzrokiem doświadczonego władcy ludzi badawczo obmacywał twarze robotników. Zdejmowanoprzed nim czapki, kłaniano mu się - szedł nie odpowiadając na ukłony i siał w tłumie ciszę, zakłopotanie, wstydliwe uśmiechy i niegłośne okrzyki, w których słychać już było skruchę dzieci przyznających się do psoty.

Przeszedł obok matki prześliznąwszy się po jej twarzy surowymi oczyma i zatrzymał się obok kupy żelaza. Ktoś z góry wyciągnął do niego rękę. Nie przyjął jej; swobodnym, silnym ruchem dźwignął się w górę. Stanął przed Pawłem i Sizowem i zapytał:

- Co to za zbiegowisko? Dlaczego porzuciliście pracę?

Kilka sekund było cicho. Głowy ludzi chwiały się jak kłosy. Sizow machnął w powietrzu czapką, wzruszył ramionami i spuścił głowę.

- Pytam was! - krzyknął dyrektor.

Paweł stanął obok niego i powiedział głośno, wskazując na Sizowa i Rybina:

- My trzej jesteśmy upoważnieni przez towarzyszy do żądania, by pan odwołał swoje rozporządzenie o potrącaniu kopiejki...

- Dlaczego? - zapytał dyrektor nie spojrzawszy na Pawła.

- Uważamy taki podatek za niesprawiedliwy! - głośno odpowiedział Paweł.

- Więc w moim zamiarze osuszania błot widzicie tylko chęć wyzysku robotników, a nie troskę o polepszenie ich bytu? Tak?

- Tak! - odparł Paweł.

- I wy także? - zapytał dyrektor Rybina.

- Wszyscy jednakowo! - odpowiedział Rybin.

- A szanowny pan? - zwrócił się dyrektor do Sizowa.

- Tak, ja także proszę: niech nam pan zostawi tę kopiejkę!...

Sizow znów spuścił głowę uśmiechając się wstydliwie i z zakłopotaniem.

Dyrektor wolno powiódł oczyma po tłumie, wzruszył ramionami. Potem spojrzał badawczo na Pawła i rzekł:

- Robicie wrażenie dość inteligentnego człowieka, czy naprawdę nie rozumiecie pożytku tego zarządzenia?

Paweł głośno odpowiedział:

- Jeśli fabryka osuszy błota na swój rachunek, wtedy wszyscy zrozumieją!

- Fabryka nie zajmuje się filantropią! - oschle zauważył dyrektor. - Wszyscy mają natychmiast wrócić do pracy!

Zaczął schodzić na dół, ostrożnie macając nogą żelazo i nie patrząc na nikogo.

W tłumie rozległ się pomruk niezadowolenia.

- Co? - zapytał dyrektor zatrzymując się.

Wszyscy umilkli, tylko skądsiś z daleka rozległ się pojedynczy głos:

- Pracuj sam!...

- Jeżeli za piętnaście minut nie wrócicie do pracy, każę zapisać wszystkim karę! - sucho i dobitnie odpowiedział dyrektor.

Znowu przeszedł przez tłum, ale teraz biegło za nim głuche szemranie i im bardziej oddalała się jego postać, tym głośniej rozlegały się krzyki.

- Gadaj z takim!

- Oto macie prawo! Och, dolo ty nasza, dolo...

Krzyczeli do Pawła:

- Hej, prawniku, co teraz robić?

- Mówiłeś, mówiłeś, a ten przyszedł i po wszystkim...

- No, Własow, co będzie?

Kiedy okrzyki stały się bardziej natarczywe, Paweł oświadczył:

- Towarzysze, proponuję porzucić robotę dopóty, dopóki nie cofnie rozporządzenia o kopiejce...

- Znalazł głupców!

- Strajk?

- O kopiejkę?

- No toco? Jak strajk, to strajk!

- A wszystkich za to wyrzucą na pysk!

- Kto będzie pracował?

- Znajdą się tacy!

- Judasze?

XIII

Paweł zszedł na dół i stanął obok matki. Wszyscy wokoło huczeli spierając się ze sobą, krzycząc.

- Nie zorganizujesz strajku! - powiedział Rybin podchodząc do Pawła. - Choć chciwi z nich ludzie, ale tchórzliwi. Trzy setki staną po twojej stronie, nie więcej. Takiej kupy gnoju jednymi widłami nie podniesiesz...

Paweł milczał. Przed nim kołysała się ogromna, czarna twarz tłumu i patrzyła mu w oczy, jak gdyby domagając się czegoś. Serce biło niespokojnie. Własowowi zdawało się, że jego słowa znikły bez śladu w ludziach, jak rzadkie krople deszczu spadające na ziemię wyczerpaną długą posuchą.

Wracał do domu smutny, zmęczony. Za nim szła matka i Sizow, a obok Rybin grzmiał mu w ucho:

- Dobrze mówisz, ale nie do serca, ot co! Trzeba głęboko w serca rzucić

iskrę. Nie weźmiesz ludzi rozumem, nie na ich nogi to obuwie - za cienkie i za ciasne!

Sizow mówił matce:

- Czas nam, starym, na cmentarz, Niłowna! Inni teraz ludzie! Jakeśmy żyli? Na kolanach pełzaliśmy, pokłony biliśmy. A teraz ludzie opamiętali się, czy też może jeszcze bardziej błądzą, ale niepodobni są do nas. Młodzi na przykład mówią z dyrektorem jak z równym... Ta-ak! Do zobaczenia, Pawle Michajłowiczu! Dobrze za ludźmi obstajesz, bracie! Daj ci Boże, może ci się powiedzie, daj ci Boże!

Poszedł.

- Ano tak, umierajcie! - mruczał Rybin. - Jużeście i tak nie ludzie, ale kit, szpary wami kitować! Widziałeś, Pawle, kto krzyczał, żeby ciebie wybrać na delegata? Ci, którzy mówią, żeś socjalista, mąciwoda. Właśnie oni! Że to niby i tak cię wyrzucą, więc krzyżyk na drogę.

- Mają swoją rację!

- I wilki mają rację, gdy towarzysza szarpią...

Twarz Rybina była ponura, głos, zwykle tak spokojny i równy, załamywał się:

- Nie uwierzą ludzie samemu słowu, trzeba cierpieć, trzeba we krwi obmyć słowo...

Cały dzień Paweł chodził ponury, zmęczony, dziwnie niespokojny; oczy płonęły mu i jakby szukały czegoś. Matka zauważyła to i zapytała ostrożnie:

- Co ci jest, Pasza?

- Głowa mnie boli - odpowiedział zamyślony.

- Połóż się, sprowadzę doktora...

Spojrzał na nią i szybko odpowiedział:

- Nie, nie trzeba!

I nagle zaczął cicho:

- Młody jestem i słaby! Nie uwierzyli mi, nie poszli za moją prawdą, bo nie umiałem jej powiedzieć... Źle mi i wstyd za siebie!

Popatrzyła na jego posępną twarz i chcąc go pocieszyć rzekła cichutko:

- Poczekaj! Dzisiaj nie zrozumieli, zrozumieją jutro...

- Muszą zrozumieć! - wykrzyknął.

- Przecież nawet ja widzę twoją prawdę...

Paweł podszedł do niej.

- Dobry z ciebie człowiek, matko...

Odwrócił się od niej. Matkadrgnęła, jakby żar tych cichych słów sparzył ją, przyłożyła rękę do piersi i odeszła unosząc w sercu pieszczotę.

Nocą, kiedy już spała, a Paweł leżąc w łóżku czytał książkę, zjawili się żandarmi i ze złością zaczęli grzebać wszędzie - na podwórzu i na strychu. Żółtolicy oficer zachowywał się tak jak za pierwszym razem - obraźliwie, kpiąco; widać było, że szydzenie sprawia mu przyjemność, starał się ukłuć w samo serce. Matka siedziała w kącie i milczała nie odrywając oczu od syna. Paweł usiłował nie okazać swego wzburzenia, ale gdy oficer śmiał się, palce jego poruszały się dziwnie i matka czuła, że trudno mu nie odpowiadać żandarmom, znosić ich żarty. Tym razem nie bała się tak jak w czasie pierwszej rewizji, czuła więcej nienawiści do tych szarych, nocnych gości z ostrogami u butów i nienawiść pochłaniała lęk.

Paweł zdążył jej szepnąć:

- Wezmą mnie...

Spuściwszy głowę odpowiedziała cicho:

- Rozumiem...

Rozumiała, że wsadzą go do więzienia za to, co mówił dzisiaj robotnikom. Ale z tym, co mówił, zgadzali się wszyscy i wszyscy powinni ująć się za nim, więc długo trzymać go nie będą...

Pragnęła objąć go, zapłakać, ale obok niej stał oficer i patrzył na nią przymrużonymi oczyma. Usta mu drgały, wąsy poruszały się - Własowej wydawało się, że ten człowiek czeka na jej łzy, skargi i prośby. Zebrała wszystkie siły i starając się mówić jak najmniej, ścisnęła rękę syna. Wstrzymując oddech, powoli i cicho powiedziała:

- Do widzenia, Pasza. Wziąłeś wszystko, co trzeba?

- Wszystko. Nie tęsknij!

- Niech cię Bóg prowadzi!

Kiedy go zabrali, usiadła na ławce i zamknąwszy oczy zaniosła się cichym łkaniem. Obezwładniona beznadziejnym smutkiem i poniżającym uczuciem własnej bezsilności, oparła się plecami o ścianę, jak to niegdyś robił jej mąż, i odrzuciwszy głowę w tył, zawodziła długo i monotonnie, wylewając w tym zawodzeniu ból swego zranionego serca. Przed nią, niby nieruchoma plama, pojawiła się żółta twarz oficera z rzadkimi

wąsikami i przymrużywszy oczy patrzyła na nią z zadowoleniem. Gniew i zawziętość na ludzi, którzy zabierają matce syna za to tylko, że syn szuka prawdy, wzbierała w jej sercu i zwijała się w ciężki, czarny kłąb.

Było zimno, o szyby dzwonił deszcz, zdawało się, że w ciemności czają się szare postacie o szerokich, czerwonych twarzach, bez oczu i o długich rękach. Chodzą i ledwie dosłyszalnie dzwonią ostrogami.

"Wzięliby i mnie" - pomyślała.

Zawyła syrena wzywając ludzi do pracy.

Dzisiaj wyła głucho, nisko i jakby niepewnie. Drzwi otworzyły się, wszedł Rybin. Stanął przed nią i ścierając dłonią krople deszczu z brody, zapytał:

- Zabrali?

- Zabrali, przeklęci! - odpowiedziała westchnąwszy.

- Więc to tak! - uśmiechnął się ironicznie. - Byli u mnie także, obmacali wszystko, sklęli... Ale dali spokój.Zabrali więc Pawła. Dyrektor oczkiem mrugnął, żandarm kiwnął i nie ma człowieka. Zgodnie sobie żyją. Jedni naród doją, a drudzy za rogi trzymają...

- Wy byście się ujęli za Pawłem! - krzyknęła matka wstając. - Przecież on poszedł za wszystkich.

- Kto ma się ująć? - zapytał Rybin.

- Wszyscy.

- Ho, ho! Nie, z tego nic nie będzie.

I uśmiechając się wciąż, wyszedł swoim ciężkim krokiem, a ból matki wzmógł się jeszcze od surowej beznadziejności jego słów.

- A jeżeli będą bić, męczyć?...

Wyobraziła sobie skatowane, poranione i skrwawione ciało syna i strach, jak zimna bryła lodu, kładł się jej na piersiach, dławił ją. Bolały oczy.

Nie rozpaliła w piecu, nie ugotowała obiadu, nie wypiła herbaty. Dopiero późnym wieczorem zjadła kawałek chleba. Kiedy ułożyła się do snu, myślała, że jeszcze nigdy w życiu nie była taka samotna, tak odarta ze wszystkiego. W ciągu ostatnich lat przywykła żyć w oczekiwaniu czegoś ważnego i dobrego. Wokoło niej gwarnie i wesoło kręciła się młodzież i matka zawsze widziała przed sobą poważną twarz syna, twórcy tego niespokojnego, ale pięknego życia. A teraz nie ma go i nie

ma nic.

XIV

Wolno

Wolno przeszedł dzień, bezsenna noc i jeszcze wolniej drugi dzień. Oczekiwała kogoś, ale nikt się nie zjawiał. Nadszedł wieczór. I noc. Wzdychał i siekł o ściany zimny deszcz, w kominie huczało, coś się ruszało pod podłogą. Z dachu kapała woda i jednostajny jej plusk dziwnie zlewał się z tykaniem zegara. Zdawało się, że cały dom kołysze się powoli i wszystko wokół jest niepotrzebne, zmartwiałe ze smutku...

Do okna zapukał ktoś cicho - raz, drugi...

Matka przywykła już do tego pukania, nie lękała się go, ale teraz drgnęła, jakby od radosnego ukłucia w sercu. Niejasna nadzieja szybko podniosła ją na nogi. Zarzuciwszy chustkę na plecy otworzyła drzwi...

Wszedł Samojłow, a za nim jeszcze jakiś człowiek z twarzą zakrytą kołnierzem palta i w czapce nasuniętej na brwi.

- Obudziliśmy was? - nie witając się zapytał Samojłow, wbrew swemu zwyczajowi zafrasowany i pochmurny.

- Nie spałam jeszcze - odpowiedziała i utkwiła w nich oczy w milczącym oczekiwaniu.

Towarzysz Samojłowa, ciężko i ochryple wzdychając, zdjął czapkę, wyciągnął do matki szeroką rękę o krótkich palcach i powiedział przyjaźnie jak do starej znajomej:

- Dobry wieczór, mamusiu! Nie poznaliście mnie?

- To wy? - zawołała Własowa ucieszywszy się nie wiadomo dlaczego. - Jegor Iwanowicz?

- Jam jest - odparł pochylając swoją wielką głowę z długimi jak u popa włosami. Jego pełna twarz uśmiechała się dobrodusznie, małe, szare oczy patrzyły na nią przyjaznym i jasnym spojrzeniem. Był podobny do samowara - tak samo okrągły, niziutki, z grubą szyją i krótkimi rękami Twarz jego lśniła i błyszczała, oddychałgłośno, a w piersiach jego ciągle coś bulgotało i chrypiało.

- Wejdźcie do pokoju, zaraz się ubiorę - poprosiła matka.

- Mamy do was interes - z zakłopotaniem powiedział Samojłow patrząc na nią spode łba. Jegor Iwanowicz przeszedł do pokoju i mówił stamtąd:

- Dziś rano, droga mamusiu, wyszedł z więzienia znany wam Mikołaj Iwanowicz...

- To on był w więzieniu? - zapytała matka.

- Dwa miesiące i jedenaście dni. Widział tam chochoła, który kłania się wam, i Pawła, który kłania się także i prosi, żebyście się nie niepokoili i żeby wam powiedzieć, że w jego życiu więzienie będzie zawsze miejscem odpoczynku - tak to już zarządziły nasze troskliwe władze. Za czym, mamusiu, przystępuję do sprawy. Czy wiecie, ile ludzi zabrano wczoraj?

- Nie! Oprócz Paszy?... - zawołała matka.

- On jest czterdziesty dziewiąty - przerwał jej spokojnie Jegor Iwanowicz. - Należy się spodziewać, że zabiorą jeszcze z dziesięciu ludzi. I tego pana także...

- Tak, i mnie! - posępnie powiedział Samojłow.

Własowa poczuła, że łatwiej jej oddychać...

"Nie jest tam sam!..." - przemknęło jej przez głowę.

Ubrała się, wyszła z pokoju i uśmiechnęła się rześko do gościa:

- Pewnie nie będą go długo trzymać, jeżeli tak dużo zabrali...

- Racja! - powiedział Jegor Iwanowicz. - A jeśli uda się nam popsuć im szyki, wystrychniemy ich na dudków. Sprawa ma się tak: jeżeli przestaniemy teraz dostarczać do fabryki nasze książeczki, mili żandarmi skorzystają z tego smutnego faktu i zwrócą go przeciw Pawłowi i towarzyszom, których wraz z nim wtrącili do lochu...

- Jak to? - z przestrachem krzyknęła matka.

- To przecież proste! - miękko powiedział Jegor Iwanowicz. - Czasem nawet żandarmi rozumują prawidłowo. Pomyślcie: był Paweł - były książeczki i papierki, nie ma Pawła - nie ma książeczek i papierków Ach, więc to on rozrzucał książeczki, co? No, i zabiorą się do reszty, żandarmi lubią tak dokładnie oskubać człowieka, że pozostaną jedynie resztki niewarte wzmianki...

- Rozumiem, rozumiem! - z przygnębieniem powiedziała matka. - Ach, Boże! I co teraz robić?

Z kuchni rozległ się głos Samojłowa:

- Wszystkich prawie wyłapali, niech ich diabli wezmą!... My zaś musimy działać tak jak przedtem, nie tylko dla samej sprawy, ale dla ratowania towarzyszy.

- A pracować nie ma kto! - dorzucił Jegor uśmiechając się. - Literaturę mamy w najlepszym gatunku, sam robiłem... Ale jak ją zanieść do fabryki - nie wiadomo...

- Wszystkich teraz rewidują przy bramie - powiedział Samojłow.

Matka czuła, że chcą od niej czegoś, że na coś czekają, i skwapliwie wypytywała:

- No, więc jak? Co robić?

Samojłow stanął w drzwiach i powiedział:

- Pelagio Niłowno, znacie przekupkę Korsunową?...

-Znam. No?

- Pomówcie z nią, może ona zaniesie.

Matka przecząco zamachała rękami:

- Oj nie, nie! To baba gadatliwa, nie! A jak dowiedzą się, że to ode mnie, z tego domu, nie, nie!

I raptem, olśniona nagłą myślą, poczęła mówić cicho:

- Mnie dajcie! Mnie! Już ja to urządzę, sama znajdę sposób. Poproszę Marię, żeby wzięła mnie za pomocnicę. Muszę przecież żyć, muszę pracować. Więc będę tam nosiła obiady. Już ja to urządzę!

Przycisnęła ręce do piersi i gorliwie zapewniała, że zrobi wszystko dobrze, niepostrzeżenie; wreszcie zawołała z tryumfem:

- Zobaczą, że Pawła nie ma, ale ręka jego nawet z więzienia dosięga. Zobaczą!

Wszyscy troje ożywili się Jegor mocno zacierał ręce, uśmiechał się i mówił:

- Cudownie, mamusiu! Sami nie wiecie, jak wspaniale! Powiedziałbym czarująco!

- Będę sobie siedział w więzieniu jak w fotelu, jeśli to się uda! - zacierając ręce powiedział Samojłow.

- Jesteście najpiękniejszą z kobiet! - krzyczał ochryple Jegor.

Matka uśmiechnęła się. Było dla niej jasne, że jeśli teraz ulotki pojawią się w fabryce, władze będą musiały pomyśleć, że to nie jej syn je rozrzucał. I czując, że potrafi wykonać zadanie, cała drżała z radości.

- Kiedy się zobaczycie z Pawłem - mówił Jegor - powiedzcie mu, że ma dobrą matkę...

- Ja go przedtem zobaczę - uśmiechając się obiecał Samojłow.

- Powiedzcie mu, że zrobię wszystko, co trzeba. Żeby wiedział o tym.

- A jeżeli go nie wsadzą? - zapytał Jegor wskazując na Samojłowa.

- Trudno, cóż robić?

Roześmieli się obydwaj. Matka połapawszy się, że palnęła głupstwo, zaśmiała się cicho, wstydliwie i trochę przebiegle:

- Własny ból cudzy zasłania - powiedziała spuszczając oczy.

- To naturalne! - zawołał Jegor. - Jeśli zaś idzie o Pawła, nie obawiajcie się i nie smućcie. Z więzienia tylko lepszy wróci. Tam odpoczywa, uczy się; na wolności nasi ludzie nie mają na to czasu. Trzy razy siedziałem i choć nie mogę powiedzieć, żebym się z tego cieszył, pożytek dla umysłu i serca był niewątpliwy.

- Jakże ciężko oddychacie! - powiedziała patrząc przyjaźnie w jego szczerą twarz.

- To ma swoje szczególne przyczyny - oznajmił podnosząc palec do góry. - Więc postanowione, mamusiu? Jutro dostarczymy wam materiału i znowu pójdzie w ruch maszyna burząca odwieczne mury ciemnogrodu. Niech żyje wolne słowo i niech żyje serce matki! A tymczasem do widzenia!

- Do widzenia! - powiedział Samojłow mocno ściskając jej rękę. - Mojej matce nawet pisnąć bym nie mógł o czymś takim. Doprawdy!

- Wszyscy zrozumieją - powiedziała Własowa chcąc mu zrobić przyjemność.

Gdy odeszli, zamknęła drzwi, uklękła na środku pokoju i zaczęła się modlić. Za oknem szumiał deszcz. Modliła się bez słów,jedną wielką myślą o ludziach, których wprowadził w jej życie Paweł. Przechodzili jak gdyby między nią a ikoną prości, dziwnie sobie bliscy - i samotni.

Wczesnym rankiem udała się do Marii Korsunowej.

Przekupka, jak zwykle zatłuszczona i hałaśliwa, przywitała ją ze współczuciem.

- Tęsknisz? - zapytała poklepawszy matkę po ramieniu tłustą ręką. - Daj pokój! Zabrali, uprowadzili - niewielkie nieszczęście! I cóż w tym złego? Dawniej zamykali w więzieniu za kradzież, teraz zaczęli wsadzać za prawdę. Paweł może za wiele powiedział, ale ujmował się za wszystkimi i wszyscy to rozumieją, nie bój się. Nie wszyscy mówią, ale wszyscy wiedzą, kto co wart. Ciągle wybierałam się do ciebie, tylko nie miałam czasu. Gotuję, handluję, ale chyba w biedzie będę do grobu.

Chłopy mnie dobijają, przeklęci! Tak mnie żrą, tak mnie żrą jak karaluchy chleb. Nazbierasz dziesięć rubli, zjawi się jakiś heretyk - i po pieniądzach. Ciężki babski los. Najgorszy na świecie. Samej żyć nudno, a we dwoje trudno...

- A ja przyszłam prosić cię, żebyś mnie wzięła na pomocnicę - powiedziała Własowa przerywając jej paplaninę.

- Że niby jak? - zapytała Maria i wysłuchawszy przyjaciółki kiwnęła głową na znak zgody.

- Da się zrobić. Pamiętasz, jak mnie przed moim mężem ukrywałaś?... To ja ciebie teraz przed biedą ukryję... Tobie wszyscy powinni pomagać, bo twój syn za wspólną sprawę cierpi. Dobrego masz chłopca, wszyscy to mówią i wszyscy go żałują. A ja ci powiem, że z tych aresztów nic dobrego dla władzy nie wyniknie. Zobacz, co się w fabryce dzieje. Co wygadują, moja droga! Ci na górze to myślą, że jak ugryźli człowieka w piętę - daleko nie ujdzie! A tymczasem dziesięciu uderzyli, a setki rozgniewali.

Skutek rozmowy był taki, że na drugi dzień w porze obiadowej Własowa była już w fabryce z dwoma garami jadła, a Maria poszła handlować na rynek

XV

Robotnicy od razu zauważyli nową handlarkę. Podchodząc do niej mówili z uznaniem:

- Do pracy się wzięłaś, Niłowno?

Jedni pocieszali ją dowodząc, że Pawła prędko wypuszczą, drudzy trwożyli jej smutne serce słowami współczucia, inni z wściekłością wymyślali na dyrektora i żandarmów znajdując w jej duszy zgodne echo. Byli także ludzie, którzy patrzyli na nią ze złośliwym zadowoleniem, a kontroler Isaj Gorbow powiedział przez zęby:

- Gdybym był gubernatorem, powiesiłbym twego syna. Niech nie mąci ludziom w głowach.

Od tej groźby powiało na nią martwym chłodem. Nie odpowiedziała Isajowi, spojrzała tylko na jego małą, usianą piegami twarz - westchnęła i wbiła oczy w ziemię.

W fabryce panował niepokój. Robotnicy zbierali się grupkami, rozmawiali półgłosem, po halach kręcili się zafrasowanł majstrowie, od

czasu do czasu rozlegały się przekleństwa albo zły śmiech.

Minął ją Samojłow, prowadzony przez dwóch policjantów; jedną rękę wsunął dokieszeni, drugą przygładzał swoje rudawe włosy.

Odprowadzał go tłum robotników, około stu ludzi, obrzucając policjantów przekleństwami.

- Na spacer się wybrałeś, Grisza! - krzyknął ktoś do Samojłowa.

- Ale szanują nas teraz - dodał drugi. - Ze strażą chodzimy...

I rzucił jakieś ordynarne przekleństwo.

- Za dużo roboty łapać złodziei, zabrali się do porządnych ludzi - mówił wysoki robotnik, ślepy na jedno oko.

- Żeby choć nocą brali - wtórował ktoś z tłumu - ale w biały dzień!... Wstydu nie mają, dranie!

Policjanci szli ponuro, prędko, starając się nic nie widzieć i jakby nie słysząc okrzyków, którymi ich odprowadzano. Trzech robotników idących naprzeciw niosło dużą sztabę żelazną i skierowując ją w ich stronę, wołało:

- Na bok, rybacy!

Przechodząc koło Własowej Samojłow kiwnął jej z uśmiechem głową i powiedział:

- Zabrali!

W milczeniu skłoniła mu się nisko. Wzruszali ją ci uczciwi, rozsądni, młodzi ludzie, idący do więzienia z uśmiechem na ustach; budzili w niej macierzyńską, pełną współczucia miłość.

Powróciwszy z fabryki spędziła cały dzień u Marii pomagając w pracy i słuchając jej paplaniny; późnym wieczorem poszła do domu. Było pusto, chłodno i nieprzytulnie. Długo chodziła z kąta w kąt, nie mogła znaleźć sobie miejsca, nie wiedziała, co robić. Niepokoiło ją, że nadciąga noc, a Jegor Iwanowicz nie przynosi, jak obiecał, "literatury".

Za oknem migały ciężkie, szare płaty jesiennego śniegu. Miękko przylegały do szyb i bezszelestnie ześlizgiwały się w dół zostawiając po sobie mokry ślad. Myślała o synu...

Do drzwi ostrożnie zapukano. Matka szybko podbiegła, podniosła haczyk - weszła Saszeńka. Matka nie widziała jej dawno i przede wszystkim rzuciła się jej w oczy nienaturalna tusza dziewczyny.

- Jak się macie! - rzekła ciesząc się, że ktoś przyszedł i że choć części

nocy nie spędzi samotnie. - Dawno nie byliście u nas. Wyjeżdżaliście?

- Nie, siedziałam w więzieniu! - odparła dziewczyna z uśmiechem. - Razem z Mikołajem Iwanowiczem. Pamiętacie go?

- Jakżebym mogła nie pamiętać! - zawołała matka. - Wczoraj mówił mi Jegor Iwanowicz, że wypuścili go, ale o was nic nie wiedziałam... I nikt mi nie powiedział, że i wy tam...

- Czy to takie ważne?... Muszę się przebrać, zanim przyjdzie Jegor Iwanowicz - rzekła dziewczyna oglądając się.

- Zmokliście...

- Przyniosłam odezwy i książki.

- Dawajcie, dawajcie! - przynaglała ją matka.

Dziewczyna szybko rozpięła płaszcz i wstrząsnęła się; jak liście z drzewa posypały się z szelestem na podłogę paczki papieru. Matka śmiejąc się zbierała je i mówiła:

- Patrzę, jaka tęga! Myślałam, że za mąż wyszła i dzieciątka oczekuje... Oj! Ileście przynieśli! Piechotą?

- Tak! - powiedziała Saszeńka. Była teraz zgrabna i szczupła jak dawniej. Matka zauważyła, że policzki jej zapadły, oczy stałysię ogromne, a pod nimi kładły się sine cienie.

- Dopiero co was wypuścili, powinniście odpocząć, a wy!... - powiedziała z westchnieniem kiwając głową matka.

- Trzeba! - odparła dziewczyna wzdrygając się. - Powiedzcie, jak tam Paweł Michajłowicz?... Nie bardzo się przejmował?

Zadając to pytanie Saszeńka nie patrzyła na matkę; schyliwszy głowę poprawiała włosy i palce jej drżały.

- Wcale! - odpowiedziała matka. - On przecież po sobie nie pokaże.

- Zdrowie ma chyba mocne? - cicho zapytała dziewczyna.

- Nie chorował nigdy! Drżycie cała. Dam wam herbaty z malinowymi konfiturami.

- To by mi dobrze zrobiło. Tylko czy warto was trudzić? Późno już Poczekajcie, ja sama...

- Taka zmęczona? - z wyrzutem powiedziała matka i zakrzątnęla się koło samowara. Sasza także weszła do kuchni, siadła na ławce i założywszy ręce na głowę mówiła:

- A jednak więzienie osłabia. Przeklęta bezczynność! Nie ma nic

bardziej męczącego. Wiesz, ile jest roboty, i siedzisz w klatce jak zwierzę...

- Kto was nagrodzi za to wszystko? - spytała matka.

Westchnęła i odpowiedziała sama sobie:

- Nikt prócz Boga! Ale wy pewnie także nie wierzycie w Boga?

- Nie! - krótko odpowiedziała dziewczyna potrząsnąwszy głową.

- A ja wam nie wierzę! - z nagłym ożywieniem oświadczyła matka.

Wytarła szybko o fartuch zabrudzone węglem ręce i z głębokim przekonaniem ciągnęła dalej: - Wy tylko nic nie wiecie o waszej wierze! Jakże można bez wiary w Boga żyć takim życiem?

W sieni ktoś głośno zatupał i zamruczał. Matka drgnęła, dziewczyna zerwała się i pośpiesznie zaszeptała:

- Nie otwierajcie! Jeżeli to żandarmi, nie znacie mnie!... Pomyliłam domy i zaszłam do was przypadkiem. Zemdlałam, rozebraliście mnie, znaleźliście te książeczki, rozumiecie?

- Po cóż to, moje dziecko? - z rozrzewnieniem zapytała matka.

- Poczekajcie! - nasłuchując powiedziała Sasza. - Zdaje się, że to Jegor...

Był to rzeczywiście Jegor, mokry, ledwie dyszący ze zmęczenia.

- Aha, samowarek! - zawołał. - To najlepsze w życiu, mamusiu! Wy już tutaj, Saszeńka?

Napełniając małą kuchnię swym ochrypłym głosem, powoli ściągał z siebie ciężki płaszcz i mówił bez przerwy:

- Patrzcie, mamusiu, nieprzyjemne dla naszych władz dziewczę! Obrażona przez dozorcę więzienia, oświadczyła, że zamorzy się głodem, jeśli jej nie przeprosi, i osiem dni nie jadła, z której to przyczyny omal nie wyciągnęła nóżek! Nieźle, co? O, jaki mam brzuszek!

Paplając i podtrzymując krótkimi rękami bezkształtny, zwisający brzuch, przeszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi, ale i tam nie przestawał mówić.

- Czy naprawdę nie jedliście przez osiem dni? - ze zdziwieniem zapytała matka.

- Musiałam to zrobić, żeby mnie przeprosił! - powiedziała dziewczyna. Ramiona jej drżały wstrząsane zimnym dreszczem. Jej spokój i surowa stanowczość wywołały w duszymatki coś niby wyrzut.

"Więc to tak!..." - pomyślała. I zapytała znowu:

- A gdybyście umarli?

- Cóż robić! - cicho powiedziała dziewczyna. - Przeprosił jednak. Człowiek nie powinien wybaczać obrazy!

- Ta-ak... - powiedziała powoli matka. - A nasze kobiety obraża się przez całe życie...

- Wyładowałem! - oznajmił Jegor otwierając drzwi. - Samowarek gotowy? Pozwólcie, ja go zaniosę...

Wziął samowar i niosąc go mówił:

- Mój zacny ojczulek wypijał nie mniej niż dwadzieścia szklanek herbaty dziennie i dlatego przeżył na tym padole płaczu w zdrowiu i pomyślności siedemdziesiąt trzy lata. Ważył osiem pudów i był diakiem we wsi Woskriesienskoje...

- Jesteście synem ojca Iwana? - zawołała matka.

- Właśnie! A wy skąd wiecie o tym?

- Przecież jestem także z Woskriesienskiego!...

- Swojaczka! A czyja jesteście?

- Sąsiadów waszych! Sieriegina.

- Córka kulawego Niła? Osobistość znana mi, jako że nieraz nacierał mi uszu...

Stali naprzeciw siebie i śmiali się zasypując się pytaniami. Saszeńka spojrzała na nich z uśmiechem i zaczęła zaparzać herbatę. Brzęk naczyń przywołał matkę do rzeczywistości.

- Ojej, wybaczcie! Zagadałam się. Tak przyjemnie swojaka zobaczyć...

- To ja powinnam prosić o przebaczenie, że tak się tu rządzę! Ale już jedenasta, a czeka mnie daleka droga...

- Dokąd idziecie? Do miasta? - ze zdziwieniem spytała matka.

- Tak.

- Co też wy! Ciemno, mokro, zmęczeni jesteście! Przenocujcie u mnie. Jegor Iwanowicz położy się w kuchni, a my obydwie tutaj.

- Nie. Muszę iść! - krótko powiedziała dziewczyna.

- Tak, swojaczko, trzeba, żeby ta panienka znikła. Znają ją tutaj. Jeśli jutro ujrzą ją na ulicy, nie będzie dobrze! - oświadczył Jegor.

- Ale jakże ona sama pójdzie?

- Pójdzie! - powiedział Jegor uśmiechając się.

Dziewczyna nalała sobie herbaty, wzięła kawałek żytniego chleba, posoliła i zaczęła jeść, w zamyśleniu patrząc na matkę.

- Że też tak chodzicie, wy i Natasza! Ja bym za nic nie poszła, strach!

- Przecież ona się też boi! - rzekł Jegor. - Boicie się, Sasza?

- Oczywiście! - powiedziała dziewczyna.

Matka spojrzała na nią, potem na Jegora i cicho rzekła:

- Jacyście wy... twardzi!

Saszeńka wypiła herbatę, w milczeniu uścisnęła rękę Jegora i poszła do kuchni; matka odprowadzając ją do drzwi, wyszła za nią. W kuchni Saszeńka powiedziała:

- Jeśli zobaczycie Pawła Michajłowicza, pozdrówcie go ode mnie. Bardzo was o to proszę!

Przy drzwiach odwróciła się nagle i cicho zapytała:

- Można was pocałować?

Matka w milczeniu objęła ją i gorąco pocałowała.

- Dziękuję! - cicho powiedziała dziewczyna, skinęła głową i wyszła.

Wróciwszy do izby matka z niepokojem spojrzała w okno. W ciemnościach ciężko spadały mokre płaty śniegu.

- Pamiętacie Prozorowów? - zapytał Jegor.

Siedziałszeroko rozstawiwszy nogi i głośno dmuchał na herbatę w szklance. Twarz miał spotniałą, czerwoną, zadowoloną.

- Pamiętam, pamiętam! - w zamyśleniu powiedziała matka podchodząc bokiem do stołu. Usiadła i patrząc na Jegora smutnymi oczyma, powiedziała powoli: - Ojej! Jak tam Saszeńka dojdzie?

- Zmęczy się! - zgodził się Jegor. - Więzienie mocno nadszarpnęło jej zdrowie. Dawniej dziewczyna była silniejsza. Prócz tego delikatne wychowanie... Zdaje się, że już się nabawiła choroby płuc.

- Kto ona jest? - cicho zapytała matka.

- Córka obszarnika, wielkiego łajdaka, jak sama mówi. Czy wiecie, mamusiu, że oni chcą się pobrać?

- Kto?

- Ona i Paweł. Ale jakoś nie wychodzi: jak on na wolności, to ona w więzieniu i na odwrót!

- Nie wiedziałam o tym! - po chwili milczenia powiedziała matka. - Pasza nic o sobie nie mówi...

Teraz zrobiło się jej jeszcze bardziej żal dziewczyny i spojrzała na gościa z mimowolną niechęcią:

- Powinniście byli ją odprowadzić!..

- Nie wolno! - spokojnie odpowiedział Jegor. - Mam tu kupę spraw i jutro od samego rana będę musiał chodzić, chodzić i jeszcze raz chodzić! Zajęcie niemiłe przy mojej zadyszce...

- Dobra z niej dziewczyna - niezdecydowanie rzekła matka myśląc o tym, czego dowiedziała się od Jegora. Była dotknięta, że usłyszała to nie od syna, ale od obcego człowieka. Mocno zacisnęła usta i nisko opuściła brwi.

- Dobra! - kiwnął głową Jegor. - Widzę, że wam jej żal. Nie trzeba. Nie starczy wam serca, jeśli zaczniecie żałować wszystkich nas, buntowników. Prawdę mówiąc, życie nasze nie jest lekkie. Niedawno wrócił z zesłania mój towarzysz. Kiedy jechał przez Niżnij, żona i dziecko oczekiwały go w Smoleńsku, a kiedy zjawił się w Smoleńsku, żona z dzieckiem była już w moskiewskim więzieniu. Teraz z kolei żona jedzie na Syberię. Ja także miałem żonę, wspaniały był z niej człowiek. Pięć lat takiego życia wpędziło ją do grobu...

Jednym haustem wypił szklankę herbaty i opowiadał dalej. Wyliczał lata i miesiące więzienia i zesłania, opowiadał o różnych nieszczęściach, o biciu w więzieniach, o głodzie na Syberii. Matka patrzyła na niego, słuchała i dziwiła się, że z taką prostotą i spokojem mówi o tym życiu pełnym cierpień, prześladowań, znęcania się nad ludźmi...

- Ale pomówmy o sprawie!

Głos jego zmienił się, twarz nabrała powagi. Zaczął wypytywać, jak zamierza przenieść do fabryki książki, a matka zdumiewała się jego dokładną znajomością różnych drobiazgów.

Skończywszy o tym, zaczęli znowu wspominać swoją rodzinną wieś. Jegor żartował, matka w zadumie błądziła myślą po swojej przeszłości, która wydawała się jej podobna do bagna, usianego jednostajnymi kępami, porosłego cienką, drżącą osiką, niewysoką jodłą i zabłąkanymi tu i ówdzie białymi brzozami. Brzozy rosły powoli i po pięciulatach życia na niepewnym, zbutwiałym gruncie padały i gniły. Patrzyła na ten obraz i było jej czegoś bardzo żal. Stanęła przed jej oczami młoda dziewczyna o wyrazistej, upartej twarzy; idzie teraz wśród mokrych płatów śniegu,

samotna, zmęczona. A syn jej siedzi w więzieniu. Może nie śpi teraz i myśli... Ale myśli nie o niej, o matce - ma teraz kogoś bliższego mu niż ona. Jak skłębione chmury pełzły ku niej gorzkie myśli, kładły się ciężko na sercu...

- Zmęczyliście się, mamusiu. Pora już spać! - rzekł Jegor z uśmiechem.

Powiedziała mu "dobranoc" i ostrożnie, bokiem wysunęła się do kuchni, unosząc w sercu gryzące i gorzkie uczucie.

Rano przy herbacie Jegor zapytał ją:

- A jeśli was złapią i zapytają, skąd wzięliście te wszystkie heretyckie książki, co odpowiecie?

- Odpowiem im: nie wasza sprawa!

- No, z tym to oni się nie zgodzą - rzekł Jegor. - Są głęboko przekonani, że to właśnie ich sprawa, i będą wypytywać gorliwie i długo!

- A ja nie powiem.

- A oni was do więzienia!

- No to co? Dzięki Bogu, że choć na to się przydam! - powiedziała wzdychając. - Komu ja jestem potrzebna? Nikomu! A męczyć chyba nie będą...

- Hm! - powiedział Jegor i popatrzył na nią uważnie. - Nie będą torturować. Ale dobry człowiek powinien dbać o siebie...

- Od was nie można się tego nauczyć! - uśmiechnęła się matka.

Jegor milczał chwilę, przeszedł się po pokoju, zbliżył się do niej i powiedział:

- Ciężko wam, swojaczko! Czuję to, bardzo wam ciężko!

- Wszystkim ciężko! - powiedziała machnąwszy ręką. - Może tylko tym, którzy rozumieją, jest trochę lżej... Ale ja także rozumiem, czego chcą dobrzy ludzie...

- Jeżeli rozumiecie, mamusiu, to znaczy, że wszystkim nam jesteście potrzebni, wszystkim! - poważnie powiedział Jegor.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się w milczeniu.

W południe matka obłożyła sobie pierś książkami tak zręcznie, że Jegor z zadowoleniem mlasnął językiem i oświadczył:

- Sehr gut! jak mówi dobry Niemiec, gdy wypije wiadro piwa. Was, mamusiu, nie zmieniła literatura: zostaliście dobrą, starszą kobietą, tęgą i wysokiego wzrostu. Niech bogowie błogosławią waszym

poczynaniom!...

Po pół godzinie, uginając się pod ciężarem, ale spokojna i pewna siebie, stała u bramy fabryki. Dwóch stróży, rozwścieczonych kpinami robotników, brutalnie obmacywało wchodzących na podwórze i kłóciło się z nimi. Z boku stał policjant i mężczyzna na cienkich nogach, o czerwonej twarzy i bystrych oczach. Matka przesuwając nosidło z ramienia na ramię, obserwowała go spode łba czując, że to szpicel.

Wysoki, kędzierzawy chłopak w czapce zsuniętej na tył głowy, krzyczał do stróżów, którzy go obszukiwali:

- W głowie szukajcie, głupcy, a nie w kieszeni!

Jeden ze stróżów odpowiedział:

- Wtwojej głowie niczego się nie znajdzie oprócz wszy...

- Wszy iskać to w sam raz dla was robota! Jazgarza 5 nie złapiecie!

Szpicel obrzucił go szybkim spojrzeniem i splunął.

- Przepuścilibyście mnie! - prosiła matka. - Widzicie przecie, że człowiek ciężar dźwiga, plecy mi pękają!

- Idź już idź - ze złością krzyknął stróż. - Ta też mędrkuje...

Matka doszła do swego miejsca, postawiła gary na ziemi i ocierając pot z twarzy, rozejrzała się.

Prawie natychmiast podeszli do niej ślusarze, bracia Gusiewowie, i starszy z nich, Wasilij, marszcząc brwi zapytał głośno:

- Są pierogi?

- Jutro przyniosę! - odpowiedziała.

Było to umówione hasło. Twarze braci rozjaśniły się, Iwan nie wytrzymał i krzyknął:

- Ach, mateńko droga!

Wasilij przykucnął zaglądając do garów i w tej samej chwili pod jego bluzą znalazła się paczka ulotek.

- Iwan - mówił głośno - nie pójdziemy do domu, zjemy obiad u niej! - I szybko wsuwając broszury za cholewy butów dodał: - Trzeba dać zarobić nowej handlarce...

- Tak! - powiedział Iwan i zaśmiał się.

Matka rozglądała się ostrożnie i wołała:

- Kapuśniak! Kluski gorące!

Niepostrzeżenie wyjmując broszury, paczka za paczką, wręczała je braciom. Za każdym razem, gdy znikały z jej rąk, zapalała się przed nią żółta plama, niby płomień zapałki w ciemnym pokoju - twarz oficera żandarmów. Ze złośliwą satysfakcją mówiła mu:

- Masz, to dla ciebie!

I podając następną paczkę dodawała z zadowoleniem:

- Masz!...

Podchodzili robotnicy z garnuszkami w rękach; gdy zbliżali się, Iwan Gusiew zaczynał się głośno śmiać i Własowa spokojnie przestawała wydawać broszury, rozlewała kapuśniak i kluski, a Gusiewowie żartowali z niej:

- Zręcznie się zwija Niłowna.

- Bieda wszystkiego nauczy! - ponuro zauważył jakiś palacz. - Zabrali jej chłopca, dranie! Daj no za trzy kopiejki klusek. I nie trap się, matko! Dasz sobie radę!

- Dziękuję za dobre słowo! - uśmiechnęła się do niego.

- Niedrogo mnie kosztuje dobre słowo... - mruknął odchodząc.

Własowa wykrzykiwała:

- Gorący kapuśniak, kluski, polewka...

Myślała o tym, jak opowie synowi o swoim pierwszym doświadczeniu, i wciąż majaczyła przed nią żółta twarz oficera, zdziwiona i zła. Czarne wąsiki poruszały się niepewnie, spod górnej, w rozdrażnieniu uniesionej wargi błyskała biała kość mocno zaciśniętych zębów. Radość śpiewała w jej piersi jak ptak, brwi przebiegle podnosiły się i opadały. Robiła swoje i dogadywała w myśli:

"I jeszcze! Masz!"

XVI

Wieczorem, gdy piła herbatę, za oknem rozległ się chlupot końskich kopyt po błocie i odezwał się znajomy głos. Zerwała się, rzuciła się do kuchni, do drzwi. Ktoś szedł prędkim krokiem przez sień. Pociemniało jej w oczach, oparłszy się o framugę pchnęła drzwi nogą.

- Dobry wieczór, mateńko! - rozległ się znajomy głos ina ramionach jej spoczęły chude, długie ręce.

W sercu matki wezbrał smutek rozczarowania i radość, że widzi

Andrzeja. Zmieszały się w jedno palące uczucie, które objęło ją gorącą falą, i padła twarzą na pierś Andrzeja. Andrzej przycisnął ją mocno do siebie, jego ręce drżały. Matka płakała cicho. Gładził ją po głowie i mówił, a jej się zdawało, że słucha radosnego śpiewu:

- Nie płaczcie, mateńko, nie dręczcie serca! Daję wam słowo, że wkrótce go wypuszczą! Nie mają żadnych dowodów przeciw niemu, a chłopcy milczą jak ugotowane ryby.

Objął matkę za ramiona, wyprowadził ją do pokoju, a matka tuląc się do niego, szybkim ruchem wiewiórki ocierała z twarzy łzy i chciwie, całą piersią chłonęła jego słowa.

- Paweł was pozdrawia, jest zdrów i wesół. Ciasno tam! Więcej niż setkę ludzi nałapali, naszych i z miasta. W jednej celi siedzi po trzech, czterech. Zarząd więzienia niczego sobie, dobry, a przy tym strasznie zmęczeni - dali im bobu ci diabelscy żandarmi! Nie bardzo są więc surowi i tylko wciąż powtarzają: "Ciszej, panowie, nie narażajcie nas na nieprzyjemności!" No i wszystko idzie dobrze. Ludzie rozmawiają, posyłają sobie książki, jedzeniem się dzielą. Dobre więzienie! Stare, brudne, ale za to lekkie. Kryminalni także nienajgorsi, pomagają nam. Wypuścili mnie, Bukina i jeszcze czterech. Wkrótce Pawła wypuszczą, to pewne! Najdłużej ze wszystkich Wiesowszczykow będzie siedział, bardzo są na niego źli. Wymyśla wszystkim bez wytchnienia! Żandarmi patrzeć na niego nie mogą. Oddadzą go pod sąd albo pobiją kiedyś. Paweł namawia go: "Daj spokój, Mikołaju! Nie staną się przecież lepsi, jeżeli ich zwymyślasz!" A on ryczy: "Wydrapię ich z ziemi, wycisnę jak wrzody!" Paweł trzyma się dobrze, jest równy, twardy. Mówię wam - wypuszczą go niedługo...

- Niedługo! - powiedziała matka uśmiechając się łagodnie. - Wiem, że już niedługo!

- To dobrze, że wiecie! No, więc nalejcież mi herbaty i opowiedzcie, jak się wam żyło.

Patrzył na nią z uśmiechem, taki bliski i dobry, a w jego okrągłych oczach płonęła iskra miłości zmieszanej ze smutkiem.

- Bardzo was kocham, Andriusza! - z głębokim westchnieniem powiedziała matka przyglądając się czule jego chudej twarzy, śmiesznie porośniętej kępkami ciemnych włosów.

- Mnie niewiele potrzeba. Wiem, że mnie kochacie. Wy wszystkich kochacie, serce macie wielkie, mateńko! - huśtając się na krześle mówił

Andrzej.

- Nie, was kocham inaczej! - upierała się matka. - Gdybyście mieli matkę, ludzie zazdrościliby jej takiego syna...

Potrząsnął głową i mocno potarł ją obiema rękami.

- Mam i ja gdzieś matkę... - powiedział cicho.

- A wiecie, co ja dziś zrobiłam? - wykrzyknęła nagle.

I zachłystując się z zadowolenia, trochę przesadzając, opowiedziała mu pośpiesznie, jak to dziś przemyciła broszury do fabryki.

Andrzej z początku oczy rozwarł ze zdziwienia, potemwybuchnął głośnym śmiechem, tupał z uciechy nogami, uderzał się rękami po głowie i krzyczał radośnie:

- Ho, ho, to nie żarty!! Prawdziwa robota! Ale Paweł będzie się cieszył! Co? Dobrze, mateńko! Dla Pawła dobrze i dla wszystkich!

W zachwycie strzelał palcami, gwizdał, huśtał się i promieniał cały radością, która i jej się udzielała.

- Drogi mój Andriusza! - zaczęła mówić, jak gdyby otworzyło się w niej serce i popłynęły z niego strumieniem ciche i radosne słowa. - Myślałam o swoim życiu... Jezu Chryste! Po cóż ja żyłam? Bicie... praca... nikogo nie widziałam oprócz męża, niczego nie znałam oprócz strachu! Nie widziałam, jak rósł Pasza, nie wiem, czy go kochałam, póki żył mąż! Wszystkie moje starania, wszystkie myśli zmierzały do jednego celu: nakarmić swego zwierza smacznie, nasycić go, dogodzić mu, żeby nie złościł się, nie groził biciem i ulitował się choć jeden raz. Ale nie pamiętam, żeby się kiedykolwiek ulitował. Bił mnie, jak gdyby nie żonę bił, ale wszystkich, na kogo miał złość. Dwadzieścia lat tak żyłam, a co było przedtem - nie pamiętam. Próbuję sobie przypomnieć i jak ślepa nic nie widzę! Był tu Jegor Iwanowicz, z jednej wsi jesteśmy, mówi o tym, o owym, a ja - domy pamiętam, ludzi pamiętam, ale jak ludzie żyli, co mówili, co się u kogo wydarzyło - zapomniałam! Pamiętam pożary. Dwa ich było. Widać, wszystko ze mnie wybito, zabito mi duszę na głucho, oślepła, nie słyszy...

Zaczerpnęła tchu i łykając powietrze chciwie, jak ryba wyciągnięta z wody, pochyliła się ku przodowi i ciągnęła dalej, zniżywszy głos:

- Umarł mąż, uczepiłam się syna, on zaś poszedł tą drogą... Było mi ciężko i żal jego... Zginie i jakże ja będę żyć? Ile strachu, ile niepokoju zaznałam wtedy! Serce mi się krajało, gdy myślałam o jego losie...

Zamilkła na chwilę, po czym wolno kiwając głową, powiedziała z naciskiem:

- Nieczysta jest nasza babska miłość! Kochamy to, co nam jest potrzebne. Patrzę ja na was - za matką tęsknicie, a po cóż wam ona? Inni także cierpią dla ludu, idą do więzień, na Sybir, umierają. Młode dziewczęta chodzą nocą same, po błocie, po śniegu, w deszcz - siedem wiorst z miasta do nas. Kto je wygania, kto je popycha? Kochają. Kochają czystą miłością! Wierzą! Wierzą, Andriusza! A ja nie potrafię tak! Ja kocham tylko to, co bliskie.

- Potraficie! - powiedział Andrzej i odwróciwszy od niej twarz potarł swoim zwyczajem głowę, policzek i oczy. - Wszyscy kochają to, co bliskie, ale dla wielkiego serca i dalekie jest bliskie! Wy dużo potraficie. Wielkie jest wasze matczyne serce...

- Daj Boże! - powiedziała cicho. - Czuję przecież, że dobrze jest tak żyć! A waskocham może mocniej niż Paszę. Pasza taki zamknięty w sobie. Chce się ożenić z Saszeńką, a mnie, matce, nic nie powiedział.

- To nieprawda! - zaprzeczył Andrzej. - Wiem o tym. Nieprawda. Kocha ją i ona jego, tak. Ale żenić się - nie, do tego nie dojdzie. Ona by chciała, ale Paweł nie chce...

- Więc to tak? - w zamyśleniu powiedziała cicho matka i oczy jej spoczęły ze smutkiem na twarzy Andrzeja. - Więc to tak? Ludzie wyrzekają się siebie...

- Paweł to wyjątkowy człowiek! - cicho rzekł Andrzej. - Żelazny człowiek...

- Teraz siedzi w więzieniu - ciągnęła matka, pogrążona w zadumie. - Niepokoję się, boję, ale już nie tak! Całe życie inne i strach też inny - strach o wszystkich. I serce inne. Dusza otworzyła oczy i patrzy: smutno jej i radośnie. Wielu rzeczy nie rozumiem i tak mi gorzko, tak żal, że w Boga nie wierzycie! Ale na to już nic nie poradzisz! Widzę, dobrzy z was ludzie, tak! Skazaliście się na trudne i ciężkie życie, poświęciliście się walce o dobro ludu, o prawdę. I prawdę waszą także zrozumiałam: póki będą bogaci, niczego lud nie osiągnie - ani prawdy, ani radości, niczego! Żyję tak wśród was, czasem w nocy wspominam przeszłość, siłę moją nogami zdeptaną, serce młode zabite - żal mi siebie, gorzko mi! Ale mimo to lepiej mi teraz żyć. Coraz lepiej sama siebie widzę...

Andrzej wstał i starając się nie szurać nogami, zaczął ostrożnie chodzić po pokoju - wysoki, chudy, zamyślony.

- Dobrzeście to powiedzieli! - rzekł z cicha. - Dobrze. W Kerczy był taki młodziutki Żyd, wiersze pisał i raz napisał tak:

I niewinnie zabitych

Siła prawdy wskrzesi!

- Zakatowała go policja tam, w Kerczy, ale to nieważne. Znał prawdę i wiele posiał jej w ludziach. Wy także jesteście przecie niewinnie zabitym człowiekiem...

- Mówię teraz - ciągnęła dalej matka - mówię, sama siebie słucham i sama sobie nie wierzę. Całe życie myślałam tylko o jednym: żeby jakoś dzień każdy obejść z daleka, przeżyć go niepostrzeżenie dla wszystkich, żeby mnie nikt nie tknął. A teraz o wszystkich myślę. Może nie rozumiem waszych spraw jak trzeba, ale wszyscy jesteście mi bliscy, wszystkich mi żal, dla wszystkich chcę dobra. A dla was, Andrzeju, najwięcej!...

Podszedł do niej i powiedział:

- Dziękuję!

Wziął jej rękę w swoje ręce, mocno uścisnął, potrząsnął i szybko odwrócił się od niej. Matka zmęczona wzruszeniem powoli myła filiżanki i milczała. W piersiach jej tliło się krzepiące, rozgrzewające serce uczucie.

Andrzej przechadzał się po pokoju i mówił:

- Dobrze by było, mateńko, żebyście się Wiesowszczykowem zajęli, trzeba mu trochę serca. Jego ojciec siedzi wwięzieniu - paskudny staruszek. Kiedy Mikołaj zobaczy go z okna, wymyśla mu. Tak nie powinno być! Mikołaj jest przecie dobry - lubi psy, myszy, każde stworzenie, a ludzi nie lubi! Ot, jak można zepsuć człowieka!

- Matka jego przepadła gdzieś bez wieści, ojciec złodziej i pijak - w zamyśleniu powiedziała matka.

Kiedy Andrzej szedł spać, przeżegnała go ukradkiem, a po pół godzinie, gdy się już położył, spytała cicho:

- Śpicie już, Andriusza?

- Nie, a co?

- Dobranoc!

- Dziękuje, mateńko, dziękuję! - odpowiedział z wdzięcznością.

XVII

Nazajutrz, kiedy Niłowna podeszła z nosidłami do bramy fabryki, stróże

zatrzymali ją grubiańsko, kazali postawić nosidła na ziemi i dokładnie przejrzeli wszystko.

- Wyziębicie mi jedzenie! - spokojnie zauważyła matka, gdy brutalnie obmacywali jej suknię.

- Milcz! - ponuro powiedział jeden ze stróżów, drugi pchnął ją lekko w ramię i rzekł z przekonaniem:

- A ja mówię, że to przez płot rzucają!

Pierwszy podszedł do niej stary Sizow, rozejrzał się i zapytał półgłosem:

- Słyszeliście, matko?

- O czym?

- Papierki! Znowu się pojawiły! Jak soli na chleb nasypali ich wszędzie! Dużo mają z tych aresztów i rewizji! Mazina, mojego krewniaka, do więzienia wzięli, no i co? Wzięli twojego syna, a teraz przecież widać, że to nie oni!

Zebrał brodę w garść, popatrzył na nią i odchodząc dorzucił:

- Czemu nie przychodzisz do mnie? Smutno ci przecież samej...

Podziękowała i głośno wykrzykując nazwy jadła, uważnie przyglądała się niezwykłemu ożywieniu, panującemu w fabryce. Wszyscy byli podnieceni, zbierali się, rozchodzili, biegli z jednej hali do drugiej. W pełnym sadzy powietrzu unosił się jakiś rześki i śmiały powiew. To tu, to tam rozlegały się zachęcające okrzyki, szydercze uwagi. Starsi robotnicy uśmiechali się ostrożnie, zwierzchnicy przechadzali się zakłopotani, biegali policjanci. Robotnicy zauważywszy ich rozchodzili się powoli albo zostawali na miejscu, przerywając rozmowę i patrząc w milczeniu w ich złe i rozdrażnione twarze.

Wszyscy robotnicy wyglądali na czysto umytych. Mignęła wysoka postać starszego Gusiewa, śmiejąc się przeszedł swoim kaczym krokiem jego brat.

Majster stolarski cechu Wawiłow i kontroler Isaj przeszli obok matki. Mały, szczupły kontroler zadarł głowę do góry, przegiął szyję w lewo; patrzył w nieruchomą, nadętą twarz majstra, mówił prędko, trzęsąc bródką:

- Śmieją się, Iwanie Iwanowiczu! Cieszą się z tego, chociaż, jak powiedział pan dyrektor, chodzi o zagładę państwa! Tu, Iwanie Iwanowiczu, nie pleć by trzeba, ale orać...

Wawiłow szedł założywszy ręce w tył, palce jego były mocno zaciśnięte...

- Możesz sobie drukować, psi synu, co chcesz - mówił głośno - ale o mnie nie waż się!

Podszedł Wasilij Gusiew i oznajmił:

- Znowu zjem u ciebie obiad, smakuje mi!

Zniżył głos i cicho dorzucił przymrużając oczy:

- Celnie trafiliście... Och, mamusiu! Bardzo dobrze!

Matkaprzyjaźnie kiwnęła mu głową. Podobało się jej, że ten chłopak, największy śmiałek w osiedlu, mówił z nią potajemnie i zwracał się do niej przez "wy". Podobało jej się także ogólne podniecenie w fabryce i myślała sobie:

"A przecież, żeby nie ja..."

Niedaleko zatrzymało się trzech robotników i jeden z nich powiedział niegłośno, z żalem:

- Nigdzie nie znalazłem...

- A dobrze by było posłuchać! Nie umiem czytać, ale widzę, że im pod siódme żebro wlazło! - zauważył drugi.

Trzeci obejrzał się i rzekł:

- Chodźmy do kotłowni...

- Działa... - szepnął Gusiew mrugając.

Niłowna wróciła do domu wesoła.

- Żałują tam ludzie, że nie umieją czytać - powiedziała Andrzejowi. - Jakem była młoda, umiałam czytać, ale zapomniałam...

- Przypomnijcie sobie! - rzekł chochoł.

- W moim wieku pośmiewisko z siebie robić?

Ale Andrzej wziął z półki książkę i pokazując końcem noża literę na okładce, zapytał:

- Co to jest?

- Er - odpowiedziała śmiejąc się.

- A ta?

- A.

Było jej wstyd i czuła się jakby urażona. Zdawało się, że oczy Andrzeja śmieją się skrycie, i starała się ich unikać. Ale głos jego brzmiał miękko i

spokojnie, a twarz była poważna.

- Andrzeju, czyżbyście chcieli mnie naprawdę uczyć? - zapytała uśmiechając się mimo woli.

- A cóż? - odezwał się. - Jeśliście czytali, łatwo wam będzie sobie przypomnieć. A jak mówią: cudu nie będzie, to się obędzie, a będzie cud - ucieszy się lud...

- Mówią także: na obraz spojrzysz, świętym się nie staniesz!

- E! - kiwnął głową Andrzej - gadek jest dużo. Mniej wisz, mocniej śpisz, może nieprawda? Gadkami żołądek myśli, cugle z nich dla duszy plecie, żeby łatwiej było nią rządzić. A to jaka litera?

- El! - powiedziała matka.

- Tak! O, jak się rozparło! No, a ta?

Natężając wzrok, poruszając brwiami przypominała sobie z trudnością zapomniane litery. I niepostrzeżenie zapomniała o wszystkim innym, pochłonięta tym wysiłkiem. Wkrótce jednak oczy jej znużyły się. Z początku zebrały się w nich łzy zmęczenia, a potem zaczęły kapać łzy smutku.

- Abecadła się uczę! - powiedziała pociągając nosem. - Mam czterdzieści lat i dopiero teraz zaczęłam się uczyć czytać...

- Nie trzeba płakać! - rzekł Andrzej łagodnie i cicho. - Nie mogliście żyć inaczej, a przecież mimo to rozumiecie, że żyliście źle. Tysiące ludzi może żyć lepiej od was, a żyją jak bydło i jeszcze się chwalą: dobrze nam się żyje! I co w tym dobrego? Dzisiaj się człowiek napracował i najadł, jutro się napracuje i naje i tak całe swoje życie pracuje i je. Napłodzi dzieci, z początku bawi się nimi, a jak zaczną więcejjeść, złości się, wymyśla im. Prędzej rośnijcie, obżartuchy, czas pracować! Chciałby z dzieci swoich zrobić bydło robocze, ale one zaczynają pracować, żeby kałdun napchać, i znowu ciągną życie jak złodziej łyko. Tylko ci są prawdziwymi ludźmi, którzy zrywają łańcuchy krępujące rozum człowieka. Teraz i wy, wedle waszych sił, wzięliście się do tego.

- Ja, cóż ja? - westchnęła. - Gdzie mnie do takich spraw?

- A jakże! To jest jak deszcz, każda kropla zwilża ziarno. Zaczniecie czytać...

Roześmiał się, wstał i zaczął chodzić po pokoju.

- Nie, mateńko, uczcie się! Paweł przyjdzie, a wy - ho, ho!

- Ach, Andriusza! - powiedziała matka. - Dla młodego wszystko jest

proste. Jak pożyjesz, przekonasz się, że zgryzoty jest dużo, sił mało, a rozumu wcale nie ma...

XVIII

Wieczorem chochoł wyszedł, a matka zapaliła lampę i usiadła przy stole z pończochą. Wkrótce jednak wstała, niezdecydowanie przeszła się po pokoju, wyszła do kuchni, zamknęła drzwi na haczyk i mocniej niż zwykle ruszając brwiami, wróciła do pokoju. Spuściła firanki w oknach, wzięła książkę z półki, znowu usiadła przy stole i rozejrzawszy się schyliła się nad książką. Wargi jej zaczęły się poruszać. Gdy z ulicy dochodził hałas, wzdrygała się, zakrywała książkę dłonią i nasłuchiwała czujnie. Potem, to zamykając, to otwierając oczy, szeptała:

- Ż-y-ży-c-i-e-cie - życie...

Zastukano do drzwi... Matka zerwała się, wsunęła książkę na półkę i zapytała z niepokojem:

- Kto tam?

- Ja...

Wszedł Rybin, statecznie pogładził brodę i zauważył:

- Przedtem puszczałaś ludzi bez pytania. Sama jesteś? A ja myślałem, że chochoł w domu. Widziałem go dzisiaj... Więzienie nie psuje człowieka.

Usiadł i powiedział matce:

- Pogadajmy...

Spoglądał znacząco i tajemniczo, budząc w matce nieokreślony niepokój.

- Za wszystko trzeba płacić - zaczął swoim ciężkim głosem. - Darmo nie urodzisz się i nie umrzesz, ot co. I książki, i ulotki kosztują. Wiesz, skąd pochodzą pieniądze na książki?

- Nie wiem - cicho powiedziała matka czując coś niebezpiecznego.

- Tak. Ja też nie wiem. Po drugie - kto układa książki?

- Uczeni!...

- Panowie! - rzekł Rybin i jego brodata twarz poczerwieniała z natężenia. - A więc panowie książki układają i rozdają. Zaś w książkach pisze się przeciw panom. Teraz powiedz mi, jaką oni w tym mają korzyść, żeby wydawać pieniądze na podburzanie ludu przeciw sobie, co?

Matka zamrugała oczyma i z przestrachem krzyknęła:

- O czym ty myślisz?...

- Aha! - powiedział Rybin i poruszył się na krześle ciężko jak niedźwiedź. - Otóż to! Jak doszedłem do tej myśli, to i mnie się zimno zrobiło.

- Dowiedziałeś się czegoś?

- Oszukaństwo! - odparł Rybin. - Czuję w tym jakiś podstęp. Nic nie wiem, ale w tym jestjakieś oszukaństwo. Tak! Panowie kręcą. A mnie trzeba prawdy. Zrozumiałem prawdę, z panami nie pójdę. Panowie, kiedy im będzie trzeba, wypchną mnie naprzód, a potem po moich kościach jak po moście pójdą dalej...

Matka poczuła, że jego ponure słowa jak powrozy krępują jej serce.

- Boże! - zawołała ze smutkiem. - Czyżby Pasza nie rozumiał tego? I wszyscy, którzy...

Przesunęły się przed nią poważne, uczciwe twarze Jegora, Mikołaja Iwanowicza, Saszeńki i serce jej zatrzepotało.

- Nie, nie! - powiedziała, przecząco poruszając głową. - Nie mogę uwierzyć. Oni według sumienia...

- O kim mówisz? - w zamyśleniu zapytał Rybin.

- O wszystkich... o wszystkich co do jednego, o wszystkich, których widziałam!

- Nie tam patrzysz, gdzie trzeba, matko, popatrz dalej! - powiedział Rybin spuściwszy głowę. - Ci, którzy są blisko nas, sami może nie wiedzą. Wierzą, że tak trzeba! Ale może za nimi ukrywają się drudzy, którzy tylko dla własnej korzyści?... Człowiek przeciw sobie samemu po próżnicy nie pójdzie...

I z chłopskim uporem dorzucił:

- Od panów nic dobrego nie wyjdzie!

- Coś ty wymyślił? - spytała matka, znowu ogarnięta wątpliwościami.

- Ja? - Rybin spojrzał na nią, pomilczał chwilę, potem powiedział: - Od panów trzeba jak najdalej, ot co!

Znowu siedział chwilę w posępnym milczeniu.

- Chciałem się do chłopców przyłączyć, żeby razem z nimi. Ja się do tej sprawy nadaję; wiem, co trzeba powiedzieć ludziom. Tak. No, a teraz odejdę. Nie mogę wierzyć, muszę odejść.

Spuścił głowę, pomyślał.

- Pójdę sam po osiedlach, po wsiach. Będę buntował naród. Trzeba, żeby naród sam się do tego wziął. Jeżeli zrozumie, znajdzie sobie drogę. Będę się starał, żeby zrozumiał. Dla ludu nie ma nadziei poza nim samym, nie ma rozumu poza jego własnym. Tak!

Matce zrobiło się go żal i poczuła lęk o niego. Zawsze był jej niemiły, ale teraz nagle stal się bliższy. Powiedziała cicho:

- Złapią cię...

Rybin spojrzał na nią i odpowiedział spokojnie:

- Złapią i wypuszczą. A ja znowu...

- Przecież cię sami chłopi zwiążą. W więzieniu będziesz siedział...

- Posiedzę i wyjdę. Znowu pójdę. A co do chłopów, to raz i drugi zwiążą, a potem zrozumieją, że nie wiązać trzeba, ale słuchać. Powiem im: nie wierzcie mi, ale słuchajcie, co mówię! A jak zaczną słuchać, uwierzą!

Mówił powoli, jakby obmacywał każde słowo, zanim je wypowiedział.

- Ja się tu w ostatnich czasach sporo nałykałem. Zrozumiałem to i owo...

- Zginiesz, Michale Iwanowiczu! - ze smutkiem kiwając głową powiedziała matka.

Patrzył na nią ciemnymi oczyma, jak gdyby pytając o coś i na coś czekając. Jego mocne ciało pochyliło się ku przodowi, ręce oparły się o siedzenie krzesła, smagła twarz wydawała się blada w czarnym obramowaniubrody.

- A słyszałaś, co Chrystus o ziarnie powiedział? Jeśli nie umrzesz, nie zmartwychwstaniesz w nowym kłosie. Do śmierci daleko mi jeszcze. Chytry jestem!

Poruszył się na krześle, podniósł się bez pośpiechu.

- Pójdę do szynku, posiedzę tam z ludźmi, chochoł jakoś nie idzie. Zaczął się już krzątać?

- Tak - powiedziała matka z uśmiechem.

- Tak trzeba. Powiedz mu o mnie...

Weszli ramię przy ramieniu do kuchni i nie patrząc na siebie, zamieniali krótkie słowa.

- No, żegnaj!

- Żegnaj! Kiedy weźmiesz wypłatę?

- Już wziąłem.

- A kiedy idziesz?

- Jutro. Z samego rana Żegnaj!

Rybin zgiął się i niechętnie, niezdarnie wyszedł do sieni. Matka postała chwilę pod drzwiami przysłuchując się jego ciężkim krokom i wątpliwościom, które obudziły się w jej własnym sercu. Potem cicho odwróciła się, weszła do pokoju i podniósłszy firankę spojrzała w okno. Za szybami stał nieruchomy, czarny mrok.

"Żyję wśród nocy!" - pomyślała.

Było jej żal tego statecznego, barczystego i silnego chłopa.

Przyszedł Andrzej, ożywiony i wesoły. Kiedy opowiedziala mu o Rybinie, zawołał:

- A niech sobie chodzi po wsiach, niech dzwoni o prawdzie, niech budzi lud! Z nami mu trudno. Wyrosły mu w głowie własne chłopskie myśli, naszym tam... za ciasno.

- Wiesz, o panach mówił... Jest w tym coś - ostrożnie zauważyła matka. - Żeby nie oszukali!

- Chwyciło?! - śmiejąc się zawołał Andrzej. - Ach, mateńko, pieniądze! Gdybyśmy je mieli! My jeszcze ciągle żyjemy na cudzy rachunek. Mikołaj Iwanowicz dostaje siedemdziesiąt pięć rubli miesięcznie, nam oddaje pięćdziesiąt. Tak samo inni. Nawet głodujący studenci przyślą trochę czasem, zebrawszy po kopiejce. A panowie, oczywiście, różni bywają. Jedni oszukują, inni zostaną po drodze, a najlepsi pójdą z nami...

Klasnął w ręce i mocnym głosem mówił dalej:

- Do naszego święta jeszcze daleko, orzeł nie doleci! Ale mimo to urządzimy sobie pierwszego maja niewielkie święto! Wesoło będzie!

Jego ożywienie rozpraszało niepokój posiany przez Rybina. Andrzej chodził po pokoju, pocierał ręką głowę i patrząc na podłogę, mówił:

- Wiecie, czasem coś takiego dziwnego budzi się w sercu! Zdaje się, że gdziekolwiek przyjdziesz, wszyscy płoną jednym ogniem, wszyscy są weseli i tacy dobrzy! Jeden drugiego rozumie bez słów. I żyją jakby chórem: każde serce śpiewa własną pieśń, a wszystkie pieśni płyną jak strumienie, zlewają się w jedną rzekę i płynie rzeka szeroko i swobodnie do morza promiennych radości nowego życia.

Matka starała się nie poruszać, żeby nie przeszkodzić, nie przerwać.

Zawsze słuchała go z większą uwagą niż innych - mówił prościej od innych i jego słowa mocniej wzruszały jej serce. Paweł nigdy nie mówił o przyszłości. Andrzej był tam już jakby częścią swego serca i słowa jego brzmiały niby bajka o przyszłym święcie dlawszystkich ludzi na ziemi. Ta bajka wyjaśniała matce sens życia, pracy jej syna i wszystkich jego towarzyszy.

- A ockniesz się - mówił Andrzej potrząsnąwszy głową - rozejrzysz się wokoło: zimno i plugawo! Wszyscy zmęczeni, źli...

Z głębokim smutkiem mówił dalej:

- To jest upokarzające, ale nie można ufać człowiekowi, trzeba się go bać i nawet nienawidzić. Człowiek się rozdwaja. Chciałby tylko kochać, a czy to możliwe? Jak przebaczyć człowiekowi, jeśli jak dzikie zwierzę rzuca się na ciebie, nie uznaje w tobie człowieka, depcze twoje człowieczeństwo? Nie wolno przebaczać! Nie ze względu na siebie - ja każdą obrazę zniosę - ale folgować gwałcicielom!... Nie chcę, nie chcę, żeby na moich plecach uczyli się bić innych.

Oczy jego zapaliły się zimnym płomieniem, w pochyleniu głowy czuło się upór, mówił twardziej:

- Nie wolno mi przebaczać szkodliwych postępków, choćby nie były one szkodliwe dla mnie. Nie jestem sam na ziemi! Dzisiaj pozwolę krzywdzić siebie i być może, będę się tylko śmiał - krzywda mnie nie zaboli. A jutro, wypróbowawszy na mnie swoją siłę, krzywdziciel będzie z innych zdzierać skórę. Nie można jednakowo odnosić się do ludzi, trzeba trzymać serce na wodzy, odróżniać: ci - swoi, tamci - obcy. To sprawiedliwie, ale to nie pociesza!

Matka, nie wiedzieć dlaczego, przypomniała sobie oficera i Saszeńkę i powiedziała wzdychając:

- Jakiż to może być chleb z nie przesianej mąki!..

- W tym właśnie bieda! - wykrzyknął Andrzej.

- Ta-ak! - powiedziała matka. I w pamięci stanęła jej postać męża, ponura, ciężka niby ogromny kamień porosły mchem. Wyobraziła sobie Andrzeja jako męża Nataszy i syna ożenionego z Saszeńką.

- A skąd to się bierze? - zapytał Andrzej zapalając się. - To takie widoczne, że aż śmiech zbiera. Tylko stąd, że niejednakowe jest położenie ludzi. Dalej więc, zrównajmy wszystkich! Podzielmy równo między wszystkich to, co stworzył rozum i co zrobiły ręce. Nie będziemy trzymać się wzajemnie w jarzmie strachu, zawiści, w niewoli chciwości i

głupoty!...

Od tej pory zaczęli często tak ze sobą rozmawiać.

Nachodkę znowu przyjęto do fabryki. Oddawał matce cały swój zarobek, a ona brała te pieniądze tak samo, jak brała je z rąk Pawła.

Czasem Andrzej mówił matce z uśmiechem w oczach:

- Może poczytamy, mateńko?

Żartobliwie, ale stanowczo odmawiała. Jego uśmiech wprawiał ją w zakłopotanie i nieco urażona myślała:

"Jeżeli masz się śmiać, to po co?"

Ale coraz częściej pytała, co znaczy to lub inne obce jej słowo. Pytając patrzyła w bok, a głos jej brzmiał obojętnie. Andrzej domyślił się, że potajemnie uczy się sama, zrozumiał, że się wstydzi, i przestał proponować jej, żeby z nim czytała. Wkrótce oznajmiła mu:

- Oczy mam coraz słabsze, Andriusza! Przydałyby się okulary.

- Zrobione!- powiedział. - W niedzielę pójdę z wami do miasta, zaprowadzę do doktora i będą okulary...

XIX

Już trzy razy chodziła prosić o widzenie z Pawłem i za każdym razem generał żandarmerii, siwy staruszek o bardzo czerwonych policzkach i dużym nosie, odmawiał jej łagodnie.

- Za tydzień, matuniu, nie wcześniej! Za tydzień zobaczymy, teraz to niemożliwe.

Był okrągły, syty i przypominał jej dojrzałą śliwkę, nieco już zleżałą i pokrytą puszystą pleśnią. Dłubał cały czas w drobnych zębach ostrą, żółtą wykałaczką, małe, zielonkawe oczki uśmiechały się łagodnie, głos brzmiał grzecznie, przyjaźnie.

- Grzeczny! - w zamyśleniu powiedziała Andrzejowi. - Wciąż się uśmiecha...

- Tak, tak - zauważył Andrzej. - Owszem, oni są łagodni, uśmiechają się. Powiedzą im: oto mądry i uczciwy człowiek, ale niebezpieczny dla nas, powieście go! A oni uśmiechną się, powieszą i dalej będą się uśmiechać.

- Ten, który był u nas z rewizją - porównywała matka - wydawał się prostszy, od razu widać, że pies...

- Wszyscy oni to nie ludzie, ale młotki do ogłuszania ludzi. Narzędzia.

Obrabia się nimi naszych, żeby byli dogodniejsi. Sami są już obrobieni dla wygody rządzącej nami ręki i zrobią wszystko, co im każą, nie zastanawiając się i nie pytając, na co to potrzebne.

Wreszcie otrzymała pozwolenie na odwiedziny i w niedzielę usiadła skromnie w kącie więziennej kancelarii. Oprócz niej w ciasnym, brudnym pokoju o niskim suficie było jeszcze kilka osób czekających na widzenie. Zapewne nie pierwszy już raz spotykali się tutaj i znali się wzajemnie. Leniwie i wolno snuła się między nimi cicha, lepka jak pajęczyna rozmowa.

- Słyszeliście? - mówiła tęga kobieta o zwiędłej twarzy, z podróżną torbą na kolanach. - Dzisiaj podczas porannego nabożeństwa w soborze dyrygent naderwał ucho chłopcu z chóru...

Starszy mężczyzna w mundurze emerytowanego wojskowego głośno odkaszlnął i powiedział:

- Wszyscy chórzyści to urwisy!

Niziutki, łysy człowieczek z długimi rękami, wysuniętą naprzód szczęką i krótkimi nóżkami uwijał się niezmordowanie po kancelarii, jak gdyby miał tu mnóstwo spraw do załatwienia, i nie zatrzymując się ani na chwilę, mówił wylęknionym, trzeszczącym głosem:

- Życie staje się coraz droższe i dlatego ludzie są źli. Wołowina drugiego gatunku - czternaście kopiejek funt, chleb znowu dwie i pół kopiejki...

Niekiedy ukazywali się aresztanci, szarzy, jednakowi, w ciężkich skórzanych trzewikach. Wchodząc do ciemnego pokoju mrugali oczyma. Na nogach jednego z nich dzwoniły kajdany.

Wszystko było dziwnie spokojne i w jakiś nieprzyjemny sposób proste. Zdawało się, że wszyscy od dawna przyzwyczaili się i zżyli się ze swoim położeniem. Jedni spokojnie siedzą, drudzy leniwie nadzorują, inni regularnie i ze znużeniem odwiedzają uwięzionych. Serce matki drżało z niecierpliwości. Oglądała się wokoło zdumiona tą przygniatającą codziennością.

Obok Własowej siedziała mała staruszka o pomarszczonej twarzy i młodych oczach. Obracając to wjedną, to w drugą stronę cienką szyję wsłuchiwała się w rozmowę i spoglądała na wszystkich dziwnie wyzywająco.

- Kogo macie tutaj? - cicho zapytała Własowa.

- Syna. Studenta - odpowiedziała prędko i głośno staruszka. - A wy?

- Także syna. Robotnika.

- Jak się nazywa?

- Własow.

- Nie słyszałam. Dawno siedzi?

- Siódmy tydzień.

- Mój - dziesiąty miesiąc! - powiedziała staruszka i w głosie jej Własowa wyczuła coś niby dumę.

- Tak, tak! - mówił prędko łysy staruszek. - Brak cierpliwości... Wszyscy irytują się, krzyczą, ceny idą w górę, a ludzie odpowiednio do tego tanieją. Głosów pojednania nie słychać.

- Zupełna prawda! - powiedział wojskowy. - Nieporządek! Trzeba, żeby nareszcie rozległ się twardy głos - milczeć! Trzeba twardego głosu...

Rozmowa stała się ogólna i żywa. Każdy kwapił się wypowiedzieć swoje zdanie o życiu, ale wszyscy mówili półgłosem i we wszystkich matka wyczuwała coś obcego. W domu mówiono inaczej - zrozumialej, prościej i głośniej.

Gruby dozorca z kwadratową, rudą brodą wywołał jej nazwisko, obejrzał ją od stóp do głowy i kulejąc poszedł naprzód, rzuciwszy:

- Za mną...

Idąc miała ochotę popchnąć w plecy dozorcę, żeby szedł prędzej. W małym pokoiku stał Paweł, uśmiechał się i wyciągnął ręką. Matka chwyciła ją, zaśmiała się i mrugała oczyma nie znajdując słów. Powtarzała tylko cicho:

- Witaj... witaj...

- Uspokój się, mamo! - ściskając jej rękę powiedział Paweł.

- Nic, nic...

- Matka! - powiedział z westchnieniem dozorca. - Ale rozejdźcie się, żeby między wami była odległość...

I ziewnął głośno.

Paweł pytał o zdrowie, o dom... Matka oczekiwała jakichś innych pytań, szukała ich w oczach syna i nie znajdowała. Był jak zawsze spokojny, tylko twarz mu pobladła, a oczy stały się jeszcze większe.

- Sasza cię pozdrawia! - powiedziała.

Pawłowi drgnęły powieki, twarz złagodniała, uśmiechnął się. Matka

poczuła w sercu ostrą, piekącą gorycz.

- Czy prędko cię wypuszczą? - zaczęła z urazą i rozdrażnieniem. - Za co cię zamknęli? Przecież papierki pojawiły się znowu.

Pawłowi zabłysły radośnie oczy.

- Znowu? - zapytał szybko.

- O tych sprawach nie wolno mówić! - powiedział leniwie dozorca. - Można tylko o rodzinnych.

- A czy to nie rodzinne? - zaoponowała matka.

- Nie wiem. Wiem tylko, że zabrania się... - obojętnie nalegał dozorca.

- Mów, mamo, o rodzinnych. Co robisz?

Matka poczuła w sobie jakąś młodzieńczą czupurność i odpowiedziała:

- Noszę do fabryki to wszystko...

Urwała i uśmiechając się dorzuciła:

- Barszcz, kaszę, to, co Maria nagotuje, i inne jedzenie...

Paweł zrozumiał. Twarz zadrgała mu od powstrzymywanego śmiechu, wzburzył włosy i serdecznie, głosem, którego jeszcze nigdy u niego nie słyszała, powiedział:

- Dobrze, że masz robotę, nie tęsknisz!- A jak się te ulotki zjawiły, to i mnie zaczęli obszukiwać! - powiedziała nie bez przechwałki.

- Znowu o tym! - odezwał się dozorca z obrazą w głosie. - Mówię przecież, że nie wolno! Człowieka pozbawili wolności, żeby o niczym nie wiedział, a ty wciąż swoje! Trzeba zrozumieć, czego nie wolno.

- Zostaw, mamo! - powiedział Paweł. - Matwiej Iwanowicz to dobry człowiek, nie trzeba go złościć. Żyję z nim w przyjaźni. Dziś jest przypadkowo przy widzeniu, zwykle asystuje pomocnik naczelnika.

- Widzenie skończyło się! - oznajmił dozorca patrząc na zegarek.

- No, dziękuję, mamo! - powiedział Paweł. - Dziękuję ci, kochana! Nie martw się. Już wkrótce mnie wypuszczą...

Objął ją mocno, pocałował. Wzruszona i uszczęśliwiona, rozpłakała się.

- Rozejść się! - powiedział dozorca i odprowadzając matkę mruczał: - Nie płacz, wypuszczą! Wszystkich wypuszczą... Ciasno się zrobiło...

W domu powiedziała Andrzejowi uśmiechając się szeroko i z ożywieniem ruszając brwiami:

- Sprytnie mu powiedziałam, zrozumiał!

I westchnęła smutnie:

- Zrozumiał! Inaczej nie ucałowałby mnie. Nigdy tego nie robił!

- Ach, wy! - zaśmiał się chochoł. - Każdy czegoś szuka, a matka zawsze czułości...

- Ależ, Andriusza, co to za ludzie, mówię wam! - wykrzyknęła nagle ze zdziwieniem. - Jak się przyzwyczaili! Oderwali od nich dzieci, zamknęli w więzieniu, a oni nic! Przyszli, siedzą, czekają, rozmawiają! Jeżeli wykształceni ludzie tak się przyzwyczajają, co dopiero mówić o prostych!

- To zrozumiałe - powiedział chochoł ze zwykłym sobie uśmiechem. - Dla nich prawo jest jednak łagodniejsze i mimo wszystko bardziej potrzebne niż dla nas. Toteż jeśli ich nawet po łbie uderzy, skrzywią się wprawdzie, ale nie bardzo. Własny kij lżej bije...

XX

Pewnego razu matka siedziała przy stole robiąc skarpetki, a chochoł czytał głośno książkę o powstaniu niewolników w Rzymie. Ktoś zapukał mocno i kiedy Andrzej otworzył drzwi, wszedł Wiesowszczykow z węzełkiem pod pachą, w czapce zsuniętej do tyłu, po kolana zachlapany błotem.

- Idę i widzę, że tu się u was świeci. Wstąpiłem, żeby się przywitać. Prosto z więzienia - oznajmił dziwnym głosem i schwyciwszy rękę Własowej potrząsnął nią mocno, mówiąc:

- Pozdrowienia od Pawła...

Potem niezdecydowanie usiadł na krześle i powiódł po pokoju swoim posępnym i podejrzliwym wzrokiem.

Wiesowszczykow nigdy nie podobał się matce. W jego kanciastej, ostrzyżonej głowie i małych oczkach było coś, co napełniało ją lękiem, ale teraz ucieszyła się i przyjaźnie uśmiechnięta mówiła z ożywieniem:

- Zmarniałeś! Andriusza, dajmy mu herbaty.

- Już nastawiam samowar - odezwał się chochoł z kuchni.

- No, jak tam Paweł? Czy wypuścili jeszcze kogoś oprócz ciebie? - Mikołaj spuścił głowę i odpowiedział:

- Paweł siedzi i cierpi! Wypuścili tylko mnie! -Podniósł oczy, spojrzał w twarz matki i wolno, przez zęby dodał:

- Powiedziałem im: "Dosyć! Puśćcie mnie na wolność, inaczej zabiję

kogoś i siebie także!" Wypuścili.

- Ta-ak! - powiedziała matka odsuwając się od niego i mimo woli zamrugała, gdy wzrok jej spotkał się z jego wąskimi, świdrującymi oczyma.

- A jak Fiedia Mazin? - zawołał chochoł z kuchni. - Wiersze pisze?

- Pisze. Nie rozumiem tego! - kręcąc głową powiedział Mikołaj. - Czyżyk czy jak? Wsadzili do klatki - śpiewa! Wiem tylko tyle, że nie chce mi się iść do domu...

- Bo cóż ty masz w domu? - w zamyśleniu powiedziała matka. - Pusto, w piecu nie napalono, wszystko wyziębło...

Wiesowszczykow milczał chwilę przymrużywszy oczy. Wyjął z kieszeni pudełko papierosów, wolno zapalił i patrząc na szary kłąb dymu, topniejący pod jego twarzą, uśmiechnął się uśmiechem ponurego psa.

- Tak, pewnie zimno. Na podłodze walają się zamarzłe karaluchy. Myszy też pewnie pozamarzały. Pozwólcie mi, Pelagio Niłowno, przenocować u siebie. Czy można? - zapytał głucho, nie patrząc na nią.

- Oczywiście, mój drogi! - pośpiesznie powiedziała matka. Czuła się przy nim nieswojo, niezręcznie.

- Teraz przyszedł taki czas, że dzieci wstydzą się rodziców...

- Co? - wzdrygając się powiedziała matka.

Spojrzał na nią, zamknął oczy i jego ospowata twarz stała się jakby ślepa.

- Mówię, że dzieci zaczęły się wstydzić rodziców - powtórzył i głośno westchnął. - Ciebie Paweł nigdy się nie powstydzi. A ja wstydzę się ojca. I do jego domu... więcej nie pójdę. Nie mam ojca... i nie mam domu!... Oddali mnie pod dozór policyjny; gdyby nie to, pojechałbym na Syberię. Oswobadzałbym tam zesłanych, organizowałbym im ucieczki...

Sercem matka rozumiała, że temu człowiekowi jest ciężko, ale jego ból nie budził w niej współczucia.

- Jeżeli tak, to może i lepiej byłoby odejść! - rzekła, żeby nie obrazić go milczeniem.

Z kuchni wyszedł Andrzej i śmiejąc się powiedział:

- O czym ty tak rozprawiasz?

Matka podniosła się mówiąc:

- Trzeba przygotować coś do jedzenia...

Wiesowszczykow uważnie popatrzył na Andrzeja i nagle oświadczył:

- Myślę, że niektórych ludzi trzeba zabijać!

- Oho! A po co? - zapytał chochoł.

- Żeby ich nie było...

Chochoł, wysoki i chudy, stał pośrodku pokoju kołysząc się na nogach i patrzył z góry na Mikołaja wsadziwszy ręce w kieszenie; Mikołaj siedział na krześle otoczony kłębami dymu, na jego szarą twarz wystąpiły czerwone plamy.

- Rozwalę łeb Isajowi Gorbowowi, zobaczysz!

- Za co? - zapytał chochoł.

- Za szpiclowanie, za donosy! - Przez niego ojciec się stoczył, przez niego szpiclem chciałby teraz zostać - mówił Wiesowszczykow patrząc na Andrzeja ponuro i wrogo.

- Więc o to idzie! -wykrzyknął chochoł. - Ale któż może ciebie za to winić? Chyba głupcy!...

- I głupcy, i mądrale - jeden diabeł! - twardo powiedział Mikołaj. - Ty jesteś mądry i Paweł także, a czy dla was jestem takim samym człowiekiem jak Fiedia Mazin, Samojłow albo wy obydwaj jeden dla drugiego? Nie kłam, i tak nie uwierzę, wszyscy mnie odsuwacie na bok...

- Boli cię serce, Mikołaju - cicho i łagodnie powiedział chochoł siadając obok niego.

- Boli. I was boli. Tylko, że wasze bolączki wydają się wam szlachetniejsze od moich. Wszyscy jesteśmy podli jeden dla drugiego, to ci powiem. A co ty mi możesz powiedzieć? No?

Wlepił swoje świdrujące oczy w twarz Andrzeja i czekał wyszczerzywszy zęby. Jego ospowata twarz była nieruchoma, po grubych wargach przebiegało drżenie, jak gdyby sparzył je czymś gorącym.

- Nic ci nie powiem - rzekł Andrzej ogarniając wrogą twarz Wiesowszczykowa smutnym i ciepłym uśmiechem swych błękitnych oczu. - Widzisz, chcieć przekonywać człowieka wtedy, kiedy wszystkie rany jego serca krwawią, to tylko urażać go, wiem to, bracie!

- Ze mną nie ma dyskusji, nie umiem! - mruknął Mikołaj spuściwszy oczy.

- Myślę - ciągnął dalej chochoł - że każdy z nas chodził bosymi nogami po tłuczonym szkle i każdy w jakiejś złej godzinie tak samo jak ty nie mógł złapać oddechu...

- Nic nie możesz mi powiedzieć - powoli wyrzekł Wiesowszczykow. - A dusza we mnie wyje jak wilk!

- I nie chcę powiedzieć. Wiem tylko, że to ci przejdzie. Może niezupełnie, ale przejdzie...

Uśmiechnął się, uderzył Mikołaja po ramieniu i mówił dalej:

- To jest, bracie, dziecięca choroba w rodzaju odry. Wszyscy na nią chorujemy. Silni - mniej, słabi - bardziej. Wali z nóg wtedy, kiedy człowiek odnajduje siebie, ale życia i własnego miejsca w życiu jeszcze nie widzi. Myślisz, że na całym świecie nie ma takiego smacznego ogóreczka jak ty i że wszyscy chcą cię schrupać. Po pewnym jednak czasie spostrzeżesz, że i w sercach innych ludzi żyje to, co jest dobrego w twoim sercu, i robi ci się lżej i trochę wstyd. Bo po coś wyłaził na dzwonnicę, kiedy twój dzwonek jest taki mały, że w czas świątecznego dzwonienia wcale go nie słychać? Potem zobaczysz, że twój dzwonek w chórze słychać, a w pojedynkę jego głos tonie wśród huku starych dzwonów jak mucha w maśle. Rozumiesz, co mówię?

- Może i rozumiem! - kiwnął głową Mikołaj. - Ale nie wierzę!

Chochoł roześmiał się, zerwał się z miejsca i począł hałaśliwie chodzić po pokoju.

- I ja także nie wierzyłem! Ach, ty trąbo!

- Dlaczego trąbo? - posępnie uśmiechnął się Mikołaj patrząc na Andrzeja.

-Bo jesteś podobny!

Nagle Wiesowszczykow zaczął się głośno śmiać szeroko otworzywszy usta.

- Coś ty? - zapytał zdziwiony chochoł zatrzymując się przed nim.

- Pomyślałem sobie, że głupi będzie ten, kto ciebie obrazi! - wyjaśnił Mikołaj kiwając głową.

- A jakże ma mnie obrazić? - zapytał chochoł wzruszając ramionami.

- Nie wiem! - odparł Wiesowszczykow, dobrodusznie i pobłazliwie szczerząc zęby. - Chciałem tylko powiedzieć, że temu człowiekowi, który cię obrazi, wstyd będzie później i przykro.

- Co ci też przychodzi do głowy! - śmiejąc się powiedział chochoł.

- Andriusza! - zawołała matka z kuchni.

Andrzej wyszedł.

Wiesowszczykow rozejrzał się, wyciągnął nogę w ciężkim bucie, popatrzył na nią, schylił się i obmacał rękami grubą łydkę. Podniósł rękę do twarzy, uważnie obejrzał dłoń, potem ją odwrócił. Ręka była gruba, z krótkimi palcami, pokryta żółtym włosem. Poruszył nią w powietrzu, wstał.

Gdy Andrzej wniósł samowar, Wiesowszczykow stał przed lustrem i powitał go takimi słowami:

- Dawno swojej gęby nie oglądałem...

Uśmiechnął się i powiedział kiwając głowa:

- Paskudny mam pysk!

- A co cię to obchodzi? - zapytał Andrzej patrząc na niego z zaciekawieniem.

- Bo Saszeńka mówi, że twarz jest zwierciadłem duszy! - powoli wymówił Mikołaj.

- Bzdury! - zawołał chochoł. - Saszeńka ma nos jak haczyk, szczęki jak nożyce, a duszę jak gwiazda.

Wiesowszczykow spojrzał na niego i uśmiechnął się.

Zasiedli do herbaty.

Mikołaj wziął duży kartofel, posolił kawałek chleba i zaczął żuć spokojnie i powoli jak wół.

- A jak tu idą sprawy? - zapytał pełnymi ustami.

Kiedy Andrzej wesoło opowiadał mu o postępach propagandy w fabryce, sposępniał znowu i rzekł:

- Za długo to wszystko trwa, za długo... Prędzej by trzeba...

Matka spojrzała na niego i w sercu jej zadrgało uczucie wrogości dla tego człowieka.

- Życie to nie koń, batem go nie popędzisz - powiedział Andrzej.

Wiesowszczykow z uporem potrząsnął głową.

- Za długo! Nie starczy mi cierpliwości! Co mam robić?

Bezradnie rozłożył ręce i patrząc w twarz Andrzeja zamilkł w oczekiwaniu odpowiedzi.

- Wszyscy powinniśmy się uczyć i uczyć innych, to nasze zadanie! - odezwał się Andrzej spuszczając głowę.

Wiesowszczykow zapytał:

- A kiedy będziemy się bić?

- Przedtem nieraz jeszcze nas pobiją, to pewne! - z uśmiechem odpowiedział chochoł. - Ale kiedy nam przyjdzie walczyć, tego nie wiem! Widzisz, myślę sobie, że najpierw trzeba głowę uzbroić, a potem ręce.

Mikołaj znowu zabrał się do jedzenia. Matka przyglądała mu się niepostrzeżenie spod oka, szukając w nim czegoś, co by ją pogodziło z ciężką, kwadratową postacią Wiesowszczykowa.

Gdy napotkała kłujące spojrzenie małych oczu, nieśmiało poruszała brwiami. Andrzej zachowywał się niespokojnie: nagle zaczynał mówić, wybuchał śmiechem, urywał w pół zdania, gwizdał.

Matce zdawało się, że rozumie jego obawy. Mikołajsiedział milczący i gdy chochoł pytał go o coś, odpowiadał krótko, z wyraźną niechęcią.

W małym pokoiku stawało się coraz duszniej, coraz bardziej ciasno; matka i Andrzej spoglądali raz po raz na gościa.

Wreszcie Wiesowszczykow wstał i powiedział:

- Położyłbym się spać. Siedziałem, siedziałem, nagle wypuścili, poszedłem... Jestem zmęczony.

Wyszedł do kuchni. Słychać go było stamtąd jeszcze przez chwilę, potem nagle jakby zamarł. Matka wsłuchując się w ciszę, szepnęła Andrzejowi:

- Zamyśla coś strasznego...

- Trudny chłopak - zgodził się chochoł kiwając głową. - Ale to minie! Ja to też przechodziłem. Jeśli w sercu pali się kiepsko, dużo się w nim sadzy nazbiera. No, ale wy, mateńko, połóżcie się, a ja jeszcze posiedzę i poczytam.

Odeszła w kąt, gdzie stało łóżko za perkalową zasłoną; Andrzej siedząc przy stole, długo jeszcze słyszał ciepły szelest jej modlitw i westchnień. Szybko przerzucając stronice książki, nerwowo pocierał sobie czoło, kręcił wąsy długimi palcami, szurał nogami. Stukało wahadło zegara, za oknem wzdychał wiatr.

Rozległ się cichy głos matki:

- O Boże! Tyle ludzi jest na świecie i każdy po swojemu cierpi. Gdzież są ci, którym jest radośnie?

- Są już i tacy, są! Wkrótce będzie ich dużo, ach, jak dużo! - odparł chochoł.

XXI

Życie płynęło wartko, dnie były różnobarwne i miały różne oblicza. Każdy przynosił ze sobą coś nowego, ale to nie przerażało już matki... Coraz częściej pojawiali się wieczorami nieznani ludzie, półgłosem rozmawiali z Andrzejem i późną nocą, podnosząc kołnierze i nasuwając czapki nisko na oczy, ostrożnie, bezszelestnie odchodzili w ciemność. W każdym z nich wyczuwało się jakieś opanowane podniecenie. Zdawało się, że wszyscy ci ludzie chcieliby śpiewać i śmiać się, ale nie mają czasu, gdyż zawsze dokądś śpieszą. Jedni byli ironiczni i poważni, drudzy weseli, pełni sił młodości, inni zamyśleni i cisi, ale we wszystkich matka dostrzegała coś wspólnego - wytrwałość i wiarę i chociaż każdy z nich miał własne oblicze, dla niej wszystkie ich twarze zlewały się w jedną chudą, spokojną, stanowczą i jasną twarz o głębokim spojrzeniu ciemnych oczu, łagodnym i surowym jak spojrzenie Chrystusa idącego do Emaus.

Matka liczyła ich i w myśli ustawiała wokół Pawła. W tłumie tym Paweł stawał się niedostrzegalny dla oczu wrogów.

Pewnego razu przyszła z miasta kędzierzawa, dzielna dziewczynka, przyniosła dla Andrzeja jakąś paczkę i na odchodnym powiedziała do Własowej, błyskając wesołymi oczyma:

- Do widzenia, towarzyszko!

- Do widzenia! - powstrzymując uśmiech powiedziała matka.

Odprowadziła dziewczynkę, podeszła do okna i patrzyła, jak przez ulicę, żwawo przebierając maleńkimi nóżkami, idzie jej towarzyszka, świeża niby wiosenny kwiatek i lekka jak motyl.

- Towarzyszko! - powtórzyła matka, kiedy gość znikł. - Ach ty, szczebiotko! Niech ci da Bóg uczciwego towarzysza na całe życie!

Często dostrzegała w tych wszystkich ludziach zmiasta coś dziecinnego i uśmiechała się pobłażliwie, ale wzruszała ją i zadziwiała ich wiara, której głębię odczuwała coraz wyrażniej, a ich marzenia o zwycięstwie sprawiedliwości ogrzewały ją swym ciepłem. Słuchając ich, mimo woli wzdychała pod wpływem jakiegoś nieokreślonego smutku. Najbardziej jednak wzruszała ją ich prostota i piękna, szczodra niedbałość w stosunku do samych siebie.

Rozumiała już wiele z tego, co mówili o życiu; czuła, że odkryli prawdziwe źródło niedoli ludzkiej, i przywykła zgadzać się z ich myślami.

Ale w głębi duszy nie wierzyła, że zdołają przebudować życie po swojemu, że starczy im siły, by przeciągnąć na swoją stronę cały pracujący lud. Każdy chce być syty dzisiaj, nikt nie chce odkładać swego obiadu do jutra, jeśli może go zjeść teraz. Niewielu pójdzie tą daleką i trudną drogą, niewiele oczu dostrzeże na jej końcu zaczarowane królestwo braterstwa wszystkich ludzi. Dlatego właśnie wszyscy ci ludzie, nie bacząc na ich brody i częstokroć znużone twarze, wydawali jej się dziećmi.

"Kochani wy moi" - myślała kiwając głową.

Ale wszyscy oni żyli już teraz dobrym, poważnym i rozumnym życiem, mówili o prawdzie i sprawiedliwości i chcieli nauczyć ludzi tego, co sami wiedzieli, nic siebie nie szczędząc. Rozumiała, że takie życie można pokochać mimo jego niebezpieczeństw i wzdychając oglądała się wstecz, gdzie wąską, ciemną, jednostajną smugą ciągnęła się jej przeszłość. Niepostrzeżenie zdobyła spokojną świadomość swojej użyteczności dla tego nowego życia. Dawniej nigdy nie czuła się potrzebna komuś, a teraz widziała, że jest potrzebna wielu ludziom. Było to nowe, przyjemne uczucie, które budziło w niej dumę...

Regularnie nosiła do fabryki ulotki, uważała to za swój obowiązek. Szpicle przyzwyczaili się do niej, już im spowszedniała. Kilka razy rewidowali ją, ale zawsze nazajutrz po ukazaniu się ulotek w fabryce. Nie mając nic przy sobie potrafiła wzbudzić podejrzenie szpiclów i stróżów, Chwytali ją, obszukiwali, ona udawała obrażoną, sprzeczała się z nimi i zostawiwszy ich jak niepysznych odchodziła dumna ze swojej zręczności. Podobała się jej ta gra.

Wiesowszczykowa nie przyjęto do fabryki, poszedł na służbę do kupca handlującego drzewem i rozwoził po osiedlu belki, deski i drwa na opał. Matka widywała go prawie codziennie: mocno wpierając się drżącymi nogami w ziemię, szła para karych koni, oba były stare, kościste, głowy ich kiwały się smutno, zamglone oczy mrugały ze znużenia. Za nimi wlokła się podskakując z hałasem długa, mokra belka albo kupa desek, a z boku puściwszy lejce szedł Mikołaj - obdarty, brudny, w ciężkich butach i czapce zsuniętej na tył głowy, niezdarny jak pień wyrwany z ziemi. Mikołaj także kiwał głową patrząc sobie na nogi. Konie najeżdżały na oślep na inne wozy, na ludzi, wokół niego unosiły się jak trzmiele wściekłe przekleństwa, powietrze przecinały gniewne okrzyki. Nie podnosząc głowy i nie odpowiadając na nie, gwizdał ostro i przenikliwiei głucho mruczał do koni:

- Wio, ha-a-a!...

Za każdym razem, gdy u Andrzeja zbierali się towarzysze, żeby przeczytać nowy numer zagranicznej gazety albo broszurę, przychodził także Mikołaj, siadał w kącie i w milczeniu słuchał godzinę lub dwie. Skończywszy lekturę młodzież długo dyskutowała, ale Wiesowszczykow nie brał udziału w tych dyskusjach. Zostawał najdłużej ze wszystkich i pewnego razu, gdy był już sam z Andrzejem, zapytał go ponuro:

- A kto jest najbardziej winien ze wszystkich?

- Widzisz, winien jest ten, kto pierwszy powiedział: to moje. Ale człowiek ten umarł kilka tysięcy lat temu i nie warto się na niego gniewać - mówił żartobliwie chochoł, w oczach jego jednak tlił się niepokój.

- A bogaci? Ci, którzy są po ich stronie?

Chochoł chwytał się za głowę, targał wąsy i długo prostymi słowami opowiadał o życiu i o ludziach. Ale z jego słów wynikało zawsze, że winni są w ogóle wszyscy ludzie, i to nie zadowalało Mikołaja. Mocno zaciskał grube wargi, kręcił przecząco głową, mówił z niedowierzaniem, że to chyba nie tak, i odchodził niezadowolony i ponury.

Innym razem powiedział:

- Nie, winni muszą być, oni są tutaj. I powiem ci: musimy przeorać całe życie jak zachwaszczone pole, bez litości!

- Tak właśnie powiedział kiedyś kontroler Isaj o was - przypomniała sobie matka.

- Isaj? - zapytał po chwili milczenia Wiesowszczykow.

- Tak. To zły człowiek. Wszystkich śledzi, wypytuje, chodzi po naszej ulicy, do okien zagląda...

- Zagląda? - powtórzył Mikołaj.

Matka leżała już w łóżku i nie widziała jego twarzy, ale zrozumiała, że powiedziała to niepotrzebnie, ponieważ chochoł odezwał się pośpiesznie pojednawczym tonem:

- A niech sobie chodzi i zagląda. Ma dużo wolnego czasu, więc spaceruje...

- Nie, poczekaj! - głucho powiedział Mikołaj. - To on jest winien.

- Dlaczego? - zapytał chochoł. - Czy dlatego, że jest głupi?

Wiesowszczykow nie odpowiedział i wyszedł.

Chochoł wolnym, znużonym krokiem chodził po pokoju, cicho szurając cienkimi jak u pająka nogami. Zdjął buty, robił to zawsze, żeby nie stukać i nie zakłócać spokoju Własowej. Ale Pelagia nie spała i kiedy Mikołaj odszedł, powiedziała z lękiem:

- Boję się go!

- Ta-ak! - powoli przeciągnął Andrzej. - Zawzięty chłopak. Nie mówcie z nim o Isaju, mateńko, ten Isaj naprawdę szpieguje.

- Cóż w tym dziwnego? Ma kuma żandarma - zauważyła matka.

- Jeszcze go Mikołaj gotów pobić - ciągnął dalej z obawą chochoł. - Widzicie, jakie uczucia panowie naszego życia wyhodowali w prostych ludziach? Gdy tacy ludzie jak Mikołaj poczują swoją krzywdę i wyczerpie się ich cierpliwość, co wtedy będzie? Niebo zbryzgają krwią, a ziemia się w niej jak mydło zapieni...

- To straszne, Andriusza! - cicho powiedziałamatka.

- Gdyby nie łykali much, nie wymiotowaliby - powiedział po chwili milczenia Andrzej. - A przecież, mateńko, każda kropla ich krwi jest już zawczasu obmyta morzem łez ludu...

I roześmiawszy się cicho, dorzucił:

- To jest sprawiedliwe, ale nie pociesza.

XXII

Pewnego razu, w święto, gdy matka przyszła ze sklepiku, otworzyła drzwi i stanęła w progu, radość zalała ją nagle jak ciepły letni deszcz: w pokoju dźwięczał mocny głos Pawła.

- Otóż i ona! - zawołał chochoł.

Matka widziała, jak Paweł odwrócił się gwałtownie; jego oczy zapłonęły uczuciem, które wróżyło jej coś wielkiego.

- Przyszedł... jest w domu... - wyszeptała zaskoczona niespodzianką i usiadła.

Pochylił się ku niej. Był blady, w kątach jego oczu błyszczały drobne, jasne łzy, usta drżały. Chwilę milczał i matka patrzyła na niego także w milczeniu.

Chochoł cicho pogwizdując przeszedł obok nich ze spuszczoną głową i wyszedł na podwórze.

- Dziękuję, mamo! - głębokim, niskim głosem powiedział Paweł

ściskając jej rękę drżącymi palcami. - Dziękuję, kochana moja!

Wstrząśnięta wyrazem twarzy i dźwiękiem głosu syna, radośnie gładziła jego głowę i opanowując bicie serca powtarzała cicho:

- Bóg z tobą! Za co?

- Za to, że pomagasz w naszym wielkim dziele! - odpowiedział. - Rzadkie to szczęście, kiedy człowiek może nazwać swoją matkę matką z ducha!

Milczała chłonąc chciwie otwartym sercem jego słowa, patrzyła z dumą na syna, który stał przed nią taki promienny i bliski.

- Widziałem, mamo, że wiele rzeczy boleśnie raniło ci serce, że ci trudno. Myślałem, że nigdy się do nas nie przyłączysz, nie uznasz naszych myśli za swoje, że będziesz w milczeniu cierpiała, jak cierpiałaś przez całe życie. To było ciężkie dla mnie...

- Andriusza wiele rzeczy pomógł mi zrozumieć - wtrąciła.

- Opowiadał mi o tobie - śmiejąc się powiedział Paweł.

- I Jegor także. To mój ziomek. Andriusza mnie nawet chciał uczyć czytać.

- A ty zawstydziłaś się i sama w tajemnicy zaczęłaś się uczyć?

- Już podpatrzył! - wykrzyknęła zmieszana matka. Zaniepokojona nadmiarem radości napełniającej jej serce rzekła do Pawła:

- Trzeba go zawołać. Umyślnie odszedł, żeby nie przeszkadzać. On nie ma matki...

- Andrzej! - krzyknął Paweł otwierając drzwi do sieni. - Gdzie jesteś?

- Tutaj. Chcę drzewa narąbać.

- Chodźże!

Andrzej przyszedł nie od razu, a wszedłszy do kuchni zauważył po gospodarsku:

- Trzeba powiedzieć Mikołajowi, żeby przywiózł drzewa, mało już mamy. Mateńko, widzicie, jak Paweł wygląda! Zamiast karać buntowników, władze pasą ich tylko...

Matka roześmiała się. Serce zamierało w niej jeszcze ze szczęścia, była pijana radością, ale jednocześnie budziła się w niej ostrożność skąpca. Chciała widzieć syna tak spokojnego jak zawsze. Było jej zbyt dobrze i pragnęła złożyć tę pierwszą wielkąradość swego życia w głębi serca, ukryć ją w nim, by pozostała tam wciąż żywa i silna. W obawie, by nic nie

uronić ze swego szczęścia, starała się je śpiesznie ukryć, na podobieństwo łowcy ptaków, który przypadkiem złapał rzadkiego ptaka.

- Siadajmy do obiadu. Nie jadłeś pewno jeszcze, Pasza? - rzekła krzątając się.

- Nie. Dowiedziałem się wczoraj od dozorcy, że postanowiono mnie wypuścić. Nie mogłem ani pić, ani jeść...

- Pierwszego spotkałem tu starego Sizowa - opowiadał Paweł. - Zobaczywszy mnie przeszedł na drugą stronę, przywitał się. Mówię mu: "Bądźcie ostrożni rozmawiając ze mną, jestem człowiekiem niebezpiecznym i znajduję się pod dozorem policji". - "Nic nie szkodzi" - powiada. A wiesz, jak zapytał o siostrzeńca? "Jak tam Fiedia? Czy dobrze się sprawował?" - "Co to znaczy dobrze się sprawować w więzieniu?" - "No - powiada - czy nie wypaplał czegoś przeciw towarzyszom?" A kiedy odpowiedziałem, że Fiedia jest uczciwym i mądrym człowiekiem, pogładził brodę i dumnie oświadczył: "My, Sizowowie, złych ludzi w swojej rodzinie nie mamy!"

- Ten stary ma głowę na karku! - powiedział chochoł. - Rozmawiamy często, dobry chłop. Czy prędko wypuszczą Fiedię?

- Myślę, że wszystkich wypuszczą. Mają tylko zeznania Isaja, a cóż on mógł powiedzieć?

Matka chodziła tam i z powrotem i patrzyła na syna, Andrzej stał przy oknie i słuchał założywszy ręce w tył. Paweł chodził po pokoju. Broda mu odrosła i miękkie, delikatne włosy wiły się na policzkach łagodząc śniadość twarzy.

- Siadajcie - poprosiła matka stawiając na stole gorącą strawę.

Przy obiedzie Andrzej opowiedział o Rybinie. Gdy skończył, Paweł zawołał z żalem:

- Gdybym był w domu, nie puściłbym go! Bo też z czym poszedł? Z uczuciem buntu w sercu i z zamętem w głowie.

- No - powiedział chochoł uśmiechając się. - Gdy człowiek ma czterdzieści lat i długo borykał się z różnymi myślami, trudno go przerobić...

Wywiązał się jeden z tych sporów, gdy zaczynali mówić słowami niezrozumiałymi dla matki. Skończyli już jeść, ale ciągle jeszcze obsypywali się wzajemnie gradem mądrych, wymyślnych słów. Czasem mówili coś zrozumialszego.

- Powinniśmy iść naszą drogą i nie zbaczać z niej ani na krok! - twardo powiedział Paweł.

- I natknąć się na tej drodze na kilkadziesiąt milionów ludzi, którzy powitają nas jak wrogów...

Matka przysłuchiwała się ich dyskusji i rozumiała, że Paweł nie lubi chłopów, a chochoł występuje w ich obronie dowodząc, że i chłopów trzeba uczyć dobrego. Matka lepiej rozumiała Andrzeja i wydawało się jej, że to on ma słuszność, ale gdy mówił Paweł, wytężyła całą uwagę i wstrzymując oddech czekała odpowiedzi syna, żeby jak najprędzej dowiedzieć się, czy nie obraził go chochoł... Ale chociaż krzyczeli na siebie,gniewu między nimi nie było.

Czasem matka pytała syna:

- Czy to aby tak. Pasza?

Odpowiadał z uśmiechem:

- Tak!

- Szanowny pan - z uprzejmą zjadliwością mówił chochoł - podjadł sobie do syta, ale źle przeżuł i kawałeczek utknął panu w gardle. Może przepłucze pan sobie gardziołek?

- Nie pleć głupstw! - poradził mu Paweł.

- Ależ ja się czuję jak na żałobnym nabożeństwie!

Matka śmiała się cicho, kiwając głową.

XXIII

Zbliżała się wiosna, topniał śnieg obnażając brud i sadzę ukrytą w głębi. Z każdym dniem brud i błoto uporczywiej rzucały się w oczy, cała osada była jak w łachmanach, nie umyta. Za dnia kapało z dachów, topniał śnieg, szare ściany domów pociły się i dymiły, a w nocy wszędzie migotały lodowe sopelki. Coraz częściej na niebie ukazywało się słońce i śmielej szemrały spływające ku bagnom strumienie.

Przygotowywano się do obchodu Pierwszego Maja.

Po fabryce i osadzie fruwały ulotki, wyjaśniające znaczenie tego święta, i nawet nie tknięta propagandą młodzież czytając je mówiła:

- Trzeba to zrobić!

Wiesowszczykow uśmiechając się ponuro, wołał:

- Czas już! Dosyć tej zabawy w chowanego!

Fiedia Mazin radował się. Wychudł bardzo, a nerwowe trzepotanie ruchów i słów czyniło go podobnym do skowronka w klatce. Towarzyszył mu zawsze milczący i zbyt poważny na swój wiek Jakub Somow, pracujący teraz w mieście. Samojłow, który jeszcze bardziej wyrudział w więzieniu, Wasilij Gusiew, Bukin, Dragunow i jeszcze kilku dowodziło konieczności wystąpienia z bronią w ręku, ale Paweł, Andrzej, Somow i inni nie zgadzali się z nimi.

Przyszedł Jegor, jak zawsze zmęczony, spocony, zadyszany; żartował:

- Praca nad zmianą istniejącego ustroju jest wielką pracą, towarzysze, ale żeby była skuteczniejsza, muszę kupić sobie nowe buty - mówił wskazując na swoje podarte i mokre trzewiki. - Dziury w moich kaloszach są beznadziejne i co dzień przemaczam sobie nogi. Nie mam ochoty jechać do wnętrza ziemi, zanim nie wyrzekniemy się publicznie starego świata, i dlatego proponuję odrzucić wniosek towarzysza Samojłowa o zbrojnej demonstracji, mnie zaś uzbroić w parę mocnych butów, albowiem jestem głęboko przekonany, że będzie to pożyteczniejsze dla tryumfu socjalizmu niż największe nawet mordobicie.

W równie szczególny sposób opowiadał robotnikom o tym, jak lud w różnych krajach starał się ulżyć swojej doli. Matka lubiła go słuchać i z tych opowiadań pozostało jej osobliwe wrażenie: najchytrzejszymi wrogami ludu, którzy go najczęściej i najokrutniej oszukiwali, byli mali ludzikowie, pyzaci, o czerwonych gębach, niegodziwi, chciwi, przebiegli i okrutni. Gdy było im ciężko pod rządami monarchów, podjudzali lud przeciw monarchom, ale kiedy lud powstawał i odbierał władzę królowi, ludzikowie podstępnie przywłaszczali ją sobie, rozpędzali lud, a jeśli stawiał im opór, wybijali go setkami i tysiącami.

Pewnego razu zebrała się na odwagę i opowiedziała mu o tym, jaki obrazżycia wytworzyła sobie słuchając jego słów. - Czy to tak, Jegorze Iwanowiczu?

Jegor śmiał się, wywracał oczy, dusił się, rozcierał pierś rękami.

- Zaprawdę tak, mamusiu. Chwyciliście za rogi byka historii! Na tym żółtym tle są pewne ornamenty, to znaczy hafty, ale nie zmieniają one istoty rzeczy. Ci tłuści ludzikowie to rzeczywiście główni winowajcy i najbardziej jadowite owady kąsające lud. Francuzi trafnie nazywali ich burżujami. Zapamiętajcie, mamusiu: burżuje! Gryzą oni nas, gryzą i wysysają...

- Bogaci niby? - zapytała matka.

- Właśnie. To jest ich nieszczęście. Widzicie, jeśli do pożywienia dziecka dodawać odrobinę miedzi, wstrzymuje to wzrost jego kości i dziecko staje się karzełkiem, ale jeśli truje się człowieka złotem, dusza jego będzie mała, martwa i szara jak gumowa piłeczka za pięć groszy.

Pewnego razu, mówiąc o Jegorze, Paweł powiedział:

- Wiesz, Andrzeju, najwięcej żartują ci ludzie, w których serce płacze...

Chochoł pomilczał chwilę, po czym przymrużywszy oczy odparł:

- Gdybyś miał słuszność, cała Rosja umierałaby ze śmiechu...

Znowu zjawiła się Natasza; siedziała także w więzieniu gdzieś w innym mieście, ale to jej nie zmieniło. Matka zauważyła, że przy Nataszy chochoł stawał się weselszy, sypał żartami, zaczepiał wszystkich w sposób dobroduszny, acz kpiący, co budziło w niej śmiech. Kiedy odchodziła, zaczynał smutnie gwizdać swoje nie kończące się pieśni i długo chodził po pokoju żałośnie szurając nogami.

Często przybiegała Sasza, zawsze zachmurzona i śpiesząca się dokądś i coraz bardziej kanciasta i szorstka.

Pewnego razu Paweł odprowadzając ją wyszedł do sieni i nie zamknął za sobą drzwi; matka usłyszała ich rozmowę:

- Wy będziecie nieść sztandar?

- Ja.

- Czy to postanowione?

- Tak. To mój obowiązek.

- Znowu więzienie?!

Paweł milczał.

- Czy nie moglibyście... - zaczęła i urwała.

- Co? - zapytał.

- Ustąpić komu innemu?...

- Nie! - powiedział stanowczo.

- Pomyślcie, macie taki wpływ, kochają was!... Wy i Nachodka jesteście tutaj pierwsi. Ile możecie zrobić w osadzie, pomyślcie! A przecież za to ześlą was daleko i na długo!

Matce wydało się, że w głosie dziewczyny brzmią dobrze znane jej uczucia - smutek i strach. Słowa Saszy spadały na jej serce jak wielkie krople lodowatej wody.

- Nie, już postanowiłem! - powiedział Paweł. - I nie wyrzeknę się tego

za nic.

- Nawet jeśli ja będę prosić?...

Paweł zaczął nagle mówić prędko i jakoś szczególnie surowo:

- Nie powinniście tak mówić! Wam nie wolno!

- Jestem człowiekiem! - powiedziała cicho.

- Dobrym człowiekiem - rzekł Paweł tak samo cicho, ale jakoś dziwnie, jakby zduszonym głosem. - Człowiekiem, który jest mi drogi, i dlatego... dlatego nie trzeba tak mówić...

- Żegnaj!... - powiedziała dziewczyna.

Po stuku jej obcasów matka poznała, że odeszła prędko, prawie biegła. Paweł wyszedłza nią na podwórze.

Ciężki, dławiący strach ścisnął serce matki. Nie zrozumiała, o czym mówili, ale czuła, że czeka ją cierpienie.

"Co on chce zrobić?"

Paweł wrócił razem z Andrzejem; chochoł mówił kiwając głową:

- Ach! Isaj, Isaj! Co z nim począć?

- Trzeba mu poradzić, żeby zaprzestał swoich knowań! - pochmurnie powiedział Paweł.

- Pasza, co ty chcesz zrobić? - zapytała matka spuszczając głowę.

- Kiedy? Teraz?

- Pierwszego... Pierwszego Maja.

- Aha! - zawołał Paweł i zniżył głos. - Będę niósł sztandar, pójdę z nim na czele. Za to zamkną mnie pewnie znów do więzienia.

Matkę zapiekły oczy, w ustach poczuła nieprzyjemną suchość. Paweł wziął jej rękę i pogładził.

- Zrozum, że to potrzebne!

- Ja przecież nic nie mówię! - powiedziała powoli, podnosząc głowę. Ale kiedy oczy matki napotkały jego spojrzenie, w którym błyszczał upór, pochyliła ją znowu.

Puścił jej rękę, westchnął i powiedział z wyrzutem:

- Nie martwić się powinnaś, ale cieszyć. Kiedyż będą matki, które nawet na śmierć poślą swoje dzieci z radością?...

- Hop! Hop! - mruknął chochoł. - Pojechał nasz pan zakasawszy kaftan!...

- Czy ja coś mówię? - powtórzyła matka. - Nie przeszkadzam ci przecież. A jeżeli mi ciebie żal, to dlatego, że takie jest już nasze matczyne...

Odwrócił się od niej i usłyszała jego szorstkie, ostre słowa:

- Jest miłość, która przeszkadza człowiekowi żyć...

Matka wzdrygnęła się. Lękała się, że Paweł powie jeszcze coś, co ją zaboli, i szybko mu przerwała:

- Nie trzeba, Pasza! Rozumiem, inaczej nie możesz, dla towarzyszy...

- Nie! - powiedział Paweł. - Ja dla siebie.

W drzwiach ukazał się Andrzej. Był wyższy niż drzwi i teraz, stojąc w nich jak w ramie, dziwacznie podgiął kolana, oparł się jednym ramieniem o framugę, a drugie ramię, szyję i głowę wystawił naprzód.

- Dość już tej gadaniny, mój panie! - powiedział ponuro, utkwiwszy w twarzy Pawła swoje wypukłe oczy. Był podobny do jaszczurki ukrytej w skalnej szczelinie.

Matce zebrało się na płacz. Nie chcąc, żeby syn widział jej łzy, powiedziała półgłosem:

- Ach, mój Boże! Zapomniałam...

I wyszła do sieni. Tam wetknęła głowę w kąt i dała folgę łzom swojej krzywdy. Płakała w milczeniu, bezdźwięcznie, słabnąc od łez, jak gdyby razem z nimi uciekała krew z jej serca.

Przez uchylone drzwi dochodziły do niej głuche odgłosy ich sporu.

- Zachwycasz się sobą męcząc matkę? - zapytał chochoł.

- Nie masz prawa tak mówić! - krzyknął Paweł.

- Dobry byłby ze mnie przyjaciel, gdybym milczał widząc twoje głupie, koźlęce podskoki! Czy wiesz chociaż, po coś to powiedział?

- Trzeba zawsze mówić twardo tak i nie!

- Jej?

- Wszystkim! Nie chcęani miłości, ani przyjaźni, która czepia się nóg, zatrzymuje...

- Bohater! Wytrzyj nos! Wytrzyj i idź powiedzieć to wszystko Saszeńce. Jej trzeba to było powiedzieć...

- Powiedziałem...

- Tak? Kłamiesz! Do niej mówiłeś łagodnie, do niej mówiłeś czule, nie słyszałem, ale wiem! Ale przed matką robisz bohatera!... Zrozum, koźle,

że twoje bohaterstwo nie jest warte grosza!

Własowa zaczęła prędko ścierać łzy z policzków. Przestraszyła się, że chochoł obrazi Pawła, pośpiesznie otworzyła drzwi, weszła do kuchni i drżąca jeszcze, pełna rozpaczy i strachu, powiedziała głośno:

- Ach, jak zimno! A przecie wiosna...

Zakrzątnęła się w kuchni przesuwając bez celu różne przedmioty z miejsca na miejsce i starając się zagłuszyć zniżone głosy w pokoju.

- Wszystko się zmieniło - ciągnęła jeszcze głośniej. - Ludzie stali się gorętsi, a pogoda chłodniejsza. Dawniej o tej porze było ciepło, niebo jasne, słoneczko...

W pokoju zrobiło się cicho. Zatrzymała się pośrodku kuchni, oczekując.

- Słyszałeś? - rozległo się ciche pytanie Andrzeja. - To trzeba zrozumieć, do diabła! Tu jest większe bogactwo niż w tobie.

- Napijecie się herbatki? - spytała drżącym głosem. I nie czekając na odpowiedź zawołała, żeby ukryć to drżenie:

- Cóż to tak zmarzłam!

Paweł podszedł do niej powoli. Patrzył spode łba z uśmiechem winy na drżących ustach.

- Przebacz mi, mamo! Smarkacz jeszcze ze mnie! Głupiec! - powiedział cicho.

- Nie odtrącaj mnie! - krzyknęła przytulając jego głowę do piersi. - Nie mów nic! Bóg z tobą! Twoje życie to twoja sprawa! Ale nie rań mi serca! Czy matce może nie być żal? Nie może! Wszystkich mi żal! Wszyscyście dla mnie jak rodzeni, wszyscy zasługujecie... Kto z wami będzie współczuł prócz mnie?... Idziesz, za tobą inni. Wszystko rzucili, poszli... Pasza!

W piersiach jej trzepotała wielka, gorąca myśl i uskrzydlała jej serce uczuciem natchnionej, bolesnej radości. Matka nie umiała jednak znaleźć słów i w męce swojej niemoty wywijała ręką i patrzyła w twarz syna oczyma płonącymi ostrym bólem...

- Już dobrze, mamo! Wybacz... Przecież widzę! - wyjąkał spuszczając głowę. Spojrzał na nią przelotnie i dorzucił z uśmiechem, odwracając głowę, zawstydzony, ale szczęśliwy:

- Nie zapomnę tego nigdy, daję słowo!

Odsunęła go od siebie i zaglądając do pokoju, powiedziała do Andrzeja z czułą prośbą:

- Andriusza! Nie krzyczcie na niego! Wy naturalnie jesteście starsi, ale...

Chochoł stał odwrócony do niej plecami. Nie poruszył się, tylko dziwacznie i śmiesznie zaryczał:

- Uuu!... Będę wrzeszczał na niego! I bić będę także!

Szła ku niemu powoli, z wyciągniętą ręką.

- Najlepszy mój człowieku!... - powiedziała.

Chochoł odwrócił się, spuścił głowę jak byk i ścisnąwszy za plecami ręce przeszedł obok niej do kuchni. Stamtąd odezwał się jego ponury, kpiący głos:

- Zabieraj się stąd, Paweł, żebymci głowy nie odgryzł! Nie bójcie się, mateńko, ja tylko tak żartuję! Nastawię samowar. Aha! Ależ drzewo macie... Mokre, diabła warte!

Zamilkł. Gdy matka weszła do kuchni, siedział na podłodze i dmuchał w samowar. Nie patrząc na nią zaczął znowu:

- Nie bójcie się, nie dotknę go. Jestem miękki jak parzona rzepa! I ja... Hej, ty bohaterze, nie słuchaj! - I ja go przecież kocham! Tylko nie lubię jego nowej kamizelki... Widzicie, włożył nową kamizelkę, która bardzo mu się podoba. Chodzi więc nadęty, wysuwa brzuch i rozpycha wszystkich. Popatrzcie, jaką ma kamizelkę! Kamizelka jest ładna, to prawda, ale po co się rozpychać? I tak jest dość ciasno.

Paweł uśmiechnął się i zapytał:

- Czy długo jeszcze będziesz gderał? Dałeś mi już lanie, więc dosyć chyba?

Chochoł siedział na podłodze z nogami wyciągniętymi po obu stronach samowara i przyglądał mu się pilnie. Matka stała przy drzwiach. Z łagodnym smutkiem patrzała na jego okrągły kark i zgiętą szyję. Chochoł cofnął do tyłu tułów, oparł się rękami o podłogę, spojrzał na matkę i syna zaczerwienionymi trochę oczyma i mrugając powiedział półgłosem:

- Dobrzy z was ludziska, tak!

Paweł schylił się i chwycił jego rękę.

- Nie szarp! - głucho powiedział chochoł. - Bo mnie przewrócisz!...

- Czego się wstydzicie? - odezwała się matka. - Pocałowalibyście się, objęlibyście się mocno, mocno...

- Chcesz? - zapytał Paweł.

- Czemu nie! - powiedział chochoł wstając.

Objęli się mocno i zamarli na sekundę: dwa ciała i jedna dusza płonąca gorącym uczuciem przyjaźni.

Po twarzy matki popłynęły znowu łzy, ale nie były to już ciężkie łzy smutku. Ocierając je powiedziała z zawstydzeniem:

- Lubi sobie baba popłakać. Płacze ze zmartwienia i płacze z radości.

Chochoł odsunął Pawła łagodnym ruchem i palcami wycierając oczy powiedział:

- Dosyć! Naswawoliły cielęta, czas iść na pieczeń! Ach, diabelskie drzewo! Dmuchałem, dmuchałem, zaprószyłem sobie oczy...

Paweł spuścił głowę, usiadł przy oknie i powiedział cicho:

- Takich łez nie wstyd...

Matka podeszła do niego i usiadła obok. Uczucie ciepła i dziwnej rześkości napełniło jej serce. Było jej smutno, ale przyjemnie i spokojnie.

- Ja już sprzątnę naczynia, posiedźcie sobie, mateńko - powiedział chochoł wychodząc do pokoju. - Odpocznijcie, zmęczyliśmy was...

W pokoju rozległ się jego śpiewny głos:

- Dobrze jest tak poczuć życie jak my teraz - prawdziwe, ludzkie życie!...

- Tak! - powiedział Paweł spojrzawszy na matkę.

- Wszystko stało się inne! - odezwała się. - Cierpienie inne, radość inna...

- Tak właśnie powinno być! - powiedział chochoł. - Bo rodzi się przecież nowe serce, mateńko moja miła, nowe serce rośnie. Idzie człowiek, oświetla życie płomieniem rozumu i nawołuje: hej, ludzie wszystkich krajów, łączcie się w jedną rodzinę! Na jego wołanie wszystko, cojest dobrego w sercach, łączy się w jedno wielkie serce, silne i dźwięczące jak srebrny dzwon...

Paweł podniósł rękę i chciał coś powiedzieć, ale matka ujęła ją, pociągnęła w dół i szepnęła:

- Nie przeszkadzaj mu...

- Wiecie? - powiedział chochoł stając w drzwiach. - Dużo jeszcze nacierpią się ludzie, wiele krwi z nich wycisną, ale całe moje cierpienie i krew to jeszcze bardzo niewiele za to, co jest teraz w moim sercu i w moim mózgu... Jestem już bogaty, wszystko zniosę, wszystko wycierpię,

ponieważ jest we mnie radość, której nikt i nic nie zabije! A w tej radości siła!

Pili herbatę, siedzieli przy stole do północy, rozmawiając serdecznie o życiu, o ludziach, o przyszłości.

Kiedy jakaś myśl była dla niej zrozumiała, matka wzdychała i sięgała do wspomnień ze swej przeszłości, a było to zawsze coś przytłaczającego i brutalnego, i tym kamieniem ze swego serca umacniała myśl.

Strach jej stopniał w ciepłym potoku rozmowy, czuła się teraz jak w ów dzień, kiedy ojciec powiedział jej surowo:

- Dość tego wykrzywiania gęby! Znalazł się głupiec, chce cię brać, idź! Wszystkie dziewczyny wychodzą za mąż, wszystkie baby dzieci rodzą, wszyscy rodzice przez dzieci cierpią! Cóż to, nie jesteś człowiek?

Usłyszawszy te słowa zobaczyła przed sobą nieuniknioną ścieżkę, która wiła się wokół pustej, ciemnej przestrzeni Nieunikniona konieczność pójścia tą ścieżką napełniła jej serce kamiennym spokojem. Tak było i teraz. Ale czując zbliżanie się nowego nieszczęścia, mówiła w duchu do kogoś:

"Macie, weźcie!"

To przynosiło ulgę cichemu bólowi, który drgał i śpiewał w piersi jak napięta struna.

W głębi duszy tlił się jednak słaby, ale nie gasnący płomyk nadziei, że wszystkiego jej nie zabiorą, nie wydrą, że coś zostanie...

XXIV

Z samego rana, zaledwie Paweł i Andrzej wyszli, zastukała do okna wystraszona Korsunowa i zawołała szybko:

- Isaja zabili! Chodźmy popatrzeć...

Matka wzdrygnęła się, a w głowie jej jak iskra zabłysło imię zabójcy.

- Kto? - spytała krótko, zarzucając na plecy chustkę.

- Nie siedzi tam przecie nad Isajem! Dźgnął i poszedł - odpowiedziała Maria.

Na ulicy dodała:

- Teraz znowu zaczną szperać, szukać winowajcy. Dobrze, że twoi byli w nocy w domu, mogę poświadczyć. Przechodziłam po północy, zajrzałam przez okno, wszyscyście przy stole siedzieli...

- Co ty. Mario? Czy można nawet o nich pomyśleć? - krzyknęła przerażona matka.

- A kto go zabił? Na pewno wasi! - z przekonaniem powiedziała Korsunowa. - Wszyscy wiedzą, że ich szpiegował...

Matka zatrzymała się bez tchu i przyłożyła rękę do piersi.

- A tobie co? Nie bój się! Zasłużył sobie na to! Chodźmy prędzej, bo go wywiozą!...

Matka chwiała się na nogach na myśl o Wiesowszczykowie.

"Stało się!" - myślała tępo.

Niedaleko od murów fabryki, tam gdzie niedawno spłonąłdom, stał tłum ludzi i huczał jak rój trzmieli, depcząc zgliszcza i wzbijając kurz z popiołu. Dużo było kobiet, jeszcze więcej dzieci, sklepikarze, kelnerzy z szynku, policjanci i żandarm Peltin, wysoki starzec z puszystą, srebrną brodą i medalami na piersiach.

Isaj leżał na ziemi oparty plecami o sczerniałe od ognia deski, zwiesiwszy obnażoną głowę na prawe ramię Prawa ręka była wsunięta w kieszeń spodni, palce lewej wbiły się w pulchną ziemię.

Matka spojrzała mu w twarz. Zamglone oko Isaja patrzyło na czapkę leżącą między jego rozrzuconymi, jakby zmęczonymi nogami, usta były na pół otwarte ze zdziwienia, ruda bródka sterczała w bok. Chude ciało o ostrej głowie i kościstej, piegowatej twarzy stało się po śmierci jeszcze mniejsze, jak gdyby się skurczyło. Matka westchnęła i przeżegnała się. Za życia był jej wstrętny, teraz budził w niej ciche politowanie.

- Nie ma krwi - zauważył ktoś półgłosem. - Pewnie kułakiem huknęli...

Rozległ się donośny, zły głos:

- Zamknęli pysk szpiclowi...

Żandarm drgnął i rozsuwając tłum rękami, zapytał z pogróżką:

- Kto tu się mądrzy, co?

Ludzie rozsypali się pod jego szturchańcami, niektórzy szybko uciekli. Ktoś zaśmiał się złośliwie.

Matka poszła do domu.

"Nikt go nie żałuje!" - myślała.

Przed nią niby cień stała szeroka postać Mikołaja, jego wąskie oczy patrzyły chłodno i okrutnie, a prawa ręka poruszała się wahadłowo, jakby się w nią uderzył...

Gdy syn i Andrzej przyszli na obiad, spytała ich od razu:

- No i co? Nikogo nie aresztowali za Isaja?

- Nic o tym nie słychać! - odezwał się chochoł.

Widziała, że obydwaj byli przygnębieni.

- O Mikołaju nic nie mówią? - zapytała cicho.

Surowe oczy syna zatrzymały się na jej twarzy.

- Nie mówią - powiedział wyraźnie. - I chyba nie myślą. Nie ma go. Wczoraj w południe wyjechał nad rzekę i jeszcze nie wrócił. Pytałem o niego...

- Dzięki Bogu! - odetchnęła z ulgą matka. - Dzięki Bogu!

Chochoł spojrzał na nią i opuścił głowę.

- Leży - w zamyśleniu powiedziała matka - i taką ma twarz, jakby się dziwił. Nikt go nie żałuje, nikt nie powie dobrego słowa. Mały taki, niepozorny, zupełnie jak odłamek. Odłamał się od czegoś, upadł i leży...

Przy obiedzie Paweł nagle rzucił łyżkę i zawołał:

- Nie rozumiem!

- Czego? - zapytał chochoł.

- Zabić zwierzę tylko dlatego, że trzeba jeść, jest rzeczą wstrętną. Zabić drapieżnika to zrozumiałe! Ja sam mógłbym zabić człowieka, który stał się zwierzęciem dla ludzi. Ale zabić takiego nędznego człowieczka... że też ręka nie opadnie.

Chochoł wzruszył ramionami i powiedział:

- Ten był nie mniej szkodliwy niż zwierzę. Komar wypija tylko trochę naszej krwi, a przecie zabijamy!

- No, tak! Mnie nie o to chodzi... Mówię, że...to wstrętne!

- Co robić? - odparł Andrzej znowu wzruszając ramionami.

- Mógłbyś zabić takiego? - zapytał w zamyśleniu Paweł po długiej chwili milczenia.

Chochoł popatrzył na niego swoimi okrągłymi oczyma, zerknął na matkę i ze smutkiem, ale twardo odpowiedział:

- Dla towarzyszy, dla sprawy, wszystko zrobię! I zabiję. Choćby syna.

- Oj, Andriusza! - cicho zawołała matka.

Uśmiechnął się i powiedział:

- Nie można inaczej! Takie jest życie...

- Ta-ak!... - powoli przeciągnął Paweł. - Takie jest życie...

Andrzej wstał nagle, jakby pod wpływem jakiegoś pchnięcia od wewnątrz, machnął rękami i zaczął mówić:

- Nie ma na to rady! Trzeba nienawidzić człowieka, żeby prędzej przyszedł czas, gdy będzie można jedynie zachwycać się ludźmi. Trzeba niszczyć tego, kto usiłuje zahamować bieg życia, kto sprzedaje ludzi za pieniądze, żeby kupić za nie spokój albo szacunek. Jeżeli na drodze sprawiedliwych stoi Judasz i chce ich sprzedać, byłbym sam Judaszem, gdybym go nie zgładził! Nie mam prawa? A oni, nasi panowie, mają prawo utrzymywać żołnierzy i katów, publiczne domy i więzienia, katorgę i całe to plugastwo, które chroni ich spokój i ciepło ich domowego ogniska? Czasem i ja muszę wziąć do ręki ich pałkę. Cóż robić? Wezmę ją, nie uchylę się... Oni zabijają nas dziesiątkami i setkami - to daje mi prawo podnieść rękę i uderzyć w głowę wroga, który podszedł do mnie bliżej niż inni i bardziej jest niebezpieczny dla sprawy mego życia. Takie jest życie. Idę przeciw niemu, nie chcę go. Wiem, że z ich krwi nic się nie urodzi, ich krew nie jest płodna!... Prawda rośnie wówczas, gdy nasza krew zrasza ziemię rzęsistym deszczem, ich krew jest zgniła i znika bez śladu. Wiem o tym! Ale przyjmę na siebie grzech, zabiję, jeśli będę przekonany, że trzeba! Mówię przecież tylko w swoim imieniu. Mój grzech umrze wraz ze mną, nie splami przyszłości, nie zabrudzi nikogo prócz mnie. Nikogo!

Chodził po pokoju wymachując ręką przed twarzą, jak gdyby rąbał coś w powietrzu, odcinał od siebie. Matka patrzyła na niego ze smutkiem i niepokojem, czując, że coś pękło w nim, że go coś boli. Ciemne, straszne myśli o zabójstwie opuściły ją. "Jeśli nie zabił Wiesowszczykow, to nikt z towarzyszy Pawła nie mógł tego zrobić" - myślała. Paweł opuścił głowę i słuchał chochoła, który mówił z uporem i z mocą:

- Na drodze wiodącej w przyszłość trzeba czasem iść przeciw samemu sobie. Trzeba umieć oddać wszystko, całe serce. Oddać życie, umrzeć za sprawę to łatwo! Oddaj więcej, oddaj to, co jest ci droższe niż życie, wtedy potężnie wzrośnie, co ci najdroższe - twoja prawda!

Zatrzymał się pośrodku pokoju pobladły, z półprzymkniętymi oczyma i przemówił podniósłszy rękę, jak gdyby składał uroczyste przyrzeczenie:- Wiem, przyjdzie czas, kiedy ludzie będą się sobą wzajemnie zachwycać, kiedy jeden człowiek będzie w oczach drugiego jak gwiazda. Wolni ludzie będą chodzić po ziemi, wielcy swoją wolnością. Wszyscy będą mieli otwarte serca, a serce każdego człowieka będzie czyste, wolne od

zawiści i nie będzie w nim złości. Nie będzie to już wtedy życie, ale służba człowiekowi, obraz człowieka wzniesie się wysoko - dla wolnych nie ma nieosiągalnych szczytów. Wtedy ludzie będą żyć dla prawdy, swobody i piękna i za najlepszych będzie się uważać tych, którzy szerzej obejmą sercem świat, którzy głębiej go pokochają; najlepszymi będą najbardziej wolni - w nich jest najwięcej piękna! Wielcy będą ludzie w tym życiu...

Zamilkł, wyprostował się i powiedział donośnie, całą piersią:

- Tak, dla tego życia gotów jestem na wszystko!...

Twarz mu drgnęła, z oczu popłynęły jedna za drugą duże i ciężkie łzy.

Paweł podniósł głowę i patrzył na niego blady, szeroko otwartymi oczyma, matka wstała z krzesła czując, jak rośnie i zbliża się do niej ciemny lęk.

- Co ci jest, Andrzeju? - cicho zapytał Paweł.

Chochoł potrząsnął głową, wyciągnął się jak struna i powiedział patrząc na matkę:

- Widziałem... wiem...

Wstała, szybko podeszła do niego, chwyciła go za ręce. Próbował wydrzeć prawą rękę, ale ona uczepiła się jej mocno i mówiła gorącym szeptem:

- Kochany mój! Ciszej! Najdroższy mój!...

- Poczekajcie! - głucho powiedział chochoł. - Opowiem wam, jak to było...

- Nie trzeba! - szeptała patrząc na niego oczyma pełnymi łez. - Nie trzeba, Andriusza...

Paweł podszedł i spojrzał na przyjaciela wilgotnymi oczyma. Był blady i powiedział z uśmiechem, cicho, powoli:

- Matka boi się, że to ty...

- Ja się nie boję! Nie wierzę! Gdybym nawet widziała, nie uwierzyłabym!

- Poczekajcie! - mówił nie patrząc na nich. Poruszał wciąż głową i starał się oswobodzić rękę.

- To nie ja... Ale... mogłem nie pozwolić...

- Zostaw, Andrzeju! - odezwał się Paweł. I ściskając jedną ręką rękę chochoła, położył mu drugą na ramieniu, jakby starał się powstrzymać

drżenie, które wstrząsnęło jego ogromną postacią. Chochoł pochylił ku nim głowę i zaczął mówić cichym, przerywanym głosem:

- Nie chciałem tego, wiesz o tym dobrze, Pawle. To było tak. Kiedyś ty poszedł naprzód, ja zatrzymałem się na rogu z Dragunowem. Isaj wysunął się zza węgła. Stanął z boku. Patrzy na nas, uśmiecha się jadowicie... Dragunow powiedział: "Widzisz? To on mnie tak śledzi całą noc. Obiję go". Poszedł. Myślałem, że do domu... A Isaj zbliżył się do mnie.

Chochoł westchnął.

- Nikt mnie jeszcze nie obraził tak ohydnie jak ten pies.

Matka w milczeniu pociągnęła Andrzeja za rękę ku stołowi i wreszcie udało się jej posadzić go na krześle. Sama usiadłaobok ramię przy ramieniu.

Paweł stał przed nim ponuro skubiąc brodę.

- Mówił, że znają nas wszystkich, że wszystkich nas żandarmi mają na oku i wyłowią przed majem. Nie odpowiadałem, śmiałem się, a w sercu aż kipiało. Zaczął mówić, że jestem rozumnym chłopem i nie powinienem iść tą drogą, że lepiej bym...

Zatrzymał się, wytarł twarz lewą ręką, a oczy jego błysnęły suchym blaskiem.

- Rozumiem! - powiedział Paweł.

- Że lepiej bym - powiada - poszedł na służbę prawa... Ha?

Chochoł machnął ręką i potrząsnął zaciśniętą pięścią.

- Prawa! Przeklęta jego dusza! - powiedział przez zęby. - Lepiej uderzyłby w twarz... Lżej by mi było - i jemu także, być może. Ale gdy plunął mi w serce swoją śmierdzącą śliną, nie ścierpiałem!

Andrzej kurczowo wydzierał swoją rękę z ręki Pawła i mówił jeszcze bardziej głucho, z obrzydzeniem:

- Uderzyłem go w twarz i poszedłem. Słyszę, z tyłu Dragunow mówi cicho: "Wpadłeś?" Widać stał za węglem.

Po chwili milczenia chochoł mówił dalej:

- Nie obejrzałem się, chociaż czułem i słyszałem uderzenie... Idę sobie spokojnie, jakbym żabę odtrącił nogą. Przyszedłem do fabryki, krzyczą: "Isaja zabili!" Nie wierzyłem. Ale ręka ciągnie mnie, trudno mi nią władać, nie boli, ale jakby krótsza się stała...

Spojrzał z ukosa na rękę:

- Na pewno całe życie nie zmyję teraz tego obrzydliwego piętna...

- Byle tylko serce twoje było czyste, mój drogi! - cicho przemówiła matka.

- Nie czuję się winny! Nie! - twardo powiedział chochoł. - Ale takie to wstrętne! Na co mi to...

- Nie rozumiem cię dobrze! - zdziwił się Paweł wzruszając ramionami. - Nie ty zabiłeś, a gdyby nawet...

- Bracie, wiedzieć, że zabijają, i nie przeszkodzić...

- Zupełnie tego nie rozumiem... - rzekł twardo Paweł.

I po namyśle dodał:

- To jest zrozumieć mogę, ale odczuć - nie.

Zaryczała syrena. Chochoł przechylił głowę na bok słuchając jej władczego głosu, otrząsnął się i oświadczył:

- Nie pójdę do pracy...

- Ja także - powiedział Paweł.

- Pójdę do łaźni! - uśmiechnął się Andrzej i zakrzątnąwszy się w milczeniu, pośpiesznie wyszedł, ponury.

Matka odprowadziła go współczującym spojrzeniem i zwróciła się do syna:

- Posłuchaj, Pasza! Wiem, że to grzech zabić człowieka, a nie uważam nikogo za winnego. Żal mi Isaja, taki mały się zrobił jak gwoździk. Popatrzyłam na niego, przypomniałam sobie, jak odgrażał się, że cię powiesi - i ani złości do niego, ani zadowolenia, że umarł. Po prostu żal mi go tylko. A teraz nawet i nie żal...

Zamilkła, pomyślała i uśmiechając się, ze zdziwieniem dodała:

- Panie Jezu! Słyszysz, Pasza, co ja mówię?...

Paweł zdawało się nie słyszał. Chodził po pokoju powoli, ze spuszczonągłową i pogrążony w myślach rzekł posępnym tonem:

- Takie jest życie! Widzisz, jak postawiono człowieka przeciw człowiekowi? Nie chcesz, a musisz bić! I kogo? Takiego samego wydziedziczonego człowieka, który jest jeszcze nieszczęśliwszy od ciebie, bo głupi. Policja, żandarmi, szpiedzy - wszystko to nasi wrogowie, a przecie wszyscy są takimi ludźmi jak my. I tak samo wysysają z nich krew, i tak samo nie uważają ich za ludzi. Wszystko jednakowo! A

przecież postawili ludzi jednych przeciw drugim, oślepili głupotą i strachem, związali im ręce i nogi, ścisnęli i ssą ich, dławią, biją jednych przy pomocy drugich. Zamienili ludzi w strzelby, pałki i kamienie i mówią: to państwo!...

Podszedł bliżej do matki.

- To jest przestępstwo, matko! Najpodlejszy mord milionów ludzi to mord dusz... Rozumiesz? Duszę zabijają! Widzisz różnicę między nami i nimi: człowiek uderzył i brzydzi się, wstyd mu, boli go to. Ale najważniejsze, że brzydzi się! A ci zabijają tysiącami, bez litości, bez drżenia serca, z zadowoleniem! I tylko dlatego dławią na śmierć wszystko i wszystkich, żeby ocalić srebro, złoto, marne papierki, całe to nędzne paskudztwo, które daje im władzę nad ludźmi. Pomyśl, nie siebie ochraniają mordując ludzi, wypaczając dusze ludzkie, nie dla siebie to robią, ale dla swego majątku. Nie tego strzegą, co jest w nich, ale tego, co poza nimi.

Wziął jej ręce, pochylił się, potrząsnął nimi i powiedział:

- Gdybyś odczuła całą tę obrzydliwość i haniebną zgniliznę, zrozumiałabyś naszą prawdę, zobaczyłabyś, jak jest wielka i jasna!...

Matka podniosła się wzruszona, drżąc od pragnienia, by jej serce zapaliło się wraz z sercem syna jednym płomieniem.

- Poczekaj, Pasza, poczekaj! - wyjąkała bez tchu. - Ja czuję - poczekaj!...

XXV

W sieni rozległy się czyjeś kroki. Paweł i matka dgnęli i spojrzeli po sobie.

Drzwi otworzyły się powoli i Rybin wszedł ciężkim krokiem.

- Otóż to! - powiedział podnosząc głowę i uśmiechając się. - Chłopka naszego ciągnie do wszystkiego, do wódki, do winka, do chleba białego!... Pięknie go powitajcie, nisko mu się kłaniajcie!

Odziany był w poplamiony dziegciem półkożuszek i w łapcie, za pasem miał zatknięte czarne rękawice, na głowie kosmatą czapę.

- Zdrowi jesteście? Wypuścili cię. Pawle? Jak się miewasz, Niłowna? - Uśmiechnął się szeroko ukazując białe zęby, głos jego dźwięczał bardziej miękko niż dawniej, twarz jeszcze gęściej zarosła brodą.

Matka ucieszyła się. Podeszła do niego, ścisnęła jego dużą, czarną rękę

i wdychając zdrowy, mocny zapach dziegciu mówiła:

- Ach!... Takam rada... takam rada!...

Paweł uśmiechał się oglądając Rybina:

- To ci chłop!

Rozbierając się powoli, Rybin mówił:

- Tak, znowu stałem się chłopem. Wy się na panów powoli kierujecie, a ja powracam... Ot co!

Obciągnął pasiastą koszulę, wszedł do pokoju, obrzucił go uważnym spojrzeniem ioświadczył:

- Dobytku wam nie przybyło, ale książek więcej, aha! No, powiadajcie, jak tam sprawy?

Usiadł rozstawiwszy szeroko nogi i oparłszy się dłońmi o kolana, obmacywał pytająco Pawła swymi ciemnymi oczyma, uśmiechał się dobrodusznie i czekał na odpowiedź.

- Sprawy idą doskonale - odpowiedział Paweł.

- Orzemy i siejemy, chwalić się nie umiemy, a urodzaj zbierzemy, z żyta piwko zwarzymy, pokotem się położymy, tak! - żartował Rybin.

- Jak się wam żyje, Michale Iwanowiczu? - zapytał Paweł siadając naprzeciw niego.

- Niczego sobie. Dobrze. Zatrzymałem się w Jegildiejewie, słyszeliście o takiej wsi? Dobra wieś. Dwa jarmarki w roku, mieszkańców więcej niż dwa tysiące - kiepscy ludzie! Swojej ziemi nie mają, na dzierżawach siedzą - marna ziemia. Poszedłem na wyrobnika, pracuję u takiego pasożyta, jest ich tam jak much na padlinie. Robimy dziegieć i wypalamy węgiel. Płacą mi cztery razy mniej niż tutaj, a grzbiet zginam dwa razy więcej. Ot co! Siedmiu nas pracuje u niego. Niczego sobie chłopaki, młodzi, z tamtych stron oprócz mnie - wszyscy umieją czytać. Jest tam taki Jefim, ale gorączka, że aż bieda z nim.

- Rozmawiacie z nimi? - z ożywieniem zapytał Paweł.

- Ano, nie milczę. Zabrałem z sobą wszystkie tutejsze ulotki - trzydzieści cztery. Ale najwięcej Biblii używam. Stamtąd jest co brać. Książka gruba, rządowa, drukował synod, można jej wierzyć...

Mrugnął do Pawła i ciągnął dalej z uśmiechem:

- Tylko że mało tego. Ja do ciebie po książki. Jesteśmy tu we dwóch, tego Jefima wziąłem ze sobą. Wieźliśmy dziegieć, okrążyliśmy nieco i

zajechaliśmy do ciebie! Daj mi książek, póki Jefim nie przyjdzie. Po co ma za dużo wiedzieć...

Matka patrzyła na Rybina i wydawało się jej, że razem z marynarką zdjął z siebie jeszcze coś. Nie był już tak stateczny jak dawniej i oczy jego patrzyły chytrzej.

- Mamo - powiedział Paweł - idźcie i przynieście książek. Tam wiedzą, co dać. Powiedzcie, że dla wsi.

- Dobrze! - odpowiedziała matka. - Jak tylko woda zagotuje się w samowarze, zaraz skoczę.

- I ty zabrałaś się do tych spraw, Niłowna? - z uśmiechem zapytał Rybin. - Aha! Skorych do książek nam tam nie brak. Nauczyciel zachęca, mówią, że dobry z niego chłopak, chociaż ma popa w rodzinie. Jest też nauczycielka o siedem wiorst. Ale do zakazanych książek się nie biorą, prawomyślni ludzie, boją się. Mnie zaś trzeba zakazanych, mocnych książek, a pójdą one na ich rachunek... Jeśli naczelnik policji albo pop zobaczą, że to zakazana książka, zamkną nauczycieli. A ja na boczku będę bezpieczny.

I zadowolony ze swego sprytu wesoło wyszczerzył zęby.

"Widzicie go! - pomyślała matka. - Wygląda na niedźwiedzia, a żyje jak lis..."

- Jak myślicie?- zapytał Paweł. - Jeżeli zaczną podejrzewać nauczycieli, że rozdają zakazane książki, zamkną ich za to czy nie?

- Zamkną, a bo co? - zapytał Rybin.

- Wyście dawali książki, a nie oni, wyście powinni iść do więzienia...

- Dziwak z ciebie! - uśmiechnął się Rybin uderzając się ręką po kolanie. - Kto pomyśli, że to ja? Czy prosty chłop zajmuje się takimi sprawami? Widziane to rzeczy? Książki to sprawy panów i oni będą za nie odpowiadać...

Matka czuła, że Paweł nie rozumie Rybina, i widziała, że przymrużył oczy, a więc gniewa się. Rzekła ostrożnie i miękko:

- Michał Iwanowicz chciałby sam pracować, a niechaj odpowiadają inni...

- Otóż to właśnie! - potwierdził Rybin gładząc brodę - Do czasu.

- Mamo! - zwrócił się do niej sucho Paweł. - Gdyby ktoś z naszych, na przykład Andrzej, zrobił coś na swój rachunek, a mnie zamknięto by w więzieniu, co byś na to powiedziała?

Matka drgnęła, spojrzała ze zdziwieniem na syna i rzekła kręcąc przecząco głową:

- Czy można tak wobec towarzysza postąpić?

- Aha-a! - przeciągnął Rybin. - Zrozumiałem cię, Pawle.

Mrugnął kpiąco do matki:

- To, matko, delikatna sprawa...

I znowu zaczął Pawła pouczać:

- Zielono masz jeszcze w głowie, bracie! W tajnej pracy nie ma uczciwości. Zrozum, po pierwsze, zamkną tego chłopca, u którego znajdą książkę, a nie nauczycieli - to raz. Po drugie, chociaż nauczyciele dają dozwolone książki, sens ich jest taki sam jak w zakazanych, tylko słowa inne i prawdy mniej. Więc chcą tego samego co ja, tylko idą polną dróżką, a ja szerokim gościńcem. Wobec władz jesteśmy jednakowo winni, nieprawda? A po trzecie, oni mnie, bracie, nie obchodzą - pieszy konnemu nie towarzysz. Z chłopem może bym tak nie postąpił. Ale z nimi? On jest synem popa, ona - córką obszarnika. Po co buntują ludzi - nie wiem. Ja, chłop, nie znam ich pańskich myśli. Wiem, co sam robię, ale nie wiem, czego oni chcą. Przez tysiąc lat byli panami, z chłopa zdzierali skórę, aż tu nagle przebudzili się i dalej chłopu oczy przecierać. Ja, bracie, bajek nie lubię, a to coś w rodzaju bajki. Dla mnie wszyscy panowie są daleko. Jedziesz zimą polem, przed tobą coś żywego miga, a co to? Wilk, lis czy pies? Nie widzę, Daleko.

Matka spojrzała na syna. Twarz miał smutną.

Oczy Rybina lśniły ciemnym blaskiem. Patrzył na Pawła zadowolony z siebie i rozczesując w podnieceniu brodę palcami, mówił:

- Na grzeczności nie mam czasu, życie jest surowe. Psiarnia to nie owczarnia, każde stado po swojemu beczy...

- Są panowie - odezwała się matka przypomniawszy sobie znajome twarze - którzy zabijają się dla narodu,całe życie męczą się w więzieniach...

- Z nimi inny rachunek i inny szacunek - powiedział Rybin. - Chłop bogaci się, chce na pana wyjść, pan biednieje - do chłopa idzie. Choćbyś nie chciał, dusza będzie czysta, kiedy kabza pusta. Pamiętasz, Pawle, tłumaczyłeś mi, że jak kto żyje, tak i myśli, i że gdy robotnik mówi - tak, to pan powinien powiedzieć - nie, a jeśli robotnik mówi - nie, to pan siłą rzeczy musi krzyczeć - tak! Tak więc chłop i pan mają różne natury. Ma co chłop w kałdun pchać, pan nie może w nocy spać. Oczywiście,

wszędzie się trafiają łajdacy i wszystkich chłopów nie będę bronił...

Wstał, ciemny i silny, twarz jego zgasła, broda drgnęła, jakby niedosłyszalnie zgrzytnął zębami, i ciągnął dalej zniżonym głosem:

- Wałęsałem się po fabrykach pięć lat, odwykłem od wsi, ot co! Przyszedłem tam, popatrzyłem, widzę, że nie mogę tak żyć! Rozumiesz? Nie mogę! Wy tutaj takich krzywd nie widzicie. A tam głód za człowiekiem jak cień pełza i żadnej nadziei na chleb, żadnej! Głód zżarł dusze, starł oblicza ludzkie, ludzie nie żyją, ale gniją w niesłychanej nędzy... A wokoło jak kruki podpatrują ci, co są u władzy, czy nie ma gdzie zbędnego kęska. Zobaczą, wydrą i w pysk dadzą...

Rybin obejrzał się i pochylił ku Pawłowi opierając się ręką o stół.

- Aż mnie zemdliło, jak znowu spojrzałem na to życie. Widzę, że nie wytrzymam! Ale przemogłem się. Nie, myślę sobie, nie błaznuj chłopie! Zostanę! Chleba wam nie zdobędę, ale nawarzę kaszy. Nawarzę! Niosę w sobie gniew za ludzi i na ludzi. Jak nóż, wbiła mi się w serce krzywda ludzka.

Pot wystąpił mu na czoło, zbliżył się powoli do Pawła i położył mu rękę na ramieniu. Ręka jego drżała.

- Pomóż mi! Daj mi książek, ale takich, żeby człowiek przeczytawszy je nie mógł znaleźć już spokoju. Jeża pod czaszkę trzeba mu wsadzić, kolącego jeża! Powiedz swoim miastowym, którzy dla was piszą, że i dla wsi powinni pisać. Niech walą tak, żeby wieś jak warem oblało, żeby naród na śmierć poszedł!

Podniósł rękę i wymawiając każde słowo oddzielnie, powiedział głucho:

- Śmiercią pokonaj śmierć! Umrzyj, żeby ludzie zmartwychwstali. I niech umrą tysiące, żeby zmartwychwstały nieprzeliczone tłumy ludzi na całej ziemi, ot co! Umrzeć jest łatwo, ale żeby zmartwychwstali, żeby podnieśli się ludzie!

Matka wniosła samowar spoglądając z ukosa na Rybina. Jego ciężkie i mocne słowa przygniatały ją. Było w nim coś, co przypominało jej męża: tamten tak samo szczerzył zęby, poruszał rękami, zakasywał rękawy. Była w nim taka sama niecierpliwa złość. Niecierpliwa, ale niema. Ten mówił i był mniej straszny.

- Dobrze! - powiedział Paweł kiwnąwszy głową. - Dawajcie materiał, będziemydrukować wam gazetę...

Matka popatrzyła z uśmiechem na syna, potrząsnęła głową, ubrała się

w milczeniu i wyszła z domu.

- Rób! Wszystkiego dostarczymy! Piszcie prościej, żeby cielęta zrozumiały! - wołał Rybin.

W kuchni otworzyły się drzwi. Ktoś wszedł.

- To Jefim! - powiedział Rybin zaglądając do kuchni. - Chodź tu, Jefimie!

- Oto Jefim, a to Paweł, mówiłem ci o nim.

Przed Pawłem stał jasnowłosy, barczysty chłopak w krótkim kożuszku, zgrabny i zapewne bardzo silny. Trzymał czapkę w rękach i patrzył na niego spode łba szarymi oczyma.

- Dobrego zdrowia - powiedział ochrypłym głosem i uścisnąwszy ręką Pawła, obiema rękami przygładził proste włosy. Obejrzał pokój i natychmiast, jak gdyby się skradając, podszedł powoli do półki z książkami.

- Zobaczył! - rzekł Rybin i mrugnął na Pawła. Jefim odwrócił się, spojrzał na niego i oglądając książki mówił:

- Ile tu u was do czytania! A czytać pewnie nie ma kiedy. Na wsi jest więcej na to czasu...

- Ale ochoty mniej? - zapytał Paweł.

- Dlaczego? I ochota się znajdzie! - odpowiedział chłopak pocierając podbródek. - Ludziom zaczęło się coś we łbach ruszać. "Geologia" - co to?

Paweł objaśnił.

- Nam to na nic! - powiedział chłopak odstawiając książkę na półkę.

Rybin westchnął głośno i rzekł:

- Chłopa nie obchodzi, skąd się ziemia wzięła, ale jak ją podzielono, jak ją panowie chłopom spod nóg wyrwali. Stoi czy wierci się - wszystko jedno. Powieś ją sobie nawet na sznurku, byle dawała jeść; przybij gwoździem, byle karmiła ludzi!...

- "Historia niewolnictwa" - przeczytał znowu Jefim i zapytał Pawła:

- To o nas?

- Jest i o pańszczyźnie - powiedział Paweł dając mu inną książkę. Jefim wziął ją, chwilę obracał w rękach i odłożywszy na bok, powiedział spokojnie:

- To już minęło!

- Macie nadział? - zapytał Paweł.

- Mamy! Jest nas trzech braci, a nadziału cztery dziesięciny. Piasek. Do czyszczenia miedzi i owszem, ale pod uprawę na nic!...

Milczał chwilę, a potem ciągnął dalej:

- Uwolniłem się od ziemi. Na co mi ona? Karmić nie karmi, a ręce wiąże. Już czwarty rok po najmach chodzę. A jesienią do wojska mam iść. Wujko Michał powiada: "Nie idź! Teraz - powiada - żołnierzy na naród pchają..." Ale ja myślę iść. Wojsko i za Stieńki Razina na naród szło, i za Pugaczowa. Czas z tym skończyć. A po waszemu jak? - zapytał patrząc z uwagą na Pawła.

- Czas! - odpowiedział z uśmiechem Paweł. - Tylko że trudno! Trzeba wiedzieć, co mówić żołnierzom i jak...

- Nauczymy się! - powiedział Jefim.

- Jeżeli złapią was na tym, mogą rozstrzelać - dokończył Paweł i popatrzył z ciekawością na Jefima.- Nie oszczędzą - spokojnie zgodził się chłopak i zaczął znowu przeglądać książki.

- Pij herbatę, Jefim, trzeba się już zbierać! - zauważył Rybin.

- Zaraz! - odrzekł chłopak. I zapytał znowu: - Rewolucja to bunt?

Przyszedł Andrzej, czerwony, zgrzany i ponury. W milczeniu ścisnął rękę Jefima, usiadł obok Rybina, przyjrzał mu się i uśmiechnął...

- Cóż, niewesoło ci z oczu patrzy? - zapytał Rybin i uderzył go ręką po kolanie.

- Tak jakoś...

- Także robotnik? - zapytał Jefim wskazując głową na Andrzeja.

- Tak! - odrzekł Andrzej. - A bo co?

- Pierwszy raz widzi fabrycznych! - wyjaśnił Rybin. - "Szczególni - powiada - ludzie..."

- Dlaczego? - zapytał Paweł.

Jefim uważnie obejrzał Andrzeja i odpowiedział:

- Kości macie ostre. Chłop ma kość okrąglejszą...

- Chłop mocniej na nogach stoi - dorzucił Rybin. - Czuje pod sobą ziemię. Choć nie ma ziemi, ale czuje - ziemia! A fabryczny - niby ptak: nie ma ojcowizny, nie ma domu, dziś tu, jutro tam. Jego nawet baba do miejsca nie przywiąże, zdarzy się co - żegnaj, miła, pal cię licho! I tyle go widzieli. A chłop, nie ruszając się z miejsca, chce, żeby koło niego było lepiej. O, matka przyszła.

Jefim podszedł do Pawła i zapytał:

- Może dacie mi jakąś książkę?

- Proszę bardzo! - chętnie zgodził się Paweł.

Oczy chłopca zapaliły się pożądliwie:

- Ja zwrócę - powiedział pośpiesznie. - Nasi tu blisko dziegieć wożą, to oddadzą.

Rybin, już gotów, ściągnął mocno pas i powiedział do Jefima:

- Czas jechać.

- Ano, poczytam sobie! - zawołał Jefim wskazując na książki i uśmiechając się szeroko.

Kiedy wyszli, Paweł zwrócił się do Andrzeja i zawołał z ożywieniem:

- Widziałeś?...

- Ta-ak! - przeciągnął chochoł. - Są jak chmury...

- A Michał? - wykrzyknęła matka. - Jakby nigdy nie był w fabryce. Jaki chłop się z niego zrobił! A straszny!

- Szkoda, że cię nie było! - powiedział Paweł do Andrzeja, który siedząc przy stole patrzył pochmurnie na swoją szklankę herbaty. - Zobaczyłbyś, co się kryje w sercu ludzkim, ciągle o sercu mówisz. Tu Rybin tak zagadał, że mi dech zaparło. Nawet nie mogłem mu przeczyć. Ileż w nim nieufności do ludzi i jak ich nisko ceni!... Prawdę mówi matka: straszną siłę ma w sobie ten człowiek!...

- Widziałem - ponuro powiedział Andrzej. - Zatruli ludzi. Gdy powstaną, zetrą wszystko na proch! Chcą nagiej ziemi - i ogołocą ją, i wszystko zniszczą!

Mówił powoli i było widać, że myśli o czymś innym. Matka dotknęła go ostrożnie.

- Otrząśnij się, Andriusza!

- Poczekajcie, mateńko, poczekajcie! - poprosił cichoi łagodnie.

Nagle ożywił się i uderzył ręką w stół.

- Tak, Pawle, chłop ogołoci ziemię, kiedy powstanie! Jak po dżumie spali wszystko, żeby zniszczyć ślady swego poniżenia.

- A potem stanie nam na drodze! - cicho zauważył Paweł.

- Nasza rzecz nie dopuścić do tego! Zatrzymać go, Pawle, oto nasze zadanie! Jesteśmy mu najbliżsi ze wszystkich. Uwierzy nam, pójdzie za nami!

- Wiesz, Rybin chciałby, żebyśmy wydawali gazetę dla wsi! - powiedział Paweł.

- Bo trzeba!

Paweł uśmiechnął się i dodał:

- Żałuję, że nie pogadałem sobie z nim.

Chochoł pocierając głowę zauważył spokojnie:

- Jeszcze pogadamy. Graj na swojej dudce - komu nogi w ziemię nie wrosły, ten będzie tańczył w takt twojej muzyki. Rybin powiedział prawdę - my nie czujemy pod sobą ziemi i nie powinniśmy jej czuć, bo naszym zadaniem jest ją rozkołysać. Poruszymy - i ludzie odezwą się, poruszymy drugi raz i trzeci...

Matka uśmiechnęła się i powiedziała:

- Dla ciebie, Andriusza, wszystko jest proste!

- No tak. Proste! Jak życie!

Po chwili milczenia dodał:

- Pójdę w pole, pochodzę...

- Po łaźni? Wietrzno, przewieje cię! - ostrzegła matka.

- Właśnie tego mi trzeba - odpowiedział.

- Uważaj, przeziębisz się! - łagodnie odezwał się Paweł. - Lepiej się połóż!

- Nie, pójdę!

Ubrał się w milczeniu i wyszedł...

- Ciężko mu! - zauważyła matka wzdychając.

- Wiesz co? - powiedział Paweł. - Dobrześ zrobiła, że zaczęłaś mu mówić "ty"!

Spojrzała na niego ze zdziwieniem i odparła:

- Nie spostrzegłam nawet, jak się to stało. Jest mi teraz tak bliski, że nawet wypowiedzieć tego nie potrafię!

- Dobre masz serce, matko.

- Żebym tylko mogła tobie, wszystkim wam... jakoś pomóc! Gdybym umiała!

- Nie bój się, potrafisz...

Zaśmiała się cicho i powiedziała:

- A właśnie - nie bać się nie potrafię!

- Dobrze już, mamo! Nie mówmy o tym! Wiedz tylko, że ci gorąco, gorąco dziękuję!

Poszła do kuchni, żeby nie niepokoić go swoimi łzami.

Chochoł wrócił późnym wieczorem bardzo zmęczony i natychmiast położył się spać.

- Myślę, że z dziesięć wiorst zrobiłem...

- Pomogło? - zapytał Paweł.

- Nie przeszkadzaj, będę spał!

I zamilkł, jakby umarł.

Niedługo potem przyszedł Wiesowszczykow, obdarty, brudny i niezadowolony jak zawsze.

- Nie słyszałeś, kto Isaja zabił? - zapytał Pawła niezdarnie chodząc po pokoju.

- Nie! - odpowiedział krótko Paweł.

- Znalazł się człowiek, nie brzydził się. A ja wciąż się zbierałem zakatrupić go. Dla mnie to była robota, doprawdy!

- Przestań, Mikołaju, nie mów takich rzeczy - przyjaźnie powiedział Paweł.

- Bo rzeczywiście! - podchwyciła łagodnie matka. - Serce miękkie, a ryczy jak zwierz. Po co to?

W tej chwilibyło jej przyjemnie, że widzi Mikołaja, i nawet jego dziobata twarz wydała jej się ładniejsza.

- Nie nadaję się do niczego prócz takich spraw! - rzekł Mikołaj wzruszając ramionami. - Myślę sobie, gdzie moje miejsce? Nie ma dla mnie miejsca! Trzeba mówić z ludźmi, a ja nie umiem! Widzę wszystko, czuję wszystkie ludzkie krzywdy, a powiedzieć nie mogę! Niema dusza.

Podszedł do Pawła ze spuszczoną głową i dłubiąc palcem po stole powiedział jakoś dziecinnie i żałośnie, inaczej niż zwykle:

- Dajcie mi jakąś ciężką pracę, bracia! Nie mogę tak żyć bez sensu! Wy wszyscy pracujecie dla sprawy. Widzę, że ona rośnie, a ja na uboczu! Wożę belki i deski. Czy można po to żyć? Dajcie mi jakąś ciężką pracę!

Paweł wziął go za rękę i przyciągnął do siebie:

- Damy!

Zza kotary rozległ się głos Andrzeja:

- Nauczę cię, Mikołaju, składać litery i będziesz naszym zecerem,

dobrze?

Mikołaj podszedł do niego mówiąc:

- Jeżeli nauczysz, podaruję ci za to nóż...

- Idź do diabła z nożem! - krzyknął Andrzej i roześmiał się.

- Dobry nóż! - nalegał Mikołaj.

Paweł roześmiał się także.

Mikołaj zatrzymał się pośrodku pokoju i zapytał:

- Czy to wy ze mnie?

- Aha! - odpowiedział chochoł zeskakując z łóżka. - Wiecie co? Chodźmy przejść się w pole! Noc taka ładna, księżycowa. Idziemy?

- Dobrze! - powiedział Paweł.

- I ja pójdę! - oznajmił Mikołaj. - Lubię, chochoł, kiedy się śmiejesz...

- A ja - kiedy ty podarki obiecujesz! - odpowiedział Andrzej uśmiechając się.

Gdy ubierał się w kuchni, matka powiedziała gderliwie:

- Ubierz się cieplej.

A gdy wszyscy trzej wyszli, popatrzyła na nich przez okno, potem podniosła oczy na ikonę i wyszeptała cicho:

- Boże! pomóż im!...

XXVI

Dnie biegły jeden za drugim tak szybko, że matka nie miała kiedy myśleć o Pierwszym Maja. Tylko nocą, gdy zmęczona hałaśliwą i pełną niepokoju krzątaniną dnia kładła się do łóżka, czuła w sercu głuchy, tępy ból.

"Żeby już prędzej!..."

O świcie ryczała fabryczna syrena, syn i Andrzej szybko pili herbatę, przegryzali czymś i odchodzili zostawiając matce dziesiątki poleceń. Cały dzień kręciła się jak wiewiórka w kole, gotowała obiad, liliową galaretę do proklamacyj i klej do nich. Przychodzili jacyś ludzie, wsuwali jej karteczki, które należało wręczyć Pawłowi, i znikali zarażając ją swym podnieceniem.

Odezwy, wzywające robotników do obchodzenia Pierwszego Maja, naklejano prawie każdej nocy na płotach. Ukazywały się nawet na

drzwiach komendy policji i codziennie znajdowano je w fabryce. Rankiem policjanci chodzili po osadzie i klnąc zrywali i zeskrobywali liliowe papierki z płotów, a w porze obiadowej karteczki znowu fruwały po ulicy, pędzone przez wiatr pod nogi przechodniów. Z miasta przysłano wywiadowców, którzy stojąc na rogach ulicobmacywali oczyma robotników, idących wesoło i żwawo z fabryki na obiad i z powrotem. Wszystkich bawiła bezsilność policji i nawet starsi robotnicy mówili do siebie z uśmiechem:

- To ci wyprawiają, co?

Wszędzie zbierały się grupki ludzi debatując nad poruszającym serca wezwaniem. Życie kipiało i było tej wiosny ciekawsze dla wszystkich i wszystkim przynosiło coś nowego. Jednym - jeszcze jeden powód do gniewu, złości i wymyślań na buntowników, drugim - nieokreślony lęk i nadzieję, jeszcze innym - tych było najmniej - wielką radość płynącą ze świadomości, że oni są tą siłą, która budzi wszystkich.

Paweł i Andrzej prawie nie spali po nocach, zjawiali się w domu tuż przed gwizdkiem syreny, obaj zmęczeni, ochrypli i bladzi. Matka wiedziała, że urządzają zebrania w lesie, na bagnach. Wiedziała też, że wokół osady myszkują podjazdy konnej policji, pełzają szpicle, chwytają i obszukują robotników, rozganiają grupy i od czasu do czasu aresztują tego lub owego. Rozumiała, że jej syna i Andrzeja mogą również aresztować każdej nocy i prawie pragnęła tego - wydawało się jej, że tak byłoby lepiej dla nich.

Sprawa zabójstwa kontrolera jakoś dziwnie przycichła. Przez dwa dni miejscowa policja wypytywała ludzi i przesłuchawszy dziesięciu przestała się interesować zabójstwem.

Maria Korsunowa powiedziała w rozmowie z matką - jej słowa wyrażały opinię policji, z którą, jak ze wszystkimi, żyła w przyjaźni:

- Czy tu można znaleźć winnego? W ciągu ranka ze stu ludzi widziało Isaja, a dziewięćdziesięciu, jeśli nie więcej, mogło go zdzielić w łeb! Przez siedem lat dosyć wszystkim nadokuczał.

Andrzej zmienił się bardzo. Twarz mu wychudła, ciężkie powieki opadły na wypukłe oczy zakrywając je do połowy, cienkie zmarszczki przecięły twarz od nozdrzy do kątów ust. Mniej teraz mówił o rzeczach i sprawach zwykłych, a coraz częściej wybuchał i wpadając w upajający wszystkich zachwyt mówił o przyszłości, o pięknym i promiennym święcie tryumfu wolności i rozumu.

Kiedy sprawa śmierci Isaja ucichła, powiedział z obrzydzeniem, uśmiechając się smutno:

- Nie tylko lud, ale nawet ci ludzie, którymi nas szczują jak psami, nie są dla nich cenni. Nie żal im wiernego Judasza, ale srebrników...

- Dość już o tym, Andrzeju! - twardo powiedział Paweł. A matka dorzuciła cicho:

- Trącili purchawkę i rozsypała się!

- Sprawiedliwe to, ale nie pocieszające!... - ponuro rzekł chochoł.

Często powtarzał te słowa i w jego ustach nabierały one jakiegoś osobliwego, ogólnego, pełnego goryczy sensu.

Nadszedł dzień Pierwszy Maja.

Syrena zahuczała rozkazująco i władczo. Matka, która nie usnęła w nocy ani na minutę, wyskoczyła z łóżka, wsypała żaru do przygotowanego wieczorem samowaru i chciała jak zawsze zastukać do drzwi syna i Andrzeja, ale zastanowiła się, machnęła ręką i siadła pod oknem, przyłożywszy rękę do twarzy, jakby bolały ją zęby

Po bladobłękitnym niebie niby wielkie ptaki, przestraszonegłośnym wyciem pary, płynęło stado białych i różowych, lekkich obłoków. Matka patrzyła na nie i wsłuchiwała się w siebie. Głowę miała ciężką, oczy piekły ją po bezsennej nocy i były suche. Ale dziwny spokój panował w jej piersi. Serce biło równo, myślała o zwykłych, codziennych sprawach...

"Za wcześnie nastawiłam samowar, wykipi! Niech sobie dłużej dziś pośpią. Zmęczeni obydwaj..."

Do okna, wesoło igrając, zaglądał młodziutki promień słońca. Nadstawiła rękę i kiedy legł na skórze jej dłoni, pogładziła go drugą ręką, uśmiechając się łagodnie, w zamyśleniu. Potem wstała, wyjęła rurę z samowara, umyła się i zaczęła się modlić żegnając się gorliwie i bezgłośnie poruszając wargami. Twarz jej rozjaśniła się, a prawa brew to podnosiła się powoli w górę, to opadała nagle...

Drugi raz syrena zawyła ciszej, już nie tak pewnie, drżącym, niskim i wilgotnym głosem. Matce wydało się, że dzisiaj nawołuje dłużej niż zwykle.

W pokoju rozległ się jasny i donośny głos chochoła:

- Paweł! Słyszysz?

Któryś z nich klasnął bosymi nogami o podłogę, któryś ziewnął.

- Samowar gotowy! - zawołała matka.

- Wstajemy! - odpowiedział wesoło Paweł.

- Słońce wschodzi! - mówił Andrzej. - I biegną chmurki Niepotrzebne dzisiaj te chmurki...

Wszedł do kuchni potargany, zmięty od snu, ale wesoły.

- Dzień dobry, mateńko! Jak spaliście?

Matka podeszła do niego i powiedziała cicho:

- Andriusza, idź obok niego!

- Ależ oczywiście! - szepnął Andrzej. - Dopóki jesteśmy razem, będziemy zawsze szli obok siebie, wiedzcie o tym!

- O czym tak szepczecie? - zapytał Paweł.

- O niczym, Pasza!

- Mateńka mówi mi: "Myj się lepiej - panny będą na ciebie patrzeć!" - odpowiedział chochoł wychodząc do sieni, żeby się umyć.

- Niech zrzuci kajdany, niech zerwie się lud... - cicho zanucił Paweł.

Dzień był coraz jaśniejszy, obłoki odpływały pędzone przez wiatr. Matka nakrywała do herbaty i kiwając głową, myślała o tym, jakie to wszystko jest dziwne: żartują obaj i uśmiechają się tego ranka, a kto wie, co ich czeka w południe. Ona też jest spokojna i nie wiadomo dlaczego prawie radosna.

Herbatę pili długo, starając się skrócić oczekiwanie. Paweł, jak zwykle, powoli i starannie mieszał cukier w szklance, dokładnie posypał solą kawałek chleba, przylepkę, którą bardzo lubił. Andrzej poruszał pod stołem nogami - nigdy nie mógł od razu ustawić wygodnie nóg - i patrząc, jak po suficie i ścianie biega odbity w szklance promień słońca, opowiadał:

- Kiedy byłem dziesięcioletnim chłopcem, zachciało mi się złapać słońce szklanką. Wziąłem więc szklankę, podkradłem się i bęc w ścianę! Rękę sobie rozciąłem i zbili mnie za to. Potem wyszedłem na dwór, zobaczyłem słońce w kałuży i dalej deptać je nogami. Obryzgałem się cały błotem, znowu mnie zbili... Co miałem robić? Zacząłemkrzyczeć do słońca: "Nie boli mnie, ty rudy diable! Nie boli mnie!" I pokazywałem mu ciągle język. To mnie pocieszyło.

- Dlaczego wydało ci się rude? - zapytał śmiejąc się Paweł.

- A bo naprzeciw nas mieszkał kowal, czerwony taki na pysku i z rudą brodą. Wesoły, dobry chłop. Więc słońce było według mnie podobne do niego...

Matka nie wytrzymała i powiedziała:

- Lepiej byście pomówili o tym, jak pójdziecie!

- Mówić o tym, co postanowione, to tylko gmatwać sprawę! - łagodnie rzekł Andrzej. - Jeżeli nas wszystkich zabiorą, mateńko, przyjdzie do was Mikołaj Iwanowicz i powie, co robić.

- Dobrze - powiedziała westchnąwszy matka.

- Tak bym już chciał wyjść na ulicę! - rzekł w zamyśleniu Paweł.

- Nie, posiedź jeszcze w domu! - sprzeciwił się Andrzej. - Po co masz bez potrzeby leźć policji w oczy? I tak cię już dobrze znają!

Przyleciał Fiedia Mazin, cały promieniejący, z czerwonymi plamami na policzkach, pełen radosnego drżenia, i rozegnał nudę oczekiwania.

- Zaczęło się! - wołał. - Ruszyli się ludzie! Lezą na ulicę, a gęby mają wszyscy jak topory. U wrót fabryki Wiesowszczykow, Wasia Gusiew i Samojłow stali cały czas i przemawiali. Mnóstwo ludzi zawrócili do domu. Chodźmy! Już pora! Dziesiąta godzina!

- Pójdę! - stanowczo powiedział Paweł.

- Zobaczycie - obiecywał Fiedia - po obiedzie stanie cała fabryka!

I pognał dalej.

- Pali się jak woskowa świeczka na wietrze! - odprowadziła go cichymi słowami matka; wstała, wyszła do kuchni i zaczęła się ubierać.

- Dokąd idziecie, mateńko?

- Z wami! - odpowiedziała.

Andrzej spojrzał na Pawła szarpiąc wąsy. Paweł szybkim gestem poprawił włosy i podszedł do niej:

- Ja ci, mamo, nic nie powiem... I ty mnie nic nie mów! Dobrze?

- Dobrze, dobrze... - szepnęła. - Bóg z wami!

XXVII

Gdy wyszła na ulicę i usłyszała unoszący się w powietrzu trwożny, wyczekujący gwar ludzkich głosów, gdy zobaczyła w oknach domów, przed bramami grupy ludzi odprowadzające jej syna i Andrzeja ciekawymi spojrzeniami, przed oczyma jej zakołysała się mglista plama o zmiennych barwach, to przezroczystozielona, to znów mętnoszara...

Witano się z nimi i w powitaniach tych było coś szczególnego. Łowiła

uchem niegłośne uwagi:

- Idą przywódcy...

- Nie wiemy, kto przewodzi...

- Przecież nie mówię nic złego...

W innym miejscu, na podwórzu, ktoś krzyczał z rozdrażnieniem:

- Wyłapie ich policja i przepadną!...

- Już ich łapała...

Zawodzący, przestraszony głos kobiecy wyskakiwał z okna na ulicę:

- Opamiętaj się! Coś ty kawaler czy co?

Gdy przechodzili obok domu beznogiego Zosimowa, który dostawał od fabryki za swoje kalectwo stałą miesięczną zapomogę, Zosimow wysunął głowę przez okno i krzyknął:

- Paweł! Ukręcą cigłowę, ty łajdaku, za twoje sprawki! Doczekasz się!

Matka wzdrygnęła się i zatrzymała. Ten okrzyk obudził w jej sercu ostrą złość. Spojrzała na obrzmiałą, grubą twarz kaleki; schował głowę wymyślając. Wówczas przyśpieszyła kroku, dogoniła syna i szła dalej starając się nie pozostać w tyle.

Paweł i Andrzej zdawali się nie dostrzegać niczego. Nie słyszeli biegnących za nimi okrzyków, szli spokojnie nie śpiesząc się. Zatrzymał ich Mironow, człowiek niemłody już, skromny i szanowany przez wszystkich za swój uczciwy i czysty tryb życia.

- Wy także nie pracujecie, Daniło Iwanowiczu? - zapytał Paweł.

- Żona tuż przed rozwiązaniem. No i dzień taki - niespokojny... - wyjaśnił Mironow, uważnie przyglądając się kolegom, i przyciszonym głodem zapytał:

- Chłopcy, podobno chcecie zrobić awanturę dyrektorowi, szyby mu wybić?

- Czyśmy pijani? - zawołał Paweł.

- Przejdziemy tylko przez ulicę ze sztandarami i pieśni będziemy śpiewać! - objaśnił chochoł. - Posłuchajcie naszych pieśni, w nich jest nasza wiara!

- Znam waszą wiarę! - w zamyśleniu powiedział Mironów. - Czytałem odezwy. Ha, Niłowna! - wykrzyknął uśmiechając się do matki swymi rozumnymi oczyma - i ty się buntujesz?

- Trzeba choć przed śmiercią przejść się z prawdą pod rękę.

- Widzisz ją! - powiedział Mironow. - Pewnie prawdę mówią, żeś do fabryki zakazane książki nosiła!

- Kto to mówi? - spytał Paweł.

- Gadają. No, żegnajcie i trzymajcie się mocno!

Matka śmiała się cicho. Było jej przyjemnie, że tak o niej mówią. Paweł powiedział uśmiechając się:

- Będziesz jeszcze w więzieniu, mamo!

Słońce podnosiło się coraz wyżej, napełniając ciepłem orzeźwiający i świeży wiosenny dzień. Obłoki płynęły wolniej, cienie ich stały się delikatniejsze i bardziej przezroczyste. Przesuwały się miękko przez ulice i dachy domów, okrywały ludzi i jakby oczyszczały osadę ścierając brud i kurz ze ścian i dachów, a nudę z twarzy. Robiło się weselej, głosy rozbrzmiewały mocniej, zagłuszając daleki huk maszyn.

I znowu do uszu matki dolatywały i pełzły zewsząd, z okien, z podwórek - słowa lękliwe i złe, poważne i wesołe. Ale teraz miała ochotę przeczyć, dziękować, wyjaśniać, wmieszać się w barwne życie tego dnia.

Za węgłem domu w wąskim zaułku zebrał się tłum około stu ludzi. Z głębi rozlegał się głos Wiesowszczykowa.

- Wyciskają z nas krew jak sok z żurawin! - padały na głowy ludzi niezdarne słowa.

- Prawdę mówi! - odpowiedziało od razu kilka głosów donośnym echem.

- Stara się chłopiec! - powiedział chochoł. - Ano, pójdę, pomogę mu!...

Pochylił się i nim Paweł zdołał go powstrzymać, wkręcił się swoim długim i gibkim ciałem w tłum jak korkociąg w korek. Rozległ się jego śpiewny głos:

- Towarzysze! Mówią, że na ziemi żyją różne narody - Żydzi i Niemcy, Anglicy i Tatarzy.A ja nie wierzę temu! Są tylko dwa narody, dwa nieprzejednane wrogie plemiona - bogaci i biedni! Ludzie różnie się ubierają i mówią różnymi językami, a popatrzcie, jak bogaci Francuzi, Niemcy i Anglicy odnoszą się do pracującego ludu, to zobaczycie, że wszyscy oni jednako gnębią robotnika, bodajby się udławili!

Ktoś w tłumie roześmiał się.

- A spójrzmy z drugiej strony i zobaczymy, że robotnik Francuz, Tatar czy Turek żyje takim samym psim życiem jak nasz rosyjski lud!

Coraz więcej ludzi podchodziło z ulicy i jeden za drugim, w milczeniu,

wyciągając szyje i stając na palcach, wciskali się w uliczkę.

Andrzej podniósł głos.

- Za granicą robotnicy zrozumieli już tę prostą prawdę i dzisiaj, w ten słoneczny dzień Pierwszego Maja...

- Policja!... - krzyknął ktoś.

Z ulicy wjechało w zaułek prosto na ludzi czterech konnych policjantów. Wywijali nahajkami i krzyczeli:

- Rozchodzić się!

Ludzie chmurzyli się i niechętnie ustępowali z drogi koniom. Niektórzy włazili na płoty.

- Posadzili świnie na konie i świnie chrząkają: teraz my jesteśmy panami! - wołał czyjś dźwięczny i zawadiacki głos.

Chochoł został sam pośrodku ulicy. Dwa konie, potrząsając głowami, następowały na niego. Odsunął się w bok i w tej samej chwili matka chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą gderając:

- Obiecał iść razem z Paszą, a teraz sam lezie na rożen!

- Przepraszam - powiedział chochoł uśmiechając się.

Matka czuła się zupełnie rozbita, opanowało ją niespokojne znużenie, podnoszące się gdzieś z wewnątrz i wywołujące zawrót głowy. Radość i smutek na przemian zalewały jej serce. Pragnęła, by już prędzej odezwała się syrena na obiad.

Wyszli na plac przylegający do cerkwi. Wokół niej, za ogrodzeniem, stała i siedziała gęsta ciżba ludzi. Było tu z pięćset młodzieży i dzieci. Tłum kołysał się, ludzie niespokojnie podnosili głowy ku górze, patrzyli przed siebie, rozglądali się na wszystkie strony, niecierpliwie czekając na coś. Wszyscy byli podnieceni, niektórzy patrzyli z roztargnieniem, inni zachowywali się z udaną zuchowatością. Cicho szemrały zniżone głosy kobiet, mężczyźni odwracali się od nich z niezadowoleniem, czasem rozlegało się ciche przekleństwo. Głuchy szum jakichś wrogich tarć ogarniał ten różnorodny tłum.

- Mitia! - drżał cicho kobiecy głos. - Ulituj ty się nad sobą!...

- Odczep się! - zadźwięczało w odpowiedzi.

Poważny głos Sizowa mówił spokojnie, przekonywająco:

- Nie, nie powinniśmy opuszczać młodych! Stali się rozumniejsi i odważniejsi od nas! Kto nas wybawił od "kopiejki na błota"? Oni! O tym

trzeba pamiętać. Ich za to po więzieniach włóczyli, a skorzystali wszyscy!...

Zawyła syrena zatapiając w swym czarnym ryku gwar ludzkich głosów. Tłum drgnął, siedzący wstali, wszyscy na chwilę zamarli, wytężyli słuch, twarze pobladły.

- Towarzysze! - rozległ się dźwięczny i silny głos Pawła. Matce zaćmiło się w oczach, jakbyzasłonił je gorący, suchy dym, i jednym ruchem ciała, w które nagle wstąpiła siła, stanęła obok syna. Wszyscy zwrócili się ku niemu okrążając go jak opiłki żelaza kawałek magnesu.

Matka patrzyła mu w twarz i widziała tylko jego oczy - dumne, śmiałe, płonące...

- Towarzysze! Postanowiliśmy oznajmić dzisiaj otwarcie, kim jesteśmy. Oto wznosimy nasz sztandar, sztandar rozumu, prawdy i wolności!

Długie, białe drzewce mignęło w powietrzu, schyliło się, przecięło tłum, skryło się w nim i po chwili nad podniesionymi ku górze twarzami zatrzepotało i wzbiło się niby czerwony ptak szerokie płótno sztandaru pracującego ludu.

Paweł podniósł rękę do góry, drzewce zachwiało się i dziesięć rąk pochwyciło białe, gładkie drzewo. Wśród nich była ręka jego matki.

- Niech żyje lud pracujący! - krzyknął.

Setki głosów odpowiedziały mu donośnym okrzykiem.

- Niech żyje socjaldemokratyczna partia robotnicza, nasza partia, towarzysze, nasza duchowa ojczyzna!

Tłum kipiał. Poprzez ciżbę ku sztandarowi przepychali się ci, którzy zrozumieli jego znaczenie. Obok Pawła stanęli Mazin, Samojłow, Gusiewowie, pochyliwszy głowę rozpychał ludzi Mikołaj i jeszcze jacyś nieznani matce młodzi ludzie, z płonącymi oczyma, odpychali ją...

- Niech żyją robotnicy wszystkich krajów! - zawołał Paweł. Odpowiedziało mu tysiączne echo wstrząsającym duszę okrzykiem, w którym dźwięczała rosnąca siła i radość.

Matka chwyciła rękę Mikołaja i jeszcze czyjąś. Łzy tamowały jej oddech, ale nie płakała... Nogi drżały pod nią i załamującym się głosem mówiła:

- Najdrożsi...

Po ospowatej twarzy Mikołaja rozpłynął się szeroki uśmiech, patrzył na sztandar i bełkotał coś wyciągając do niego rękę. Nagle objął matkę tą

ręką za szyję, pocałował ją i zaśmiał się głośno.

- Towarzysze! - zaśpiewał Andrzej zagłuszając swoim miękkim głosem gwar tłumu. - Wyruszyliśmy teraz krzyżowym pochodem w imię nowego Boga - Boga światła, prawdy, rozumu i dobra! Nasz cel jest daleko, a cierniowe wieńce blisko! Kto nie wierzy w moc prawdy, w kim nie ma odwagi, by walczyć o nią aż do ostatniego tchu, kto nie dowierza sobie i lęka się cierpienia - niech odejdzie od nas! Wzywamy do pójścia z nami tylko tych, którzy wierzą w nasze zwycięstwo. Ci, którzy nie widzą naszego celu, niech nie idą z nami, czeka ich tylko cierpienie. Do szeregów, towarzysze! Niech żyje święto wolnych ludzi! Niech żyje Pierwszy Maja!

Tłum zwarł się ściślej. Paweł zatoczył sztandarem. Sztandar rozwinął się w powietrzu i popłynął naprzód oświetlony słońcem, szeroko roześmiany czerwienią.

Wyrzekniemy się świata starego...

- rozległ się dźwięczny głos Fiedi Mazina.

Dziesiątki głosów podchwyciły miękką, silną falą:

Jego proch otrząśniemy już z nóg!...

Matka z gorącym uśmiechem na ustach szła za Mazinem i poprzez jego głowę patrzyła na syna i na sztandar.

Wokoło niej migały radosne twarze i oczy różnych kolorów - na czele wszystkich szedł jej syn i Andrzej. Słyszała ich głosy:miękki i wilgotny głos Andrzeja zlewał się zgodnie w jeden dźwięk z niskim głosem jej syna:

Niech zrzuci kajdany, niech zerwie się lud,

Niech ruszy do walki surowej!...

Lud biegł na spotkanie czerwonego sztandaru, krzyczał coś, zlewał się z pochodem, szedł z nim naprzód, okrzyki jego gasły w dźwiękach pieśni, tej pieśni, którą śpiewano w domu ciszej od innych, a która na ulicy płynęła równo i ze straszliwą siłą. Brzmiało w niej żelazne męstwo, wzywała ludzi do wstąpienia na daleką drogę, wiodącą ku przyszłości, mówiła im uczciwie o trudach tej drogi. W jej ogromnym, spokojnym płomieniu topiła się ciemna szlaka przeżytego cierpienia, spalało się na popiół kłębowisko dawnych uczuć i przeklęty lęk przed wszystkim, co nowe...

Czyjaś przestraszona i szczęśliwa twarz kołysała się obok matki, a

drżący, płaczliwy głos wołał:

- Mitia! Dokąd?

Matka nie zatrzymując się mówiła:

- Niech idzie, nie bójcie się! Ja także bardzo się bałam, mój idzie na samym przedzie. Ten, który niesie sztandar, to mój syn!

- Zbóje! Dokąd idziecie? Przecie tam żołnierze!

Wysoka i chuda kobieta chwyciła nagle rękę matki i krzyknęła:

- Najmilsza, jak to oni śpiewają! I mój Mitia śpiewa...

- Nie bójcie się - mówiła matka - to święta sprawa... Pomyślcie, przecie i Chrystusa by nie było, gdyby za Niego ludzie nie ginęli!

Ta myśl nagle zapłonęła w jej głowie i olśniła ją swoją wielką i prostą prawdą. Spojrzała w twarz kobiety, mocno trzymając jej rękę, i powtórzyła uśmiechając się ze zdziwieniem:

- Nie byłoby Chrystusa, gdyby ludzie za Niego, Pana naszego, nie ginęli!

Obok niej znalazł się Sizow. Zdjął czapkę, machał nią do taktu pieśni i mówił:

- Otwarcie poszli, matko, co? Pieśń wymyślili i to jaką! Co?

Car mieć musi dla wojska żołnierzy,

A więc trzeba swych synów mu dać...

- Niczego się nie boją! - mówił Sizow. - A mój synek w grobie...

Serce matki biło zbyt silnie, zaczęła pozostawać w tyle. Wkrótce odsunięto ją na bok, przyciśnięto do płotu i obok niej popłynęła kołysząc się gęsta fala ludzi. Było ich dużo i to ją cieszyło.

Niech zrzuci kajdany, niech zerwie się lud!

Zdawało się, że w powietrzu śpiewa ogromna, miedziana trąba i budzi ludzi wywołując w jednych gotowość do boju, w innych niejasną radość, przeczucie czegoś nowego, palącą ciekawość. Tu wzbudza drżenie niejasnej nadziei, tam otwiera ujście potokowi nagromadzonej przez lata gryzącej złości. Wszyscy spoglądali ku przodowi, gdzie chwiał się i płynął w powietrzu czerwony sztandar.

- Idą! - wrzeszczał czyjś pełen zachwytu głos. - Wspaniale, chłopcy!

I czując widocznie coś wielkiego, czego nie umiał wyrazić w zwykłym języku, człowiek ów wybuchnął mocnymi przekleństwami. Ale w gniewnych słowach syczała ciemna, ślepa złość niewolnika, jak żmija

przestraszona światłem, które nanią padło.

- Heretyki! - krzyczał ktoś z okna naderwanym głosem, wygrażając pięścią.

W uszy matki wwiercał się natrętnie czyjś przeraźliwy pisk:

- Przeciw Najjaśniejszemu Panu, przeciw Jego Cesarskiej Mości? Buntować się?

Obok matki migały stropione twarze, podskakując przebiegali mężczyźni i kobiety, przelewał się ciemną lawą lud, porwany przez tę pieśń, która naporem swych dźwięków zdawała się obalać przed sobą wszystko, oczyszczać drogę. I patrząc na czerwony sztandar kołyszący się w oddali, widziała - nie widząc - twarz syna, jego brązowe czoło i oczy płonące jasnym ogniem wiary.

Ale oto znalazła się w ogonie pochodu, wśród ludzi, którzy szli nie śpiesząc się, spoglądali ku przodowi obojętnie, z chłodną ciekawością widzów, wiedzących z góry, jaki będzie koniec widowiska. Rozmawiali cicho, w głosach ich brzmiała pewność siebie:

- Jedna kompania stoi przed szkołą, a druga przed fabryką...

- Gubernator przyjechał...

- Naprawdę?

- Sam widziałem, przyjechał!

Ktoś zaklął z radości i powiedział:

- Ale bać się zaczęli naszych! I wojsko, i gubernator!...

"Najdrożsi!" - tłukło się w piersiach matki.

Lecz słowa wokół niej dźwięczały martwo i chłodno. Ruszyła szybciej, żeby odejść od tych ludzi, i z łatwością wyprzedziła ich powolny, leniwy krok.

Nagle głowa pochodu jakby o coś uderzyła, ciało jego, nie zatrzymując się, zachwiało się w tył z niespokojnym, cichym pomrukiem. Pieśń drgnęła także, ale potem popłynęła znowu, szybciej jeszcze i głośniej. I znowu gęsta fala dźwięków opadła, cofnęła się. Głosy jeden za drugim wypadały z chóru, rozbrzmiewały oddzielnie, starając się znowu podnieść pieśń, popchnąć ją naprzód:

Niech zrzuci kajdany, niech zerwie się lud,

Niech ruszy do walki surowej...

Ale w tym wezwaniu nie było już wiary, łączącej wszystkich - drżał w

nim lęk.

Matka nie wiedziała, co się stało na przedzie. Nie widząc nikogo rozpychała tłum i szybko przeciskała się ku przodowi, a na spotkanie jej parli ludzie, jedni ze spuszczonymi głowami i ściągniętymi brwiami, drudzy uśmiechając się z zawstydzeniem, jeszcze inni gwiżdżąc szyderczo. Patrzyła ze smutkiem w ich twarze, oczy jej milcząco pytały, prosiły, wzywały...

- Towarzysze! - rozległ się głos Pawła. - Żołnierze są takimi samymi ludźmi jak my. Nie będą nas bić. Za co? Za to, że głosimy prawdę potrzebną wszystkim? Przecież ta prawda i im jest potrzebna. Teraz nie rozumieją jeszcze tego, ale już bliski jest czas, kiedy staną w jednym szeregu z nami, kiedy pójdą nie pod sztandarem grabieży i mordu, ale pod naszym sztandarem wolności. I po to, żeby prędzej zrozumieli naszą prawdę, musimy iść naprzód. Naprzód, towarzysze! Zawsze naprzód!

Głos Pawła dźwięczał twardo, słowa dzwoniły w powietrzu wyraźnie i jasno, ale tłum się rozpadał, ludzie jeden za drugim odchodzili w prawo i w lewo, ku domom i ku płotom. Teraz tłum miał kształt klina, którego ostrzem byłPaweł, i nad jego głową płonął czerwony sztandar pracującego ludu. Tłum przypominał także czarnego ptaka, który szeroko rozłożywszy skrzydła nastroszył się czujnie, gotów zerwać się i ulecieć, a Paweł był jego dziobem...

XXVIII

Na końcu ulicy - matka to widziała - zamykając wyjście na plac stała szara ściana jednakowych ludzi bez twarzy. Nad ramieniem każdego z nich błyszczały chłodnym blaskiem ostre i wąskie paski bagnetów. Od tej nieruchomej, milczącej ściany wiało na robotników chłodem. Chłód ten przenikał także jej pierś, dochodził aż do serca.

Wcisnęła się w tłum, tam gdzie znani jej ludzie, stojący na przedzie przy sztandarze, stykali się z nieznanymi, jakby opierając się na nich. Przycisnęła się mocno bokiem do wysokiego, ogolonego mężczyzny; miał tylko jedno oko i żeby spojrzeć na nią, gwałtownie wykręcił głowę.

- Czego? Ktoś ty? - zapytał.

- Matka Pawła Własowa! - odpowiedziała czując, że kolana drżą pod nią, a dolna warga opada mimo woli.

- Aha! - mruknął jednooki.

- Towarzysze! - mówił Paweł. - Przez całe życie naprzód! Nie ma przed nami innej drogi!

Zapanowała pełna napięcia cisza. Sztandar podniósł się, zachwiał jakby w zadumie i powiewając nad głowami ludzi, popłynął ku szarej ścianie żołnierzy. Matka wzdrygnęła się, zamknęła oczy i jęknęła. Paweł, Andrzej, Samojłow i Mazin we czterech tylko oderwali się od tłumu.

Ale w powietrzu zadrżał powoli jasny głos Fiedi Mazina.

I padliście w boju...

- zaśpiewał.

...wyzbywszy się sił...

- dwoma ciężkimi westchnieniami odezwały się głębokie, zniżone głosy. Ludzie wolno ruszyli naprzód uderzając o ziemię drobnymi krokami. Popłynęła nowa pieśń, stanowcza i gotowa na wszystko:

Oddaliście wszystko, by powstał i żył...

- jaskrawą wstęgą rozwijał się głos Fiedi.

...w promieniach wolności...

- zgodnie śpiewali towarzysze.

- Aha-a! - ze złością krzyknął ktoś z boku. - Żałobne nabożeństwo odprawiają, psiekrwie!...

- Bij go! - rozległ się gniewny głos.

Matka chwyciła się rękami za pierś, obejrzała się i zobaczyła, że tłum, który przedtem szczelnie zapełniał ulicę, stoi niezdecydowany, kurczy się i patrzy, jak odchodzą od niego ludzie ze sztandarem. Za nimi szło już tylko kilkadziesiąt osób i każdy krok naprzód zmuszał kogoś do odskoczenia w bok, jakby droga pośrodku ulicy była rozpalona i parzyła stopy.

I skończy się ucisk...

- wieściła pieśń w ustach Fiedi...

...i zerwie się lud!... 6

- pewnie i groźnie wtórował mu chór mocnych głosów.

Ale poprzez pieśń przedzierały się ciche słowa:

- Komenderuje... komenderuje...

- Do ataku broń! - rozległ się ostry krzyk na przedzie.

W powietrzu falistą linią zachwiały się bagnety, opadły i wyciągnęły się

na spotkanie sztandaru, błysnąwszy chytrym uśmiechem.

- Ma-arsz!

- Ruszyli - powiedział jednooki i wsadziwszy ręce w kieszenie skoczył w bok.

Matka patrzyła niemrużąc oczu. Szara fala żołnierzy zakołysała się i rozciągnąwszy się na całą szerokość ulicy, ruszyła równo i chłodno niosąc przed sobą rzadki grzebień srebrzyście połyskujących stalowych zębów. Matka kilku szerokimi krokami zbliżyła się do syna. Widziała, jak Andrzej wysunął się naprzód, stanął przed Pawłem i zasłonił go swym ogromnym ciałem.

- Idź w szeregu, towarzyszu! - ostro krzyknął Paweł.

Andrzej śpiewał; ręce założył w tył i podniósł do góry głowę. Paweł trącił go ramieniem i znowu krzyknął:

- Do szeregu! Nie masz prawa! Na przedzie jest sztandar!

- Rozejść się! - cienkim głosem krzyczał mały oficerek wywijając obnażoną szablą. Podnosił wysoko nogi nie zginając ich w kolanach i czupurnie stukał podeszwami o ziemię. Matce rzuciły się w oczy jego lśniące, wyglansowane buty.

Z boku, nieco za nim, szedł rosły, ogolony mężczyzna z dużym, siwym wąsem, w długim, szarym płaszczu na czerwonej podszewce i z żółtymi lampasami na szerokich spodniach. Tak jak Andrzej, ręce założył w tył, podniósł siwe, gęste brwi i patrzył na Pawła.

Matka widziała więcej, niż mogła objąć wzrokiem. W piersi jej uwiązł głośny krzyk, gotowy wyrwać się z każdym westchnieniem. Dusił ją, ale wstrzymywała go chwytając się rękami za piersi. Popychano ją, chwiała się na nogach, ale szła naprzód bez myśli, prawie nieprzytomna. Czuła, że za nią było coraz mniej ludzi - zimny mur szedł naprzeciw i rozpędzał ich.

Coraz bliżej przysuwali się do siebie ludzie czerwonego sztandaru i gęsty łańcuch szarych ludzi. Widziała wyraźnie twarz żołnierzy - szeroką jak ulica, potwornie spłaszczoną w brudnożółty, wąski pas cętkowany nierówno różnobarwnymi oczyma. Przed nią okrutnie błyszczały cienkie ostrza bagnetów. Skierowane w piersi ludzkie, nie dotknąwszy ich nawet jeszcze, odłupywały jednego człowieka za drugim od tłumu i rozbijały go.

Matka słyszała za sobą tupot nóg. Zduszone, trwożne głosy krzyczały:

- Rozchodźcie się, chłopcy!

- Uciekaj, Własow!

- Pasza, wróć!

- Zostaw sztandar, Pawle - ponuro powiedział Wiesowszczykow. - Daj go tu, schowam!

Chwycił ręką za drzewce, sztandar zachwiał się.

- Zostaw! - krzyknął Paweł.

Mikołaj cofnął rękę, jakby się sparzył. Pieśń zgasła. Ludzie zatrzymali się, ciasnym kręgiem otaczając Pawła. Ale Paweł przedostał się naprzód. Zapanowała nagle cisza; zdawało się, że, niewidoczna, spłynęła z góry i objęła wszystkich przezroczystym obłokiem.

Pod sztandarem stało nie więcej niż dwudziestu ludzi, ale stali twardo. Lęk o nich i niejasne pragnienie powiedzenia im czegoś przyciągały do nich matkę...

- Zabierzcie mu to, poruczniku! - rozległ się równy głos wysokiego starca. Wyciągnął rękę i wskazał na sztandar.

Do Pawła skoczył mały oficerek, chwycił za drzewce i krzyknął piskliwie:

- Puszczaj!

- Precz z rękami! - powiedział głośno Paweł.

Czerwony sztandar zachwiał się w powietrzu, pochylił się w prawo i w lewo i znowu stanął prosto - oficerekodskoczył i usiadł na ziemi. Obok matki z nienaturalną szybkością prześliznął się Mikołaj wyciągnąwszy przed siebie rękę ze ściśniętą pięścią.

- Brać ich! - wrzasnął starzec tupiąc nogą o ziemię.

Kilku żołnierzy skoczyło naprzód. Jeden z nich zamachnął się kolbą - sztandar drgnął, pochylił się i znikł w szarej grupce żołnierzy.

- Och! - jęknął ktoś żałośnie.

Matka zawyła nieludzkim głosem. Ale w odpowiedzi z tłumu żołnierzy rozległ się jasny głos Pawła:

- Do widzenia, mamo! Do widzenia, moja kochana!...

- Żyje! Pamiętał! - uderzyło ją dwa razy w samo serce.

- Do zobaczenia, mateńko!

Podniosła się na palce i machając rękami, starała się ich zobaczyć; ujrzała nad głowami żołnierzy okrągłą twarz Andrzeja - uśmiechał się do niej, żegnał ją.

- Drodzy moi!... Andriusza! Pasza! - krzyczała.

- Do widzenia, towarzysze! - krzyknęli spośród tłumu żołnierzy.

Odpowiedziało im wielokrotne, przerywane echo. Odezwało się z okien, gdzieś z góry, z dachów.

XXIX

Pchnięto ją w pierś. Poprzez mgłę w oczach widziała przed sobą oficerka. Twarz miał czerwoną z natężenia i krzyczał do niej:

- Precz, babo!

Zmierzyła go oczami i ujrzała u jego nóg drzewce sztandaru złamane na dwie części. Na jednej z nich ocalał kawałek czerwonej materii. Schyliła się i podniosła je. Oficer wyrwał drzewce z jej rąk, odrzucił je na bok i tupiąc nogami, krzyczał:

- Precz, mówię!

Spośród żołnierzy buchnęła i popłynęła pieśń:

Niech zrzuci kajdany, niech zerwie się lud!

Wszystko kręciło się, chwiało, drgało. Powietrze pełne było niespokojnego szumu, podobnego do matowego szumu przewodów telegraficznych.

Oficer odskoczył piszcząc nerwowo:

- Dość tych śpiewów! Feldfebel Krajnow!...

Matka chwiejąc się podeszła do odłamka drzewca rzuconego przez oficera i znowu go podniosła.

- Zatkać im pyski!...

Pieśń splątała się, zadrżała, rozerwała się, zgasła. Ktoś wziął matkę za ramię, odwrócił ją, pchnął w plecy...

- Idź, idź...

- Oczyścić ulicę! - krzyczał oficer.

Widziała o dziesięć kroków przed sobą gęsty tłum ludzi. Wrzeszczeli, mruczeli groźnie, gwizdali, powoli cofając się w głąb ulicy i rozlewając się po podwórzach.

- Idź! Idź do diabła! - krzyknął jej prosto w ucho młody, wąsaty żołnierz i zrównawszy się z nią pchnął ją na chodnik.

Szła opierając się o drzewce, nogi uginały się pod nią. Żeby nie upaść,

czepiała się drugą ręką ścian i płotów. Przed nią cofali się ludzie, obok niej i za nią szli żołnierze pokrzykując:

- Rozchodzić się, rozchodzić!...

Żołnierze wyprzedzili ją. Zatrzymała się, obejrzała. Na końcu ulicy stał kordon żołnierzy zagradzając wejście na plac. Plac był pusty. Przed nią chwiały się także szare postacie zwolna napierając na ludzi...

Chciała zawrócić, ale bezwiednie poszła naprzód i doszedłszy do bocznej uliczki, wąskiej i pustej, skręciła w nią.

Znowu zatrzymała się, westchnęła ciężko, nasłuchując.Gdzieś przed nią huczał tłum.

Opierając się na drzewcu, poszła dalej. Poczuła, że nagle oblewa ją pot. Brwi jej podnosiły się i opuszczały, poruszała ustami i machała ręką. W sercu jej zapalały się jak iskry jakieś słowa, wybuchały, tłoczyły się, rozniecały w niej uparte, przemożne pragnienie wypowiedzenia ich, wyrzucenia z siebie...

Uliczka ostro zakręcała w lewo i za węgłem matka zobaczyła dużą, ciasno zbitą gromadę ludzi. Ktoś mówił donośnym, silnym głosem:

- Dla swawoli, bracia, na bagnety się nie lezie!

- Ależ ludzie z nich, co? Idą na nich, a ci nic - stoją! Stoją bez strachu!

- Taki Pasza Własow!...

- A chochoł?

- Ręce założył w tył i uśmiecha się diabeł...

- Kochani moi! Ludzie! - krzyknęła matka wciskając się w tłum. Rozstępowano się przed nią z szacunkiem. Ktoś zaśmiał się:

- Popatrz, z chorągwią! Chorągiew ma w ręku!

- Milcz! - surowo powiedział inny głos.

Matka szeroko rozłożyła ręce.

- Posłuchajcie, na Chrystusa! Wszyscyście bracia rodzeni... Wszyscyście bliscy... Popatrzcie bez strachu, co się stało? Idą spokojnie dzieci, krew nasza, idą za prawdą... Dla wszystkich... Dla wszystkich was, dla dzieci waszych ofiarowali się na krzyżową drogę... Szukają jasnych dni... Chcą innego życia. W prawdzie, w sprawiedliwości... Chcą dobra dla wszystkich!

Serce rwało się w niej, w piersiach było ciasno, w gardle sucho i gorąco. W głębi jej duszy rodziły się słowa wszystko i wszystkich

obejmującej miłości, paliły jej język. Mówiła coraz mocniej, coraz swobodniej.

Widziała, że słuchają jej, milczą wszyscy. Czuła, że myślą, okrążywszy ją ciasno, i rosło w niej pragnienie - jasno już je sobie teraz uświadomiła - pragnienie, by pchnąć ich tam, za synem, za Andrzejem, za wszystkimi, których oddali w ręce żołnierzy i pozostawili samych.

Popatrzyła wokoło po chmurnych i uważnych twarzach i ciągnęła dalej łagodnie, ale z mocą:

- Idą w świat nasze dzieci, ku radości... Poszli za wszystkich i za Chrystusową prawdę, przeciw wszystkiemu, czym ujarzmili, związali, zdławili nas źli, fałszywi i chciwi. Serdeczni moi! Przecie to za cały naród podniosła się nasza młoda krew, za cały świat, za wszystkich pracujących... Nie odchodźcie więc od nich, nie wyrzekajcie się ich, nie porzucajcie swoich dzieci na samotnej drodze. Ulitujcie się nad sobą... Zaufajcie synowskim sercom - prawdę zrodziły i za nią giną. Zaufajcie im!

Głos jej załamał się, zachwiała się, osłabła, ktoś chwycił ją pod ręce...

- Boże słowo mówi! - krzyknął ktoś głucho, wzruszony. - Słuchajcie jej, dobrzy ludzie, boże słowo!

Ktoś inny litował się:

- Ach, jak się zabija!

Ktoś zaprzeczył z wyrzutem:

- Nie zabija się, tylko nas, głupców, bije - zrozum!

Nad tłumem wzbił się wysoki, drżący głos:

- Prawosławni! Mitia mój - czysta dusza - co zrobił? Poszedł za towarzyszamimiłymi... Ona prawdę mówi. Dlaczego porzucamy nasze dzieci? Co zrobiły nam złego?

Matka zadrżała słysząc te słowa i odpowiedziała cichymi łzami.

- Idź do domu, Niłowna! Idź, matko! Namęczyłaś się! - głośno powiedział Sizow.

Był blady, jego potargana broda trzęsła się. Nagle nachmurzył brwi, obrzucił wszystkich surowym spojrzeniem, wyprężył się cały i powiedział z mocą:

- Wiecie, że zadusiło w fabryce syna mego, Matwieja. Ale gdyby żył, sam bym go posłał, żeby szedł razem z nimi! Sam bym mu powiedział: Idź, Matwieju! Idź, to sprawiedliwie, to uczciwie!

Urwał, zamilkł; wszyscy milczeli ponuro, ogarnięci czymś ogromnym i nowym, co ich już jednak nie przerażało. Sizow podniósł rękę, potrząsnął nią i ciągnął dalej:

- Stary człowiek mówi do was, znacie mnie! Trzydzieści dziewięć lat tu pracuję, pięćdziesiąt trzy lata na ziemi żyję. Krewniaka mojego, chłopca niewinnego i rozumnego, znowu dzisiaj zabrali. Także na przedzie szedł, razem z Własowem, obok sztandaru...

Machnął ręką, skurczył ramiona i ujął dłoń matki:

- Prawdę powiedziała ta kobieta. Dzieci nasze chcą żyć z honorem i rozumnie, a myśmy porzucili je i poszli, tak! Idź, Niłowna...

- Kochani moi! - powiedziała patrząc na wszystkich zapłakanymi oczyma. - Dla dzieci życie, dla nich ziemia!...

- Idź, Niłowna! Masz, weź swój kij - i Sizow podał jej odłamek drzewca.

Patrzano na nią ze smutkiem i szacunkiem, odprowadzał ją szmer współczucia. Sizow w milczeniu odsuwał ludzi z drogi - ustępowali również milcząco, ale posłuszni niezrozumiałej sile popychającej ich za matką, powoli szli za nią zamieniając ze sobą półgłosem krótkie słowa.

Przed domem odwróciła się ku nim i wsparta na odłamku sztandaru skłoniła się i powiedziała cicho, z wdzięcznością:

- Dziękuję wam...

I znowu przypomniawszy sobie swoją myśl, nową myśl, która, zdawało się, urodziła się w jej sercu, dodała:

- Pana naszego Jezusa Chrystusa nie byłoby, gdyby ludzie nie ginęli na Jego chwałę.

Tłum patrzył na nią w milczeniu.

Skłoniła się jeszcze raz i weszła do swego domu, a Sizow pochyliwszy głowę wszedł za nią.

Ludzie stali przed bramą, rozmawiając.

Rozchodzili się bez pośpiechu.

Część druga

I

Reszta dnia upłynęła matce we mgle natarczywych wspomnień, w

ciężkim znużeniu obejmującym ciało i duszę. Niby szara plama skakał mały oficerek, błyskała brązowa twarz Pawła, uśmiechały się oczy Andrzeja.

Chodziła po pokoju, siadała przy oknie, patrzyła na ulicę i znowu chodziła podnosząc brwi. Oglądała się, wzdrygała i bezmyślnie szukała czegoś oczyma. Piła wodę nie mogąc ugasić pragnienia i zalać tlącego w jej piersiach żaru smutku i krzywdy. Dzień był jakby przecięty - początek miał jakąś treść, a teraz wszystko wyciekło z niego, rozpostarło się przed nią posępne pustkowie i kołysało się bezradne pytanie:

- I co teraz?...

Przyszła Korsunowa. Machała rękami, krzyczała, płakała, to znów wpadała w zachwyt, tupała nogami, proponowałacoś, obiecywała, groziła komuś. Wszystko to nie wzruszało matki.

- Aha! - słyszała krzykliwy głos Marii. - Dopiekli jednak ludziom! Cała fabryka stanęła!

- Tak! Tak! - mówiła cicho matka kiwając głową, ale oczy jej przyglądały się nieruchomo czemuś, co było już przeszłością, co odeszło od niej wraz z Andrzejem i Pawłem. Nie mogła płakać - serce jej ścisnęło się i wyschło, wargi były suche, w ustach brakło wilgoci, ręce się trzęsły, a po plecach przebiegały krótkie dreszczyki.

Wieczorem przyszli żandarmi. Ani ją to zdziwiło, ani przestraszyło. Weszli hałaśliwie, byli weseli i zadowoleni. Oficerek o żółtej twarzy mówił szczerząc zęby:

- No, jak się miewacie? Trzeci raz się spotykamy, co?

Milczała starając się zwilżyć wargi suchym językiem. Oficer mówił dużo, pouczająco i matka czuła, że mówienie sprawia mu przyjemność. Ale jego słowa jakby nie dochodziły do niej i nie mąciły jej spokoju. Dopiero kiedy powiedział:

- Samaś winna, mateczko, że nie umiałaś wpoić w syna szacunku dla Boga i cara...

Stojąc w drzwiach i nie patrząc na niego, odpowiedziała głucho:

- Tak, naszymi sędziami będą dzieci. One osądzą nas sprawiedliwie za to, że porzucamy je na takiej drodze.

- Co? - krzyknął oficer. - Głośniej!

- Mówię, że dzieci będą sędziami! - powtórzyła wzdychając.

Wtedy zaczął coś mówić prędko i gniewnie, ale jego słowa

przelatywały obok matki nie dotykając jej.

Tym razem świadkiem była Maria Korsunowa. Stała obok matki, ale nie patrzyła na nią i gdy oficer zwracał się do niej z jakimś pytaniem, odpowiadała pośpiesznie, zawsze kłaniając mu się nisko:

- Nie wiem, panie oficerze! Kobieta jestem niewykształcona, handlem się zajmuję i w głupocie swojej o niczym nie wiem...

- Dosyć, milcz! - rozkazywał oficer ruszając wąsami. Kłaniała mu się znowu i niepostrzeżenie pokazując mu figę szeptała do matki:

- Masz! Skosztuj!

Rozkazano jej zrewidować Własową. Zamrugała oczyma, wytrzeszczyła je na oficera i powiedziała z przestrachem:

- Ja nie umiem!

Tupnął nogą, krzyknął. Maria spuściła oczy i cicho poprosiła matkę:

- Cóż... rozepnij się, Pelagio Niłowno...

Obszukując i obmacując jej ubranie z twarzą nalaną krwią, szeptała:

- To ci psy, co?

- Co ty tam mówisz? - surowo krzyknął oficer zaglądając do kąta, gdzie rewidowała.

- W kobiecej sprawie... - wybełkotała Maria z przestrachem.

Gdy rozkazał matce podpisać protokół, nakreśliła niewprawną ręką, błyszczącymi, tłustymi, drukowanymi literami:

"Wdowa po człowieku pracy Pelagia Własowa".

- Coś ty napisała? Po co to? - krzyknął oficer marszcząc z niezadowoleniem twarz, a potem uśmiechając się zjadliwie, dodał:

- Dzikusy...

Poszli. Matka stanęła przy oknie złożywszy ręce na piersiach i nieruchomo, nie widząc nic, patrzyła długo przed siebie. Podniosła wysoko brwi, zacisnęła usta i szczęki tak mocno, że wkrótce poczuła ból w zębach.W lampie wypalała się nafta, płomień trzaskając dogasał. Zdmuchnęła lampę. Zdawało się jej, że ciemność, która ją ogarnęła, przypłynęła jak chmura bolesnego smutku, wypełniając jej pierś i utrudniając bicie serca. Stała długo bez myśli. Zmęczyły się nogi i oczy. Słyszała, jak przy oknie zatrzymała się Maria i krzyknęła pijanym głosem:

- Pelagio! Śpisz? Śpij moja nieszczęśliwa męczennico, śpij!

Matka nie rozbierając się położyła się do łóżka i natychmiast, jak gdyby

wpadła w głęboki odmęt, pogrążyła się w ciężkim śnie.

Śnił się jej żółty, piaszczysty kurhan za bagnami przy drodze do miasta. Na jego skraju, nad urwiskiem zbiegającym ku dołom, z których wybierano piasek, stał Paweł i śpiewał cicho i melodyjnie głosem Andrzeja:

Niech zrzuci kajdany, niech zerwie się lud!

Matka szła drogą obok kurhanu i przyłożywszy dłoń do czoła patrzyła na syna. Na tle błękitnego nieba postać jego rysowała się wyraźnie i ostro. Matka wstydziła się podejść do niego, ponieważ była brzemienna i na rękach miała także dziecko. Poszła dalej. Na polu dzieci bawiły się piłką. Było ich dużo, piłka była czerwona. Dziecko zaczęło się wyrywać do nich z jej rąk i zapłakało głośno. Dała mu pierś i poszła z powrotem, ale na kurhanie stali już żołnierze i skierowali ku niej bagnety. Szybko pobiegła do cerkwi stojącej pośrodku pola, do białej, lekkiej cerkwi, zbudowanej jakby z obłoków, i niezmiernie wysokiej. W cerkwi chowali kogoś. Trumna była duża, czarna, ze szczelnie zabitym wiekiem. Ale pop i diakon chodzili po cerkwi w białych ornatach i śpiewali:

Chrystus zmartwychwstał...

Diakon kadził, kłaniał się jej i uśmiechał. Włosy miał jaskraworude i wesołą twarz Samojłowa. Z kopuły padały szerokie jak ręczniki promienie słońca. Na obu chórach cicho śpiewali chłopcy:

Chrystus zmartwychwstał...

- Brać ich! - krzyknął nagle pop zatrzymując się pośrodku cerkwi. Ornat spadł z niego, na twarzy ukazały się siwe, srogie wąsy. Wszyscy rzucili się do ucieczki, diakon cisnął kadzielnicę i uciekał również, chwyciwszy się jak chochoł obu rękami za głowę. Matka upuściła dziecko na podłogę, pod nogi ludzi, a oni okrążali je z daleka, oglądając się bojaźliwie na jego nagie ciałko. Matka upadła na kolana i krzyczała:

- Nie porzucajcie dziecka! Weźcie je!...

Chrystus zmartwychwstał...

- śpiewał chochoł z rękami założonymi w tył i uśmiechał się.

Matka schyliła się, podniosła dziecko i posadziła je na wozie z tarcicami, obok którego szedł powoli Mikołaj i mówił śmiejąc się:

- Dali mi ciężką robotę...

Na ulicy było brudno, z okien wychylali się ludzie, gwizdali, krzyczeli i machali rękami. Dzień był jasny, słońce świeciło olśniewającym

blaskiem, nigdzie nie było cienia.

- Śpiewajcie, mateńko! - mówił chochoł. - Takie jest życie!

I śpiewał zagłuszając swym głosem wszystkie dźwięki. Matka szła za nim. Nagle potknęła sięi z ogromną szybkością zaczęła spadać w bezdenną, ziejącą przerażeniem głębię...

Obudziła się wstrząsana dreszczami. Jakby jakaś szorstka, ciężka łapa chwyciła jej serce i miętosiła je powoli w okrutnej zabawie. Uparcie huczało wezwanie do pracy, była to już druga syrena.

W pokoju walały się w nieporządku książki. Wszystko było porozsuwane i poprzewracane, podłoga zadeptana.

Wstała i nie myjąc się, i nie modląc, zaczęła porządkować pokój. W kuchni rzucił się jej w oczy drążek z kawałkiem czerwonej materii. Niechętnie wzięła go do ręki i chciała wsunąć do pieca, ale westchnąwszy zdjęła z niego strzęp sztandaru, starannie złożyła czerwony skrawek i schowała go do kieszeni, a kij przełamała na kolanie i rzuciła na przypiecek. Potem umyła okna i podłogę zimną wodą, nastawiła samowar i ubrała się. Usiadła w kuchni przy oknie i znowu stanęło przed nią pytanie:

"I co teraz?"

Przypomniała sobie, że nie modliła się jeszcze. Stanęła przed obrazami, ale po chwili znowu usiadła - w sercu jej była pustka.

Było dziwnie cicho, jak gdyby ludzie, którzy wczoraj tak krzyczeli na ulicy, schowali się dzisiaj w domach i w milczeniu rozmyślali o niezwykłym dniu.

Nagle przypomniała sobie obraz widziany jeszcze w młodości: w starym parku panów Zausajłowów był duży staw, zarosły wodnymi liliami. W szary jesienny dzień przechodziła obok stawu i na jego środku zobaczyła łódkę. Staw był ciemny i spokojny, łódka jakby przyklejona do czarnej wody, ozdobionej smutnymi, żółtymi liśćmi. Od tej łódki bez steru i wioseł, samotnej, stojącej nieruchomo na matowej wodzie pośród umarłych liści, wiało głębokim smutkiem i nieznanym cierpieniem. Matka stała wówczas długo nad brzegiem stawu i myślała, kto to odepchnął od brzegu tę łódkę i po co. Wieczorem tego dnia dowiedziano się, że w stawie utopiła się żona ekonoma Zausajłowów, mała kobieta o zawsze rozwichrzonych, czarnych włosach i szybkich ruchach.

Matka przesunęła ręką po twarzy i myśl jej zaczęła krążyć lękliwie wokół wrażeń wczorajszego dnia. Ogarnęły ją na nowo i siedziała długo,

utkwiwszy oczy w szklance wystygłej herbaty, a w duszy jej rosło pragnienie zobaczenia kogoś mądrego i prostego, kogoś, kogo by mogła zapytać o wiele rzeczy.

Jakby spełniając to pragnienie, zjawił się po obiedzie Mikołaj Iwanowicz. Ale gdy go zobaczyła, znowu opanował ją lęk i nie odpowiadając na jego powitanie, rzekła cicho:

- Ach, mój drogi, niepotrzebnieście przyszli! To nieostrożnie! Przecież zabiorą was, jeżeli zobaczą...

Mocno ściskając jej rękę poprawił okulary i pochylony nad nią, z twarzą przy jej twarzy, wyjaśniał pośpiesznie:

- Widzicie, umówiłem się z Pawłem i Andrzejem, że jeśli ich zaaresztują, na drugi dzień zajmę się waszą przeprowadzką do miasta! - mówił łagodnie, z troską w głosie. - Była u was rewizja?

- Była. Obszukali, obmacali. Ani wstydu, ani sumienia nie mają ci ludzie! - zawołała.- Po co im wstyd? - wzruszył ramionami Mikołaj i zaczął tłumaczyć, dlaczego powinna zamieszkać w mieście.

Słuchała przyjaznego głosu, patrzyła na niego z bladym uśmiechem i nie rozumiejąc jego argumentów dziwiła się swojej czułej ufności do tego człowieka.

- Jeżeli Pasza chciał tego - powiedziała - i jeżeli nie będę was krępować...

- O to się nie troszczcie - przerwał jej. - Mieszkam sam, czasem tylko przyjeżdża siostra.

- Darmo chleba jeść nie będę - rozmyślała głośno matka.

- Jeśli zechcecie, praca się dla was znajdzie! - powiedział Mikołaj.

Dla matki pojęcie pracy łączyło się nierozdzielnie z wyobrażeniem o pracy jej syna, Andrzeja i towarzyszy. Podeszła do Mikołaja i zajrzawszy mu w oczy, zapytała:

- Znajdzie się?

- Gospodarstwo mam małe, kawalerskie...

- Ja nie o takiej robocie, nie o domowej... - powiedziała cicho.

I westchnęła smutnie. Czuła się urażona tym, że jej nie zrozumiał. Uśmiechnął się krótkowzrocznymi oczyma i powiedział:

- Gdybyście podczas widzenia się z Pawłem spróbowali dowiedzieć się od niego adresu tych chłopów, którzy prosili o gazetę...

- Znam ich! - zawołała radośnie. - Znajdę ich i zrobię wszystko, co powiecie! Kto pomyśli sobie, że noszę coś zakazanego? Do fabryki też nosiłam, chwalić Boga!

Nagle zapragnęła iść drogami obok lasów i wsi, z torbą na plecach, z kijem w ręku.

- Mój złociutki, użyjcie mnie do tej pracy, proszę was! - powiedziała. - Pójdę wszędzie! Po wszystkich guberniach, wszystkie drogi znajdę! Będę chodzić zimą i latem, aż do samej śmierci będę pielgrzymować. Czy to zła dola dla mnie?

Zobaczyła siebie jako bezdomną pątniczkę proszącą w imię Chrystusa o jałmużnę pod oknami wieśniaczych chat i zrobiło jej się smutno.

Mikołaj ostrożnie ujął jej dłoń i pogładził swoją ciepłą ręką. Potem spojrzał na zegarek i powiedział:

- O tym pomówimy później.

- Mój kochany! - zawołała. - Dzieci, najdroższe cząsteczki naszego serca, oddają wolność i życie, giną nie żałując swoich młodych lat. A cóż ja - matka?

Twarz Mikołaja pobladła. Popatrzył na nią z pełną czułości uwagą i powiedział cicho:

- Wiecie, pierwszy raz słyszę takie słowa...

- Co ja potrafię powiedzieć? - przemówiła smutnie, kiwając głową i bezsilnym ruchem rozkładając ręce. - Gdybym znalazła takie słowa, którymi mogłabym opowiedzieć o swoim matczynym sercu...

Wstała, jakby nagle podniosła ją jakaś siła, która rosła w jej piersiach, odurzała ją. Gorące słowa oburzenia tłoczyły się w głowie.

- Zapłakałoby wielu... Nawet źli, bez sumienia...

Mikołaj podniósł się także i znowu spojrzał na zegarek.

- Więc postanowione, że przeprowadzacie się do mnie, do miasta?

Matka w milczeniu skinęła głową.

- Kiedy? Zróbcie to jak najprędzej! - poprosił miękko i dodał:

- Będę się bało was, naprawdę!

Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Co go ona obchodzi? Spuścił głowę i uśmiechał się z zakłopotaniem. Stał przed nią zgarbiony, krótkowzroczny, w zwykłej, czarnej marynarce i zdawało się, że wszystko, co miał na sobie, nie należało do niego.

- Macie pieniądze? - zapytał spuściwszy oczy.

- Nie.

Szybko wyjął z kieszeni portmonetkę i otworzywszy podał jej.

- Proszę, weźcie...

Matka mimo woli uśmiechnęła się i kiwając głową, zauważyła:

- Wszystko po nowemu! I pieniądze bez wartości! Ludzie dusze dla nich zatracają, a wy... tak sobie... jakby ze współczucia dla ludzi trzymacie je przy sobie...

Mikołaj zaśmiał się cicho.

- Pieniądze to bardzo niewygodna i nieprzyjemna rzecz. Zawsze jakoś głupio człowiekowi, czy je bierze, czy daje...

Wziął jej rękę, uścisnął mocno i jeszcze raz poprosił:

- Więc jak najprędzej!

I odszedł cichy jak zawsze.

Odprowadziwszy go pomyślała:

"Taki dobry, a nie użalił się nade mną".

I nie mogła dociec, czy jest jej nieprzyjemnie, czy tylko ją to dziwi.

II

Przepropadziła się czwartego dnia po jego odwiedzinach. Gdy wóz z dwoma jej kuferkami wyjechał z osady w pole, obejrzała się za siebie i nagle poczuła, że już na zawsze opuszcza to miejsce, gdzie upłynęły długie lata jej ciężkiego i posępnego życia i gdzie zaczął się drugi okres, pełen cierpienia i radości, okres szybko przemijających dni.

Na ziemi czarnej od sadzy jak olbrzymi, ciemnoczerwony pająk rozłożyła się fabryka podnosząc wysoko do nieba swoje kominy. Do niej tuliły się jednopiętrowe domki robotnicze. Szare, spłaszczone, tłoczyły się ciasną gromadką na skraju bagien i żałośnie patrzyły na siebie małymi, mętnymi szybkami. Nad nimi wznosiła się cerkiew, także ciemnoczerwona, dzwonnica jej była niższa od fabrycznych kominów.

Matka westchnęła i poprawiła kołnierz kaftanika, uciskający jej szyję.

- Wie-e! - mruczał do konia woźnica machając lejcami. Był to człowiek nieokreślonego wieku, o krzywych nogach, rzadkich, spłowiałych włosach na twarzy i głowie i wyblakłych oczach. Kiwając się z boku na bok szedł

obok wozu i było widoczne, że wszystko mu jedno, dokąd idzie - na prawo czy na lewo.

- Wie-e! - mówił swoim bezbarwnym głosem i śmiesznie wyrzucał krzywe nogi w ciężkich butach, oblepionych zeschłym błotem. Matka obejrzała się wokoło. W polu było pusto jak w jej duszy...

Koń kiwał smętnie głową i wpierał się ciężko nogami w głęboki, nagrzany słońcem, szeleszczący cicho piasek. Skrzypiał źle wysmarowany, roztrzęsiony wóz i wszystkie te dźwięki razem z kurzawą pozostawały w tyle...

Mikołaj Iwanowicz mieszkał na skraju miasta, przy odludnej uliczce, w małej, zielonej oficynie, dobudowanej do jednopiętrowego, ciemnego, spuchniętego ze starości domu. Przed oficyną był niewielki ogródek i do okien trzypokojowego mieszkania zaglądały przyjaźnie gałęzie bzów, akacyj i srebrzyste liście młodych topoli. W pokojach było cicho i czysto, na podłodze milcząco drżały wzorzystecienie, pod ścianami ciągnęły się półki szczelnie zastawione książkami, na ścianach wisiały portrety jakichś surowych ludzi.

- Czy będzie wam tu wygodnie? - zapytał Mikołaj wprowadzając matkę do niewielkiego pokoju, z jednym oknem wychodzącym na ogródek, a drugim na podwórze porosłe gęstą trawą. W tym pokoju także wszystkie ściany zastawione były szafami i półkami pełnymi książek.

- Wolałabym w kuchni... - powiedziała. - Kuchenka jasna, czysta.

Wydawało się jej, że przestraszył się czegoś. A gdy niezręcznie i z zakłopotaniem zaczął jej odradzać i matka zgodziła się, poweselał od razu.

We wszystkich trzech pokojach było jakieś osobliwe powietrze. Oddychało się nim lekko i przyjemnie, ale głos mimo woli zniżał się i ściszał, żeby nie naruszyć spokojnej zadumy i skupienia patrzących ze ścian ludzi.

- Trzeba podlać kwiaty! - powiedziała matka dotknąwszy ziemi w doniczkach na oknach.

- Tak! Tak! - w poczuciu winy przyznał gospodarz. - Ja, widzicie, lubię je, a nie mam czasu się nimi zajmować...

Obserwując go zauważyła, że w swoim zacisznym mieszkaniu Mikołaj również porusza się ostrożnie, obcy i daleki wszystkiemu, co go otacza. Zbliżał swoją twarz do tego, na co patrzył, i poprawiając szczupłymi palcami prawej ręki okulary, mrużył oczy, jak gdyby zwracał się z

niemym pytaniem do przedmiotu, któremu się przyglądał. Niekiedy brał jakąś rzecz do ręki, podnosił ją do twarzy i starannie obmacywal oczyma. Zdawało się, że wszedł po raz pierwszy do pokoju razem z matką i że dla niego, tak samo jak dla niej, wszystko tu jest nieznane i obce. Widząc go takim matka poczuła od razu, że znajdując się w tych pokojach jest ona na swoim miejscu. Chodziła za Mikołajem starając się zapamiętać, gdzie co stoi, wypytywała go o porządek dnia, a on odpowiadał jej tonem człowieka, który czuje się winny, gdyż wie, że robi wszystko nie tak jak trzeba, ale nie potrafi inaczej.

Podlała kwiaty, ułożyła rozrzucone na pianinie nuty i spojrzawszy na samowar zauważyła:

- Trzeba będzie oczyścić...

Przesunął palcami po zmatowiałym metalu, po czym podniósł palec do nosa i z powagą popatrzył na samowar. Matka uśmiechnęła się do niego serdecznie.

Gdy położyła się spać i uprzytomniła sobie przebieg całego dnia, podniosła ze zdziwieniem głowę z poduszki i rozejrzała się wokoło. Pierwszy raz w ciągu całego życia była w domu obcego człowieka i nie czuła się tym skrępowana. Myślała o Mikołaju z troską, pragnęła urządzić mu wszystko jak najlepiej, wlać w jego życie trochę ciepła i serdeczności. Wzruszyła ją niezręczność Mikołaja, jego śmieszna niezaradność, oddalenie od wszystkich codziennych spraw i coś mądrego a zarazem dziecinnego w jasnych oczach. Potem myśli jej zatrzymały się uporczywie na synu i znowu ujrzała wydarzenia owego dnia Pierwszego Maja, pełnego nowych dźwięków, uskrzydlonego nową myślą. Cierpienia tego dnia byłytak szczególne jak on sam: nie zginały głowy do ziemi jak tępe uderzenia pięści, ale przeszywały serce i budziły w nim cichy gniew, wyprostowywały zgięty grzbiet.

"Idą w świat dzieci" - myślała wsłuchując się w nieznane dźwięki nocnego życia miasta. Pełzły ku niej przez otwarte okno, szeleściły liśćmi w ogródku, przylatywały z daleka, znużone, blade, i cicho umierały w pokoju.

Wczesnym rankiem oczyściła samowar, nastawiła go, cichutko zebrała naczynia i siedząc w kuchni czekała, aż obudzi się Mikołaj. Rozległ się jego kaszel i stanął w drzwiach, w jednej ręce trzymając okulary, a drugą zakrywając gardło. Odpowiedziała na jego powitanie i wniosła samowar do pokoju, a Mikołaj zaczął się myć rozpluskując wodę po podłodze; upuściwszy mydło i szczoteczkę do zębów prychał ze złością.

Przy herbacie opowiadał jej:

- Mam w urzędzie ziemskim bardzo smutną pracę, patrzę, jak podupadają nasi chłopi...

I uśmiechając się, z zawstydzeniem dodał:

- Ludzie wyczerpani głodem przedwcześnie umierają, dzieci rodzą się słabe i giną jak jesienne muchy. Wiemy o tym, znamy przyczyny nieszczęścia, rozpatrujemy je, otrzymujemy pensje. I prawdę mówiąc... nic więcej.

- A kim wy jesteście? Studentem? - zapytała matka.

- Nie, nauczycielem. Ojciec mój jest dyrektorem fabryki w Wiatce, a ja zostałem nauczycielem. Ale na wsi zacząłem dawać chłopom książki i wsadzili mnie do więzienia. Po wyjściu z więzienia byłem subiektem w księgarni, ale popełniłem nieostrożność i znowu znalazłem się w więzieniu, a potem wywieźli mnie do Archangielska. Tam miałem nieprzyjemności z gubernatorem i zesłali mnie nad Morze Białe, do wioski, gdzie mieszkałem pięć lat.

Jego słowa dźwięczały w jasnym, zalanym słońcem pokoju spokojnie i równo. Matka słyszała już wiele takich historii i nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego opowiadają je tak spokojnie, jakby to było coś nieuniknionego.

- Siostra moja przyjedzie dzisiaj - oznajmił.

- Zamężna?

- Wdowa. Mąż jej był zesłany na Sybir, ale uciekł stamtąd i umarł dwa lata temu za granicą na suchoty...

- Młodsza od was?

- Starsza o sześć lat. Zawdzięczam jej wiele. Posłuchacie, jak ona gra! To jej pianino... W ogóle dużo tu jej rzeczy. Moje są książki...

- A gdzie ona mieszka?

- Wszędzie! - odpowiedział uśmiechając się. - Wszędzie tam, gdzie potrzeba odważnego człowieka.

- Także - w tej samej robocie? - zapytała matka.

- Oczywiście! - odparł.

Wkrótce poszedł do pracy, a matka zamyśliła się nad "tą robotą", którą z dnia na dzień uparcie i spokojnie wykonują ci ludzie, i czuła się wobec nich tak dziwnie, jak gdyby stała w nocy przed olbrzymią górą.

Około południa zjawiła się pani w czarnej sukni, wysoka i zgrabna. Gdy matka otworzyła jej drzwi, rzuciła na ziemię małą, żółtą walizeczkę i pośpiesznie schwyciwszy jej rękę zapytała:

- Jesteście mamą PawłaMichajłowicza, tak?

- Tak - odpowiedziała matka onieśmielona wytwornością jej stroju.

- Tak sobie was właśnie wyobrażałam! Brat pisał, że będziecie u niego mieszkać - mówiła pani zdejmując przed lustrem kapelusz. - Przyjaźnimy się z Pawłem Michajłowiczem od dawna. Opowiadał mi o was. - Głos miała nieco przytłumiony, mówiła powoli, ale poruszała się sprężyście i szybko. Jej duże, szare oczy uśmiechały się młodo i jasno, ale na skroniach widoczne już były cieniutkie, promieniste zmarszczki, a nad maleńkimi muszelkami uszu srebrzyły się siwe włosy.

- Jestem głodna! - oświadczyła. - Dobrze by było wypić filiżankę kawy...

- Zaraz ugotuję! - powiedziała matka i wyjmując z szafy maszynkę do kawy, zapytała cichutko:

- A czy Pasza mówi o mnie?

- O, i dużo...

Wyjęła małą skórzaną papierośnicę, zapaliła papierosa i chodząc po pokoju spytała:

- Bardzo się o niego boicie?

Matka uśmiechała się przyglądając się, jak pod maszynką pełzają niebieskie języki ognia płonącego spirytusu. Jej onieśmielenie wobec tej pani rozpłynęło się w radość.

"Więc opowiada o mnie, mój dobry!" - myślała i mówiła powoli: - Oczywiście, ale dawniej byłoby gorzej, teraz wiem, że nie jestem sama...

I patrząc w twarz kobiety zapytała:

- A jak wam na imię?

- Zofia! - odpowiedziała.

Matka przyglądała się jej uważnie. W kobiecie tej było coś zamaszystego, zbyt dziarskiego i pośpiesznego.

Łykając szybko kawę mówiła z przekonaniem:

- Najważniejsze jest to, żeby nie siedzieli długo w więzieniu, żeby rozprawa odbyła się jak najprędzej. A jak tylko ich ześlą, zaraz zorganizujemy Pawłowi Michajłowiczowi ucieczkę. Jego obecność tutaj jest konieczna.

Matka spojrzała na Zofię niedowierzająco, a Zofia poszukawszy oczyma, gdzieby rzucić ogarek papierosa, wsadziła go do ziemi w doniczkę.

- To szkodzi kwiatom - machinalnie zauważyła matka.

- Przepraszam! - powiedziała Zofia. - Mikołaj też mi to zawsze mówi! - Wyjęła z doniczki niedopałek i wyrzuciła go przez okno.

Matka zmieszała się i spojrzawszy na nią powiedziała z zawstydzeniem:

- To ja przepraszam! Ja to tylko tak powiedziałam nie pomyślawszy. Nie powinnam była zwracać wam uwagi.

- A dlaczegóż nie zwrócić uwagi, jeśli jestem taka nie- porządna? - odezwała się Zofia wzruszając ramionami. - Kawa gotowa? Dziękuję. A czemu tylko jedna filiżanka? Wy nie będziecie pili?

Nagle wzięła matkę za ramiona, przyciągnęła ją do siebie i zajrzawszy jej w oczy, zapytała ze zdziwieniem:

- Czyżbyście się czuli skrępowani?

Matka odpowiedziała z uśmiechem:

- Dopiero co wam powiedziałam o tym niedopałku, a wy się pytacie, czy czuję się skrępowana...

I nie ukrywając swego zdziwienia, dodała jak gdyby pytając:

- Przyjechałam tu do was wczoraj, a zachowuję się, jakbym była u siebie w domu: niczego się nie boję, mówię, co mi się podoba...- Tak powinno byćl - wykrzyknęła Zofia.

- W głowie mi się kręci i sama siebie nie poznaję - mówiła dalej matka. - Dawniej, bywało, krążysz, krążysz koło człowieka, zanim powiesz mu coś od serca, a teraz serce zawsze otwarte i od razu mówisz coś takiego, co dawniej nie przyszłoby ci nawet na myśl.

Zofia zapaliła znowu papierosa i objęła matkę serdecznym spojrzeniem swoich szarych, świetlistych oczu.

- Mówicie, że zorganizujecie ucieczkę? No, a jakże on będzie żyć jako zbieg? - wypowiedziała matka wreszcie nękające ją pytanie.

- To drobiazg! - powiedziała Zofia nalewając sobie jeszcze kawy. - Będzie żyć, jak żyją dziesiątki zbiegów... Dopiero co spotkałam i odprowadziłam jednego. Także bardzo cenny człowiek. Był zesłany na pięć lat, a spędził na zesłaniu trzy i pół miesiąca...

Matka uważnie popatrzyła na nią, pokiwała głową, uśmiechnęła się i powiedziała cicho:

- Nie, widać oszołomił mnie ten dzień - Pierwszy Maja. Dziwnie mi tak jakoś, jakbym po dwóch drogach naraz chodziła. To zdaje mi się, że wszystko rozumiem, to znów jakbym się nagle znalazła we mgle. O, na przykład wy. Patrzę na was - pani... A zajmujecie się tą pracą... Paszę znacie, szanujecie go. Dziękuję wam...

- No, za to to już ja wam dziękuję - roześmiała się Zofia.

- Cóż ja? Nie ja go tego nauczyłam! - powiedziała z westchnieniem matka.

Zofia położyła niedopałek na spodku swojej filiżanki, wstrząsnęła głową i jej złociste, gęste włosy rozsypały się po plecach.

- No - powiedziała wychodząc - czas już zdjąć z siebie te wspaniałości...

III

Pod wieczór zjawił się Mikołaj. Przy obiedzie Zofia opowiadała wesoło, jak pojechała po zbiegłego z zesłania człowieka, jak go ukrywała, jak bała się szpiegów widząc ich we wszystkich ludziach i jak zabawnie zachowywał się zbieg. W tonie jej opowiadania było coś, co przypominało matce przechwałki robotnika, który dobrze wykonał trudną pracę i jest zadowolony.

Teraz miała na sobie lekką i szeroką suknię stalowego koloru. W sukni jej wydawała się wyższa, oczy jej jakby pociemniały, a ruchy stały się spokojniejsze.

- Będziesz musiała, Zofio - powiedział po obiedzie Mikołaj - zająć się jeszcze jedną sprawą. Wiesz, że zamierzamy wydawać gazetę dla wsi, ale wskutek ostatnich aresztowań straciliśmy kontakt z ludźmi. Tylko Pelagia Niłowna może nam wskazać, jak znaleźć człowieka, który zajmie się rozpowszechnianiem gazety... Jedź z nią tam. Trzeba to zrobić jak najprędzej.

- Dobrze! - powiedziała Zofia paląc papierosa. - Jedziemy, Pelagio Niłowno?

- Cóż, jedźmy...

- Daleko to?

- Osiemdziesiąt wiorst...

- Doskonale!... A teraz zagram. Czy wy, Pelagio Niłowno, możecie znieść trochę muzyki?

- Nie pytajcie mnie! Jakby mnie tu nie było! - powiedziała matka siadając w kąciku kanapy. Widziała,że brat i siostra niby to nie zwracają na nią uwagi, a jednak wciąż składa się tak, że mimo woli ciągle zabiera glos, wciągana przez nich niepostrzeżenie do rozmowy.

- Słuchaj, Mikołaju! To Grieg. Przywiozłam dzisiaj... Zamknij okna.

Otworzyła nuty, lekko uderzyła w klawisze lewą ręką. Głębokimi, soczystymi tonami zaśpiewały struny. Z głębokim westchnieniem przyłączyła się do nich jeszcze jedna nuta wibrująca pełnym dźwiękiem. Spod palców prawej ręki z wysokim, jasnym dzwonieniem poderwały się jak stado strwożonego ptactwa dziwnie przejrzyste krzyki strun i zakołysały się, zatrzepotały niby spłoszone ptaki na ciemnym tle niskich tonów.

Z początku te dźwięki nie wzruszały matki. Słyszała tylko dzwoniący chaos. Jej słuch nie mógł wyłowić melodii ze złożonej, rozedrganej masy tonów. Na wpół drzemiąc patrzyła na Mikołaja, który siedział podwinąwszy nogi w drugim końcu szerokiej kanapy, i przyglądała się surowemu profilowi Zofii i jej głowie ciężkiej od gęstwy złotych włosów. Promień słońca oświetlał głowę i ramię Zofii, potem położył się na klawiszach pianina i zadrżał pod jej palcami, jakby obejmując je. Muzyka napełniała coraz bardziej pokój i niepostrzeżenie dla matki budziła jej serce.

Nie wiadomo dlaczego z ciemnej otchłani przeszłości wynurzyła się przed nią krzywda i, choć dawno zapomniana, ożyła z pełną goryczy jasnością.

Pewnego razu jej mąż przyszedł do domu późną nocą, bardzo pijany, chwycił ją za rękę, zrzucił z łóżka na podłogę i kopnąwszy w bok, powiedział:

- Zabieraj się stąd, draniu, obrzydłaś mi!

Żeby zasłonić się od razów, chwyciła na ręce dwuletniego syna i klęcząc zakryła się jego ciałem jak tarczą. Płakał, wyrywał się jej z rąk, przestraszony, nagi i ciepły.

- Wynoś się! - ryczał Michał.

Zerwała się, wpadła do kuchni, narzuciła na plecy kaftan, owinęła dziecko w chustkę i w milczeniu, bez krzyków i skarg, bosa, w jednej koszuli i kaftanie, wyszła na ulicę. Był maj. Noc była chłodna i kurz

zimnym dotknięciem przylepiał się do nóg, właził między palce. Dziecko płakało, rzucało się Odkryła pierś, przytuliła do siebie syna i gnana strachem szła kołysząc go cicho:

- A-a-a... a-a-a!...

Świtało już. Wstydziła się i lękała czekać, aż ktoś wyjdzie na ulicę i zobaczy ją półnagą. Zeszła ku bagnom, usiadła na ziemi pod gęstą kępą młodych osin. Siedziała tak długo wśród nocy. Patrzyła nieruchomo w ciemność szeroko otwartymi oczyma i bojaźliwie śpiewała kołysząc uśpione dziecko i własne sponiewierane serce:

- A-a-a... a-a-a... a-a-a!...

W pewnej chwili nad głową jej mignął lecący w dal czarny, cichy ptak. Obudził ją, podniosła się. Drżąc z zimna poszła do domu, gdzie czekał ją ciągły strach przed biciem i nowa poniewierka...

Ostatni raz westchnął głośno obojętny, chłodny akord. Westchnął i zamarł.

Zofia odwróciła się i półgłosem zapytała brata:

- Podobało ci się?

- Bardzo! - odparł i wzdrygnął się jakzbudzony ze snu. - Bardzo...

W sercu matki śpiewało i drżało echo wspomnień. Gdzieś na uboczu rodziła się myśl:

"Oto ludzie żyją zgodnie, spokojnie. Nie wymyślają sobie, nie piją wódki, nie sprzeczają się o każdy kęs... jak u nich, wiodących czarny żywot..."

Zofia paliła papierosa. Paliła dużo, niemal bez przerwy.

- To ulubiony utwór nieboszczyka Kosti - powiedziała zaciągając się dymem i znowu wzięła cichy, smutny akord. - Tak lubiłam mu grać. Był taki wrażliwy, czuły na wszystko, wszystkiego pełen...

"Męża pewnie wspomina - przeleciało przez myśl matce. - A uśmiecha się..."

- Ileż szczęścia dał mi ten człowiek - cicho mówiła Zofia akompaniując swoim myślom lekkimi dźwiękami strun. - Jak umiał żyć...

- Ta-ak! - powiedział Mikołaj skubiąc bródkę. - Rozśpiewana dusza!...

Zofia rzuciła gdzieś zaczętego papierosa i zwracając się do matki zapytała:

- Nie przeszkadza wam ten mój hałas?

Matka odpowiedziała z rozdrażnieniem, którego nie umiała opanować:

- Nie pytajcie mnie, nie rozumiem nic. Siedzę, słucham, myślę sobie...

- Nie, wy powinniście rozumieć! - powiedziała Zofia. - Kobieta nie może nie rozumieć muzyki, zwłaszcza jeśli jej jest smutno...

Uderzyła mocno w klawisze i rozległ się głośny krzyk, jakby ktoś usłyszał straszną dla siebie wieść, która ugodziła go w samo serce i wyrwała ten wstrząsający dźwięk. Zadźwięczały przestraszone młode głosy, rzuciły się gdzieś pośpiesznie, w zamieszaniu. Znowu zakrzyczał gniewny, donośny głos zagłuszając wszystko. Widocznie zdarzyło się nieszczęście, ale wywołało nie skargę, lecz gniew. Potem zjawił się ktoś łagodny i silny i zaśpiewał prostą, piękną pieśń, namawiając do czegoś, wzywając za sobą.

Serce matki pełne było pragnienia, by powiedzieć tym ludziom coś dobrego. Uśmiechała się upojona muzyką czując, że potrafi zrobić jakąś dobrą rzecz dla brata i siostry. Poszukała oczami, co by tu takiego zrobić, i cichutko wyszła do kuchni nastawić samowar.

Ale to pragnienie nie znikało. Nalewała herbatę i mówiła z uśmiechem zawstydzenia, obdzielając równocześnie ciepłymi, wprost spod serca wyjętymi słowami ich i siebie:

- My, ludzie, którzy prowadzimy czarny żywot, wszystko czujemy, ale trudno nam to wypowiedzieć, wstydzimy się, że rozumiemy, a powiedzieć nie umiemy. I często ze wstydu gniewamy się na nasze myśli. Życie ze wszystkich stron bije i kole, chce się odpocząć, ale myśli przeszkadzają.

Mikołaj słuchał przecierając okulary, Zofia patrzyła szeroko otworzywszy ogromne oczy i zapomniała o dogasającym papierosie. Siedziała na wpół obrócona do pianina i od czasu do czasu delikatnie dotykała klawiszy szczupłymi palcami prawej ręki. Akord ostrożnie wpadał w słowa matki, pośpiesznie oblekającej uczucia w proste, z serca płynące słowa.

- Mogę już teraz powiedzieć coś o sobie i o ludziach dlatego, że zaczęłam rozumieć i mogę porównać. Dawniej żyłam i nie miałam z czym porównywać swego życia. W naszym stanie wszyscy żyją jednakowo. A teraz widzę, jak inni żyją,wspominam własne swoje życie, gorzko mi i ciężko!

Zniżyła głos i ciągnęła dalej:

- Może ja coś powiem nie tak jak należy i może nie trzeba było w ogóle

tego mówić, bo wy przecież sami wszystko wiecie...

W głosie jej zabrzmiały łzy i patrząc na nich z uśmiechem w oczach dodała:

- Ale chcę otworzyć przed wami serce, żebyście wiedzieli, że życzę wam wiele, wiele dobrego!

- Widzimy! - cicho powiedział Mikołaj.

Wciąż nie mogła nasycić swego pragnienia i mówiła dalej o tym, co było dla niej nowe i wydawało się jej niezmiernie ważne. Zaczęła opowiadać o swoim życiu w poniewierce, o znoszonym po cichu cierpieniu. Mówiła bez gniewu, z uśmiechem współczucia na ustach, rozwijając szary zwój smutnych dni. Opowiadała, jak bił ją mąż, dziwiąc się błahym tego bicia przyczynom, zdumiewając własną bezbronnością...

Słuchali jej w milczeniu, poruszeni głęboką prawdą tej prostej historii człowieka, którego uważano za bydlę i który długo i bez sprzeciwu czuł się sam tym, za co go uważano. Wydawało się, że tysiące ludzkich żywotów przemawia jej ustami. To, co przeżywała, było codzienne i proste, ale tak żyły tysiące ludzi na ziemi i historia jej nabierała znaczenia symbolu. Mikołaj oparł się łokciami na stole, położył głowę na dłoni i siedział nieruchomo, patrząc na nią przez okulary zmrużonymi w skupieniu oczyma. Zofia oparła się plecami o poręcz krzesła i chwilami wzdrygała się poruszając przecząco głową. Twarz jej stała się jeszcze chudsza i bledsza. Nie paliła.

- Pewnego razu - odezwała się cicho Zofia spuszczając głowę - wydało mi się, że jestem nieszczęśliwa, że żyję jak w gorączce. Było to na zesłaniu. Małe powiatowe miasteczko, nie ma co robić i nie ma o czym myśleć, chyba tylko o sobie. Z bezczynności zaczęłam zbierać wszystkie moje nieszczęścia, rozpatrywać, ważyć w myśli: pokłóciłam się z ojcem, którego bardzo kochałam, wypędzili mnie z gimnazjum i znieważyli, potem więzienie, zdrada bliskiego mi towarzysza, aresztowanie męża, znowu więzienie i zesłanie, śmierć męża. I wydało mi się, że nie ma chyba człowieka nieszczęśliwszego ode mnie. Ale widzę, że wszystkie moje nieszczęścia, a nawet jeszcze dziesięć razy więcej, niewarte są jednego miesiąca waszego życia, Pelagio Niłowno... To codzienne znęcanie się przez lata całe... Skąd ludzie czerpią siłę, żeby to znieść?

- Przyzwyczajają się! - odpowiedziała z westchnieniem matka.

- Zdawało mi się, że znam życie! - powiedział w zamyśleniu Mikołaj. - Kiedy jednak nie mówi o nim książka ani moje wrażenia, lecz ono samo -

przejmuje mnie lęk! Straszne są właśnie drobiazgi, straszne są te błahe minuty, z których składają się lata...

Rozmowa płynęła, rosła, ogarniała ze wszystkich stron to czarne życie, o którym mówiła matka. A matka zagłębiała się we wspomnieniach i wywlekającz mroków swojej przeszłości codzienne krzywdy, roztaczała ponury obraz męki, w której utonęła jej młodość. Wreszcie powiedziała:

- Ojej, tyle nagadałam, czas już odpocząć! Wszystkiego się nie opowie...

Brat i siostra pożegnali się z nią w milczeniu. Matce wydawało się, że Mikołaj ukłonił się niżej niż zwykle i mocniej ścisnął jej rękę. Zofia odprowadziła ją do pokoju i stanąwszy w drzwiach, rzekła cicho:

- Odpocznijcie! Dobranoc!

Głos jej był ciepły, spojrzenie szarych oczu miękko pieściło twarz matki...

Wzięła rękę Zofii i ściskając ją w swoich rękach odpowiedziała:

- Dziękuję wam!...

IV

Po kilku dniach matka i Zofia stanęły przed Mikołajem jako dwie ubogo ubrane mieszczki w znoszonych perkalowych sukniach i kaftanach, z torbami na plecach i kijami w ręku. Strój ten uczynił Zofię niższą, a twarz jej wydawała się jeszcze surowsza i bledsza.

Żegnając się z siostrą Mikołaj ścisnął mocno jej rękę, a prostota i spokój w ich wzajemnym stosunku jeszcze raz zwróciły uwagę matki. Nie całują się, nie mówią pieszczotliwych słów, a odnoszą się do siebie tak serdecznie, z taką troskliwością. Tam gdzie żyła dotychczas, ludzie często całowali się, często mówili przyjazne słowa i zawsze kąsali się jak głodne psy.

Kobiety przeszły w milczeniu przez ulice miasta, wyszły na pole i ramię przy ramieniu ruszyły po szerokiej, bitej drodze między dwoma rzędami starych brzóz.

- A nie zmęczycie się? - zapytała matka.

- Myślicie, że mało chodziłam? Jestem przyzwyczajona...

Zofia zaczęła wesoło opowiadać matce o swojej rewolucyjnej pracy, jak gdyby przechwalała się dziecinnymi figlami.

Często wypadało jej żyć pod cudzym nazwiskiem posługując się fałszywymi dokumentami, przebierać się, ukrywać przed szpiclami, rozwozić pudy zakazanych książek po różnych miastach, organizować ucieczki zesłanych towarzyszy, ułatwiać im wyjazd za granicę. W mieszkaniu jej założono tajną drukarnię. Gdy żandarmi dowiedzieli się o tym i przyszli zrobić rewizję, zdążyła na minutę przed ich przyjściem przebrać się za pokojówkę i wyszła natknąwszy się na swych gości w bramie domu. Bez płaszcza, w lekkiej chusteczce na głowie, z blaszanką do nafty w ręku przeszła wtedy w silny mróz przez cale miasto, z jednego końca na drugi. Innym razem przyjechała do pewnego miasta, do swoich znajomych, i gdy szła po schodach do ich mieszkania, zauważyła, że odbywa się u nich rewizja. Zawrócić było już za późno. Zadzwoniła więc śmiało o piętro niżej, weszła z walizką do nieznajomych ludzi i powiedziała im otwarcie, w jakiej znajduje się sytuacji.

- Możecie mnie wydać, jeżeli chcecie, ale myślę, że nie zrobicie tego - powiedziała z przekonaniem.

Nieznajomi byli bardzo przestraszeni i nie spali całą noc, spodziewając się, że lada chwila zapukają do nich, ale nie mogli się zdecydować, by ją wydać żandarmom, a rankiem razem z nią śmieli się z nich. Pewnego razu przebranaza mniszkę siedziała w tym samym wagonie i na tej samej ławce ze szpiclem, który ją śledził, i szpicel przechwalając się swoją zręcznością opowiadał jej o swojej robocie szpiegowskiej. Był przekonany, że Zofia jedzie tym samym pociągiem w wagonie drugiej klasy. Na każdym przystanku wychodził i wracając mówił:

- Nie widać jej, pewnie położyła się spać. Oni także się męczą, życie mają ciężkie tak jak i my!

Matka słuchała jej opowiadań, śmiała się i patrzyła na nią z czułością. Wysoka, chuda Zofia lekko i pewnie kroczyła po drodze kształtnymi nogami. Jej ruchy, słowa, dźwięk głosu trochę przytłumionego, ale dziarskiego, cała strzelista postać tchnęły duchowym zdrowiem, wesołością i odwagą. Patrzyła na wszystko oczyma młodości i wszędzie dostrzegała coś, co napełniało ją młodzieńczą radością.

- Popatrzcie, jaka piękna sosna! - wołała Zofia wskazując na drzewo. Matka zatrzymywała się, patrzyła: sosna nie była ani gęstsza, ani wyższa od innych.

- Ładne drzewo! - potwierdziła uśmiechając się. Widziała, jak wiatr igra z siwymi włosami nad uchem Zofii.

- Skowronek! - szare oczy Zofii zapłonęły łagodnie, a ciało jak gdyby odrywało się od ziemi i unosiło na spotkanie niewidzialnej muzyce dzwoniącej w jasnym błękicie. Czasami schylała się zręcznie, zrywała polny kwiat i lekkim dotknięciem delikatnych, szybkich palców miłośnie gładziła jego drżące płatki. Nuciła coś przy tym cicho i pięknie.

Wszystko to pociągało matkę coraz bardziej do kobiety z promiennymi oczyma i bezwiednie przytulała się do niej starając się dotrzymać kroku. Ale czasem z ust Zofii padały nagle słowa ostre i gwałtowne, co raziło matkę i budziło w niej trwożną myśl:

"Nie spodoba się Michałowi..."

Ale po minucie Zofia mówiła znowu z serdeczną prostotą i matka zaglądała jej z uśmiechem w oczy.

- Jacyście wy jeszcze młodzi! - powiedziała z westchnieniem.

- O, mam już trzydzieści dwa lata! - zawołała Zofia.

Własowa uśmiechnęła się.

- Nie to mam na myśli. Z twarzy można by wam dać nawet więcej. A spojrzeć w wasze oczy, posłuchać was - aż się człowiek dziwi. Jak dziewczynka! Życie macie niespokojne, trudne, niebezpieczne, a serce uśmiecha się.

- Nie czuję, żeby mi było trudno. I nie mogę sobie wyobrazić lepszego i bardziej zajmującego życia niż moje... Będę nazywać was Niłowną. Pelagia to nieodpowiednie dla was imię.

- Nazywajcie mnie, jak chcecie! - powiedziała w zamyśleniu matka. - Jak chcecie, tak do mnie mówcie. Patrzę na was, słucham, myślę. Przyjemnie mi jest, gdy widzę, że znacie drogi do ludzkiego serca. Wszystko w człowieku otwiera się przed wami bez onieśmielenia i obawy, serce otwiera się samo na wasze przyjęcie. I myślę o was wszystkich, że zwyciężycie zło w życiu, na pewno zwyciężycie!

- Zwyciężymy, ponieważ idziemy z ludem! - zprzekonaniem i głośno powiedziała Zofia. - W nim kryją się wszystkie możliwości, z nim wszystko jest osiągalne! Trzeba tylko obudzić jego świadomość, której nie pozwalają się rozwijać...

Słowa jej budziły w sercu matki złożone uczucie. Uczuła nie wiadomo dlaczego litość dla Zofii, była to jednak litość przyjaciela, litość, która nie obraża. Pragnęła usłyszeć od niej jakieś inne, prostsze słowa.

- Kto was nagrodzi za wasze trudy? - zapytała cicho i smutnie.

- Jesteśmy już wynagrodzeni! Nasze życie daje nam zadowolenie. Żyjemy wszystkimi siłami duszy, czegóż można jeszcze pragnąć? - odpowiedziała Zofia i matce wydało się, że w słowach jej zabrzmiała duma.

Spojrzała na nią, spuściła głowę i znowu pomyślała: "Nie, nie spodoba się ona Michałowi..."

Wdychając pełną piersią słodkie powietrze, szły bez pośpiechu, ale żwawym krokiem. Matce wydawało się, że idzie na pielgrzymkę. Przypomniało się jej dzieciństwo i ta radość, z jaką szła w święto ze wsi do cudownego obrazu w odległym klasztorze.

Czasem Zofia nuciła pięknie półgłosem jakieś nowe pieśni o niebie i miłości albo nagle zaczynała mówić wiersze o polu i lasach, o Wołdze, a matka słuchała z uśmiechem, bezwiednie kiwając głową w rytm wiersza i poddając się jego muzyce.

Serce jej ogarniało ciepło i panowała w nim pełna zadumy cisza jak w małym, starym sadzie letnim wieczorem.

V

Na trzeci dzień przyszły do wsi. Matka spytała pracującego w polu chłopa, gdzie jest dziegciarnia, i wkrótce schodziły już po spadzistej, leśnej ścieżce - korzenie drzew tworzyły na niej jakby schody - na niewielką, okrągłą polankę, zasypaną węglem, wiórami i zalaną dziegciem.

- No, jesteśmy! - powiedziała matka oglądając się niespokojnie.

Przed szałasem z żerdzi i gałęzi, siedząc przy stole z nieheblowanych desek ułożonych na kozłach wkopanych w ziemię, jedli obiad - Rybin, cały czarny, w rozpiętej na piersiach koszuli, Jefim i jeszcze dwóch chłopców. Rybin zauważył je pierwszy, przyłożył dłoń do oczu i czekał w milczeniu.

- Witajcie, Michale! - krzyknęła matka jeszcze z daleka.

Michał wstał i wolnym krokiem ruszył im naprzeciw; poznawszy matkę uśmiechnął się i pogładził brodę ciemną ręką.

- Idziemy z pielgrzymką! - powiedziała matka podchodząc do niego. - Zajdę, myślę sobie, i odwiedzę was! A to moja przyjaciółka Anna...

Dumna ze swego konceptu, spojrzała z ukosa na poważną i surową twarz Zofii.

- Witaj! - powiedział Rybin uśmiechając się posępnie. Potrząsnął jej ręką, ukłonił się Zofii i ciągnął dalej: - Nie kłam. Tu nie miasto i kłamstwa niepotrzebne! Wszystko swoi ludzie...

Jefim, siedząc przy stole, bystro przyglądał się pątniczkom i mówił coś towarzyszom brzęczącym głosem. Gdy kobiety podeszły do stołu, wstał i ukłonił się im w milczeniu. Jego towarzysze siedzieli nieruchomo, jakby nie zauważyli gości.

- Żyjemy tu jak mnichy! - powiedział Rybinklepiąc Własową lekko po plecach. - Nikt do nas nie przychodzi, gospodarza nie ma we wsi, gospodynię zabrali do szpitala, a ja jestem tu czymś w rodzaju zarządzającego. Siadajcie do stołu. Pewnie chcecie jeść. Przyniósłbyś mleka, Jefimie!

Jefim poszedł powoli do szałasu, pątniczki zaczęły zdejmować z pleców torby, jeden z parobczaków, wysoki i chudy, wstał od stołu i pomagał im, drugi, krępy i kudłaty, w zamyśleniu wsparł się na łokciach, drapał się w głowę i cicho mruczał jakąś piosenkę.

Ciężki zapach dziegciu zlewał się z duszną wonią zgniłych liści i wywoływał zawrót głowy.

- To Jakub - wskazując na wysokiego parobczaka powiedział Rybin - a to Ignacy. No, jak twój syn?

- W więzieniu! - powiedziała westchnąwszy matka.

- Znowu w więzieniu?! - zawołał Rybin. - Spodobało mu się tam jednak...

Ignacy przestał śpiewać, Jakub wziął kij z ręki matki i powiedział:

- Siadaj!

- A wy dlaczego nie siadacie? Siadajcie! - poprosił Rybin Zofię. Usiadła w milczeniu na pniu drzewa, uważnie przyglądając się Rybinowi.

- Kiedy go wzięli? - zapytał Rybin siadając naprzeciw matki. I kiwając głową zawołał: - Nie wiedzie ci się, Niłowna!

- To nic! - powiedziała.

- No? Przyzwyczajasz się, widać.

- Nie przyzwyczajam się, tylko widzę, że bez tego nie można!

- Aha! - powiedział Rybin. - No, opowiadaj...

Jefim przyniósł garnek mleka, wziął ze stołu filiżankę, wypłukał wodą, nalał do niej mleka i podsunął ją Zofii uważnie słuchając opowiadania

matki. Poruszał się i robił wszystko cicho i ostrożnie. Gdy matka skończyła swoje krótkie opowiadanie, wszyscy milczeli chwilę, nie patrząc na siebie. Ignacy siedząc przy stole rysował paznokciem jakiś wzór na deskach, Jefim stał za Rybinem, opierając się łokciem o jego ramię, Jakub, wsparty o drzewo, złożył ręce na piersiach i spuścił głowę. Zofia przyglądała się spod oka chłopom...

- Aha-a! - powoli i posępnie przeciągnął Rybin. - A więc tak... Wystąpili otwarcie!...

- Gdyby u nas taką paradę urządzić - powiedział Jefim i uśmiechnął się pochmurnie - chłopi zatłukliby na śmierć!

- Zatłukliby! - potwierdził Ignacy kiwnąwszy głową. - Nie, pójdę do fabryki, tam lepiej...

- Mówisz, że będą sądzić Pawła? - zapytał Rybin. - A jaka może być kara, nie słyszałaś?

- Katorga albo dożywotnie osiedlenie na Syberii... - odpowiedziała cicho.

Trzech parobczaków spojrzało na nią jednocześnie, a Rybin spuścił głowę i zapytał powoli:

- A wiedział, co mu grozi, kiedy zaczynał tę sprawę?

- Tak! - głośno powiedziała Zofia.

Wszyscy zamilkli nie poruszając się, jak gdyby zastygli opanowani tą samą ponurą myślą.

- Aha! - ciągnął dalej Rybin surowo, z powagą. - Ja także myślę, że wiedział. Zanim skoczył, dobrze zmierzył. Człowiek z niego poważny. Słyszeliście, chłopcy?Wiedział, że bagnetem go mogą pchnąć i katorgą poczęstują, a poszedł. Gdyby matka położyła się na jego drodze - przeszedłby po niej. Prawda, Niłowna?

- Prawda! - wzdrygnęła się matka i obejrzała się ciężko westchnąwszy.

Zofia w milczeniu pogładziła jej rękę, ściągnęła brwi i patrzyła uporczywie na Rybina.

- Oto człowiek! - powiedział cicho i powiódł po wszystkich swoimi ciemnymi oczami. I znowu sześciu ludzi zamilkło. Cienkie promienie słońca wisiały w powietrzu jak złote wstążki. Gdzieś twardo krakała wrona. Matka oglądała się wokoło. Była rozstrojona wspomnieniami o Pierwszym Maja, tęsknotą za synem i za Andrzejem. Na małej polance walały się beczki od dziegciu, sterczały wykarczowane pnie. Dęby i

brzozy, cisnąc się wokoło polany, szły na nią niepostrzeżenie ze wszystkich stron i objęte ciszą, nieruchome, rzucały na ziemię ciemne, ciepłe cienie.

Nagle Jakub oderwał się od drzewa, odszedł na bok, zatrzymał się i potrząsnąwszy głową zapytał oschle i głośno:

- To przeciw takim postawią mnie i Jefima?

- A ty myślałeś, że przeciw komu? - odpowiedział Rybin posępnym pytaniem. - Duszą nas naszymi własnymi rękami, na tym właśnie polega sztuka!

- A ja mimo to pójdę do wojska! - cicho, ale z uporem oświadczył Jefim.

- Kto ci odradza? - zawołał Ignacy. - Idź!

I nie odrywając oczu od Jefima powiedział z uśmiechem:

- Tylko kiedy będziesz do mnie strzelał, celuj w głowę... Nie kalecz, ale od razu zabijaj!

- Słyszałem już to! - gwałtownie krzyknął Jefim.

- Poczekajcie, chłopcy! - przemówił Rybin. Powiódł po nich oczyma i podniósł rękę powolnym ruchem. - Patrzcie! - powiedział wskazując na matkę. - Syn jej teraz całkiem już przepadł...

- Po co to mówisz? - zapytała cicho i ze smutkiem matka.

- Trzeba! - odpowiedział ponuro. - Trzeba, żeby twoje włosy nie na próżno siwiały. No i co, czy złamali ją? Przyniosłaś książki, Niłowna?

Matka spojrzała na niego i po chwili milczenia odparła:

- Przyniosłam...

- Tak! - powiedział Rybin uderzając dłonią po stole. - Od razu się domyśliłem, gdy tylko cię ujrzałem, bo po cóż miałabyś przychodzić, jeśli nie po to? Słyszeliście? Syna wyrwali z szeregu - matka zajęła jego miejsce!

Pogroził złowrogo ręką i zaklął ordynarnie.

Matka zlękła się jego krzyku. Patrzyła na niego i widziała, że twarz Michała wyraźnie się zmieniła: schudł, broda zrobiła się nierówna, czuło się pod nią kości szczęk. Na niebieskawych białkach oczu ukazały się cieniutkie, czerwone żyłki, jak gdyby długo nie spał, nos stał się jakby bardziej chrząstkowaty i zagiął się drapieżnie. Rozpięty kołnierz przepojonej dziegciem, czerwonej niegdyś koszuli odsłaniał wystające kości obojczyków i gęste włosy na piersiach. W całej jego postaci było

coś jeszcze bardziej żałobnego i ponurego niż zwykle. Suchy blask zaognionychoczu oświecał ciemną, gniewną twarz. Zofia zbladła i nie odrywała spojrzenia od chłopów. Ignacy zmrużył oczy i kiwał głową, a Jakub, który znów stał przed szałasem, gniewnie odłamywał ciemnymi palcami korę z żerdzi. Jefim przechadzał się wzdłuż stołu za plecami matki.

- Kilka dni temu - ciągnął dalej Rybin - wezwał mnie naczelnik ziemski i mówi: "Co ty, łajdaku, powiedziałeś popu?" - "Dlaczego łajdaku? - mówię. - Pracuję na chleb w pocie czoła, nic złego ludziom nie zrobiłem, ot co!" Wrzasnął na mnie, dał mi w zęby... i trzy doby przesiedziałem w areszcie. Tak rozmawiacie z ludźmi? Tak? Nie spodziewaj się, diable, miłosierdzia! Nie ja, to drugi, nie na tobie, to na twoich dzieciach pomści moją krzywdę i poniewierkę. Pamiętaj! Zoraliście żelaznymi pazurami piersi ludu, posialiście w nim zło, nie oczekujcie litości, psiekrwie! Ot co!

Pienił się ze złości i w głosie jego drgały dźwięki, które przerażały matkę.

- A co ja powiedziałem popu? - ciągnął już spokojniej. - Po zebraniu w gminie siadł z chłopami na ulicy i opowiada im, że ludzie to stado, któremu zawsze potrzeba pastucha, tak! Zażartowałem: "Jak lisa w lesie zrobią wojewodą, piór będzie dużo, ale ptactwo zniknie!" Spojrzał na mnie z ukosa i zaczął gadać o tym, że naród powinien znosić wszystko cierpliwie i modlić się do Boga, żeby obdarzył go cierpliwością. Na to ja, że naród modli się dużo, ale, widać, nie ma Bóg czasu, nie słyszy! Tak. Tu przyczepił się do mnie i dalej wypytywać, jakie modlitwy odmawiam. Ja, powiadam, przez całe życie jedną odmawiam, jak i cały naród: "Naucz mnie, Panie, dźwigać dla bogaczy cegły, jeść kamienie, wypluwać polana!" Skończyć mi nawet nie dał. Jaśnie pani? - zwrócił się nagle do Zofii przerywając opowiadanie.

- Dlaczego nazywacie mnie panią? - odparła szybko Zofia, zaskoczona niespodzianym pytaniem.

- Dlaczego? - uśmiechnął się krzywo Rybin. - Taki już wasz los, z tym się urodziliście! Ot co. Myślicie, że pod perkalikową chusteczką można ukryć przed ludźmi szlachectwo? My poznamy popa i w rogoży. Położyliście na przykład łokieć tam, gdzie nachlapane na stole - drgnęliście i skrzywiliście się. Plecy też macie zbyt proste jak na pracującego człowieka...

Lękając się, że Rybin obrazi Zofię swoim szorstkim głosem, zjadliwym uśmiechem i słowami, matka powiedziała szybko i surowo:

- To moja przyjaciółka, Michale Iwanowiczu, dobry człowiek, w naszej sprawie posiwiała. Ty jesteś nie bardzo...

Rybin westchnął ciężko.

- Czy ja mówię co złego?

Zofia spojrzała na niego i zapytała sucho:

- Chcieliście mi coś powiedzieć?

- Ja? Tak! Zjawił się tu niedawno nowy człowiek, cioteczny brat Jakuba, chory na suchoty. Można go zawołać?

- Oczywiście! Zawołajcie! - odparła Zofia.

Rybin spojrzał na nią, zmrużył oczyi zniżywszy głos powiedział:

- Jefimie, idź do niego i powiedz mu, żeby przyszedł tu przed nocą.

Jefim w milczeniu wziął czapką i nie patrząc na nikogo ruszył powoli w stronę lasu. Rybin wskazał za nim głową i powiedział głucho:

- Męczy się! On i Jakub mają iść do wojska. Jakub mówi po prostu - nie mogę! A ten także nie może, ale chce iść... Myśli, że można żołnierzy podburzyć, ale ja uważam, że głową muru nie przebijesz... Ot, ci - dostali bagnety do ręki i poszli! Ta-ak... męczy się! A Ignacy niepotrzebnie go jątrzy.

- Wcale nie niepotrzebnie - posępnie powiedział Ignacy nie patrząc na Rybina. - Jak go tam obrobią, zacznie strzelać nie gorzej od innych...

- Wątpię! - odparł w zamyśleniu Rybin. - No, oczywiście lepiej tego uniknąć. Rosja wielka, nie znajdą. Załatwi się paszporcik, można chodzić po wsiach.

- Tak właśnie zrobię! - zauważył Ignacy uderzając się szczapą drzewa po nodze. - Jeżeli postanowiliśmy iść, idźmy prostą drogą!

Rozmowa urwała się. Pszczoły i osy krążyły zapobiegliwie, brzęczeniem swoim podkreślając jeszcze bardziej panującą ciszę. Świergotały ptaki, gdzieś z oddali dolatywała błąkająca się po polach pieśń. Po chwili milczenia Rybin powiedział:

- No, nam trzeba do pracy... Może odpoczniecie? Tam w szałasie są prycze. Nazbieraj im, Jakubie, suchych liści... A ty, matko, dawaj książki...

Matka i Zofia zaczęły rozwiązywać torby. Rybin, pochyliwszy się nad nimi, mówił z zadowoleniem:

- Aleście dużo przynieśli! Czy dawno pracujecie? Jak wam na imię? - zwrócił się do Zofii.

- Anna Iwanowna - odpowiedziała. - Dwanaście lat... A co?

- Nic. W więzieniu jużeście pewnie siedzieli?

- Siedziałam.

- Widzisz? - z wyrzutem rzekła półgłosem matka. - A tyś przy niej takie rzeczy mówił...

Rybin milczał chwilę, a potem nabrał pełne ręce książek i powiedział wyszczerzywszy zęby:

- Nie obrażajcie się na mnie! Chłop z panem to jak smoła z wodą - trudno im razem, nie mogą się połączyć.

- Nie jestem panią, tylko człowiekiem! - zaprzeczyła Zofia uśmiechając się łagodnie.

- I to być może! - odezwał się Rybin. - Mówią, że pies był przedtem wilkiem. Pójdę to schować.

Ignacy i Jakub podeszli do niego z wyciągniętymi rękami.

- Daj nam! - powiedział Ignacy.

- Wszystkie jednakowe? - zapytał Rybin.

- Różne. Jest też gazeta...

- O!

I wszyscy trzej pośpiesznie weszli do szałasu.

- Pali się chłop! - cichutko powiedziała matka odprowadziwszy ich zamyślonym spojrzeniem.

- Tak - cicho odezwała się Zofia. - Nigdy nie widziałam jeszcze takiej twarzy. Jakiś męczennik! Chodźmy także, chciałabym popatrzyć na nich...

- Nie gniewajcie się na niego, że taki surowy... - cichutkopoprosiła matka.

Zofia uśmiechnęła się.

- Jacyście wy dobrzy, Niłowna!...

Gdy stanęły w drzwiach, Ignacy podniósł głowę, przelotnie spojrzał na nie i zatopiwszy palce w kędzierzawych włosach, pochylił się nad gazetą leżącą na jego kolanach. Rybin stał i próbował pochwycić na papier promień słońca, który przedostał się do szałasu przez szczelinę dachu; przesuwał gazetę pod promieniem i czytał poruszając wargami. Jakub klęczał przy pryczy, wsparty na niej piersią, i także czytał.

Matka usiadła w kącie szałasu; Zofia objąwszy ją ramionami,

przyglądała się im w milczeniu.

- Wujku Michale! Łają tu nas, chłopów! - nie odwracając się rzekł półgłosem Jakub. Rybin odwrócił się, spojrzał na niego i odpowiedział z uśmiechem:

- Z miłości!

Ignacy zaczerpnął powietrza, podniósł głowę i zamknąwszy oczy mówił:

- Tu jest napisane: "chłop przestał być człowiekiem". Rozumie się, że przestał!

Po jego prostej, szczerej twarzy przemknął cień obrazy.

- Przyjdź no tu, włóż naszą skórę, pochodź w niej, a zobaczę, czym ty będziesz, mądralo!

- Położę się! - cichutko powiedziała matka do Zofii. - Zmęczyłam się jednak trochę i w głowie mi się kręci od tego zapachu. A wy?

- Nie chce mi się spać.

Matka wyciągnęła się na pryczy i zapadła w półsen. Zofia siedziała przy niej przyglądając się czytającym, a gdy osa lub trzmiel krążył nad głową matki, odganiała je troskliwie. Matka widziała to na wpół przymkniętymi oczyma i było jej przyjemnie, że Zofia troszczy się o nią.

Podszedł Rybin i zapytał głośnym szeptem:

- Śpi?

- Tak.

Milczał chwilę, po czym uważnie popatrzył na twarz matki, westchnął i powiedział cicho:

- Ona jest może pierwsza, która poszła za synem tą drogą, pierwsza!

- Nie przeszkadzajmy jej, wyjdźmy! - rzekła Zofia.

- Tak, trzeba już iść do pracy. Chciałoby się pogadać, ale musimy poczekać do wieczora! Chodźmy, chłopcy!

Wyszli we trzech zostawiwszy Zofię przed szałasem. Matka pomyślała:

"No, dzięki Bogu! Zaprzyjaźnili się..."

I spokojnie zasnęła wdychając ostry zapach lasu i dziegciu.

VI

Wrócili radzi, że ukończyli robotę.

Matka, zbudzona ich głosami, wyszła z szałasu ziewając i uśmiechając się.

- Wyście pracowali, a ja sobie spałam jak jaka pani! - powiedziała patrząc na nich życzliwym spojrzeniem.

- Wybaczymy ci to - odezwał się Rybin. Był teraz spokojniejszy. Zmęczenie pochłaniało nadmiar podniecenia.

- Ignacy! - powiedział. - Zajmij no się herbatą! My tu po kolei gospodarujemy, dzisiaj Ignacy żywi nas i poi!

- Ustąpiłbym chętnie swojej kolei! - oznajmił Ignacy i zaczął zbierać szczapy i sęki do ogniska przysłuchując się rozmowie.

- Każdy chciałby być z gośćmi! - powiedział Jefim siadając obok Zofii.

- Pomogę ci, Ignacy - rzekł cicho Jakub wchodząc do szałasu. Wyniósł stamtąd bochenek chleba, pokroił go i rozłożył kromki na stole.

- Tss! -cicho zawołał Jefim. - Kaszle...

Rybin nasłuchiwał chwilę i powiedział kiwnąwszy głową:

- Tak, idzie...

Zwróciwszy się do Zofii wyjaśnił:

- Zaraz przyjdzie świadek. Ja bym go oprowadzał po miastach, stawiałbym na placach, żeby go ludzie słuchali. Mówi zawsze to samo, ale wszyscy powinni tego posłuchać...

Cisza stała się głębsza, mrok zgęstniał, głosy ludzkie dźwięczały łagodniej. Zofia i matka przyglądały się chłopom - poruszali się powoli, ciężko, z jakąś szczególną ostrożnością, i także obserwowali kobiety.

Z lasu na polanę wyszedł wysoki, przygarbiony człowiek. Kroczył powoli, mocno opierając się na kiju, i słychać było z daleka jego chrapliwy oddech.

- Ano, jestem! - powiedział i zaczął kasłać.

Miał na sobie długie aż do pięt, wytarte palto, spod okrągłego, zmiętego kapelusza zwieszały się zwiotczałe, rzadkie pasma żółtawych, prostych włosów. Jasna bródka okalała żółtą, kościstą twarz, usta były na wpół otwarte, oczy wpadły głęboko pod czoło i błyszczały gorączkowo w ciemnych oczodołach.

Gdy Rybin przedstawił go Zofii, zapytał ją:

- Słyszałem, że przynieśliście książki?

- Tak.

- Dziękuję wam... ...w imieniu ludu! Nie potrafi jeszcze poznać prawdy... Więc ja, który ją już poznałem, dziękuję zamiast niego.

Oddychał prędko, chwytając powietrze krótkimi, chciwymi łykami. Głos załamywał mu się, kościste palce bezsilnych rąk pełzały po piersi starając się zapiąć guziki palta.

- Nie powinniście pozostawać w lesie tak późno, to wam szkodzi. Las jest liściasty, wilgotno tu i duszno - zauważyła Zofia.

- Mnie już nic nie zaszkodzi i nic nie pomoże! - powiedział, z trudem chwytając oddech. - Mnie tylko śmierć pomoże...

Przykro było go słuchać. Cała jego postać budziła to niepotrzebne współczucie, którego bezsilność wywołuje ponurą złość i rozdrażnienie. Przysiadł na beczce zginając kolana tak ostrożnie, jakby się bał, że nogi mu się złamią, otarł spocone czoło. Włosy miał suche i martwe.

Zapłonęło ognisko, wszystko wokół drgnęło, zakołysało się, oparzone cienie uciekły w popłochu do lasu. Nad ogniem mignęła okrągła twarz Ignacego z wydętymi policzkami. Ogień zgasł. Zapachniało dymem, cisza i mgła znowu stoczyły się na polanie, jak gdyby słuchając z uwagą ochrypłych słów chorego.

- Ale dla ludu mogę jeszcze być pożyteczny jako świadek przestępstwa. Popatrzcie na mnie... Mam dwadzieścia osiem lat i umieram! A dziesięć lat temu podnosiłem bez wysiłku dwanaście pudów! Z takim zdrowiem - myślałem - siedemdziesiąt lat przeżyję i nie potknę się. Ale przeżyłem dziesięć i więcej nie mogę! Okradli mnie panowie fabrykanci, zagrabili mi czterdzieści lat życia, czterdzieści lat!

- Oto jego pieśń - powiedział głucho Rybin.

Znowu buchnął ogień, ale już mocniej, jaśniej, znowu rzuciły się do lasu cienie, znowu przypłynęły do ognia i drżały wokół niego w milczącym, wrogim tańcu. W ogniu trzeszczały i pojękiwały wilgotne gałęzie. Szeptały i szeleściły liście drzew, zaniepokojone falą ciepłego powietrza. Żółtei czerwone języki ognia igrały wesoło, obejmowały się, podskakiwały w górę, rozsiewając iskry. Fruwały płonące liście, a gwiazdy uśmiechały się do iskier wabiąc je do siebie.

- To nie moja pieśń. Tę pieśń śpiewają tysiące ludzi, ale nie rozumieją, że ich nieszczęśliwe życie może być dla ludu uzdrawiającą nauką. Ile zamęczonych pracą kalek umiera w milczeniu z głodu... - Zaniósł się kaszlem pochylając się i trzęsąc.

Jakub postawił na stole wiadro z kwasem, rzucił wiązkę zielonej cebuli i

powiedział do chorego:

- Chodź, Sawielij, przyniosłem ci mleka...

Sawielij poruszył przecząco głową, ale Jakub wziął go pod rękę i poprowadził do stołu.

- Słuchajcie - powiedziała Zofia do Rybina cicho i z wyrzutem - po coście go wezwali? Przecież on lada chwila może umrzeć...

- Może - zgodził się Rybin. - Ale nim umrze, niech mówi. Dla głupstw stracił życie, niechaj dla ludzi jeszcze trochę pocierpi - nie szkodzi. Otóż to.

- A wy, to jakbyście się tym rozkoszowali! - zawołała Zofia.

Rybin spojrzał na nią i odpowiedział ponuro:

- To panowie zachwycają się Chrystusem na krzyżu, my zaś uczymy się od człowieka i chcemy, żebyście się i wy trochę nauczyli...

Matka podniosła lękliwie brew i powiedziała do niego:

- Daj już spokój!

Przy stole chory znowu zaczął mówić:

- Niszczą ludzi pracą - po co? Kradną człowiekowi życie - a po co, pytam? Zmarnowałem życie w fabryce Niefodowa - właściciel fabryki podarował pewnej śpiewaczce złotą umywalnię, a nawet złoty nocnik. Za ten złoty nocnik zapłaciłem swoim zdrowiem i życiem. Człowiek zabił mnie pracą, żeby krwią moją uradować kochankę, za moją krew kupił jej złoty nocnik!

- Człowiek stworzony jest na obraz i podobieństwo boże - powiedział uśmiechając się Jefim - a oto do czego go używają...

- No to nie milcz! - zawołał Rybin uderzając dłonią w stół.

- I nie cierp! - cicho dorzucił Jakub.

Ignacy uśmiechnął się.

Matka zauważyła, że wszyscy trzej chłopcy z nienasyconą uwagą głodnych serc słuchają każdego słowa Rybina patrząc mu w twarz czujnymi oczyma, zaś słowa Sawielija wywołują na ich twarzach dziwne, ostre uśmieszki. Nie było w nich widać współczucia dla chorego.

Nachyliwszy się ku Zofii matka spytała cichutko:

- Czy on rzeczywiście mówi prawdę?

Zofia odpowiedziała głośno:

- Tak, to prawda. O tym podarku pisano w gazetach, było to w

Moskwie.

- I nie spotkała go za to żadna kara - głucho powiedział Rybin. - A trzeba było go ukarać, postawić przed narodem, porąbać w kawałki i jego plugawe mięso rzucić psom. Ciężko będzie karał wyzyskiwaczy naród, gdy powstanie. Wiele przeleje krwi, żeby zmyć swoją poniewierkę. Ta krew - to krew wypita z żył ludui do ludu należy.

- Zimno! - powiedział chory.

Jakub pomógł mu wstać i przyprowadził do ognia.

Ognisko paliło się jasno i cienie bez twarzy drżały wokół niego, ze zdziwieniem przyglądając się wesołej zabawie płomieni. Sawielij usiadł na pniu i wyciągnął do ognia przezroczyste, suche ręce. Rybin kiwnął w jego stronę i powiedział do Zofii:

- To jest więcej niż książki. Kiedy maszyna oderwie robotnikowi rękę albo zabije go, tłumaczą, że sam był sobie winien. Ale kiedy wyssą krew z człowieka i rzucą go jak padlinę, nie mówi się nic. Każde zabójstwo zrozumiem, ale nie mogę zrozumieć znęcania się dla igraszki. Po co katują naród, po co nas wszystkich męczą? Po to, żeby można było żyć tu, na ziemi, wesoło, wśród zabaw, żeby można było kupić za naszą krew śpiewaczkę, konie, srebrne noże, złote serwisy, drogie zabawki dla dzieci. Ty pracuj, pracuj jak najwięcej, a ja nagromadzę za twoją pracę pieniędzy i kochance podaruję złoty nocnik.

Matka słuchała, patrzyła i jeszcze raz niby jasna smuga rozbłysła przed nią w mroku droga, po której szedł Paweł i wszyscy ci, którzy mu towarzyszyli.

Skończywszy wieczerzę usiedli wokół ogniska. Pzed nimi palił się ogień pochłaniając szybko drzewo, za nimi wisiał mrok, spowijający las i niebo. Chory szeroko rozwarłszy oczy patrzył w płomień kaszląc bez ustanku i drżąc całym ciałem. Zdawało się, że resztki życia wyrywają się niecierpliwie z jego piersi chcąc porzucić wycieńczone chorobą ciało. Odblask ognia drżał na jego twarzy nie ożywiając martwej skóry. Tylko oczy chorego paliły się gasnącym płomieniem.

- Może byś poszedł do szałasu, Sawielij? - zapytał Jakub pochylając się nad nim.

- Po co? - odpowiedział z wysiłkiem. - Posiedzę sobie. Niedługo już będę mógł przebywać z ludźmi...

Obejrzał wszystkich, pomilczał chwilę i uśmiechnąwszy się blado, ciągnął dalej:

- Dobrze mi z wami. Patrzę na was i myślę: może oni pomszczą tych, których ograbiano, może pomszczą ludzi, którzy padli...

Nikt mu nie odpowiedział i wkrótce zdrzemnął się zwiesiwszy głowę na pierś. Rybin popatrzył na niego i powiedział cicho:

- Przychodzi do nas, siedzi i opowiada zawsze to samo o tej poniewierce człowieka. Tkwi w tym całą duszą, jakby wybito mu oczy, i nic poza tym nie widzi.

- Bo czegóż więcej trzeba? - powiedziała w zamyśleniu matka. - Jeżeli tysiące ludzi zamęcza się pracą po to, żeby panowie mogli wyrzucać pieniądze na zabawy, to czegóż więcej?...

- Nudno go słuchać - powiedział cicho Ignacy. - Tego się nie zapomni, jeśli raz się usłyszy, a on ciągle powtarza jedno i to samo.

- Zrozum, że w tym jest zawarte wszystko, całe życie - ponuro zauważył Rybin. - Słuchałem już z dziesięć razy o jegolosie, a mimo to czasem nie wierzę. Bywają takie dobre godziny, kiedy nie chce ci się wierzyć w podłość człowieka i w jego szaleństwo, kiedy wszystkich ci żal - i bogatego, i biednego... bogaty także błądzi... Jeden ślepnie z głodu, drugi od blasku złota. Ach, ludzie - myślisz - bracia! Otrząśnijcie się, zastanówcie się uczciwie, nie szczędźcie siebie. Zastanówcie się!

Chory kiwnął się, otworzył oczy i osunął się na ziemię. Jakub podniósł się cicho, wszedł do szałasu, przyniósł stamtąd kożuszek, odział brata i znowu usiadł obok Zofii.

Rumiane oblicze ognia uśmiechało się wesoło, oświetlało ciemne postacie siedzących wokół niego ludzi. Ich zadumane głosy zlewały się z cichym trzaskiem i szelestem płomieni.

Zofia opowiadała o walce ludu na całym świecie o prawo do życia, o dawnych bojach chłopów niemieckich, o nieszczęściach Irlandczyków, o wielkich zwycięstwach robotników francuskich w ich częstych walkach o wolność...

W lesie, spowitym w aksamit nocy, na małej, osłoniętej drzewami i przykrytej ciemnym niebem polance, w kręgu ogniska i wrogo zdziwionych cieni wskrzesały wydarzenia, wstrząsające światem sytych i chciwych, przesuwały się jeden po drugim narody całej ziemi, ociekające krwią, zmęczone walkami, wyłaniały się z niepamięci imiona bojowników o wolność naprawdę.

Cicho dźwięczał przytłumiony głos kobiety, dolatywał jakby z dalekiej przeszłości, budził nadzieję, wpajał wiarę w zwycięstwo. Patrząc na

chudą i bladą twarz Zofii słuchali w milczeniu opowieści o swych duchowych braciach, a święta sprawa wszystkich narodów świata - odwieczna walka o wolność - stawała przed nimi w coraz jaśniejszym blasku. Człowiek widział swoje pragnienia i myśli w dalekiej przeszłości przesłoniętej ciemną, krwawą zasłoną, wśród nieznanych mu ludów, łączył się umysłem i sercem z całym światem odnajdując w nim przyjaciół, którzy dawno już postanowili zgodnie i niezłomnie walczyć o prawdę na ziemi i uświęcili to postanowienie niezliczonymi cierpieniami, przelali rzeki swej krwi, aby osiągnąć zwycięstwo w walce o nowe, jasne i radosne życie. Budziło się i rosło uczucie duchowej bliskości ze wszystkimi, rodziło się nowe serce ziemi, pragnące gorąco wszystko zrozumieć i zjednoczyć w sobie.

- Przyjdzie dzień, kiedy robotnicy wszystkich krajów podniosą głowy i powiedzą twardo: "Dosyć. Nie chcemy więcej tego życia" - dźwięczał głęboką wiarą głos Zofii. - Runie wtedy złudna siła naszych wrogów, silnych chciwością, ziemia ucieknie im spod nóg i nie będą mieli na czym się oprzeć...

- Tak będzie - powiedział Rybin schylając głowę. - Nie szczędź siebie, a zwyciężysz wszystko.

Matka słuchała podniósłszy wysoko brwi, z uśmiechem radosnego zdziwienia na twarzy. Widziała, że szorstkość, zamaszystość i wszystko, co wydawało się jej niepotrzebne w Zofii, teraz znikło i utonęło w gorącym i spokojnym nurcie opowiadania. Podobała się jej ta cisza nocy, gra ognia, twarz Zofii, ale najbardziej - napięta uwaga chłopców, którzy siedzieli nieruchomo, starając się nie naruszyć spokojnegotoku opowiadania, jak gdyby obawiali się zerwać tę świetlistą nić łączącą ich ze światem. Tylko od czasu do czasu któryś z nich ostrożnie dokładał drew i gdy z ogniska podnosił się rój iskier i dym, odganiał iskry i dym od kobiet machając w powietrzu ręką.

W pewnej chwili wstał Jakub i poprosił cichutko:

- Poczekajcie trochę...

Pobiegł do szałasu, przyniósł stamtąd odzież, po czym obaj z Ignacym w milczeniu okryli nią plecy i nogi kobiet. Zofia mówiła znowu - ukazywała dzień zwycięstwa, budziła w ludziach wiarę w ich siły, świadomość wspólnoty ze wszystkimi, którzy podobnie jak oni poświęcają swe życie bezpłodnej pracy, aby przesyceni bogacze mogli się oddawać swoim głupim zabawom. Słowa Zofii nie wzruszały matki, ale ogromne, obejmujące wszystkich uczucie, które wywołało jej

opowiadanie, napełniało pierś matki wdzięcznością i modlitewną myślą o ludziach idących wśród niebezpieczeństw do tych, którzy skuci są łańcuchami pracy, niosąc im w darze uczciwą myśl i miłość prawdy.

"Pomóż im, Boże!" - myślała przymykając oczy.

O świcie Zofia umilkła zmęczona. Patrzyła z uśmiechem wokół siebie po zadumanych, rozjaśnionych twarzach.

- Czas już iść - powiedziała matka.

- Czas - rzekła ze znużeniem Zofia.

Któryś z chłopców westchnął głośno.

- Szkoda, że odchodzicie - powiedział niezwykle miękkim głosem Rybin. - Dobrze mówicie. Wielkie to dzieło - zbratać ludzi ze sobą. Jeżeli się wie, że miliony chcą tego samego co my, serce staje się lepsze. A w dobroci jest wielka siła.

- Ty jego dobrocią, a on ciebie kijem - cicho powiedział Jefim uśmiechając się i zerwał się na równe nogi.

- Czas już, żeby poszły, wuju Michale, dopóki nikt ich nie widział. Jak rozdamy książki, władze zaczną dochodzić, skąd się zjawiły, i ktoś przypomni sobie, że były tu pątniczki.

- No, dziękuję ci za trud, matko! - przerwał Jefimowi Rybin. - Gdy patrzę na ciebie, myślę ciągle o Pawle. Dobrą drogą poszłaś.

Wzruszony, uśmiechnął się szerokim, dobrym uśmiechem. Było chłodno, ale on stał tylko w koszuli, z rozpiętym kołnierzem i obnażoną piersią. Matka obrzuciła spojrzeniem jego ogromną postać i poradziła serdecznie:

- Włożyłbyś co, chłodno.

- Ze środka grzeje - odpowiedział.

Trzej chłopcy stojąc przy ognisku cicho rozmawiali ze sobą, u ich nóg leżał chory okryty kożuszkiem. Niebo bladło, cienie tajały, liście drżały w oczekiwaniu słońca.

- No, to żegnajcie! - powiedział Rybin ściskając rękę Zofii. - A jak was znaleźć w mieście?

- Mnie szukaj - rzekła matka.

Chłopcy powoli, zwartą grupą, podeszli do Zofii i ściskali jej w milczeniu rękę z niezgrabną serdecznością. Na twarzach ich wyraźnie malowało się skrywane zadowolenie, wdzięczność i przyjaźń i zapewne

te uczucia wprawiały ich w zakłopotanie swoją nowością. Uśmiechając się do Zofii suchymi pobezsennej nocy oczyma, patrzyli jej w twarz i przestępowali z nogi na nogę.

- Może wypijecie mleka na drogę? - powiedział Jakub.

- A czy jest mleko? - zapytał Jefim.

Ignacy zmieszany przygładził włosy i oznajmił:

- Nie ma, rozlałem...

I wszyscy trzej uśmiechnęli się.

Mówili o mleku, ale matka czuła, że myślą o czymś innym życząc bez słów Zofii i jej wszystkiego dobrego. Wzruszyło to Zofię, wywołało w niej wstydliwe zmieszanie, które pozwoliło jej powiedzieć cicho tylko dwa słowa:

- Dziękuję, towarzysze!

Spojrzeli po sobie, jak gdyby miękkie dotknięcie tych słów zakołysało nimi.

Rozległ się suchy kaszel chorego. Węgle w ognisku dogasały.

- Żegnajcie! - powiedzieli półgłosem chłopi. I to smutne słowo długo towarzyszyło kobietom.

Szły powoli po leśnej ścieżce w mroku przedświtu. Matka idąc za Zofią mówiła:

- Piękne to wszystko. Jakby we śnie - takie piękne. Chcą ludzie poznać prawdę, moja miła, chcą. Przypomina mi to cerkiew przed porannym nabożeństwem w wielkie święto. Pop jeszcze nie przyszedł, w cerkwi ciemno, cicho i straszno, a ludzie już się zbierają... Świece przed obrazami zapalają się to tu, to tam i po trochu wyganiają ciemność oświecając dom boży.

- Trafne porównanie - wesoło odparła Zofia. - Tylko tutaj domem bożym jest cała ziemia.

- Cała ziemia! - powtórzyła matka kiwając w zadumie głową. - Takie to piękne, że nawet trudno w to uwierzyć... Dobrzeście mówili, moja droga, bardzo dobrze. A ja bałam się, że się im nie spodobacie...

Po chwili milczenia Zofia odpowiedziała cicho i smutno:

- Z nimi człowiek staje się prostszy...

Szły obok siebie i rozmawiały o Rybinie, o chorym, o chłopcach, którzy słuchali z taką uwagą i tak niezręcznie, ale wymownie wyrażali swą

wdzięczność i przyjaźń drobnymi oznakami troskliwości. Wyszły w pole. Słońce wstawało. Jeszcze niedostrzegalne dla oka rozłożyło na niebie przezroczysty wachlarz różowych promieni i krople rosy w trawie rozbłysły różnobarwnymi iskrami rześkiej wiosennej radości. Budziły się ptaki i ożywiały poranek wesołym szczebiotem. Kracząc frasobliwie i ciężko poruszając skrzydłami leciały tłuste wrony. Gdzieś gwizdała lękliwie wilga. Otwierała się niezmierzona dal usuwając z pagórków nocne cienie na powitanie słońca.

- Bywa czasem, że człowiek mówi i mówi, a ty go nie rozumiesz, dopóki nie uda mu się powiedzieć jakiegoś jednego prostego słowa, które nagle rozjaśnia wszystko - mówiła w zamyśleniu matka. - Tak i z tym chorym. Słyszałam przecież i sama wiem, jak wyciskają ostatnie siły z robotników w fabrykach i wszędzie. Ale przywykasz do tego od maleńkości i nie bardzo już się tym przejmujesz. A on nagle powiedział o takiej krzywdzie i obrazie, o takiej podłości... Boże! Czy po to robotnik oddaje całe swoje życie, żeby bogacze naigrawali się z niego? Na to nie ma usprawiedliwienia!

Myślmatki zatrzymała się na tym jednym wypadku i w jego tępym, natrętnym świetle ujrzała inne, podobne, znane jej kiedyś i zapomniane.

- Widać, tacy są syci, że aż ich mdli. Słyszałam, że pewien naczelnik ziemski zmuszał chłopów do kłaniania się swojemu koniowi, gdy przeprowadzano go przez wieś, a kto się nie kłaniał, tego wsadzali do aresztu. Na co mu to było potrzebne? Tego nie mogę pojąć, nie mogę!

Zofia półgłosem zanuciła jakąś pieśń rześką jak poranek...

VII

Życie Niłowny popłynęło dziwnie spokojnie. Spokój ten zdumiewał ją czasem. Syn był w więzieniu, wiedziała, że czeka go ciężka kara, ale za każdym razem, gdy myślała o nim, przypominała sobie mimo woli Andrzeja, Fiedię i wiele innych twarzy. Postać syna jak gdyby wchłaniała wszystkich ludzi, którzy dzielili jego los, rosła w jej oczach, zmuszała do rozważań, mimo woli, niepostrzeżenie rozszerzając myśli o Pawle i skierowując je na wszystkie strony. Myśli te przenikały wszędzie swoimi delikatnymi, nierównymi promieniami i wszystkiego dotykając, starając się oświetlić wszystko i zebrać w jeden obraz, nie pozwalały jej zatrzymywać się na jednej sprawie, nie pozwalały ograniczyć się do tęsknoty i lęku o syna.

Zofia wkrótce znowu dokądś wyjechała, po pięciu dniach zjawiła się żywa i wesoła, po kilku godzinach znikła i wróciła znowu po dwóch tygodniach. Wydawało się, że porywały ją głębokie wiry życia, że od czasu do czasu tylko zagląda do brata, żeby napełnić jego mieszkanie muzyką i radością.

Muzyka sprawiała teraz matce przyjemność. Słuchając jej czuła, że o pierś uderzają ciepłe fale i wlewają się do serca, a serce bije równiej i jak ziarna rzucone w obficie zroszoną, głęboko przeoraną ziemię rosną w nim szybko myśli i zakwitają lekkie i piękne słowa, zbudzone siłą dźwięków.

Matce trudno się było pogodzić z niedbalstwem Zofii, która rozrzucała wszędzie swoje rzeczy, niedopałki papierosów, popiół, a jeszcze trudniej z jej gwałtownym sposobem mówienia - zanadto rzucało się to w oczy w porównaniu ze spokojną pewnością siebie Mikołaja, z niezmiennie łagodną powagą jego słów. Zofia wydawała się jej wyrostkiem, który chce uchodzić za dorosłego i patrzy na ludzi jak na ciekawe zabawki. Mówiła wiele o świętości pracy, sama zaś bezmyślnie przysparzała matce pracy swym niedbalstwem, mówiła o wolności, ale matka widziała, że zamęcza wszystkich swą gwałtownością, despotyzmem i ciągłymi sporami. Było w niej wiele sprzeczności i widząc to matka odnosiła się do niej ostrożnie, czujnie i nie miała dla niej tej ciepłej serdeczności, którą budził w niej Mikołaj.

Mikołaj Iwanowicz, zawsze czymś pochłonięty, prowadził jednostajny i uregulowany tryb życia. O ósmej rano pił herbatę i czytając gazetę komunikował matce najnowsze wiadomości. Słuchając go matka widziała z uderzającą jasnością, jak ciężka maszyna życia bezlitośnie miele ludzi na pieniądze. Wyczuwała w nim coś wspólnego z Andrzejem. Jak chochoł, mówił oludziach bez złości, uważając, że zła organizacja życia jest winą wszystkich, ale jego wiara w nowe życie nie była tak gorąca i tak płomienna jak wiara Andrzeja. Mówił zawsze spokojnie, głosem uczciwego i surowego sędziego i chociaż - nawet gdy mówił o rzeczach strasznych - uśmiechał się łagodnie, ze współczuciem, oczy jego błyszczały chłodno i twardo. Widząc ich blask matka rozumiała, że człowiek ten nikomu niczego nie wybacza i nie może wybaczyć. I czując, że ta surowość ciąży mu, współczuła Mikołajowi i z każdym dniem podobał się jej bardziej.

O dziewiątej Mikołaj wychodził do biura, matka sprzątała pokoje, gotowała obiad, myła się, wkładała czystą suknię i siedząc w swoim

pokoju oglądała obrazki w książkach. Nauczyła się już czytać, ale wymagało to jeszcze od niej dużego wysiłku. Czytając męczyła się prędko i przestawała rozumieć związek między słowami. Obrazki natomiast pociągały ją jak dziecko, gdyż odkrywały przed nią zrozumiały, prawie dotykalny świat, cudowny i nowy. Oczom jej ukazywały się ogromne miasta, piękne gmachy, maszyny, okręty, pomniki, niezliczone bogactwa stworzone przez ludzi i zdumiewająca różnorodność tworów przyrody. Życie rozszerzało się nieskończenie, każdy dzień odsłaniał rzeczy olbrzymie, nieznane, cudowne, coraz silniej poruszając jej zbudzoną i głodną duszę obfitością swoich bogactw i bezmiarem uroków. Najbardziej lubiła oglądać grube tomy atlasu zoologicznego i chociaż był wydrukowany w obcym języku, dawał jej najbardziej plastyczne wyobrażenie o pięknie, bogactwie i wielkości ziemi.

- Wielka jest ziemia - mówiła Mikołajowi.

Najbardziej wzruszały ją owady, zwłaszcza motyle.

Przyglądając się z podziwem wyobrażającym je rysunkom, rozmyślała głośno:

- Pięknie, Mikołaju Iwanowiczu, co? Ileż to śliczności na świecie, a wszystko ukryte przed nami, wszystko przelatuje obok, niewidocznie dla nas. Ludzie miotają się, nie wiedzą o niczym, niczym nie potrafią się cieszyć ani czasu nie mają na to, ani ochoty. Ile radości mogliby doznać, gdyby wiedzieli, jaka ziemia jest bogata, ile na niej dziwnych stworzeń żyje. A przecież to wszystko - dla wszystkich, a każdy - dla wszystkiego. Czy nie tak?

- Właśnie! - mówił uśmiechając się Mikołaj i przynosił nowe książki z obrazkami...

Wieczorami często przychodzili do niego goście - Aleksiej Wasiljewicz, piękny mężczyzna, poważny i milczący, z bladą twarzą i czarną brodą; Roman Pietrowicz, o twarzy pokrytej krostami i okrągłej głowie, zawsze cmokający wargami z ubolewaniem; Iwan Daniłowicz, chudziutki, mały, z ostrą bródką i cienkim głosem; Jegor, czupurny, krzykliwy i ostry jak szydło, zawsze gotów zakpić z siebie, z towarzyszy i swojej rozwijającej się coraz bardziej choroby. Zjawiali się i inni ludzie z różnych dalekich miast. Mikołaj prowadził z nimi długie, ciche rozmowy zawsze o tym samym - o pracujących całego świata. Sprzeczali się, gorączkowali, machali rękami, pili dużo herbaty, niekiedy Mikołaj w gwarze rozmów układał proklamacje i czytał je potem towarzyszom. Proklamacje przepisywano od razudrukowanymi literami, a matka zbierała starannie

kawałki podartych brulionów i paliła.

Nalewając herbatę dziwiła się zapałowi, z jakim mówili o życiu i o losie ludu, o tym, że trzeba mu wpoić myśl o prawdzie, podnieść go na duchu. Często kłócili się, nie zgadzali się ze sobą, obwiniali się wzajemnie, obrażali się i znowu wszczynali dyskusje.

Matka czuła, że zna lepiej od tych ludzi życie robotników, zdawało się jej, że jaśniej widzi ogrom wziętego przez nich na siebie zadania. Dlatego miała dla nich pobłażliwe i trochę smutne uczucie, jakie żywi człowiek dorosły dla dzieci, które bawią się w męża i żonę nie pojmując dramatu stosunków małżeńskich. Mimo woli porównywała ich słowa ze słowami syna i Andrzeja i odczuwała różnicę, której zrazu nie mogła zrozumieć. Czasem zdawało się jej, że krzyczą głośniej, niż krzyczano niekiedy w osadzie, i tłumaczyła to sobie:

"Wiedzą więcej, mówią głośniej..."

Ale zbyt często widziała, że ci ludzie podniecają się wzajemnie jakby z rozmysłu, gorączkują się na pokaz, jak gdyby każdy z nich chciał dowieść towarzyszom, że jemu prawda jest bliższa i droższa niż innym, a tamci obrażali się i z kolei zaczynali się kłócić gwałtownie i brutalnie, chcąc udowodnić, że właśnie oni są bliżsi prawdy. Zdawało się jej, że każdy z nich chce się wywyższyć ponad innych, i to budziło w niej lęk i smutek. Ruszała brwią i patrząc na nich błagalnymi oczyma, myślała:

"A o Paszy i jego towarzyszach zapomnieli!..."

Przysłuchiwała się zawsze sporom z natężoną uwagą i nie rozumiejąc ich oczywiście, szukała poza słowami uczucia. Pamiętała, że gdy w osadzie mówiono o dobru, ujmowano je jako całość, a tutaj wszystko dzielono na części, rozdrabniano. Tam ludzie czuli głębiej i silniej, tu panowała ostra, wszystko przecinająca myśl. Tutaj mówiono więcej o zburzeniu starego świata, tamci snuli marzenia o nowym życiu. I dlatego słowa syna i Andrzeja były jej bliższe i zrozumialsze...

Zauważyła także, że gdy do Mikołaja przychodził jakiś robotnik, gospodarz stawał się niezwykle ożywiony, nienaturalnie swobodny i słodki, mówił inaczej niż zawsze, jakby ordynarniej i niedbalej.

"Stara się, żeby go zrozumiał" - myślała.

Ale to jej nie pocieszało; widziała, że gość-robotnik także jest zbity z tropu, skrępowany wewnętrznie i nie może mówić tak łatwo i swobodnie, jak mówi z nią, prostą kobietą.

Pewnego razu, gdy Mikołaj wyszedł, zwróciła się do jakiegoś młodego

robotnika:

- Dlaczego jesteś taki skrępowany? Przecież tyś nie chłopczyk, a to nie egzamin...

Uśmiechnął się szeroko.

- Nawet rak się zarumieni, jak czegoś niezwyczajny... Zawsze to nie taki człowiek jak my...

Czasem przychodziła Saszeńka, nigdy nie siedziała długo, mówiła zawsze rzeczowo, bez uśmiechu i za każdym razem pytała przed odejściem matkę:

- A jak Paweł Michajłowicz? Zdrowy?

- Dzięki Bogu! - odpowiadała matka. - Owszem, wesoły.

-Pozdrówcie go ode mnie - prosiła dziewczyna i znikała.

Czasem matka skarżyła się, że Pawła trzymają tak długo i nie wyznaczają rozprawy. Saszeńka stawała się posępna, milkła, palce jej poruszały się szybko.

Niłowna chciałaby jej powiedzieć:

"Droga moja, wiem przecież, że go kochasz..."

Ale nie mogła się zdecydować. Surowa twarz dziewczyny, jej zaciśnięte usta i oschły, rzeczowy sposób mówienia z góry odtrącały wszelkie współczucie. Matka wzdychając ściskała wyciągniętą do siebie rękę i myślała:

"Biedactwo ty moje!..."

Pewnego razu przyjechała Natasza. Ucieszyła się bardzo zobaczywszy matkę, wycałowała ją i nagle, jakby mimochodem, powiedziała cichutko:

- A moja mama umarła... umarła biedaczka!...

Potrząsnęła głową, szybkim ruchem otarła łzy i mówiła dalej:

- Żal mi jej, nie miała pięćdziesięciu lat i mogłaby jeszcze długo żyć. Ale gdy spojrzę na to od innej strony, myślę mimo woli, że śmierć jest pewnie lżejsza od takiego życia. Zawsze sama, dla wszystkich obca, nikomu niepotrzebna, zastraszona krzykami ojca - czy to jest życie? Żyje się w oczekiwaniu czegoś dobrego, a ona prócz krzywd i poniżeń nie miała czego się spodziewać...

- To prawda, Natasza! - powiedziała pomyślawszy matka. - Żyje się w oczekiwaniu czegoś dobrego, a jeśli nie ma czego oczekiwać, jakież to życie? - Pogłaskała łagodnie rękę dziewczyny i spytała:

- Sama jesteście teraz na świecie?

- Sama - odparła Natasza.

Matka umilkła na chwilę, a potem powiedziała z uśmiechem:

- To nic. Dobry człowiek nigdy nie jest sam, ludzie zawsze do niego przylgną...

VIII

Natasza została nauczycielką w jednym z powiatowych miast, w fabryce tkackiej, i Niłowna zaczęła jej dostarczać zakazanych książek, proklamacji i gazet.

- Było to teraz zajęcie matki. Kilka razy na miesiąc, przebrana za mniszkę albo handlarkę koronek i samodziałów, to znów jako zamożna mieszczanka lub pątniczka, jeździła lub wędrowała po całej guberni z workiem na plecach czy z walizką w rękach. W wagonie i na statku, w hotelach i oberżach zachowywała się zawsze spokojnie i z prostotą, pierwsza nawiązywała rozmowy z nieznajomymi nie obawiając się zwrócić na siebie uwagi. Przyciągała ku sobie ludzi łagodnością, towarzyskością i obyciem człowieka, który niejedno widział.

Lubiła rozmawiać z ludźmi, słuchać ich opowiadań o życiu, skarg, poznawać ich wątpliwości. Serce jej zalewała radość, gdy dostrzegała w człowieku niezadowolenie, gdy protestując przeciw swemu losowi szukał usilnie odpowiedzi na zagadnienia, które ukształtowały się już w jego umyśle. Roztaczał się przed nią coraz szerzej, w całej swej różnorodności obraz życia ludzkiego, pełnego trosk i niepokojów, nieustannej walki o chleb. Wszędzie widać było niczym nie osłonięte, brutalne i bezwstydne dążenie do oszukania człowieka, ograbienia go, wyciśnięcia z niego jak najwięcej korzyści, wyssania jego krwi. Widziała, że na ziemi była obfitość wszystkiego, a lud cierpiał biedę, żył głodny pośród niezliczonych bogactw. W miastach wznosiły się świątyniepełne niepotrzebnego Bogu złota i srebra, a w przedsionkach świątyń drżeli żebracy na próżno wyciągając rękę po małą miedzianą monetę. Znała to od dawna - bogate cerkwie, wyszywane złotem ornaty popów, lepianki nędzarzy i ich haniebne łachmany, ale wtedy wszystko wydawało się jej naturalne. Teraz nic mogła się z tym pogodzić, teraz zrozumiała, że znieważa się w ten sposób ludzi biednych, którym przecież - była tego pewna - cerkiew jest bliższa i potrzebniejsza niż bogatym.

Z obrazów przedstawiających Chrystusa, z opowiadań o Nim, wiedziała, że przyjaciel ubogich ubierał się z prostotą, ale w cerkwi, gdzie biedacy szukali u Niego pociechy, był zakuty bezczelnie w złoto, spowity w jedwab, szeleszczący pogardliwie na widok nędzy. I mimo woli przypominały się jej słowa Rybina:

- Nawet Boga nam sfałszowali!

Niepostrzeżenie dla siebie zaczęła się mniej modlić, a więcej myśleć o Chrystusie i o ludziach, którzy nie wymawiając Jego imienia i nie wiedząc jak gdyby nic o Nim żyli - tak się jej wydawało - według Jego nakazów; podobnie jak On, uważali, że ziemia jest królestwem ubogich, i chcieli rozdzielić równo między ludzi wszystkie jej bogactwa. Myślała o tym wiele, myśl ta rosła w jej duszy pogłębiając się i ogarniając wszystko, co widziała i słyszała, i przyoblekała się w jasny kształt modlitwy, która oświecała swym równym płomieniem ciemny świat, całe życie i wszystkich ludzi. I zdawało się jej, że Chrystus, którego zawsze kochała niejasnym, złożonym uczuciem miłości, w którym strach mieszał się z nadzieją, a rozrzewnienie i czułość ze smutkiem, że Chrystus stał się jej teraz bliższy i jakby inny - wyższy i bardziej dostrzegalny, radośniejszy i o jaśniejszym obliczu - jak gdyby naprawdę zmartwychwstał do życia, obmyty i ożywiony gorącą krwią, którą ludzie szczodrze przelali za Niego, nie wymieniając jednak wstydliwie imienia nieszczęśliwego przyjaciela ludzi. Ze swoich podróży wracała do Mikołaja radośnie podniecona tym, co widziała i słyszała w drodze, rześka i rada z wykonanej pracy.

- Dobrze jest tak pojeździć i dużo zobaczyć - mówiła wieczorami do Mikołaja. - Można zrozumieć, jak urządzone jest życie. Biednych spychają i odrzucają na szary koniec, skrzywdzeni ludzie tłoczą się tam, ale mimo woli myślą: "Za co? Dlaczego mnie odganiają? Dlaczego jestem głodny, chociaż wszystkiego jest dużo? I tyle rozumu wszędzie, a ja głupi i ciemny? A gdzie ten miłosierny Bóg, który nie stawia bogatego wyżej od biednego, dla którego wszyscy są drogimi jego sercu dziećmi?" I powoli burzyć się zaczyna lud przeciw takiemu życiu, bo czuje, że kłamstwo go zadusi, jeżeli nie pomyśli o sobie.

Coraz częściej ogarniała ją chęć mówienia ludziom własnymi słowami o niesprawiedliwości; niekiedy trudno jej było to pragnienie opanować...

Mikołaj zastając ją nad obrazkami uśmiechał się i opowiadał jej o czymś, a byłoto zawsze coś cudownego. Zdumiona zuchwałością zamierzeń człowieka, pytała Mikołaja z niedowierzaniem:

- Czyż to możliwe?

A on patrząc na nią przez okulary dobrymi oczami, z uporem i niezachwianą wiarą w prawdziwość swych proroctw opowiadał jej bajki o przyszłości.

- Dla pragnień człowieka nie ma granic, a siły jego są niepożyte. Ale mimo to świat bardzo powoli wzbogaca się na duchu, ponieważ każdy, chcąc się dziś uniezależnić, musi gromadzić nie wiedzę, lecz pieniądze. Gdy ludzie zniweczą chciwość, gdy wyswobodzą się z jarzma niewolniczej pracy...

Matka rzadko rozumiała, co mówił, ale ożywiające jego słowa uczucie spokojnej wiary czyniło je bardziej dostępnymi.

- Na ziemi jest zbyt mało wolnych ludzi, oto całe nieszczęście - mówił.

To było zrozumiałe. Znała takich, którzy wyzwolili się od chciwości i złości, i pojmowała, że gdyby ich było więcej, ciemne i straszne oblicze życia stałoby się bardziej przyjazne i proste, lepsze i jaśniejsze.

- Człowiek mimo woli musi być okrutny! - ze smutkiem mówił Mikołaj.

Kiwała potakująco głową przypominając sobie słowa chochoła.

IX

Pewnego razu Mikołaj, zawsze punktualny, przyszedł z biura o wiele później niż zwykle. Był jakiś podniecony. Nie rozebrał się i powiedział pośpiesznie, zacierając ręce:

- Wiecie, Niłowna, dzisiaj uciekł z więzienia jeden z naszych towarzyszy. Ale kto, tego nie udało nam się dowiedzieć...

Matka zachwiała się na nogach. Ze wzruszenia usiadła na krześle i zapytała szeptem:

- Może... Pasza?

- Może - powiedział Mikołaj podniósłszy ramiona. - Ale jak pomóc mu się ukryć, gdzie go szukać? Chodziłem teraz po ulicach - a nuż go spotkam? To głupie, ale trzeba przecież coś robić. Znowu pójdę...

- Ja także! - zawołała matka.

- Idźcie do Jegora, może on coś wie - rzekł Mikołaj i zniknął.

Narzuciła chustkę na głowę i ożywiona nadzieją szybko wyszła na ulicę. Ćmiło jej się w oczach, serce uderzało pośpiesznie, zmuszając ją niemal do biegu. Szła z opuszczoną głową na spotkanie tego, co miało nastąpić, nic wokoło nie widząc.

"Przyjdę, a on tam jest!" - błyskała nadzieja popychając ją naprzód.

Było gorąco, ze zmęczenia oddychała z trudem i gdy doszła do schodów prowadzących do mieszkania Jegora, zatrzymała się nie mając sił iść dalej. Obejrzała się, krzyknęła cichutko i zamknęła oczy - wydało się jej, że w bramie stoi Mikołaj Wiesowszczykow z rękami w kieszeniach. Ale gdy spojrzała znowu, nie było nikogo...

"Przywidziało mi się!" - pomyślała idąc po schodach i nasłuchując. Na podwórzu rozlegał się głuchy odgłos powolnych kroków.

Zatrzymała się na zakręcie schodów, przechyliła się, spojrzała w dół i znowu zobaczyła uśmiechającą się do niej ospowatą twarz.

- Mikołaj! Mikołaj!... - zawołała biegnąc mu naprzeciw, serce jej się ścisnęło boleśnie z rozczarowania.

- Idź! Idź! - odpowiedział cicho Wiesowszczykow machnąwszy ręką.

Pobiegłaszybko po schodach, wpadła do pokoju Jegora, który leżał na kanapie, i wyszeptała bez tchu:

- Mikołaj uciekł... z więzienia!

- Który? - zapytał ochrypłym głosem Jegor podnosząc głowę z poduszki. - Jest ich tam dwóch...

- Wiesowszczykow... idzie tutaj!...

- Cudownie!

Mikołaj wszedł już do pokoju, zamknął drzwi na haczyk, zdjął czapkę i śmiejąc się cicho, przygładził włosy na głowie. Jegor podniósł się opierając na łokciach, chrząknął, kiwnął głową.

- Chodźcie...

Uśmiechając się szeroko Mikołaj podszedł do matki i chwycił jej rękę.

- Gdybym cię nie zobaczył, wróciłbym chyba do więzienia. Nikogo w mieście nie znam, a do osady pójdę - schwycą od razu. Chodzę i myślę - głupiec ze mnie. Po co uciekłem? Nagle patrzę - Niłowna biegnie. Ja za tobą...

- Jak uciekłeś? - zapytała matka.

Usiadł niezręcznie na brzegu kanapy i mówił zmieszany wzruszając ramionami:

- Nadarzyła się sposobność. Byłem na przechadzce, kiedy kryminalni zaczęli bić dozorcę. Jest tam taki jeden, wyrzucili go z policji za kradzież. Szpieguje, donosi, nikomu żyć nie daje! Biją go więc, a tu zamieszanie,

dozorcy zlękli się, biegają, gwiżdżą. Widzę - brama otwarta, plac, miasto... I wyszedłem nie śpiesząc się... Jak we śnie. Po chwili opamiętałem się. Dokąd iść? Patrzę, a brama więzienna już zamknięta...

- Hm! - powiedział Jegor. - Pan powinien był wrócić, mój panie, uprzejmie zapukać do drzwi i poprosić, żeby pana wpuszczono... Wybaczcie, zapomniałem się trochę...

- Tak - ciągnął dalej z uśmiechem Mikołaj. - Wiem, że to głupio, ale nieprzyjemnie mi wobec towarzyszy... Nikomu nic nie powiedziałem... i idę sobie... Idę. Widzę - nieboszczyka niosą, dziecko. Poszedłem za trumną, schyliłem głowę, nie patrzę na nikogo. Posiedziałem na cmentarzu, powietrze mnie owionęło i przyszła mi do głowy jedna myśl...

- Jedna? - zapytał Jegor i westchnąwszy dorzucił: - Myślę, że nie jest jej tam ciasno...

Wiesowszczykow zaśmiał się bynajmniej nie urażony i potrząsnął głową:

- No, teraz nie mam już takiej pustej głowy jak dawniej. A ty, Jegorze Iwanowiczu, ciągle chorujesz?...

- Każdy robi, co może! - odpowiedział Jegor kaszląc. - Mów dalej.

- Potem poszedłem do muzeum. Chodzę, patrzę i wciąż myślę, co robić, dokąd teraz? Nawet rozgniewałem się na siebie. I jeść mi się bardzo zachciało. Wyszedłem na ulicę, idę, złoszczę się... Widzę - policjanci przyglądają się wszystkim. No, myślę sobie, z tą gębą prędko znajdziesz się na bożym sądzie!... Nagle Niłowna biegnie mi naprzeciw! Odsunąłem się, a potem za nią - ot i wszystko!

- A ja cię nawet nie zauważyłam! - z zawstydzeniem powiedziała matka. Przyglądała się Wiesowszczykowowi i wydało się jej, że zrobił się jakiś lżejszy.

- Pewnie towarzysze się niepokoją... - powiedział drapiąc sięw głowę Mikołaj.

- A władzy to ci nie żal? Ona także się niepokoi! - zauważył Jegor. Otworzył usta i zaczął poruszać wargami, jak gdyby przeżuwał powietrze. - Ale żart na stronę! Trzeba cię ukryć, co nie jest łatwe, chociaż przyjemne. Gdybym mógł wstać...

Zaczął się znowu dusić, chwycił się rękami za pierś i rozcierał ją słabymi ruchami.

- Bardzoś się rozchorował, Jegorze Iwanowiczu! - powiedział Mikołaj

opuszczając głowę. Matka westchnęła i z niepokojem rozejrzała się po małym, ciasnym pokoiku.

- To moja osobista sprawa! - powiedział Jegor. - Wy, mamusiu, pytajcie o Pawła, dosyć tego udawania!

Wiesowszczykow uśmiechnął się szeroko.

- Paweł zdrowy. Jest u nas za starszego. Z władzami rozmawia i w ogóle komenderuje. Szanują go...

Własowa kiwając głową słuchała opowiadania Wiesowszczykowa i patrzyła z ukosa na obrzmiałą, sinawą twarz Jegora. Nieruchoma, zastygła, pozbawiona wyrazu, wydawała się dziwnie spłaszczona; tylko oczy błyszczały w niej żywo i wesoło.

- Dalibyście co zjeść, jak Boga kocham, głód mi kiszki skręca! - niespodziewanie zawołał Mikołaj.

- Mamusiu, na półce leży chleb, potem wyjdźcie na korytarz i zastukajcie do drugich drzwi na lewo. Otworzy wam kobieta. Powiedzcie jej, żeby przyszła tutaj i zabrała ze sobą wszystko, co ma do jedzenia.

- Po co wszystko? - zaprotestował Mikołaj.

- Nie denerwuj się, niewiele tego jest...

Matka wyszła, zastukała do drzwi i wsłuchana w ciszą panującą za nimi, myślała ze smutkiem o Jegorze:

"Umiera..."

- Kto tam? - zapytano za drzwiami.

- Od Jegora Iwanowicza - rzekła półgłosem matka. - Prosi was do siebie...

- Zaraz przyjdę! - odpowiedziano nie otwierając. Poczekała jeszcze trochę i znowu zapukała. Teraz drzwi otworzyły się szybko i na korytarz wyszła wysoka kobieta w okularach. Poprawiając na sobie pośpiesznie zmięty rękaw kaftanika zapytała surowo matkę:

- Czego sobie życzycie?

- Ja od Jegora Iwanowicza.

- Aha! Chodźmy. Ale ja was znam przecież! - zawołała cicho. - Witajcie! Ciemno tutaj.

Własowa spojrzała na nią i przypomniała sobie, że widywała ją czasem u Mikołaja.

"Sami swoi!" - przemknęło jej przez głowę.

Popychając z lekka Własową przed sobą kobieta pytała:

- Gorzej mu?

- Tak, leży. Prosił, żebyście przynieśli coś do zjedzenia.

- No, to zbyteczne...

Gdy weszły do pokoju Jegora, powitał je jego ochrypły głos:

- Wybieram się do praojców, przyjaciółko moja, Ludmiło Wasiljewno! Ten oto mąż uciekł z więzienia bez pozwolenia władz, zuchwalec! Przede wszystkim nakarmcie go, a potem gdzieś ukryjcie.

Kobieta skinęła głową i patrząc uważnie w twarz chorego, powiedziała surowo:

- Powinniście byli, Jegorze, posłać po mnie natychmiast, gdy tylko do was przyszli. Jak widzę, dwa razy nie braliście lekarstwa. Co za niedbalstwo! Idźcie do mnie, towarzyszu! Tu zaraz przyjdą ze szpitala po Jegora.- Więc jednak pójdę do szpitala? - zapytał Jegor.

- Tak. Będę tam z wami.

- Tam także? O Boże!

- Nie błaznujcie...

Rozmawiając kobieta poprawiła kołdrę na piersiach Jegora, uważnie przyjrzała się Mikołajowi, zmierzyła okiem ilość lekarstwa w buteleczce. Mówiła spokojnie, nie podnosząc głosu, ruchy jej były harmonijne, twarz blada, ciemne brwi prawie schodziły się nad nosem. Ta twarz nie podobała się matce, wydawała się jej arogancka, oczy pozbawione blasku patrzyły bez uśmiechu, mówiła rozkazującym tonem.

- Chodźmy! Niedługo wrócę. Dajcie Jegorowi stołową łyżkę tego lekarstwa. Nie pozwalajcie mu mówić.

Wyszła zabierając ze sobą Mikołaja.

- Cudowna kobieta! - powiedział Jegor z westchnieniem. - Wspaniała kobieta... Dobrze byłoby, żebyście z nią byli, mamusiu, zbyt się męczy...

- Nie rozmawiaj... Masz, wypij lepiej!... - poprosiła łagodnie matka.

Przełknął lekarstwo i mówił dalej, przymrużywszy oko:

- I tak umrę, nawet jeśli będę milczał...

Drugim okiem patrzył w twarz matki, usta jego powoli rozchylały się w uśmiechu. Matka spuściła głowę, uczucie ostrego żalu napełniło łzami jej oczy.

- To nic... To zupełnie naturalne... Życie jest przyjemne, ale pociąga to

za sobą obowiązek śmierci...

Matka położyła rękę na jego głowie i znowu powiedziała cicho:

- Nie mów, dobrze?

Zamknął oczy jakby przysłuchując się rzężeniu w swych piersiach i ciągnął dalej z uporem:

- Głupio jest milczeć, mamusiu! Co mi przyjdzie z milczenia? Zyskam kilka zbytecznych sekund agonii, a stracę przyjemność pogawędzenia z dobrym człowiekiem. Myślę, że na tamtym świecie nie ma takich dobrych ludzi jak na tym...

Matka przerwała mu z niepokojem.

- Przyjdzie ta pani i będzie się gniewać na mnie za to, że rozmawiasz...

- To nie pani, to rewolucjonistka, towarzysz... wspaniale serce... I na pewno będzie się na nas gniewać, mamusiu - zawsze i na wszystkich się gniewa...

Powoli, z wysiłkiem poruszając ustami, Jegor zaczął opowiadać historię życia swojej sąsiadki. Oczy jego uśmiechały się, matka widziała, że przekomarza się z nią umyślnie, i patrząc na jego twarz, wilgotną i siną, myślała z lękiem:

"Umrze..."

Weszła Ludmiła i zamknąwszy za sobą drzwi powiedziała do Własowej:

- Wasz znajomy musi się koniecznie przebrać i jak najprędzej stąd odejść. Idźcie więc natychmiast, Pelagio Niłowno, postarajcie się dla niego o ubranie i przynieście je tutaj. Szkoda, że nie ma Zofii, ukrywanie ludzi to jej specjalność.

- Przyjedzie jutro! - rzekła Własowa narzucając chustkę na plecy. Za każdym razem, kiedy dawano jej jakieś polecenie, pragnęła gorąco wykonać je szybko i dobrze, i nie mogła już myśleć o niczym innym tylko o swoim zadaniu. I teraz, opuściwszy z zafrasowaniem brwi, zapytała rzeczowo:

- Jak go myślicie ubrać?

- Wszystko jedno! Pójdzie w nocy...

- W nocy jest gorzej, ludzi na ulicach mniej, więcej śledzą, a on niejest bardzo obrotny...

Jegor roześmiał się ochryple.

- Można przyjść do ciebie do szpitala? - zapytała matka.

Kiwnął głową kaszląc. Ludmiła zajrzała matce w twarz swymi ciemnymi oczyma i rzekła:

- Chcecie dyżurować przy nim na zmianę ze mną? Tak? Dobrze. A teraz idźcie czym prędzej...

Łagodnie, ale stanowczo ujęła matkę pod rękę, wyprowadziła ją za drzwi i tam powiedziała cicho:

- Nie obrażajcie się, że wyprowadzam was, ale rozmowa bardzo mu szkodzi... A ja... mam nadzieję...

Ścisnęła ręce, że aż palce jej zatrzeszczały, zmęczone powieki przykryły oczy...

To wyjaśnienie zmieszało matkę.

- Co wy? - wyjąkała.

- Uważajcie, czy nie ma szpicli! - cicho powiedziała kobieta. Podniosła rękę do twarzy, potarła skronie. Wargi jej drżały, twarz stała się łagodniejsza.

- Wiem!... - odpowiedziała nie bez dumy matka.

Wyszedłszy z bramy zatrzymała się na chwilę poprawiając chustkę i nieznacznie, ale uważnie rozejrzała się wokoło. Umiała już prawie bez omyłki odróżnić w ulicznym tłumie szpicla. Znała dobrze ten umyślnie podkreślany niedbały chód, sztuczną swobodę gestów, wyraz zmęczenia i nudy na twarzy, źle ukrywany trwożny błysk niespokojnych, nieprzyjemnie przenikliwych oczu.

Tym razem nie zauważyła znajomej twarzy, ruszyła wolno przez ulicę, wzięła dorożkę i kazała się zawieźć na rynek. Kupując ubranie dla Mikołaja, targowała się zawzięcie z handlarzami, klęła przy tym swego męża-pijaka, którego musi każdego niemal miesiąca na nowo ubierać... Ten koncept wywarł niewielkie wrażenie na handlarzu, ale podobał się bardzo jej samej. Była przekonana, że policja na pewno zrozumie, iż Mikołaj musi zmienić ubranie, i pośle szpicli na rynek. Z takimi samymi naiwnymi ostrożnościami wróciła do mieszkania Jegora; wreszcie odprowadziła Mikołaja na koniec miasta. Szli oboje po przeciwległych stronach ulicy i matkę bawił, a zarazem sprawiał jej przyjemność widok Mikołaja, który kroczył ciężko, ze spuszczoną głową, plącząc się w długich połach rudawego płaszcza i poprawiając zlatujący mu na nos kapelusz. Na jednej z odludnych ulic spotkali Saszeńkę i matka, kiwnąwszy na pożegnanie Mikołajowi głową, poszła do domu.

"A Paweł siedzi. I Andrzej..." - myślała ze smutkiem.

X

Mikołaj powitał ją smutnym okrzykiem:

- Wiecie, z Jegorem jest bardzo źle, bardzo! Zawieżli go do szpitala. Była tu Ludmiła. Prosiła, żebyście tam przyszli do niej...

- Do szpitala?

Mikołaj poprawił nerwowym ruchem okulary, pomógł jej włożyć kaftan i ściskając jej rękę w swojej suchej i ciepłej ręce powiedział drżącym głosem:

- Tak! Weźcie ze sobą tę paczkę. Urządziliście Wiesowszczykowa?

- Wszystko dobrze...

- Ja także przyjdę do Jegora...

Matce kręciło się w głowie ze zmęczenia, a pełen lęku nastrój Mikołaja budził w niej przeczucie nieszczęścia.

"Umiera..." - tępo kołatała w głowie niejasna myśl.

Ale gdy przyszła do małego, czystego i jasnego pokoiku szpitalnego i zobaczyła, że Jegor siedząc na posłaniu wśród stosu białych poduszek śmieje się ochryple,uspokoiła się od razu.

Stanęła z uśmiechem w drzwiach i słuchała, jak chory mówi do doktora:

- Leczenie to reforma...

- Nie błaznuj, Jegorze! - cienkim głosem wolał zafrasowany doktor.

- A ja jestem rewolucjonistą i nienawidzę reform...

Doktor ostrożnie położył rękę Jegora na jego kolanach, wstał z krzesła i skubiąc w zamyśleniu brodę, badał palcami obrzęki na twarzy chorego.

Matka dobrze znała doktora. Był to jeden z bliskich przyjaciół Mikołaja, Iwan Daniłowicz. Podeszła do Jegora, który pokazał jej na powitanie język. Doktor odwrócił się.

- O, Niłowna! Dzień dobry! A co tam macie w ręku?

- Pewnie książki.

- Nie wolno mu czytać! - zauważył mały doktor.

- Chce zrobić ze mnie idiotę! - poskarżył się Jegor.

Z piersi Jegora wyrywały się krótkie, ciężkie, rzężące westchnienia, twarz jego pokryta była kropelkami potu, wycierał dłonią czoło podnosząc powoli ciężkie i nieposłuszne ręce. Dziwna, nieruchoma

opuchlizna na policzkach szpeciła jego szeroką, dobrą twarz, wszystkie jej rysy znikły pod martwą maską, tylko głęboko zapadnięte oczy patrzyły jasno i uśmiechały się pobłażliwie.

- Hej, nauko! Zmęczyłem się, można się położyć? - zapytał.

- Nie! - krótko odpowiedział doktor.

- No, położę się i tak, gdy tylko odejdziesz...

- Nie pozwólcie mu na to, Niłowna! Poprawcie mu poduszkę i proszę was, nie mówcie z nim, to mu szkodzi...

Matka skinęła głową. Doktor wyszedł drobnymi, prędkimi krokami. Jegor odrzucił głowę, zamknął oczy i zamarł, tylko palce jego poruszały się powoli. Od białych ścian małego pokoiku wiało chłodem i nieokreślonym smutkiem. Do dużego okna zaglądały kędzierzawe wierzchołki lip, w ciemnym, zapylonym listowiu błyszczały jaskrawe, żółte plamy - chłodne dotknięcie nadchodzącej jesieni.

- Śmierć zbliża się do mnie powoli i niechętnie... - nie poruszając się i nie otwierając oczu mówił Jegor. - Widocznie żal jej trochę - dobry był ze mnie chłopak...

- Nie mów, Jegorze Iwanowiczu! - prosiła matka delikatnie gładząc jego rękę.

- Poczekaj, zamilknę...

Nie mógł złapać oddechu i z wysiłkiem ciągnął dalej, przerywając od czasu do czasu na skutek osłabienia:

- To doskonale, że jesteście z nami, przyjemnie jest widzieć waszą twarz. Jak się to dla niej skończy? - pytam siebie czasem. I smutno mi, gdy pomyślę, że czeka was, jak wszystkich, więzienie i inne świństwa. Nie boicie się więzienia?

- Nie! - odpowiedziała z prostotą.

- No, tak, oczywiście. A jednak więzienie to paskudztwo, ono mnie właśnie wykończyło. Prawdę mówiąc, nie chce mi się umierać...

"Może nie umrzesz jeszcze!" - chciała powiedzieć, ale spojrzawszy na jego twarz zamilkła.

- Mógłbym jeszcze pracować... Ale jeśli nie można pracować, życie jest bezcelowe i głupie...

- Słuszne to, ale nie pocieszające! - mimo woli przypomniała sobie słowa Andrzeja iwestchnęła. Zmęczyła się bardzo tego dnia i była głodna. Monotonny szept chorego napełniał pokój, pełzał bezradnie po

gładkich ścianach. Wierzchołki lip za oknem podobne były do chmur, które opuściły się nisko i zadziwiały swoją smutną czernią. Wszystko zamierało w nieruchomej ciemności, w posępnym oczekiwaniu nocy.

- Jak mi niedobrze! - powiedział Jegor, zamknął oczy i zamilkł.

- Uśnij! - poradziła matka. - Może będzie ci lepiej.

Przysłuchiwała się jakiś czas jego oddechowi, obejrzała się, przesiedziała nieruchomo kilka minut, ogarnięta lodowatym smutkiem, wreszcie zdrzemnęła się.

Zbudził ją ostrożny szelest za drzwiami, wzdrygnęła się i zobaczyła otwarte oczy Jegora.

- Wybacz, zasnęłam! - powiedziała cichutko.

- I ty wybacz... - powtórzył równie cicho.

Do okna zaglądał wieczorny mrok, chłodny zmierzch nużył oczy, wszystko wokół poszarzało, twarz chorego stała się ciemna.

Rozległ się znowu szelest i głos Ludmiły:

- Siedzą w ciemnościach i szepczą. Gdzie tu jest kontakt?

Pokój zalało nagle białe, nieprzyjemne światło. Pośrodku pokoju stała Ludmiła, cała w czerni, wysoka i prosta.

Jegor wzdrygnął się całym ciałem i podniósł rękę do piersi.

- Co? - krzyknęła Ludmiła biegnąc do niego.

Patrzył na matkę nieruchomymi oczyma, które teraz wydawały się duże i dziwnie błyszczące.

Szeroko otworzył usta, uniósł głowę i wyciągnął rękę przed siebie. Matka ostrożnie ujęła jego rękę i wstrzymując oddech patrzyła w twarz Jegora. Kurczowym, mocnym ruchem odrzucił głowę i powiedział głośno:

- Nie mogę, skończone!...

Ciało jego drgnęło łagodnie, głowa opadła bezsilnie na ramię, w szeroko otwartych oczach odbiło się martwym blaskiem światło palącej się nad łóżkiem lampy.

- Mój drogi! - wyszeptała matka.

Ludmiła odeszła powoli od łóżka, zatrzymała się przy oknie i patrząc gdzieś przed siebie, powiedziała nie znanym matce, niezwykle donośnym głosem:

- Umarł...

Pochyliła się, oparła się łokciami o parapet i nagle, jak gdyby uderzono

ją po głowie, osunęła się bezsilnie na kolana, zakryła twarz rękami i zajęczała głucho.

Matka złożyła bezwładne ręce Jegora na jego piersi, poprawiła na poduszce dziwnie ciężką głowę i ocierając łzy podeszła do Ludmiły. Pochyliła się nad nią i delikatnie pogładziła jej gęste włosy. Kobieta powoli odwróciła się ku niej, jej matowe oczy rozszerzyły się boleśnie, wstała i wyszeptała drżącymi ustami:

- Byliśmy razem na zesłaniu, szliśmy tam, siedzieliśmy w więzieniach... Czasem było nieznośnie, ohydnie, wielu upadało na duchu...

Suche, głośne łkanie ściskało jej gardło, opanowała je i przysunąwszy do twarzy matki swoją twarz, która złagodniała pod wpływem smutku i wzruszenia, mówiła szybkim szeptem, szlochając bez łez:

- Zawsze był wesoły, żartował, śmiał się, ukrywał mężnie swoje cierpienia... starał się dodać odwagi słabym. Dobry, wrażliwy, miły... Tam, na Syberii, bezczynność demoralizuje ludzi, budzi w nich często złe uczucia - jak on umiał walczyć z nimi. Gdybyście wiedzieli, jaki towarzysz był z niego. Jegoosobiste życie było ciężkie i męczące, ale nikt z jego ust nie usłyszał skargi, nikt, nigdy! Byłam jego bliskim przyjacielem i wiele mu zawdzięczam. Dał mi wszystko, co mógł dać jego umysł; samotny, umęczony, nigdy nie żądał w zamian serdeczności czy troskliwości...

Podeszła do Jegora, pochyliła się nad nim i całując jego rękę mówiła z przejmującym smutkiem:

- Towarzyszu... drogi mój... kochany... dziękuję ci, dziękuję całym sercem, żegnaj! Będę pracować jak ty - niezmordowanie, bez chwili wahania, przez całe życie... Żegnaj!

Łkanie wstrząsnęło jej ciałem, zanosząc się położyła głowę na łóżku u nóg Jegora. Matka płakała w milczeniu, z oczu jej nieustannie płynęły łzy. Chciała powstrzymać je, pragnęła okazać Ludmile swą wielką, szczególną czułość, pragnęła mówić o Jegorze dobrymi słowami miłości i smutku. Przez łzy patrzyła na jego zapadniętą twarz i oczy, jak gdyby we śnie przykryte opuszczonymi powiekami, na ciemne wargi zastygłe w lekkim uśmiechu. Było cicho i rażąco jasno...

Wszedł Iwan Daniłowicz, jak zawsze szybkimi i drobnymi krokami. Nagle zatrzymał się pośrodku pokoju, wsunął ręce w kieszenie i zapytał nerwowo i głośno:

- Dawno?...

Nie odpowiedziano mu. Lekko kołysząc się na nogach i pocierając

czoło, zbliżył się do Jegora, uścisnął jego rękę i odszedł na bok.

- Nic dziwnego, z jego sercem powinno to było nastąpić pół roku temu... przynajmniej...

Jego nienaturalnie wysoki i wymuszenie spokojny głos nagle się załamał. Oparł się plecami o ścianę i kręcąc w palcach bródkę patrzył na grupę przy łóżku.

- Jeszcze jeden! - powiedział cicho.

Ludmiła wstała, podeszła do okna i otworzyła je. Po chwili stali już przy nim wszyscy troje, przytuleni mocno do siebie, i patrzyli w mroczną twarz jesiennej nocy. Nad czarnymi wierzchołkami drzew migotały gwiazdy, nieskończenie pogłębiając dal nieba...

Ludmiła wzięła matkę pod rękę i w milczeniu przytuliła się do jej ramienia. Doktor nisko spuścił głowę przecierając chusteczką binokle. W ciszy za oknem słychać było westchnienia znużonego miasta, chłód owiewał twarze, poruszał włosy na głowach. Ludmiła wzdrygała się, po policzku jej płynęła łza. W korytarzu szpitalnym miotały się zmięte, wystraszone dźwięki, pośpieszne szuranie nóg, pojękiwania, żałosny szept. Ludzie, stojący nieruchomo przy oknie, patrzyli w ciemność i milczeli.

Matka poczuła się zbyteczna; ostrożnie oswobodziła rękę i pokłoniwszy się Jegorowi skierowała się ku drzwiom.

- Odchodzicie? - cicho i nie oglądając się zapytał doktor.

- Tak...

Na ulicy myślała o Ludmile, przypomniała sobie jej skąpe łzy.

"Nawet płakać nie umie..."

Ostatnie słowa Jegora wyrwały jej ciche westchnienie. Idąc powoli ulicą wspomniała jego żywe oczy, jego żarty, opowiadania o życiu.

"Dobremu człowiekowi żyć trudno, ale umierać łatwo. Jak też to ja będę umierać?..."

Potem wyobraziła sobie Ludmiłę i doktora przy oknie w białym, zbyt jasnym pokoju, martwe oczy Jegora za nimi i ogarnięta przytłaczającą litością dla ludzi westchnęłaciężko i przyśpieszyła kroku. Popędzało ją jakieś niejasne uczucie.

"Prędzej!" - myślała poddając się tej smutnej, ale napełniającej otuchą wewnętrznej sile, która popychała ją naprzód.

XI

Cały następny dzień matka spędziła na bieganinie, zajęta urządzaniem pogrzebu. Wieczorem, gdy wraz z Mikołajem i Zofią piła herbatę, zjawiła się Saszeńka, dziwnie ożywiona i hałaśliwa. Na policzkach jej płonęły rumieńce, oczy błyszczały wesoło i matce wydawało się, że dziewczyna pełna jest jakiejś radosnej nadziei. Nastrój jej wdzierał się ostro i gwałtownie w smutny ton wspomnień o zmarłym i obcy im zmieszał i oślepił wszystkich niby ogień, który niespodzianie zapalił się w ciemnościach. Mikołaj, stukając w zamyśleniu palcem w stół, powiedział:

- Niepodobni dziś jesteście do siebie, Sasza...

- Tak? Być może! - odpowiedziała i zaśmiała się radośnie.

Matka spojrzała na nią z milczącym wyrzutem, a Zofia rzekła tonem upomnienia:

- Mówiliśmy teraz o Jegorze Iwanowiczu...

- Jaki to był cudowny człowiek! - zawołała Sasza. - Zawsze uśmiechnięty, zawsze skory do żartu. A jak pracował! To był artysta rewolucji, władał rewolucyjną myślą jak prawdziwy mistrz! Z jaką prostotą i siłą malował obrazy kłamstwa, gwałtu i obłudy!

Mówiła półgłosem, z uśmiechem zadumy, ale uśmiech ten nie gasił w jej oczach radosnego uniesienia, którego nikt nie rozumiał, ale które wszyscy widzieli wyraźnie.

Nie chcieli jednak zastąpić smutku po towarzyszu uczuciem wniesionego przez Saszę wesela i broniąc bezwiednie swego smutnego prawa do żałoby, starali się wciągnąć dziewczynę w krąg swego nastroju...

- Umarł! - patrząc uważnie na dziewczynę powiedziała z naciskiem Zofia.

Sasza obrzuciła wszystkich szybkim, pytającym spojrzeniem, jej brwi nachmurzyły się. Spuściła głowę i milczała poprawiając powolnym gestem włosy.

- Umarł! - powiedziała po chwili głośno i znowu spojrzała po wszystkich wyzywająco. - Co to znaczy umarł? Co umarło? Czy umarł mój szacunek dla Jegora, moja miłość do towarzysza, pamięć o pracy jego myśli? Czy umarła ta praca, znikły uczucia, które wzbudził w moim sercu, czy zniszczone zostało moje wyobrażenie o nim jako o odważnym i uczciwym człowieku? Czy wszystko to umarło? Nie, to nie umrze dla mnie nigdy,

wiem o tym. Zdaje mi się, że zbyt pochopnie mówimy o człowieku: umarł! "Martwe są usta jego, ale słowo żyć będzie wiecznie w sercach żywych!"

Wzburzona, usiadła znowu przy stole, oparła się na łokciu i mówiła ciszej, w zadumie, patrząc z uśmiechem na towarzyszy zamglonymi oczyma:

- Może mówię głupio, towarzysze, ale wierzę w nieśmiertelność szlachetnych ludzi, w nieśmiertelność tych, którym zawdzięczam szczęście mego pięknego życia, tego życia, które upaja mnie radośnie swoją zadziwiającą złożonością, różnorodnością zjawisk, rozwojem idei drogich mi jak własne serce. Może jesteśmy zbyt oszczędni, gdy chodzi o uczucia, żyjemy w świecie myśli, oceniamy, a nie czujemy, to niedobrze...

- Czy spotkało was coś dobrego? - zapytałaz uśmiechem Zofia.

- Tak! - skinąwszy głową powiedziała Sasza. - Wydaje mi się, że bardzo dobrego! Całą noc rozmawiałam z Wiesowszczykowem. Nic lubiłam go dawniej, wydawał mi się prostacki i ciemny. I na pewno był taki. Tkwiła w nim głucha, ponura nienawiść do wszystkich, z jakąś zabójczą tępotą stawiał siebie pośrodku wszystkiego i po prostacku, ze złością powtarzał: ja! ja! ja! Było to jakieś mieszczańskie i irytujące...

Uśmiechnęła się i znowu powiodła po wszystkich promieniejącymi oczyma.

- Teraz mówi - towarzysze! I trzeba słyszeć, jak on to mówi. Z jaką nieśmiałą miłością, niesposób tego wyrazić słowami. Stał się zadziwiająco prosty i szczery, pełen ochoty do pracy. Odnalazł samego siebie, poznał swoje siły, wie, czego mu brak; ale najważniejsze, że zrodziło się w nim głębokie poczucie spójni z towarzyszami...

Własowa słuchała słów Saszy i przyjemnie jej było widzieć tę surową zawsze dziewczynę łagodną teraz i radosną. Ale jednocześnie, gdzieś w głębi duszy, zadrżała zazdrosna myśl: A Pasza?...

- Pochłonięty jest zupełnie myślą o towarzyszach - ciągnęła dalej Sasza - i wiecie, o czym stara się mnie przekonać? O konieczności zorganizowania dla nich ucieczki. Tak! Mówi, że to bardzo proste i łatwe...

Zofia podniosła głową i powiedziała z ożywieniem:

- A co wy o tym sądzicie, Sasza? To jest myśl!

Filiżanka z herbatą zadrżała w ręku matki. Sasza ściągnęła brwi i

opanowując swoje wzruszenie milczała chwilę; potem poważnym głosem, radośnie się uśmiechając powiedziała z zakłopotaniem:

- Jeśli naprawdę jest tak, jak on mówi, powinniśmy spróbować. To nasz obowiązek!...

Zarumieniła się, usiadła na krześle i zamilkła.

"Kochaneczka moja!" - myślała z uśmiechem matka. Zofia uśmiechnęła się także, a Mikołaj, patrząc na nią z czułością, roześmiał się cicho. Wówczas dziewczyna podniosła głowę, spojrzała na wszystkich surowo, zbladła i powiedziała sucho, z obrazą w głosie i błyskiem w oczach:

- Śmiejecie się, rozumiem was. Uważacie mnie za osobiście zainteresowaną?

- Dlaczego, Sasza? - przebiegle spytała Zofia wstając i podchodząc do niej. Pytanie to wydało się matce niepotrzebne i obraźliwe dla dziewczyny; westchnęła, podniosła brew i spojrzała z wyrzutem na Zofię.

- Nie będę brała udziału w tej sprawie - krzyknęła Sasza - jeżeli będziecie ją rozpatrywać...

- Przestańcie, Sasza! - powiedział spokojnie Mikołaj.

Matka także podeszła do niej i ostrożnie pogładziła ją po głowie. Sasza chwyciła jej rękę i uniósłszy zarumienioną twarz spojrzała zmieszana na matkę. Matka uśmiechnęła się i nie wiedząc, co jej powiedzieć, westchnęła smutnie. Zofia usiadła na krześle przy Saszy, otoczyła ją ramieniem i zaglądając jej ciekawie w oczy, powiedziała z uśmiechem:

- Cóż za dziwaczka!

- Tak, zdaje się, że nagadałam głupstw...

- Jak mogliście pomyśleć!... - ciągnęła dalej Zofia, ale Mikołaj przerwał jej rzeczowo i poważnie:

-W sprawie zorganizowania ucieczki, jeśli w ogóle jest możliwa, nie może być dwóch zdań. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, czy uwięzieni towarzysze życzą sobie tego...

Sasza spuściła głowę.

Zofia zapalając papierosa spojrzała na brata i szerokim ruchem rzuciła zapałkę w kąt.

- Jakżeby mogli nie chcieć! - powiedziała z westchnieniem matka. - Tylko nie wierzę, żeby można było...

Wszyscy milczeli, a ona tak chciałaby jeszcze posłuchać o możliwości

ucieczki!

- Muszę się zobaczyć z Wiesowszczykowem - powiedziała Zofia.

- Jutro powiem wam, kiedy i gdzie! - półgłosem odparła Sasza.

- Co on będzie robił? - zapytała Zofia chodząc po pokoju.

- Postanowiono, że zostanie zecerem w nowej drukarni, a do tego czasu zamieszka u leśniczego.

Brwi Saszy ściągnęły się, twarz nabrała zwykłego, surowego wyrazu, głos dźwięczał ostro. Mikołaj podszedł do matki, która myła filiżanki, i powiedział:

- Będziecie się pojutrze widzieć z Pawłem, trzeba mu dać karteczkę. Rozumiecie, musimy wiedzieć...

- Rozumiem, rozumiem! - odpowiedziała pośpiesznie. - Już ja oddam!

- Odchodzę! - oznajmiła Sasza i uścisnąwszy wszystkim w milczeniu ręce, wyszła jakimś osobliwie twardym krokiem, wyprostowana i chłodna.

Zofia położyła ręce na ramionach matki i kołysząc ją na krześle zapytała z uśmiechem:

- Niłowna, kochalibyście taką córkę?

- O Boże! Żeby choć jeden dzień widzieć ich razem! - zawołała Własowa bliska płaczu.

- Tak, trochę szczęścia robi dobrze każdemu - półgłosem zauważył Mikołaj. - Ale nie ma ludzi, którzy by pragnęli tylko odrobiny szczęścia. A jeśli jest go dużo, traci wartość...

Zofia usiadła do fortepianu i zaczęła grać coś smutnego.

XII

Na drugi dzień rankiem kilkadziesiąt mężczyzn i kobiet stało przy bramie szpitalnej oczekując, kiedy wyniosą na ulicę trumnę ich towarzysza. Wokół nich kręcili się ostrożnie szpicle, łowili czujnymi uszami oderwane zdania, notowali w pamięci twarze, zachowanie się, słowa; z drugiej strony ulicy obserwowała ich grupa policjantów z rewolwerami u pasa. Bezczelność szpiclów, szydercze uśmiechy policjantów i ich gotowość okazania swojej siły drażniły tłum. Niektórzy ukrywając swoje rozdrażnienie żartowali, inni patrzyli ponuro w ziemię starając się nie dostrzegać tego, co było obraźliwe, jeszcze inni nie

hamując gniewu szydzili z administracji lękającej się ludzi, których jedyną bronią jest słowo. Bladoniebieskie jesienne niebo spoglądało na ulicę wybrukowaną okrągłymi, szarymi kamieniami, usianą żółtym listowiem, wiatr podnosił liście i rzucał je pod nogi ludzi.

Matka stała w tłumie i patrząc na znane sobie twarze myślała ze smutkiem:

"Niewielu was, niewielu! A robotników nie ma prawie..."

Otworzyła się brama i na ulicę wyniesiono trumnę i wieńce z czerwonymi wstęgami. Ludzie zgodnie zdjęli kapelusze, jak gdyby stado czarnych ptaków wzleciało nad ich głowami. Wysoki oficer policji z gęstymi, czarnymi wąsami na czerwonej twarzy szedł szybko na tłum, a za nim, bez ceremonii rozpychając ludzi, kroczyli żołnierze głośno stukającpo kamieniach ciężkimi butami. Oficer powiedział ochrypłym, rozkazującym głosem:

- Proszę zdjąć wstęgi!

Okrążyli go mężczyźni i kobiety, mówili coś machając rękami, gorączkując się i rozpychając. Przed oczyma matki migały blade, podniecone twarze o drżących ustach, po twarzy jednej z kobiet płynęły łzy zniewagi...

- Precz z przemocą! - krzyknął jakiś młody głos i zginął samotnie we wrzawie kłótni.

Matka poczuła także gorycz w sercu i zwracając się do ubogo odzianego młodego człowieka powiedziała z oburzeniem:

- Nawet pochować człowieka nie dadzą tak, jak tego chcą towarzysze! Cóż to jest znowu takiego?

Uczucie wrogości rosło. Nad głowami ludzi chwiało się wieko trumny, wiatr igrał wstęgami, okręcał nimi głowy i twarze, słychać było suchy, nerwowy szelest jedwabiu.

Matka zlękła się możliwości starcia i mówiła półgłosem na prawo i na lewo:

- Bóg z nimi! Jeżeli już tak koniecznie tego chcą, może lepiej ustąpić i zdjąć wstążki? Co tam!

Zabrzmiał donośny i ostry głos zagłuszający wrzawę:

- Żądamy, by nie przeszkadzano nam w oddaniu ostatniej posługi temu, któregoście zamęczyli...

Ktoś wysoko i cienko zaśpiewał:

I padliście w boju...

- Proszę zdjąć wstążki! Jakowlew, obetnij!

Rozległ się szczęk wyjmowanej szabli. Matka zamknęła oczy w oczekiwaniu krzyku. Ale przycichło, ludzie szemrali, odgryzali się jak zaszczute wilki, spuścili jednak nisko głowy i ruszyli naprzód, napełniając ulicę szuraniem kroków.

Na przedzie płynęła w powietrzu ogołocona trumna ze zmiętymi wieńcami i przechylając się z boku na bok, jechali na koniach policjanci. Matka szła chodnikiem i nie widziała trumny w gęstym, otaczającym ją ciasno tłumie, który niepostrzeżenie urósł i zapełnił całą szerokość ulicy. Za tłumem wznosiły się szare postacie jeźdźców; z boku, trzymając ręce na szablach, kroczyła piesza policja; wszędzie migały znane matce ostre oczy szpicli, uważnie obmacujące twarze ludzkie.

Żegnaj, towarzyszu nasz, żegnaj...

- zaśpiewały smutnie dwa piękne głosy.

- Nie trzeba! - rozległ się okrzyk. - Idźmy w milczeniu, panowie!

W tym okrzyku brzmiał ton surowy i przekonywający. Smutna pieśń urwała się, rozmowy stały się cichsze i tylko twarde uderzenia nóg o kamienie napełniały ulicę głuchym, miarowym dźwiękiem. Dźwięk ten podnosił się nad głowami ludzi płynąc w przezroczyste niebo i wstrząsał powietrzem niby odgłos pierwszego gromu dalekiej jeszcze burzy. Chłodny wiatr wzmagał się i ciskał wrogo w ludzi kurz i śmiecie uliczne, rozwiewał suknie, wichrzył włosy, oślepiał oczy, bił w pierś, plątał się pod nogami...

Ten milczący pogrzeb bez popów i chwytającego za serce żałobnego śpiewu, te zadumane twarze i ściągnięte brwi budziły w matce trwogę i myśl jej krążąc powoli, ubierała wrażenia w smutne słowa:

"Niedużo was jest, którzy za prawdę..."

Szła ze spuszczoną głową i wydawało się jej, że to nie Jegora chowają, ale coś, do czego przywykła, coś bliskiego i potrzebnego. Było jej smutno i nieswojo. Serce napełniłosię szorstkim i trwożnym uczuciem niezgody z ludźmi odprowadzającymi Jegora.

"Oczywiście - myślała - Jegoruszka w Boga nie wierzył i wszyscy oni także..."

Ale nie chciała dokończyć swojej myśli i wzdychała chcąc zepchnąć ciężar z serca.

- O Jezu! Jezu! Czy i mnie także tak...

Przyszli na cmentarz i długo krążyli po wąskich ścieżkach między grobami, aż w końcu znaleźli się w otwartej przestrzeni, usianej niziutkimi, białymi krzyżami. Stłoczyli się koło mogiły, umilkli. To surowe milczenie żywych wśród mogił zwiastowało coś strasznego. Serce matki drgnęło i zamarło w oczekiwaniu. Między krzyżami gwizdał i wył wiatr, na wieku trumny smutno drżały zmięte kwiaty...

Policjanci zdwoili czujność patrząc na swego dowódcę. Nad mogiłą stanął wysoki, młody człowiek bez czapki, z długimi włosami, o bladej twarzy i czarnych brwiach. Jednocześnie rozległ się chrapliwy głos naczelnika policji:

- Panowie...

- Towarzysze! - głośno i dźwięcznie zaczął młody człowiek z czarnymi brwiami.

- Przepraszam! - krzyknął policjant. - Oznajmiam, że nie mogę dopuścić do przemówień...

- Powiem tylko kilka słów! - spokojnie oświadczył młody człowiek. - Towarzysze! Nad mogiłą naszego nauczyciela i przyjaciela przysięgnijmy, że nie zapomnimy nigdy jego wskazań, że każdy z nas będzie przez całe życie bez wytchnienia kopał grób caratowi, przyczynie wszystkich nieszczęść naszej ojczyzny, złej sile, która ją gnębi!

- Aresztować! - krzyknął policjant, ale głos jego zagłuszył wybuch podnoszących się z różnych stron okrzyków:

- Precz z caratem!

Rozpychając tłum policjanci rzucili się ku mówcy, który, otoczony ciasno ze wszystkich stron, krzyczał podniósłszy rękę:

- Niech żyje wolność!

Matkę odepchnięto na bok. Przestraszona, przytuliła się do krzyża i w oczekiwaniu ciosu zamknęła oczy. Gwałtowny wicher pomieszanych dźwięków ogłuszył ją, ziemia kołysała się pod nogami, wiatr i strach utrudniały oddech. W powietrzu unosiły się niespokojnie gwizdki policjantów, rozlegał się brutalny głos rzucający rozkazy, kobiety krzyczały histerycznie, trzeszczały ogrodzenia, głucho dudnił po suchej ziemi ciężki tupot nóg. Trwało to długo i stanie z zamkniętymi oczyma stało się dla niej straszne, nie do zniesienia.

Spojrzała, krzyknęła i rzuciła się naprzód z wyciągniętymi rękami.

Niedaleko od niej, na wąskiej dróżce wśród mogił, policjanci otoczywszy młodego człowieka o długich włosach bronili się przed tłumem, nacierającym na nich ze wszystkich stron. W powietrzu błyskały zimną bielą obnażone szable wzlatując nad głowami i szybko opadając w dół. Migały laski, odłamki ogrodzeń, wzlatywały w dzikim tańcu wrzaski sczepionych ze sobą ludzi, a w górze widać było bladą twarz młodego człowieka i nad tą burzą gniewu grzmiał jego mocny głos:

- Towarzysze! Na co marnujecie siły?...

Zwyciężał. Rzucając laski, ludzie jeden po drugim odskakiwali w bok; matka wciąż przedzierała się naprzód, przyciągana przez jakąś niepokonaną siłę. Widziała, jak Mikołaj w zsuniętym do tyłu kapeluszu odpychał oszalałych ze złości ludzi i słyszała jegopełen wyrzutu głos:

- Powariowaliście! Uspokójcie się!...

Wydawało się jej, że jedna jego ręka jest czerwona.

- Mikołaju Iwanowiczu! Idźcie stąd! - krzyknęła rzucając się ku niemu.

- Wy dokąd? Uderzą was tam...

Chwyciwszy ją za ramiona stanęła obok niej Zofia, była bez kapelusza, z potarganymi włosami. Podtrzymywała młodego człowieka, prawie chłopca, który ocierał ręką pokrwawioną twarz i bełkotał:

- To nic... Puśćcie...

- Zajmijcie się nim, odwieźcie go do nas! Macie chusteczkę, zawiążcie mu twarz!... - szybko mówiła Zofia, włożyła rękę chłopca w rękę matki i pobiegła wołając:

- Idźcie stąd! Aresztują!...

Ludzie rozchodzili się po cmentarzu na wszystkie strony; za nimi, między mogiłami, ciężko kroczyli policjanci niezgrabnie plącząc się w połach długich płaszczy, klnąc i wywijając szablami. Chłopiec odprowadzał ich wilczym spojrzeniem.

- Chodźmy prędzej! - powiedziała matka ocierając mu twarz chusteczką.

Chłopak bełkotał wypluwając krew:

- Nie bójcie się, mnie nie boli. On mnie rękojeścią szabli... Ale ja jego także! Tak go zdzieliłem laską, że aż zawył!

I potrząsając zakrwawioną pięścią, dokończył załamującym się głosem:

- Poczekajcie, to jeszcze nie wszystko! Zmiażdżymy was, gdy

powstaniemy wszyscy, cały pracujący lud!

- Prędzej! - nagliła matka idąc pośpiesznie ku małej furtce w ogrodzeniu cmentarnym. Wydawało się jej, że tam za ogrodzeniem, w polu, ukryli się policjanci i że rzucą się na nich i zaczną bić, gdy tylko oni oboje wyjdą. Ale gdy otworzywszy ostrożnie drzwiczki wyjrzała ṅa pole spowite szarą tkaniną jesiennego mroku, cisza i odludzie uspokoiły ją od razu.

- Dajcie no, zawiążę wam twarz - powiedziała.

- Nie trzeba. Ja się nie wstydzę! Bójka była uczciwa: on - mnie, ja - jego...

Matka naprędce obwiązała mu ranę. Widok krwi napełniał jej serce litością i gdy palce jej poczuły ciepłą wilgoć, wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. W milczeniu prowadziła szybko rannego przez pole trzymając go za rękę. Wysunąwszy spod chusteczki usta zapytał ze śmiechem w glosie:

- Dokąd mnie prowadzicie, towarzyszko? Mogę sam iść!...

Ale czuła, że chwiał się na nogach, stąpał niepewnie, ręka mu drżała. Mówił słabnącym głosem i zadawał pytania nie czekając odpowiedzi:

- Jestem blacharz Iwan, a wy kto jesteście? Było nas trzech w kółku Jegora Iwanowicza, trzech blacharzy... a wszystkich jedenastu. Bardzośmy go kochali, wieczny mu odpoczynek! Chociaż nie wierzę w Boga...

Na jednej z ulic matka wzięła dorożkę i usadowiwszy w niej Iwana szepnęła:

- Teraz nie mów nic! - i ostrożnie owinęła mu usta chusteczką.

Podniósł rękę do twarzy, ale nie mógł już odsunąć chusteczki, ręka opadła mu bezsilnie na kolana. Mimo to mruczał przez chusteczkę:

- Nie zapomnę wam, moi mili, tych uderzeń... A przed nim uczył nas student Titowicz... ekonomii politycznej... potem aresztowali go...

Matka objęła Iwana,położyła sobie jego głowę na piersiach, chłopiec nagle ociężał i zamilkł. Zamierając ze strachu, spoglądała spod oka na wszystkie strony. Wydawało się jej, że zza węgła wybiegną nagle policjanci, zobaczą zawiązaną głowę Iwana, pochwycą go i zabiją.

- Podpił sobie? - zapytał dorożkarz odwracając się do niej z kozła i uśmiechając się dobrodusznie.

- Wzięło go! Upił się jak bela! - westchnąwszy odpowiedziała matka.

- Syn?

- Tak. Szewc. A ja kucharka...

- Męczysz się. Tak to, tak...

Popędził batem konia i ciągnął dalej:

- Wiesz, teraz na cmentarzu się bili... Ano, chowali jednego politycznego człowieka z takich, co to są przeciw władzom... Oni tam mają z władzami takie swoje porachunki. Chowali go też tacy sami, przyjaciele jego, widać, i jak zaczną krzyczeć: precz z władzami, że niby władze naród gnębią... A policja na nich! Mówią, że niektórych porąbali na śmierć. No i policji też się dostało... - Zamilkł i kiwając ze smutkiem głową powiedział dziwnym głosem: - Umarłych niepokoją, nieboszczyków budzą!

Dorożka z trzaskiem podskakiwała na kamieniach, głowa Iwana miękko uderzała o pierś matki, dorożkarz, pół obrócony do niej, mruczał:

- Naród się burzy... nieporządek się robi na ziemi, tak! Wczoraj w nocy przyszli do naszych sąsiadów żandarmi, kręcili się tam aż do rana, a rano zabrali ze sobą jednego kowala. Mówią, że w nocy zaprowadzą go na rzekę i utopią. A kowal był niezły chłop...

- Jak się nazywał? - przerwała mu matka.

- Kowal? Szaweł, a nazwisko - Jewczenko. Młody jeszcze, a dużo rozumiał. Teraz, widać, nie wolno rozumieć! Przyjdzie, bywało, i mówi: "Jakie to wasze życie, dorożkarze?" Prawda, mówimy, psie życie.

- Stój! - powiedziała matka.

Iwan zbudził się na skutek wstrząsu i zajęczał cicho.

- Rozebrało chłopca! - zauważył dorożkarz. - Ach ty wódko, wódeczko!...

Iwan szedł przez podwórze, z trudem powłócząc nogami i chwiejąc się całym ciałem mówił:

- Nic wielkiego... Potrafię sam...

XIII

Zofia była już w domu. Wyszła na spotkanie matki z papierosem w ustach, pochłonięta czymś i podniecona.

Ułożyła rannego na kanapie, rozwiązała zręcznie opatrunek na jego głowie i mówiła mrużąc oczy od dymu papierosa.

- Iwanie Daniłowiczu, już jest! Niłowna, zmęczyliście się? Przestraszyliście się, co? Odpocznijcie. Mikołaju, kieliszek wina dla Niłowny!

Matka była oszołomiona wszystkim, co przeżyła, oddychała ciężko i czując w piersiach bolesne kłucie bąknęła:

- Nie troszczcie się o mnie...

Ale całą swoją istotą zdawała się prosić o troskliwość i pocieszenie.

Z sąsiedniego pokoju wyszedł Mikołaj z obandażowaną ręką i doktor Iwan Daniłowicz, potargany i nastroszony jak kogut. Podszedł szybko do Iwana i pochylił się nad nim mówiąc:

- Wody, więcej wody, czystych płóciennych szmatek, waty!

Matka ruszyła do kuchni, ale Mikołaj wziął ją pod lewąrękę i powiedział łagodnie, wyprowadzając ją do jadalni:

- To nie do was mówią, lecz do Zofii! Bardzoście się zdenerwowali, moja dobra, co?

Matka napotkawszy jego uważne, współczujące spojrzenie zawołała z łkaniem, którego nie mogła już powstrzymać:

- Co się tam działo, kochaneńki! Rąbali! Ludzi rąbali!

- Widziałem! - Mikołaj podał jej wino i kiwnął głową. - Obie strony trochę się rozgorączkowały. Ale nie martwcie się, bili płazem i zdaje się, że jest tylko jeden poważnie ranny. Widziałem, jak go uderzono, i wyciągnąłem go z tłoku...

Twarz Mikołaja i jego głos, ciepło i światło w pokoju uspokajały Własową. Spojrzała na niego z wdzięcznością i spytała:

- Was także uderzyli?

- Zdaje się, że nieostrożnie zahaczyłem o coś ręką i zdarłem sobie skórę. Pijcie herbatę, jest zimno, a wyście lekko ubrani...

Wyciągnęła rękę po filiżankę, zobaczyła, że palce jej są pokryte plamami zaschniętej krwi, i mimo woli opuściła ją na kolana. Spódnica jej była wilgotna. Szeroko otworzywszy oczy, podniosła brew i spojrzała z ukosa na swoje palce. Kręciło jej się w głowie, a w sercu kołatało:

"Mogą tak i Paszę!..."

Wszedł Iwan Daniłowicz w kamizelce, z zakasanymi rękawami koszuli, i na milczące pytanie Mikołaja odpowiedział swym cienkim głosem:

- Na twarzy nieznaczna rana, czaszka pęknięta, choć też niezbyt

mocno. Chłopak zdrowy, ale krwi stracił dużo! Odeślemy go do szpitala?

- Po co? Niech zostanie tutaj! - zawołał Mikołaj.

- Dzisiaj, zgoda, no, może jeszcze jutro. Ale potem będzie mi wygodniej, żeby leżał w szpitalu. Nie mam czasu na wizyty! Napiszesz odezwę o wypadkach na cmentarzu?

- Oczywiście! - odpowiedział Mikołaj.

Matka wstała cicho i wyszła do kuchni.

- Dokąd, Niłowna? - zatrzymał ją zaniepokojony. - Zosia da sobie radę sama.

Spojrzała na niego, wzdrygnęła się i odpowiedziała uśmiechając się dziwnie:

- Cała jestem we krwi...

Przebierając się w swoim pokoju, jeszcze raz pomyślała o spokoju tych ludzi i ich zdolności znoszenia strasznych wydarzeń. To ją otrzeźwiło wypędzając strach z jej serca. Gdy weszła do pokoju, gdzie leżał ranny, Zofia pochylona nad nim mówiła:

- Głupstwo, towarzyszu!

- Ale będę wam przeszkadza! - sprzeciwiał się słabym głosem ranny.

- Nie rozmawiajcie. Mówienie wam szkodzi...

Matka stanęła za Zofią i położywszy rękę na jej ramieniu, opowiadała, z uśmiechem patrząc w bladą twarz rannego, jak bredził w dorożce i jaki lęk budziły w niej jego nieostrożne słowa. Iwan słuchał, oczy błyszczały mu gorączkowo, cmokał wargami i wykrzykiwał z zawstydzeniem:

- Och, jaki ze mnie głupiec!

- No, a teraz zostawimy was! - poprawiwszy mu kołdrę oświadczyła Zofia. - Wypoczywajcie!

W jadalni długo rozmawiali o wydarzeniach dnia. Dramatyczne wypadki traktowali już jak coś dalekiego, z ufnością patrząc w przyszłość i omawiając metody pracy nanajbliższy okres. Twarze były zmęczone, ale myśli pełne nadziei, i mówiąc o swojej pracy ludzie nie ukrywali niezadowolenia z siebie. Doktor kręcił się nerwowo na krześle i tłumiąc z wysiłkiem swój cienki i przenikliwy głos mówił:

- Propaganda, propaganda! To teraz za mało, młodzież robotnicza ma słuszność! Trzeba przejść do agitacji masowej, robotnicy mają słuszność,

powiadam...

Mikołaj powiedział ponuro:

- Zewsząd napływają skargi na brak literatury, a my wciąż jeszcze nie możemy zdobyć się na dobrą drukarnię. Ludmiła pracuje ponad siły, rozchoruje się, jeżeli nie damy jej pomocników...

- A Wiesowszczykow? - zapytała Zofia.

- Wiesowszczykow nie może mieszkać w mieście. Zabierze się do pracy dopiero w nowej drukarni, a jej trzeba jeszcze jednego człowieka...

- Czy ja bym się nie przydała? - cicho zapytała matka.

Wszyscy troje spojrzeli na nią i na kilka sekund zamilkli.

- Dobra myśl! - zawołała Zofia.

- Nie, to byłoby za trudne dla was, Niłowna! - powiedział oschle Mikołaj. - Musielibyście mieszkać za miastem, nie moglibyście widywać się z Pawłem i w ogóle...

- Dla Pawła to niewielka strata - odparła z westchnieniem - a mnie te odwiedziny tylko serce szarpią! O niczym nie można mówić. Stoję tylko przed synem jak głupia, a oni mi w gębę patrzą, czy nie powiem czego niepotrzebnego...

Zdarzenia ostatnich dni wyczerpały ją i usłyszawszy teraz, że mogłaby mieszkać za miastem, z dala od jego dramatów, uchwyciła się skwapliwie tej możliwości.

Ale Mikołaj zmienił temat rozmowy.

- O czym myślisz, Iwanie? - zwrócił się do doktora

Doktor podniósł pochyloną nad stołem głowę i odpowiedział ponuro:

- Myślę o tym, że za mało nas! Musimy działać energiczniej... i przekonać Pawła i Andrzeja o konieczności ucieczki. Obaj zbyt są potrzebni i wartościowi, by siedzieć bezczynnie...

Mikołaj nachmurzył brwi i pokiwał sceptycznie głową spojrzawszy przelotnie na matkę. Zrozumiała, że krępują się mówić przy niej o jej synu, i poszła do swego pokoju unosząc w piersiach cichy żal do tych ludzi, którzy odnieśli się tak lekceważąco do jej pragnienia. Leżąc w łóżku z otwartymi oczyma, przysłuchiwała się cichemu szeptowi głosów. Opanował ją lęk.

Dzień, który upłynął, był posępny, niezrozumiały i pełen złowieszczych zapowiedzi. Ciężko jej było myśleć o nim i odsuwając od siebie ponure

wrażenia, powróciła do myśli o Pawle. Pragnęła zobaczyć go na wolności i jednocześnie bała się tego: czuła, że wszystko wokół niej niesie w sobie zapowiedź niebezpiecznych starć. Znikła milcząca cierpliwość ludzka ustępując miejsca pełnemu naprężenia oczekiwaniu, rosło rozdrażnienie, dźwięczały twarde słowa, zewsząd płynął niepokój... Każda proklamacja wywoływała ożywione rozmowy na rynku, w sklepikach, wśród służby i rzemieślników, każde aresztowanie budziło trwogę, zdumienie, a czasem nieświadome współczucie i dociekanie przyczyn tego aresztowania. Coraz częściej słyszała od prostych ludzi słowa,których niegdyś tak się lękała: bunt, socjaliści, polityka; wymawiano je z szyderstwem, ale za szyderstwem ukrywało się pytanie; ze złością, ale za nią dźwięczał strach; w zadumie; z nadzieją, z groźbą. Powoli po ciemnej, opornej powierzchni życia rozchodziły się szerokimi kręgami fale, budziła się senna myśl, zaczynał się chwiać zwykły, obojętny stosunek do treści dnia. Wszystko to widziała jaśniej niż inni, gdyż lepiej od nich znała posępne oblicze życia, i teraz, widząc na nim zmarszczki żłobione przez myśl i gniew, cieszyła się i lękała. Cieszyła się, ponieważ uważała, że jest to dzieło jej syna; bała się, bo wiedziała, że jeśli syn wyjdzie z więzienia, stanie na czele wszystkich, tam gdzie grozi największe niebezpieczeństwo. I zginie.

Niekiedy postać syna rozrastała się w jej myślach do rozmiarów bajecznego bohatera. Zdawało się jej, że łączył w sobie wszystko, co szlachetne, przypisywała mu wszystkie śmiałe słowa, które słyszała kiedykolwiek, był podobny do wszystkich ludzi, którzy jej się podobali, skupiało się w nim wszystko, co bohaterskie i promienne. Wówczas wzruszona i dumna lubowała się nim w cichym zachwycie i pełna nadziei myślała:

"Wszystko będzie dobrze, na pewno!"

Jej miłość - miłość matki - rozpalała się ściskając serce niemal do bólu, potem uczucie macierzyńskie hamowało w niej uczucia ogólnoludzkie, spalało je w szarym popiele lęku nieśmiało trzepotała jedna tylko posępna myśl

"Zginie!... przepadnie!..."

XIV

W południe siedziała w więziennej kancelarii naprzeciw Pawła. Poprzez przesłaniającą jej oczy mgłę przypatrywała się jego zarośniętej twarzy i

czekała na sposobność, aby mu podać ściśniętą mocno między palcami karteczkę.

- Jestem zdrów i wszyscy zdrowi! - mówił półgłosem Paweł. - No, a co u ciebie?

- Jegor Iwanowicz umarł! - powiedziała machinalnie.

- Tak?! - krzyknął Paweł i spuści! głowę.

- Na pogrzebie policja biła, aresztowali jednego - ciągnęła dalej naiwnie. Pomocnik naczelnika więzienia z oburzeniem cmoknął cienkimi wargami i zerwawszy się z krzesła, wybełkotał:

- To zabronione, trzeba przecież rozumieć! Nie wolno mówić o polityce!...

Matka podniosła się także z krzesła i niby nie rozumiejąc, o co chodzi, powiedziała tonem usprawiedliwienia:

- Ja nie mówię o polityce, tylko o bójce! A że bili się, to przecie prawda... Jednemu nawet głowę rozbili...

- Wszystko jedno! Proszę milczeć! To znaczy, nie mówić o niczym, co nie dotyczy osobiście was, rodziny i w ogóle waszego domu!

Czując, że się zaplątał, usiadł przy stole i przeglądając papiery, posępnie i ze znużeniem dorzucił:

- Jestem odpowiedzialny...

Matka obejrzała się i szybko wsunęła karteczkę w rękę Pawła. Odetchnęła z ulgą.

- Sama już nie wiem, o czym mówić...

Paweł uśmiechnął się.

- Ja także nie wiem...

- W takim razie niepotrzebne wam są odwiedziny! - zauważył z rozdrażnieniem urzędnik. - Nie mają sobie nic do powiedzenia, a chodzą izawracają głowę...

- Sąd będzie prędko? - po chwili milczenia zapytała matka.

- Niedawno był prokurator, mówił, że wkrótce...

Zamieniali ze sobą słowa niepotrzebne i bez znaczenia, ale matka widziała, że oczy Pawła patrzą na nią łagodnie i z miłością. Był jak zawsze spokojny i zrównoważony, nie zmienił się, tylko broda czyniła go starszym, a dłonie wybielały. Pragnęła sprawić mu radość, powiedzieć o Mikołaju, i nie zmieniając głosu, tym samym tonem, którym mówiła o

niepotrzebnych i nieciekawych rzeczach, powiedziała:

- Widziałam twojego chrześniaka...

Paweł spojrzał jej w oczy pytająco. Chcąc mu przypomnieć ospowatą twarz Wiesowszczykowa, uderzyła palcem po swoim policzku...

- Chłopak żywy i zdrowy, wkrótce pójdzie do pracy.

Syn zrozumiał. Kiwnął jej głową i rzekł z wesołym uśmiechem w oczach:

- To doskonale!

- Tak! - powiedziała z satysfakcją, zadowolona z siebie, wzruszona jego radością. Przy pożegnaniu uścisnął jej mocno rękę:

- Dziękuję ci matko!

Upoiła ją radosna świadomość ich bliskości i nie znajdując sił, by odpowiedzieć mu słowami, odpowiedziała milczącym uściskiem dłoni.

W domu zastała Saszę. Dziewczyna zjawiała się u niej zazwyczaj wówczas, kiedy matka chodziła do więzienia. Nigdy nie wypytywała o Pawła i jeśli matka nie mówiła o nim, patrzyła jej tylko uważnie w oczy. Ale teraz powitała ją niespokojnie:

- No i cóż?

- Wszystko dobrze, zdrów.

- Kartkę oddaliście?

- Naturalnie! Wsunęłam ją tak zgrabnie...

- Przeczytał?

- Co? W jaki sposób?

- Prawda, zapomniałam! - powiedziała powoli dziewczyna. - Poczekamy jeszcze tydzień, jeszcze tydzień! A jak wy myślicie, zgodzi się?

Zmarszczyła brwi i patrzyła na matkę znieruchomiałymi oczyma.

- Czy ja wiem? - zastanawiała się matka. - Dlaczego nie uciec, jeżeli nie ma niebezpieczeństwa?

Sasza potrząsnęła głową i spytała sucho:

- Nie wiecie, co można dać jeść choremu? Prosi o jedzenie.

- Wszystko można, wszystko! Ja zaraz...

Poszła do kuchni, Sasza powoli ruszyła za nią.

- Pomóc wam?

- Dziękuję, po co?

Matka pochyliła się nad piecem zdejmując garnek. Dziewczyna powiedziała do niej cicho:

- Poczekajcie...

Twarz jej pobladła, oczy rozszerzyły się i drżące usta zaszeptały gorąco i pośpiesznie:

- Chcę was prosić... Wiem, że on się nie zgodzi! Namówcie go! Powiedzcie mu, że jest potrzebny, że jest niezbędny dla sprawy, że boję się, żeby nie zachorował! Widzicie sami, rozprawa nie jest jeszcze wyznaczona...

Mówiła z widoczną trudnością. Wyprężyła się, patrzyła w bok, głos jej się załamywał. Opuściła ze znużeniem powieki, przygryzła usta, kurczowo zaciśnięte palce rąk chrzęściły.

Matka była oszołomiona jej wybuchem, ale zrozumiała go i wzruszona, pełna smutku, objęła Saszę i odpowiedziała cichutko:

- Nikogo nie posłucha, moja miła! Nikogo prócz siebie. Nikogo!

Milczały obie przytuliwszy się mocno do siebie. Potem Sasza ostrożnie zdjęła ze swych ramion ręcematki i powiedziała wzdrygając się:

- Tak, macie słuszność! Wszystko to głupstwo, nerwy...

I nagle zakończyła poważnie, z prostotą:

- Ale trzeba nakarmić rannego...

Po chwili siedziała przy łóżku Iwana, pytając go troskliwie i serdecznie:

- Bardzo boli głowa?

- Nie bardzo, tylko taki mam w niej zamęt. I słabo mi tak... - odpowiedział, wstydliwie podciągając kołdrę pod brodę, i zmrużył oczy od jaskrawego światła. Sasza zauważywszy, że nie chce się zabrać do jedzenia przy niej, wstała i wyszła. Iwan usiadł na łóżku, odprowadził ją spojrzeniem i rzekł mrugając oczyma:

- Jaka ła-a-dna!...

Oczy miał jasne i wesołe, zęby drobne i mocne, głos jeszcze nie ukształtowany.

- Ile macie lat? - spytała matka w zamyśleniu.

- Siedemnaście...

- A rodzice gdzie?

- Na wsi. Jestem tu od dziesiątego roku życia, skończyłem szkołę - i do miasta! A jak wasze nazwisko, towarzyszko?

Matkę zawsze śmieszyło i wzruszało to słowo, jeśli odnosiło się do niej. Teraz też zapytała z uśmiechem:

- Dlaczego pytacie?

Chłopak zmieszał się, zamilkł, a potem wyjaśnił:

- Widzicie, student z naszego kółka, to znaczy ten, który czytał z nami, mówił nam o matce Pawła Własowa, robotnika - wiecie, pochód Pierwszego Maja...

Kiwnęła głową i słuchała z napiętą uwagą.

- On pierwszy poniósł otwarcie sztandar naszej partii! - z dumą oświadczył chłopak i jego duma odezwała się echem w sercu matki.

- Mnie przy tym nie było, chcieliśmy tutaj urządzić swój pochód, ale nie udało się! Mało nas było wtedy. Ale tego roku zapraszam was do nas!... Zobaczycie!...

Zachłystywał się ze wzruszenia, czując już przedsmak przyszłych wydarzeń, machnął w powietrzu łyżką i ciągnął dalej:

- Więc ta Własowa, matka, także wstąpiła potem do partii. Mówią, że to taka... po prostu coś cudownego, powiadam wam!

Matka uśmiechnęła się szeroko. Słuchała tych pełnych zachwytu pochwał chłopca z przyjemnością, ale i z zażenowaniem. Chciała nawet powiedzieć: To ja jestem Własowa!... Powstrzymała się jednak i pomyślała o sobie trochę kpiąco i ze smutkiem: "Ach! Stara, a głupia!..."

- Ale wy jedzcie więcej! Musicie co prędzej wyzdrowieć dla dobrej sprawy! - powiedziała nagle ze wzruszeniem, nachylając się nad nim.

Drzwi otworzyły się, wionęło wilgotnym, jesiennym chłodem, weszła Zofia, rumiana i wesoła.

- Szpicle za mną chodzą jak konkurenci za bogatą panną, daję słowo! Muszę wynosić się stąd! No, jak, Wania? Dobrze? Co z Pawłem, Niłowna? Sasza jest tutaj?

Zapalając papierosa rzucała pytania i nie czekała na odpowiedź, ogarniając łagodnym i pełnym czułości spojrzeniem matkę i chłopca. Matka patrzyła na nią, uśmiechała się wewnętrznie i myślała:

"Okazuje się, że i ze mnie będą ludzie!"

Znów pochyliła się nad Iwanem i powiedziała:

- Wracaj szybko do zdrowia, synku!

Wyszła do jadalni.Tam Zofia opowiadała Saszy:

- Ma już gotowych trzysta egzemplarzy! Zabije się taką pracą! To bohaterstwo! Wiecie, Sasza, wielkie to szczęście żyć wśród takich ludzi, być ich towarzyszem, pracować z nimi...

- Tak - cicho odparła dziewczyna.

Wieczorem przy herbacie Zofia powiedziała matce:

- Niłowna, będziecie musieli znowu wybrać się na wieś.

- No, cóż! Kiedy?

- Za trzy dni. Możecie?

- Dobrze.

- Jedźcie! - półgłosem poradził Mikołaj. - Najmijcie pocztowe konie i proszę was, pojedźcie inną drogą, przez gminę nikolską.

Zamilkł i spochmurniał. Było mu z tym nie do twarzy: traciła swój spokojny wyraz i jakby brzydła.

- Przez Nikolskoje daleko! - rzekła matka. - I konie drogo kosztują...

- Widzicie - ciągnął dalej Mikołaj - w ogóle jestem przeciwny temu wyjazdowi. Tam jest niespokojnie, były już aresztowania, wzięto jakiegoś nauczyciela. Trzeba działać ostrożniej. Należałoby przeczekać jakiś czas...

Zofia stukając palcami w stół powiedziała:

- Zachowanie ciągłości w rozpowszechnianiu literatury jest dla nas bardzo ważne. Nie boicie się jechać, Niłowna? - spytała nagle.

Matka poczuła się dotknięta.

- Czy bałam się kiedykolwiek? Za pierwszym razem nie czułam strachu, a tu nagle... - i nie skończywszy zdania spuściła głowę. Za każdym razem, gdy pytano ją, czy się nie boi, czy jej coś odpowiada, czy może to lub tamto zrobić, słyszała w tych pytaniach prośbę i wydawało się jej, że ludzie odsuwają ją, odnoszą się do niej inaczej niż do siebie.

- Niepotrzebnie pytacie mnie, czy się boję - powiedziała wzdychając. - Przecież nie pytacie jedno drugiego, czy się boi. - Mikołaj szybko zdjął okulary, włożył je znowu i uważnie spojrzał na siostrę. Ich pełne zmieszania milczenie zaniepokoiło Własową, wstała, chcąc im coś powiedzieć, ale Zofia dotknęła jej ręki i poprosiła cichutko:

- Wybaczcie mi! Już więcej nie będę!...

To rozweseliło matkę i po kilku minutach wszyscy troje zgodnie omawiali sprawę wyjazdu na wieś.

XV

O świcie matka jechała po rozmiękłej od jesiennych deszczów drodze trzęsącą się pocztową bryczką. Dął wilgotny wiatr, bryzgało błoto, woźnica siedział na koźle na wpół obrócony do niej, skarżył się smutnym, nosowym głosem:

- Mówię mu, mojemu bratu niby: - cóż, dzielmy się! Zaczęliśmy się dzielić...

Nagle chlasnął batem lewego konia i ze złością krzyknął:

- N-no! Psia twoja mać!...

Tłuste, jesienne wrony kroczyły zafrasowane po nagich pastwiskach; chłodny wiatr nalatywał na nie ze świstem. Wrony nadstawiały boki pod uderzenia wiatru, wiatr rozdymał im pióra, zwalał je z nóg; wówczas bezsilne wobec jego mocy uderzały kilka razy leniwie skrzydłami i przelatywały na inne miejsce.

- No i obdzielił mnie. Patrzę, nie ma za co się brać - mówił woźnica.

Matka słyszała jego słowa jakby przez sen. Z pamięci wynurzały się zdarzenia,w których brała udział w ciągu ostatnich lat, i przyglądając się im widziała wszędzie siebie. Dawniej życie toczyło się gdzieś daleko od niej, nie wiadomo, kto je tworzył i po co, a teraz wiele rzeczy dzieje się w jej oczach i z jej współudziałem. Budziło to w matce pogmatwane uczucia nieufności do siebie i zadowolenia z siebie, zdziwienia i cichego smutku...

Wszystko wokół kołysało się powoli, wyprzedzając się nawzajem płynęły ciężkie, szare chmury; po obu stronach drogi migały mokre drzewa chwiejąc nagimi wierzchołkami, pola rozchodziły się kolisto, czasem ukazywały się i znikały pagórki.

Nosowy głos woźnicy, dźwięk dzwoneczków, poświst i szum wilgotnego wiatru zlewały się w drżący strumień, który wił się i płynął monotonnie ponad polami...

- Bogatemu nawet w raju za ciasno, tak to jest... Zaczął mnie gnębić, z władzami przecie jest za panbrat... - kiwając się na koźle, ciągnął woźnica.

Gdy dojechali do stacji, wyprzągł konie i powiedział do matki beznadziejnie smutnym głosem:

- Dałabyś mi pięć kopiejek, wypiłbym chociaż!

Dała mu monetę. Woźnica podrzucił ją na dłoni i oznajmił tym samym

tonem:

- Za trzy wypiję wódki, za dwie zjem chleba...

Po południu, rozbita i zziębnięta, przyjechała do dużej wsi Nikolskoje, poszła na stację, poprosiła o herbatę i usiadła przy oknie postawiwszy pod ławką swoją ciężką walizkę. Przez okno widać było niewielki plac, pokryty wydeptanym kobiercem żółtej trawy, i urząd gminny - ciemnoszary dom ze spadzistym dachem. Na ganku urzędu siedział łysy chłop z długą brodą, w samej tylko koszuli i palił fajkę. Po trawie przechadzała się świnia, z niezadowoleniem poruszając uszami, wsadzała ryj w ziemię i kiwała głową.

Chmury płynęły zwartą, ciemną masą, włażąc jedna na drugą. Było cicho, ponuro i nudno, życie jak gdyby się gdzieś zaczaiło.

Nagle na plac wpadł galopem policjant, osadził gniadego konia przed gankiem urzędu i wywijając w powietrzu naha ką zaczął krzyczeć na chłopa; krzyki uderzały o szyby okien, ale słów nie było słychać. Chłop wstał, wyciągnął rękę pokazując coś w oddali, policjant zeskoczył na ziemię, zachwiał się na nogach, rzucił chłopu cugle i chwytając się rękami poręczy ciężko wszedł na ganek, po czym zniknął w drzwiach urzędu...

Znowu zapanowała cisza. Koń uderzył dwa razy kopytem w miękką ziemię. Do pokoju weszła dziewczynka, z krótkim, żółtym warkoczykiem, o łagodnych oczach i okrągłej twarzy. Zagryzłszy wargi niosła w wyciągniętych rękach dużą tacę o powyginanych brzegach, całkowicie zastawioną naczyniami, i kłaniała się niemal co krok, kiwając głową.

- Dzień dobry, mała gosposiu! - powiedziała serdecznie matka.

- Dzień dobry!

Rozstawiając na stole talerze i filiżanki dziewczynka oznajmiła nagle z ożywieniem:

- Właśnie schwytali rozbójnika, prowadzą go!

- Jakiego rozbójnika?

- Nie wiem...

- A co on zrobił?

- Nie wiem! - powtórzyła dziewczynka. -Słyszałam tylko, że go złapali. Stróż gminny pobiegł po komisarza policji.

Matka wyjrzała przez okno. Na placu zjawili się chłopi. Niektórzy szli powoli, statecznie, inni w pośpiechu zapinali po drodze kożuszki. Stawali

przed gankiem urzędu i wszyscy patrzyli gdzieś w lewo.

Dziewczynka także spojrzała na ulicę i wybiegła z pokoju trzasnąwszy głośno drzwiami. Matka wzdrygnęła się, wsunęła głębiej swoją walizkę pod ławkę, narzuciła na głowę chustkę i podeszła prędko do drzwi. Miała ochotę wybiec i z trudem opanowywała to niezrozumiałe pragnienie.

Gdy wyszła na ganek, zrobiło jej się zimno, ostry chłód przeszył pierś, zabrakło jej tchu, nogi zdrętwiały. Środkiem placu szedł Rybin ze związanymi na plecach rękami, a obok niego kroczyło dwóch setników 7 , miarowo uderzając pałkami o ziemię. Przed gankiem urzędu stała grupa ludzi i czekała w milczeniu.

Matka oszołomiona patrzyła nie odrywając oczu. Rybin mówił coś, słyszała jego głos, ale słowa ginęły bez echa w ciemnej, drżącej pustce jej serca.

Ocknęła się, zaczerpnęła tchu. Przed gankiem stał chłop z szeroką brodą i uważnie patrzył jej w twarz niebieskimi oczyma. Kaszląc i pocierając szyję osłabłymi ze strachu rękami spytała go z trudem:

- A to co?

- Ano, popatrzcie! - odpowiedział chłop i odwrócił się. Podszedł jeszcze jeden chłop i stanął obok niego.

Setnicy zatrzymali się przed tłumem, który rósł szybko w milczeniu; nagle rozległ się niski głos Rybina:

- Prawosławni! Czy słyszeliście o prawdziwym pisaniu, w którym była prawda o naszym chłopskim życiu? Za to właśnie cierpię, to ja rozdawałem je ludziom!

Ludzie okrążyli ciaśniej Rybina. Głos jego brzmiał spokojnie, miarowo. To otrzeźwiło matkę.

- Słyszysz? - trącając w bok chłopa o niebieskich oczach zapytał cicho drugi. Tamten podniósł głowę nie odpowiadając i spojrzał znowu na matkę. Drugi chłop także popatrzył na nią. Był młodszy, miał ciemną, ostrą bródkę i popstrzoną piegami, chudą twarz. Obydwaj odsunęli się od ganku.

- Boją się! - bezwiednie stwierdziła matka.

Uwaga jej zaostrzała się. Z wysokości ganku widziała wyraźnie skatowaną, czarną głowę Michała, dostrzegała gorący blask jego oczu. Pragnęła, aby i on ją zobaczył, i uniosła się na palcach wyciągając w jego stronę szyję.

Ludzie patrzyli na niego pochmurnie, z niedowierzaniem i milczeli. Tylko w tylnych szeregach słychać było przytłumione rozmowy.

- Chłopi! - mówił Rybin pełnym i mocnym głosem. - Wierzcie tym papierom, na śmierć może za nie pójdę. Bili mnie i męczyli, chcieli ze mnie wyciągnąć, skąd je wziąłem, i będą jeszcze bić, wszystko zniosę! Bo w tych papierach jest prawda, prawda, która powinna być dla nas droższa niż chleb. Tak!

- Po co on to mówi? - cicho zawołał jeden z chłopów stojących przy ganku. Chłop o niebieskich oczach odpowiedział powoli:

- Teraz już wszystko jedno! Raz kozie śmierć...

Ludziestali w milczeniu, patrzyli ponuro, spode łba, przygnieceni czymś niewidocznym i ciężkim.

Na ganku zjawił się policjant i zataczając się zaryczał pijackim głosem:

- Kto tu mówi?

Stoczył się nagle z ganku, chwycił Rybina za włosy i szarpiąc go za głowę w przód i w tył, wrzeszczał:

- To ty mówisz, psi synu, ty?!

Tłum zachwiał się i zahuczał. Matka w bezsilnym smutku opuściła głowę. I znowu rozległ się głos Rybina:

- Przypatrzcie się, dobrzy ludzie...

- Milczeć! - policjant uderzył go w ucho. Rybin zachwiał się na nogach, poruszył ramionami.

- Związali wam ręce i męczą, jak chcą...

- Setnicy! Prowadźcie go! Rozchodzić się! - skacząc przed Rybinem jak pies łańcuchowy przed kawałkiem mięsa, policjant walił go pięścią w twarz, w pierś, w brzuch.

- Nie bij! - krzyknął ktoś w tłumie.

- Dlaczego bijesz? - podtrzymał go inny głos.

- Chodźmy! - powiedział niebieskooki chłop kiwnąwszy głową na drugiego. Obaj nie spiesząc się ruszyli ku urzędowi, matka odprowadziła ich dobrym spojrzeniem. Odetchnęła z ulgą; policjant znowu wbiegł ciężko na ganek i wrzeszczał stamtąd jak oszalały, wygrażając pięścią:

- Prowadźcie go tu, mówię!...

- Nie trzeba! - rozległ się głos z tłumu. Matka zrozumiała, że mówi chłop z niebieskimi oczyma. - Nie pozwólmy, chłopcy! Uprowadzą go tam

i zatłuką na śmierć. A jeszcze na nas potem powiedzą, że to my!

- Chłopi! - huczał głos Michała. - Czy nie widzicie swego życia, nie rozumiecie, jak was grabią, jak oszukują, jak piją waszą krew? Wszystko na was się opiera, wy jesteście największą siłą na świecie, a jakie macie prawa? Zdychać z głodu to jedyne wasze prawo!...

Chłopi zakrzyczeli nagle jeden przez drugiego.

- Dobrze mówi!

- Zawołajcie komisarza! Gdzie komisarz!...

- Przodownik pojechał po niego...

- Pijany!...

- Nie nasza sprawa władze zwoływać...

Hałas rósł.

- Mów! Nie damy cię bić!...

- Rozwiążcie mu ręce...

- Uważaj, żeby nie było biedy!...

- Bolą mnie ręce! - zagłuszając wszystkie głosy mówił spokojnie i dźwięcznie Rybin. - Nie ucieknę, chłopi! Nie ukryję się przed moją prawdą, ona we mnie żyje!...

Kilku chłopów powoli odłączyło się od tłumu i rozeszło się w różne strony, rozmawiając ze sobą półgłosem i kiwając głowami. Ale coraz więcej zbiegało się ludzi ubranych nędznie i w pośpiechu, pełnych podniecenia. Kipieli niby ciemna piana wokół Rybina, a on stał pośród nich jak figura w lesie, podniósł ręce nad głową i potrząsając nimi krzyczał do tłumu:

- Dziękuję wam, dobrzy ludzie, dziękuję! Powinniśmy jeden drugiemu ręce oswobadzać, tak! Któż inny nam pomoże?

Otarł brodę i znowu podniósł rękę całą we krwi.

- Oto krew moja za prawdę się leje!

Matka zeszła zganku, ale z ziemi nie było widać Michała otoczonego ludźmi, więc znowu weszła na stopnie. W piersiach czuła żar, trzepotała w nich jakaś niejasna radość.

- Chłopi! Szukajcie tego pisania, czytajcie, nie wierzcie władzom i popom, kiedy mówią, że ci ludzie, którzy niosą wam prawdę, to bezbożnicy i buntownicy. Prawda chodzi chyłkiem po ziemi i szuka sobie gniazda wśród narodu, dla władz prawda to ogień i nóż - nie mogą jej

przyjąć, gdyż zamorduje ich i spali! Prawda to dobry przyjaciel dla was, ale śmiertelny wróg dla władz. Oto dlaczego się kryje!...

W tłumie buchnęły znów okrzyki:

- Słuchajcie, prawosławni!...

- Ech, bracie, zginiesz...

- Kto cię wydał?

- Pop! - odpowiedział jeden z setników.

Dwóch chłopów zaklęło siarczyście.

- Uwaga, chłopcy! - rozległ się ostrzegawczy okrzyk.

XVI

W stronę tłumu szedł komisarz policji, wysoki, tęgi mężczyzna o okrągłej twarzy. Czapkę miał włożoną na bakier, jeden wąs zakręcony do góry, a drugi opuszczony w dół, na skutek czego cała jego twarz wydawała się krzywa, szpecił ją tępy, martwy uśmiech. W lewej ręce trzymał szablę, prawą wymachiwał w powietrzu. Słychać było jego ciężkie i twarde kroki. Tłum rozstępował się przed nim. Twarze stały się posępne i przygnębione, hałas milkł, zniżał się, jakby uciekał do ziemi. Matka czuła, że na jej czole drży skóra, a oczy ją pieką. Chciała znowu wejść w tłum, pochyliła się do przodu i zamarła w pozie pełnej napięcia.

- Co to ma znaczyć? - zapytał komisarz zatrzymując się przed Rybinem i mierząc go oczyma. - Dlaczego nie ma związanych rąk? Setnicy! Związać!

Głos miał wysoki, dźwięczny, ale bezbarwny.

- Były związane, naród rozwiązał - odpowiedział jeden z setników.

- Co?! Naród? Jaki naród?

Komisarz spojrzał na ludzi stojących przed nim półkolem. I tym samym monotonnym, bezbarwnym głosem, nie podnosząc go i nie zniżając, ciągnął dalej:

- Kto tu jest naród?

Pchnął w pierś rękojeścią szabli chłopa o niebieskich oczach.

- Czy to ty, Czumakow, jesteś naród? No, kto jeszcze? Ty, Miszyn?

Pociągnął kogoś prawą ręką za brodę.

- Rozchodzić się, łajdaki!... Bo ja was... ja wam pokażę!

W głosie jego i na twarzy nie było rozdrażnienia ani groźby, mówił spokojnie, bił ludzi jakby z przyzwyczajenia, równomiernymi ruchami silnych, długich rąk. Ludzie cofali się przed nim, spuszczając głowy i odwracając twarze.

- No, a wy co robicie? - zwrócił się do setników. - Wiązać!

Zaklął ordynarnie, znowu popatrzył na Rybina i powiedział głośno:

- Ręce w tył, ty!...

- Nie chcę, żeby mi wiązano ręce - przemówił Rybin. - Uciekać nie mam zamiaru, nie opieram się, po cóż mnie wiązać?

- Co? - zapytał komisarz podchodząc do niego.

- Dosyćmęczyliście naród, bestie! - podnosząc głos ciągnął Rybin. - Wkrótce przyjdzie i dla was czerwony dzień...

Komisarz stał przed nim i patrzył mu w twarz ruszając wąsami. Potem odstąpił ze zdziwienia o krok i zapiał piskliwym głosem:

- Ach, ty psi synu! Ta-akie słowa?

I nagle szybko i mocno uderzył Rybina w twarz.

- Prawdy pięścią nie zabijesz! - krzyknął Rybin następując na niego. - Ale bić mnie nie masz prawa, psie parszywy!

- Nie mam prawa? Ja? - przeciągle zawył komisarz.

Znowu zamierzył się ręką chcąc uderzyć Rybina w głowę. Ale Rybin przysiadł, uderzenie nie dosięgło go, a komisarz zachwiał się i ledwie utrzymał na nogach. W tłumie ktoś parsknął śmiechem i znów rozległ się gniewny krzyk Michała:

- Nie waż się bić mnie, diable!

Komisarz obejrzał się. Ludzie w ponurym milczeniu stłaczali się w ciasny, ciemny pierścień...

- Nikita! - głośno zawołał komisarz oglądając się. - Hej, Nikita!

Z tłumu wysunął się krępy, niewysoki chłop w krótkim kożuszku. Patrzył w ziemię spuściwszy dużą, kudłatą głowę.

- Nikita! - powiedział komisarz podkręcając wąsa - daj mu w ucho, a dobrze!

Chłop postąpił krok naprzód, zatrzymał się przed Rybinem, podniósł głowę. Rybin rzucał mu w twarz ciężkie słowa prawdy:

- Popatrzcie, ludzie, jak zwierz dusi was waszą własną ręką! Patrzcie i myślcie!

Chłop podniósł rękę i leniwie uderzył go po głowie.

- Czy tak się bije, psi synu? - zawył komisarz.

- Ejże, Nikita! - powiedział ktoś z tłumu półgłosem. - Miej sumienie! Pamiętaj o Bogu!

- Bij, mówię! - ryknął komisarz uderzając go w kark.

Chłop odsunął się i powiedział ponuro spuszczając głowę:

- Nie będę...

- Co?

Twarz komisarza drgnęła, zatupał nogami i klnąc rzucił się na Rybina. Tępo klasnęło uderzenie, Michał zachwiał się, zamierzył się ręką, ale komisarz przewrócił go drugim uderzeniem na ziemię i skacząc wokół niego ryczał i kopał w pierś, w boki, w głowę.

Tłum zahuczał wrogo, zakołysał się, ruszył na komisarza. Komisarz zauważył to, odskoczył i wyciągnął szablę z pochwy.

- To wy tak? Buntować się? Więc to taka sprawa?

Głos jego drgnął, zapiszczał, załamał się, zachrypiał. Razem z głosem utracił jakby siłę, wciągnął głowę w ramiona, zgarbił się i tocząc wokół pustymi oczyma, cofał się, ostrożnie badając grunt za sobą. Krzyczał ochryple i ze strachem:

- Dobrze! Weźcie go sobie, ja pójdę. Ale czy wy wiecie, przeklęta hołoto, że to polityczny przestępca, że występuje przeciw carowi, bunty urządza, wiecie? A wy bronicie go? Co? Buntownicy? Aha-a!...

Nie poruszając się i patrząc bez zmrużenia oka, matka stała jakby w ciężkim śnie, zmiażdżona strachem i litością. W głowie jej jak trzmiele brzęczały ponure krzyki gniewu i oburzenia,drżał głos komisarza, szemrały czyjeś szepty...

- Jeżeli zawinił, sądź!...

- Wybaczcie mu, panie komisarzu...

- Jakże to tak bez wszelkiego prawa?

- Czy to można? Jeżeli każdy zacznie bić, co wtedy będzie?...

Ludzie rozbili się na dwie grupy; jedna otoczywszy komisarza krzyczała i starała się go ułagodzić, druga, mniejsza liczebnie, stała przy Rybinie, hucząc głucho i ponuro. Kilku ludzi podniosło go z ziemi. Setnicy chcieli mu na nowo związać ręce.

- Poczekajcie, psiekrwie! - krzyczano do nich.

Michał wycierał z twarzy i brody błoto i krew i rozglądał się w milczeniu. Spojrzenie jego prześliznęło się po twarzy matki. Wzdrygnęła się, pochyliła w jego stronę, bezwiednie skinęła ręką. Odwrócił się. Ale po kilku minutach oczy jego znowu spoczęły na jej twarzy. Wydało się jej, że się wyprostował, podniósł głowę, jego okrwawione policzki zadrżały...

"Poznał! Czy naprawdę poznał?"

Kiwała mu głową drżąc z radości, pomieszanej z rozpaczą i przerażeniem.

Ale w następnej chwili spostrzegła, że obok niego stoi chłop o niebieskich oczach i także patrzy na nią. Jego spojrzenie obudziło w niej na chwilę świadomość niebezpieczeństwa...

"Co ja wyrabiam? Przecież i mnie wezmą!"

Chłop powiedział coś Rybinowi, ów potrząsnął głową i przemówił drżącym głosem, ale żywo i dobitnie:

- To nic! Nie ja jeden na świecie, całej prawdy nie pochwycą! Tam gdzie byłem, zostanie pamięć o mnie, otóż to! Chociaż zniszczyli gniazdo, nie ma już tam przyjaciół ni towarzyszy...

"Do mnie mówi!" - szybko zmiarkowała matka.

- Ale przyjdzie dzień, gdy orły wylecą na wolność i zbudzi się naród!

Jakaś kobieta przyniosła wiadro wody i zaczęła obmywać twarz Rybina wzdychając i zawodząc. Jej cienki, żałosny głos plątał się ze słowami Michała i przeszkadzał matce je zrozumieć. Podszedł tłum chłopów z komisarzem na czele. Ktoś krzyczał głośno:

- Dajcie podwodę dla aresztowanego! Hej, czyja tam kolej?

Potem rozległ się głos komisarza, ale jakiś inny, jakby obrażony:

- Ja mogę cię uderzyć, ale ty mnie nie, nie wolno ci, nie waż się, durniu!

- Tak? A ty kto jesteś, Bóg? - krzyknął Rybin.

Wybuch niesfornych, przytłumionych okrzyków zagłuszył jego głos:

- Nie kłóć się, wujaszku! To przecie władza!

- Nie gniewajcie się, panie komisarzu! Człowiek nieprzytomny...

- Milcz, dziwaku!

- Zaraz cię zawiozą do miasta...

- Tam wedle prawa...

Krzyki tłumu brzmiały uspokajająco, prosząco i ludzie ruszali się

bezładnie, wszystko tu było beznadziejne i żałosne. Setnicy wzięli Rybina pod ręce, zaprowadzili na ganek i zniknęli za drzwiami. Chłopi rozchodzili się powoli po placu. Matka widziała, że chłop o niebieskich oczach zbliża się ku niej i patrzy na nią spode łba. Nogi zadrżały pod nią, posępne przeczucie ścisnęło serce wywołując mdłości.

"Nie trzeba uciekać! - myślała. - Nie trzeba!"

Trzymając się kurczowo poręczyczekała.

Komisarz stał na ganku urzędu i machając rękami mówił z wyrzutem, swoim zwykłym już, bezbarwnym i bezdusznym głosem:

- Głupcy z was, psiekrwie! Nie rozumiecie się na niczym, a leziecie w taką sprawę, w państwową sprawę! Bydło! Dziękować mi powinniście, do nóg paść za moją dobroć! Jeśli zechcę, wszyscy pójdziecie na katorgę...

Ze dwudziestu chłopów stało słuchając go ze zdjętymi czapkami. Ściemniało się, chmury opuszczały się niżej. Chłop o niebieskich oczach podszedł do ganku i powiedział z westchnieniem:

- Tak to dzieje się u nas...

- Ta-ak... - odezwała się cicho.

Spojrzał na nią uważnie i zapytał:

- Czym się zajmujecie?

- Koronki skupuję u bab, płótna...

Chłop powoli pogładził brodę, potem zerknął w kierunku urzędu i powiedział cicho, ze znudzeniem w głosie:

- Tego nie znajdziecie u nas...

Matka przyglądała mu się i czekała na odpowiednią chwilę, żeby wrócić do pokoju. Chłop miał marzycielską, piękną twarz o smutnych oczach, był barczysty i wysoki, w połatanym kaftanie, czystej perkalowej koszuli, rudych spodniach z wiejskiego sukna i starych butach z obciętymi cholewami, włożonych na bose nogi...

Matka nie wiadomo dlaczego odetchnęła z ulgą. I nagle posłuszna intuicji, która wyprzedziła niejasną jeszcze myśl, zapytała nieoczekiwanie dla siebie samej:

- A można by u ciebie przenocować?

Zapytała i wszystko się w niej napięło - muskuły, kości. Wyprostowała się i patrzyła na chłopa nieruchomymi oczyma. W głowie jej migały z zawrotną szybkością przeszywające myśli: "Zgubię Michała Iwanowicza,

Paszy długo nie zobaczę! Zatłuką!"

Chłop odpowiedział patrząc w ziemię i bez pośpiechu zapinając kaftan na piersiach:

- Przenocować? Można. Dlaczegoby nie? Tylko że chatę mam lichą...

- Nie jestem rozpieszczona - bezwiednie odpowiedziała matka.

- Można! - powtórzył chłop mierząc ją badawczym spojrzeniem.

Ściemniło się już, oczy jego błyszczały w mroku chłodno i twarz wydawała się blada. Matka poczuła się lekka, jak gdyby schodziła z góry.

- Pójdę więc zaraz, a ty weźmiesz walizkę.

- Dobrze.

Uniósł ramiona, otulił się mocniej kaftanem i odezwał się cicho:

- Podwoda jedzie...

Na ganku urzędu ukazał się Rybin, ręce miał znowu związane, głowę okręconą czymś szarym.

- Żegnajcie, dobrzy ludzie! - zabrzmiał w chłodzie wieczornego zmroku jego głos. - Szukajcie prawdy, strzeżcie jej, wierzcie człowiekowi, który przyniesie wam czyste słowo, nie szczędźcie ofiar dla prawdy!...

- Milcz, psie! - huknął skądsiś głos komisarza. - Setnik! Ruszaj, durniu!

- Czy macie czego żałować? Jakie jest wasze życie?

Podwoda ruszyła. Rybin siedział na wozie między dwoma setnikami i wołał głucho:

- Za co giniecie z głodu? Zdobywajcie wolność, ona wam da chleb i prawdą! Żegnajcie, dobrzy ludzie!

Pośpieszny turkot kół, tętent koni i głos komisarza zmieszały się z jego słowami, poplątały je, zdusiły.

- Skończone! - powiedział chłop potrząsnąwszy głowąi zwrócił się do matki:

- Posiedźcie na stacji, ja niedługo przyjdę...

Matka weszła do pokoju, siadła przy stole przed samowarem, wzięła do ręki kawałek chleba, popatrzyła nań i odłożyła powoli z powrotem na talerz. Nie chciało jej się jeść, ściskało ją w dołku, mdliło. Obrzydliwe ciepło obezwładniało ją, wysysało krew z serca, powodowało zawrót głowy. Widziała przed sobą twarz chłopa o niebieskich oczach - dziwną, jakby nie wykończoną, nie budzącą zaufania. Nie chciała myśleć, że wyda ją, ale ta myśl obudziła się w niej i legła ciężko na sercu, tępa i

nieruchoma.

"Zauważył mnie! - myślała leniwie i bezsilnie. - Zauważył i domyślił się".

Dalej myśl nie sięgała tonąc w męczącym, posępnym smutku, w lepkim uczuciu mdłości.

Cisza lękliwie przyczajona za oknem zastąpiła wrzawę, podkreślając lęk zacichłej wsi i uczucie samotności, które napełniało duszę matki szarym i miękkim jak popiół mrokiem.

Weszła dziewczynka i zatrzymawszy się przy drzwiach spytała:

- Przynieść jajecznicę?

- Nie, nie trzeba. Nie chce mi się jeść, przestraszyli mnie tym krzykiem.

Dziewczynka podeszła do stołu i zaczęła opowiadać cicho, ale bardzo żywo:

- Jak ten komisarz bił! Stałam blisko i widziałam, wszystkie zęby mu wybił, pluje, a krew taka gęsta... gęsta... i ciemna... A oczu wcale nie widać! To dziegciarz. Policjant leży u nas pijaniuteńki i wciąż wódki żąda. Mówi, że była ich oała szajka, a ten brodaty to najstarszy między nimi, herszt niby. Trzech zabrali, a jeden podobno uciekł. I nauczyciela jeszcze złapali, także z nimi. W Boga nie wierzą i innych namawiają, żeby cerkwie rabować, tacy to oni są! A nasi chłopi to niektórzy żałowali go, a inni mówili: "Dobić go!" U nas są tacy źli chłopi, że aż strach!...

Matka przysłuchiwała się uważnie jej bezładnemu i pośpiesznemu opowiadaniu starając się zdusić w sobie lęk, rozproszyć smutek wyczekiwania. A dziewczynka, pewnie z radości, że jej słuchają, zachłystywała się słowami i paplała z coraz większym ożywieniem, zniżając głos:

- Tatko mówi, że to wszystko z nieurodzaju. Drugi rok nie rodzi u nas ziemia, ludzie się umęczyli. I teraz dlatego tacy są chłopi, że bieda z nimi. Krzyczą na zebraniach gminnych, biją się. Kilka dni temu wyprzedawali Wasiukowa za niezapłacone podatki, a on jak trzaśnie sołtysa w pysk: "Masz tu podatek!" - powiada...

Za drzwiami rozległy się ciężkie kroki. Matka podniosła się opierając się rękami o stół. Wszedł chłop o niebieskich oczach i nie zdejmując czapki zapytał:

- Gdzie są rzeczy?

Podniósł lekko walizkę, potrząsnął nią i powiedział:

- Pusta! Maryjka, odprowadź podróżną do mojej chaty.

I wyszedł nie oglądając się.

- Przenocujecie tu? - spytała dziewczynka.

- Tak. Ja po koronki, koronki skupuję.

- U nas tego nie robią. To w Tińkowie i w Darinie,a u nas nie - wyjaśniała dziewczynka.

- Pojadę tam jutro...

Zapłaciła dziewczynce za herbatę i dała jej trzy kopiejki, czym uradowała ją bardzo. Na ulicy, człapiąc szybko bosymi nogami po wilgotnej ziemi, dziewczynka mówiła:

- Chcecie, to pobiegnę do Dariny i powiem babom, żeby tu przyniosły koronki? Przyjdą i nie będziecie potrzebowali tam jechać. Zawszeć to dwanaście wiorst...

- Nie trzeba, moje dziecko! - odpowiedziała matka idąc obok niej. Chłodne powietrze orzeźwiło ją. Zwolna kształtowało się w niej postanowienie. Niejasne jeszcze zrazu, ale coś już zapowiadające, rosło powoli, z trudnością; chcąc przyśpieszyć decyzją zadawała sobie uporczywie pytanie:

"Co by tu zrobić? A gdyby tak wprost do sumienia?..."

Było ciemno, wilgotno i chłodno. Okienka chat świeciły zamglonym, czerwonym, nieruchomym światłem. W sennej ciszy porykiwało bydło, rozlegały się krótkie okrzyki. Posępna, pełna przygnębienia zaduma spowiła wieś...

- Tutaj! - powiedziała dziewczynka. - Zły sobie nocleg wybraliście, to bardzo biedny chłop...

Namacała drzwi, otworzyła je, krzyknęła wesoło:

- Ciotko Tatjano!

I uciekła. Z mroku doleciał jeszcze jej głos:

- Żegnajcie!...

XVII

Matka zatrzymała się w progu i podniósłszy dłoń do oczu rozejrzała się dokoła. Izba była ciasna, mała, ale czysta, to rzucało się od razu w oczy. Zza pieca wyjrzała młoda kobieta, ukłoniła się w milczeniu i znikła. W kącie paliła się na stole lampa.

Gospodarz siedział przy stole, stukał palcem po jego brzegu i uważnie patrzył matce w oczy.

- Chodźcie - powiedział po chwili. - Tatjana, idź zawołać Piotra, ale żywo!

Kobieta wyszła szybko, nie spojrzawszy na gościa. Siedząc na ławce obok gospodarza, matka rozglądała się - jej walizki nie było widać. Męcząca cisza napełniała izbę, tylko płomyk ledwo dosłyszalnie syczał w lampce. Twarz chłopa, nachmurzona i zatroskana, chwiała się w oczach matki budząc w niej posępne uczucia.

- A gdzie moja walizka? - zapytała nagle głośno, co ją samą zdumiało.

Chłop wzruszył ramionami i odpowiedział w zamyśleniu:

- Nie zginie...

Zniżył głos i mówił posępnie:

- Naumyślnie powiedziałem przy dziewczynce, że pusta. Nie, nie jest pusta! Dobrze wypchana, ciężka!

- No? - spytała matka. - Więc co?

Wstał, podszedł do niej, pochylił się i zapytał cicho:

- Znacie tego człowieka?

Matka drgnęła, ale odpowiedziała twardo:

- Znam.

To krótkie słowo jakby oświeciło ją wewnętrznie i rozjaśniło jej wszystko na zewnątrz. Odetchnęła z ulgą, poprawiła się na ławie, usiadła pewniej...

Chłop uśmiechnął się szeroko.

- Zauważyłem, jak mu dawaliście znak i on wam także. Spytałem go po cichu, czy to znajoma stoi tam na ganku.

- A on co? - szybko spytała matka.

- Co? Dużo jest nas - tak! Dużo, powiada...

Spojrzał pytająco na gościa i znowu ciągnął dalej:

- Wielkiej siły człowiek! Śmiały... Powiada otwarcie - ja! Bijągo, a on swoje...

Jego niepewny, słaby glos, niewykończona jakby twarz i jasne, szczere oczy coraz bardziej uspokajały matkę. Trwoga i smutek zwolna ustępowały miejsca bolesnej litości dla Rybina. Nie starając się już zapanować nad sobą, zawołała z nagłą złością, goryczą i

przygnębieniem:

- Zbóje, potwory!

Załkała.

Chłop odszedł od niej ponuro kiwając głową.

- Wyhodowała sobie władza przyjaciół, ta-ak!

I nagle, znowu zwracając się do matki, powiedział cicho:

- A ja tak sobie myślę, że w walizce są gazety, prawda?

- Tak! - szczerze odpowiedziała matka ocierając łzy. - Przywiozłam dla niego.

Chłop nachmurzył brwi, zebrał brodę w garść i patrząc w bok myślał chwilę.

- Dochodziły do nas, książki także. Znamy tego człowieka!

Urwał, pomyślał, a potem zapytał:

- A co teraz będziecie robić z tą walizką?

Matka popatrzyła na niego i rzuciła wyzywająco:

- Wam zostawię!

Nie zdziwił się, nie zaprotestował, powiedział tylko krótko:

- Nam...

Skinął potakująco głową, puścił brodę z garści, rozczesał ją palcami i usiadł.

Z nieubłaganą, upartą natarczywością stawała przed oczyma matki scena męki Rybina, jego obraz gasił w jej głowie wszystkie myśli; ból i świadomość ludzkiej krzywdy przesłaniały wszystkie inne uczucia, nie mogła myśleć o walizce ani o niczym innym. Z jej oczu płynęły bezustannie łzy, ale twarz była ponura i głos nie zadrżał, gdy mówiła do gospodarza chaty:

- Rabują, duszą, wdeptują człowieka w błoto, przeklęci!

- Siła! - cicho odezwał się chłop. - Wielka jest ich potęga!

- A skąd ją mają? - zawołała z gniewem matka. - Od nas, od ludu, wszystko od nas!

Drażnił ją ten chłop swoją jasną, ale nieodgadnioną twarzą.

- Ta-ak! - przeciągnął w zamyśleniu. - Koło...

Chwilę nasłuchiwał czujnie, pochylił głowę ku drzwiom i powiedział cicho:

- Idą...

- Kto?

- Swoi chyba...

Do izby weszła jego żona, za nią chłop. Rzucił w kąt czapkę, szybko podszedł do gospodarza i zapytał go:

- No, jak?

Gospodarz kiwnął twierdząco głową.

- Stiepan! - powiedziała kobieta stojąc przy piecu. - Może by podróżna coś zjadła?

- Nie jestem głodna, dziękuję, moja miła! - odparła matka.

Chłop podszedł do matki i szybkim, urywanym głosem przemówił:

- Pozwólcie przedstawić się, nazywam się Piotr Jegorowicz Riabinin, przezwisko - Szydło. Na sprawach waszych znam się trochę. Piśmienny jestem i można powiedzieć - niegłupi...

Pochwycił wyciągniętą do siebie rękę matki i potrząsając nią zwrócił się do gospodarza:

- Popatrz, Stiepan! Warwara Nikołajewna dobra pani, prawda? A mówi, że to wszystko głupstwa, mrzonki! Że niby smarkacze i studenci z głupoty ludziom we łbach mącą. A teraz widzimy obaj - dopiero co zaaresztowali statecznego jak się patrzy chłopa, a teraz ona - starsza kobieta i, jak widać, nie pańskiego rodu. Nie obrażajciesię, z jakiego jesteście stanu?

Mówił wyraźnie, prędko, bez chwili przerwy, bródka drżała mu nerwowo, przymrużone oczy szybko obmacywały twarz i postać kobiety. Był obdarty, zmięty, włosy na głowie miał potargane i wyglądał tak, jakby przed chwilą pobił się z kimś i odniósł nad nim zwycięstwo - cały płonął z radosnego podniecenia. Matce podobała się jego dziarskość, a także to, że przemówił od razu tak szczerze i otwarcie. Patrząc na niego życzliwie, odpowiedziała na pytanie. Potrząsnął jeszcze raz jej ręką i zaśmiał się cichym, suchym, urywanym śmiechem.

- Czysta sprawa, widzisz, Stiepan? Wspaniale! Mówiłem ci, że to sam naród własnymi rękami zaczyna. A pani prawdy nie powie, ta prawda nie przyniesie jej pożytku. Szanuję ją, co tu gadać! Człowiek z niej dobry i pragnie dla nas dobra, ot tak, troszeczkę, bez uszczerbku dla siebie! A naród pragnie iść naprzód i nie boi się ani strat, ani szkód. Widziałeś? Całe życie obraca się na jego szkodę, wszędzie straty, nie ma gdzie

pójść, wokół pusto, ze wszystkich stron krzyczą - stój!

- Widzę! - powiedział Stiepan kiwając głową i zaraz dorzucił:

- Ona niepokoi się o walizkę.

Piotr chytrze mrugnął do matki i przemówił znowu, machając uspokajająco ręką:

- Nie martwcie się! Wszystko będzie w porządku, mateczko! Wasza walizka jest u mnie. Jak tylko powiedział mi o was, że także bierzecie w tym udział i tamtego znacie, mówię mu: "Uważaj, Stiepan!" Nie można gęby rozdziawiać, nie wolno przegapić tak ważnego zdarzenia! No, i wy, mateczko, pewnie poczuliście coś do nas, jakeśmy przy was stali? Uczciwych ludzi można po gębie poznać, bo niedużo ich, że tak się wyrażę, po ulicach chodzi! Wasza walizeczka jest u mnie...

Siadł obok niej i zaglądając jej prosząco w oczy, ciągnął dalej:

- Jeżeli chcecie ją wypatroszyć, pomożemy wam z przyjemnością! Książki są nam bardzo potrzebne...

- Chce nam wszystko oddać! - rzekł Stiepan.

- Wspaniale, mateczko! Już my znajdziemy miejsce na wszystko!

Zerwał się z ławki, zaśmiał się i chodząc szybko tam i z powrotem po izbie, mówił zadowolony:

- Wypadek, że tak się wyrażę, nadzwyczajny! Chociaż zupełnie prosty! W jednym miejscu zerwało się, w drugim nawiązało! Nieźle! A gazeta dobra, mateczko, i swoje robi, przeciera ludziom oczy! Panom nie w smak. Ja o siedem wiorst stąd u jednej pani pracuję jako stolarz. Dobra kobieta, trzeba przyznać, książki różne daje, przeczytasz czasem, to cię aż olśni! W ogóle wdzięczni jej jesteśmy. Ale pokazałem jej numerek tej gazety, to nawet obraziła się trochę. "Zostawcie to - mówi - Piotrze! To robota smarkaczy pozbawionych rozumu. Stąd tylko nieszczęście dla was wyniknie, więzienie i Sybir.

Znowu zamilkł, zastanowił się i zapytał:

- A powiedzcie, mateczko,ten człowiek to wasz krewny?

- Nie, obcy! - odparła matka.

Piotr zaśmiał się bezdźwięcznie, czymś uradowany, i pokiwał głową. Ale już w następnej chwili matce wydało się, że słowo "obcy" jest w stosunku do Rybina nieodpowiednie i krzywdzące.

- Nie jestem jego krewną - powiedziała - ale znam go od dawna i szanuję jak rodzonego brata... jak starszego brata!

Nie znajdowała odpowiedniego słowa, to sprawiało jej przykrość, znowu nie mogła powstrzymać cichego łkania. Ponura, wyczekująca cisza napełniła izbę. Piotr stał z przechyloną na ramię głową, jakby przysłuchiwał się czemuś. Stiepan, oparłszy się łokciem o stół, w zamyśleniu stukał po nim palcem. Żona jego oparła się o piec i matka czuła, że nie odrywa od niej oczu, więc od czasu do czasu także spoglądała w jej twarz, owalną, smagłą, z prostym nosem i ostro zarysowanym podbródkiem. Jej zielonawe oczy świeciły uważnie i bystro.

- Przyjaciel! - cicho powiedział Piotr. - Z charakterem - ho, ho!... Nie byle jak się ceni, tak trzeba! Oto człowiek, Tatjano, co? Ty mówisz...

- Czy jest żonaty? - zapytała Tatjana przerywając mu i cienkie wargi jej maleńkich ust zacisnęły się mocno.

- Wdowiec - odpowiedziała smutnie matka.

- Dlatego też odważył się! - powiedziała Tatjana niskim, gardłowym głosem. - Żonaty taką drogą nie pójdzie, bałby się...

- A ja? Żonaty jestem, a przecie!... - zawołał Piotr.

- Daj spokój, kumie! - nie patrząc na niego i z grymasem powiedziała kobieta. - Cóż ty takiego robisz? Tylko gadasz i czasem książkę przeczytasz. Niedużo ludzie będą mieli z tego pożytku, że ze Stiepanem szepczesz po kątach.

- Wielu mnie słyszy! - zaprzeczył cicho i z urazą chłop. - Jestem tu niby drożdże, niesłusznie mówisz...

Stiepan spojrzał w milczeniu na żonę i znowu spuścił głowę.

- I po co chłopy się żenią? - zapytała Tatjana. - Trzeba rąk w domu, mówią, a jakaż tu praca?

- Mało ci jeszcze! - głucho powiedział Stiepan.

- Co z tej pracy? I tak się żyje głodując z dnia na dzień. Urodzą się dzieci, nie ma czasu zająć się nimi, bo to wciąż robota, która chleba nie daje.

Podeszła do matki, usiadła obok niej i mówiła dalej z uporem, bez skargi i smutku:

- Miałam ich dwoje. Jeden, dwuletni, sparzył się wrzątkiem, drugiego nie donosiłam, martwy się urodził przez tę przeklętą pracę! Dobrze mi? Niepotrzebnie chłopy się żenią, ręce sobie tylko wiążą. Żyliby swobodnie, staraliby się o ten inny porządek, szliby otwarcie za prawdą jak ten człowiek! Słusznie mówię, mateczko?...

- Słusznie - powiedziała matka. - Słusznie, moja mila, inaczej nie pokonasz życia...

- A wy macie męża?

- Umarł. Mam syna...

- Aon co, z wami mieszka?

- Siedzi w więzieniu! - odpowiedziała matka.

I poczuła, że te słowa zamiast smutkiem, jak zwykle, napełniły jej serce spokojną dumą.

- Drugi raz już go zamknęli za to, że zrozumiał prawdę bożą i otwarcie ją sieje... Młody jest, piękny, rozumny. To on wymyślił tę gazetę i Michała Iwanowicza skierował na tę drogę, choć jest dwa razy młodszy od niego! Teraz będą sądzić mego syna i wyrok na niego wydadzą, a on ucieknie z Sybiru i znowu będzie robił swoje...

Gdy mówiła, uczucie dumy rosło w jej piersi i wzruszenie ściskało gardło. Tworzyła obraz bohatera i obraz ten domagał się nowych słów. Czuła nieodpartą potrzebę zrównoważenia czymś promiennym i rozumnym mrocznych przeżyć tego dnia, które przygniatały ją swą bezmyślną grozą i bezwstydnym okrucieństwem. I poddając się nieświadomie tej potrzebie zdrowej duszy stapiała wszystko, co widziała jasnego i czystego, w jeden oślepiający blaskiem płomień...

Dużo już jest na świecie takich ludzi, a będzie ich coraz więcej i wszyscy aż do ostatniego tchu walczyć będą o wolność i prawdę dla ludzi...

Zapomniała o ostrożności i chociaż nie wymieniała nazwisk, opowiadała wszystko, co wiedziała, o tajnej pracy zmierzającej do oswobodzenia ludu z łańcuchów chciwości. Kreśląc drogie sercu obrazy wkładała w nie całą siłę swej ogromnej miłości, tak późno zbudzonej w jej sercu przez uderzające w nie ciosy życia, i pełna szczęścia mówiła z zachwytem o ludziach, którzy stawali w jej pamięci opromienieni i upiększeni przez uczucie.

- Na całej ziemi, we wszystkich miastach, wre wspólna praca. Siły dobrych ludzi rosną, nie ogarniesz ich i nie wymierzysz, i będą rosły aż do dnia naszego zwycięstwa.

Głos jej płynął spokojnie, znajdowała łatwo potrzebne słowa i nawlekała je szybko niby różnokolorowe paciorki na mocną nić swoich pragnień, chciała oczyścić serce z krwi i brudu tego dnia. Widziała, że chłopi przyrośli jak gdyby do miejsca, gdzie zastały ich jej słowa, że nie

poruszają się i patrzą jej poważnie w twarz, słyszała przerywany oddech siedzącej obok kobiety i wiara w to, co mówiła i obiecywała ludziom, umacniała się w niej jeszcze bardziej...

- Wszyscy, dla których życie jest trudne, kogo dławi nędza i bezprawie, kogo pognębili bogacze i ich sługi - wszyscy, cały lud powinien wyciągnąć rękę do tych, którzy giną za niego w więzieniach i idą na męki. Oni to, nie szukając osobistej korzyści, wskażą drogę prowadzącą do szczęścia wszystkich ludzi, oni powiedzą szczerze, że ta droga jest trudna i siłą nikogo nie poprowadzą za sobą. Ale jeśli raz staniesz ramię przy ramieniu z nimi, nie odejdziesz od nich nigdy, bo widzisz, że wszystko prawda, i ta droga, a nie inna!

Cieszyła się, że ziściły się jej dawne pragnienia, oto ona sama mówi ludziomo prawdzie!

- Za takimi ludźmi może iść naród, oni nie poprzestaną na małym, nie zatrzymają się, póki nie zwyciężą kłamstwa, zła i chciwości, nie spoczną, póki cały lud nie stopi się w jedno serce i nie powie jednym głosem: "Ja jestem władcą i sam ustanowię równe dla wszystkich prawa!..."

Umilkła zmęczona i rozejrzała się wokół. Serce jej napełniała spokojna pewność, że słowa jej nie pójdą na marne Chłopi patrzyli na nią, jakby oczekiwali jeszcze czegoś. Piotr złożył ręce na piersiach, zmrużył oczy, na jego popstrzonej piegami twarzy drżał uśmiech. Stiepan, oparłszy się łokciem o stół, pochylił się cały naprzód i wyciągnął szyję, jakby wciąż jeszcze słuchał. Na twarz jego padał cień, wydawała się bardziej wykończona. Żona jego, siedząca obok matki, zgarbiła się, oparła łokcie na kolanach i patrzyła sobie na nogi.

- Więc to tak! - szeptem powiedział Piotr i ostrożnie usiadł na ławce kiwając głową.

Stiepan wyprostował się powoli, popatrzył na żonę i rozłożył ręce w powietrzu, jakby chciał coś objąć...

- Jeżeli już brać się do tej sprawy - powiedział w zamyśleniu półgłosem - to już naprawdę całą duszą...

- Taak... Nie patrz za siebie... - wtrącił nieśmiało Piotr.

- Wielka sprawa! - ciągnął dalej Stiepan.

- Na całą ziemię! - dorzucił znowu Piotr.

XVIII

Matka oparła się plecami o ścianę i odrzuciwszy w tył głowę słuchała ich cichych, z namysłem wypowiadanych słów. Tatjana wstała, obejrzała się i znowu usiadła. Jej zielone oczy błysnęły suchym blaskiem, gdy spojrzała z niezadowoleniem i lekceważąco na chłopów.

- Dużoście, widać, wycierpieli w życiu? - zapytała nagle, zwracając się do matki.

- Zdarzało się - odezwała się matka.

- Dobrze mówicie, za serce chwytają wasze słowa. Myślę sobie: O Boże, żeby choć przez szparkę popatrzeć na takich ludzi i na takie życie! Jakże ja żyję? Jak owca! Jestem piśmienna, czytam książki, myślę dużo i czasem w nocy myśli spać nie dają. I co z tego? Nie będę myśleć, sczeznę marnie, a będę - też sczeznę.

Mówiła z uśmiechem w oczach i czasem urywała nagle, jak gdyby przegryzała nitkę. Mężczyźni milczeli. Wiatr gładził szyby okien, szurał słomą po dachu, cichutko huczał w kominie. Wył pies. Niechętnie i z rzadka stukały w okno krople deszczu. Ogień w lampce drgnął, zamglił się, ale po chwili znowu zapłonął równo i jasno.

- Słuchałam waszych słów, mówiliście o tym, po co ludzie żyją. I takie to dziwne! Słucham was i widzę, że przecie wiem to wszystko! A przedtem nic takiego nie słyszałam i myśli takich nie miałam...

- Trzeba by coś zjeść, Tatjano, i zgasić lampę - powiedział ponuro i powoli Stiepan. - Zauważą ludzie - u Czumakowów długosię świeciło. Nam to wszystko jedno, ale gościowi może zaszkodzić...

Tatjana wstała i podeszła do pieca.

- Taak! - cicho i z uśmiechem rzekł Piotr. - Teraz, kumie, bacz pilnie! Jak pojawi się w narodzie gazeta...

- Ja nie o sobie mówię. Jeśli mnie zaaresztują, dziury w niebie nie będzie!

Żona jego podeszła do stołu i powiedziała:

- Odejdź...

Wstał, odszedł na bok i patrząc, jak nakrywa do stołu, dodał z uśmiechem:

- Cena takich ludzi jak ja niewielka, pięć groszy za wiązkę, i gdyby nawet w wiązce była setka...

Matce zrobiło się go nagle żal, podobał się jej teraz coraz bardziej. Od chwili gdy skończyła mówić, czuła się tak, jakby wypoczęła po trudach i

ohydzie dnia, była zadowolona z siebie i pełna życzliwości dla wszystkich.

- Źle mówicie, gospodarzu! - powiedziała. - Człowiek nie powinien się zgadzać z tym, jak go oceniają ludzie, którym potrzebna jest tylko jego krew. Powinniście sami siebie oceniać i nie dla wrogów, ale dla przyjaciół...

- Czyż mamy przyjaciół? - cicho zawołał chłop. - Chyba do łyżki strawy...

- A ja wam powiadam, że lud ma przyjaciół...

- Są, tak, ale nie tutaj! - w zamyśleniu powiedział Stiepan.

- Postarajcie się, żeby byli i tutaj.

Stiepan zamyślił się i powiedział cicho:

- Ta-ak... trzeba by...

- Siadajcie do stołu! - zaprosiła Tatjana.

Przy wieczerzy Piotr, przytłoczony słowami matki i jakby onieśmielony, rozgadał się znowu.

- Wam, mateczko - mówił prędko i z ożywieniem - trzeba by wyjechać stąd jak najwcześniej, żeby was nie spostrzeżono, że się tak wyrażę. I jedźcie do następnej stacji, a nie do miasta, pocztowymi końmi...

- Po co? Ja odwiozę - powiedział Stiepan.

- Nie trzeba! Może się zdarzyć, że cię spytają: "Nocowała?" - "Tak!" - "A gdzie się podziała?" - "Odwiozłem!" - "Aha, odwiozłeś? Marsz do kryminału!" Zrozumiałeś? A po co śpieszyć się do więzienia? Na wszystko przyjdzie czas, i car umrze, jak nadejdzie jego godzina - powiadają. A tak powiesz po prostu: "Nocowała, najęła konie, wyjechała. Mało to ludzi nocuje? Wieś przy trakcie..."

- Piotrze, gdzieś ty się nauczył bać? - szyderczo zapytała Tatjana.

- Wszystko trzeba umieć, kumo! - uderzywszy się po kolanie zawołał Piotr. - Trzeba umieć się bać i trzeba umieć być odważnym! Pamiętasz, jak z powodu tej gazety naczelnik ziemski bił Waganowa? Teraz Waganowa za żadne pieniądze nie namówisz, żeby wziął książkę do ręki, tak! Wierzcie mi, mateczko, ja jestem szelma kuty na cztery nogi. Wszyscy to wiedzą. Książeczki i papierki posieję wam, że aż miło, i ile tylko chcecie! Ludzie u nas oczywiście nie bardzo piśmienni i strachliwi, ale czasy takie, tak ci sadła zalejąza skórę, że mimo woli wytrzeszczasz oczy i pytasz, jaka tego przyczyna. A książka mu po prostu odpowiada: a

oto jaka - myśl i rozważ sobie! Są nawet przykłady, że niepiśmienny więcej od piśmiennego rozumie, zwłaszcza jeśli piśmienny jest syty! Ja tu dużo chodzę, wiele widzę: niczego sobie naród. Żyć można, ale trzeba mieć głowę na karku i dużo obrotności, żeby od razu nie wdepnąć. Władze także poczuły pismo nosem, bo to od chłopa jakby chłodem powiało: uśmiecha się mało i nieżyczliwie i w ogóle ma ich dosyć. Niedawno przyjechali do Smalakowa - tu niedaleko jest taka wioska - ściągnąć podatki, a chłopi dęba stanęli i za drągi! Komisarz do nich: "Ach, psiekrwie, to wy przeciw carowi?!" A był tam chłop jeden, Spiwakin, i powiada: "A idźcie do cholery, takie syny, z waszym carem! Jaki tam car, jeżeli ostatnią koszulą ze mnie ściąga?" Ot, do czego doszło, mateczko! Oczywiście Spiwakina capnęli i do kozy, ale słowo zostało i nawet dzieciaki wiedzą o tym. Jego nie ma, a słowo krzyczy i żyje!

Nie jadł i mówił bez przerwy, szybkim szeptem, błyskając wesoło ciemnymi, szelmowskimi oczyma i hojnie rozsypując przed matką, niby miedziane monety z woreczka, niezliczone spostrzeżenia nad życiem wsi.

Stiepan przerywał mu dwa razy:

- Zjadłbyś co...

Piotr chwytał za chleb i łyżką, ale znowu dawał się porywać swemu opowiadaniu, upijał się nim jak szczygieł pieśnią. Po wieczerzy zerwał się na równe nogi i oznajmił:

- No, pora do domu...

Stanął przed matką, skinął głową i potrząsając jej ręką, powiedział:

- Żegnajcie, mateczko! Może się już nigdy nie zobaczymy! Muszą powiedzieć, że bardzo to dobrze się stało - to spotkanie z wami i to, coście powiedzieli, bardzo dobrze! W walizce oprócz drukowanego nic nie ma? Wełniana chustka? Doskonale! Pamiętaj, Stiepan, wełniana chustka! Zaraz wam przyniesie walizką! Chodźmy, Stiepan! Żegnajcie. Wszystkiego dobrego...

Wyszli. W izbie słychać było, jak szeleszczą karaluchy, wiatr myszkował po dachu i stukał drzwiczkami od komina, drobny deszcz monotonnie bił o szyby. Tatjana przygotowała posłanie dla matki ściągając z pieca i z zapiecka odzież i układając ją na ławce.

- Jaki żywy człowiek! - zauważyła matka.

Gospodyni spojrzała na nią spode łba i odpowiedziała:

- Dzwoni, dzwoni, ale niedaleko go słychać...

- A wasz mąż? - zapytała matka.

- Niczego sobie. Dobry chłop, nie pije, żyjemy zgodnie, i owszem! Tylko słabego charakteru...

Wyprostowała się, milczała chwilę, potem zapytała:

- Bo przecież czego teraz trzeba? Naród musi powstać, oczywiście! Wszyscy o tym myślą, ale każdy z osobna, dla siebie. A trzeba, żeby głośno przemówili... z początku musi się ktoś jeden odważyć...

Siadła na ławce i nagle zapytała:

- Powiadacie, że zajmują się tym młode panienki, chodzą do robotników, czytają, niebrzydzą się, nie boją?

Wysłuchała uważnie odpowiedzi matki, westchnęła głęboko, potem opuściwszy powieki pochyliła głowę i mówiła:

- W jednej książce przeczytałam takie słowa: bezmyślne życie. Zrozumiałam to od razu! Znam takie życie - myśli niby są, ale nie powiązane ze sobą wałęsają się jak owce bez pastucha i nie wiadomo, jak je zebrać... To jest właśnie bezmyślne życie. Uciekłabym od niego i nie obejrzałabym się nawet. Tak tęskno, kiedy człowiek zaczyna coś rozumieć!

Matka widziała tę tęsknotę w suchym blasku zielonych oczu kobiety, w jej chudej twarzy, słyszała ją w jej głosie. Zapragnęła ją pocieszyć, przygarnąć.

- Ale wy, moja droga, rozumiecie, co należy robić...

Tatjana przerwała jej cicho:

- Trzeba umieć. Posłane, połóżcie się!

Podeszła do pieca i stanęła tam w milczeniu, prosta, surowa i skupiona. Matka położyła się w ubraniu, poczuła bolesne zmęczenie w kościach i jęknęła cicho. Tatjana zgasiła lampę i gdy ciemność napełniła izbę, rozległ się jej niski, równy głos. Brzmiał tak, jak gdyby coś ścierał z płaskiej twarzy dusznego mroku.

- Nie modlicie się? Ja także myślę, że nie ma Boga. I cudów także nie ma.

Matka niespokojnie odwróciła się na ławce - z okna patrzył na nią bezdenny mrok i w ciszę wpelzał uparcie ledwie dosłyszalny szmer i szelest. Powiedziała prawie szeptem, lękliwie:

- Co do Boga, nie wiem, ale w Chrystusa wierzę... I słowom Jego wierzę: kochaj bliźniego jak siebie samego - w to wierzę!...

Tatjana milczała. W ciemnościach matka widziała niewyraźne kontury jej prostej postaci, szarej na czarnym tle pieca. Stała nieruchomo. Matka zamknęła oczy. Było jej smutno i tęskno.

Nagle rozległ się chłodny głos:

- Śmierci moich dzieci nie mogę wybaczyć ani Bogu, ani ludziom. Nigdy!...

Niłowna uniosła się na posłaniu zaniepokojona, poczuła sercem siłę bólu, który wywołał te słowa.

- Młodzi jesteście, będziecie jeszcze mieli dzieci - powiedziała łagodnie.

Kobieta odpowiedziała nie od razu, szeptem:

- Nie! Zepsuta jestem, doktor mówi, że nigdy już nie urodzę...

Mysz przebiegła po podłodze. Coś sucho i głośno trzasnęło rozrywając nieruchomą ciszę niewidzialną błyskawicą dźwięku. I znowu słychać było szmer i szelest jesiennego deszczu w słomie dachu, jak gdyby szperały w niej czyjeś przestraszone, cienkie palce. Posępnie spadały na ziemię krople wody odmierzając powolny bieg jesiennej nocy.

Przez ciężki półsen matka słyszała głuche kroki na ulicy i w sieni. Drzwi otworzyły się ostrożnie. Rozległ się cichy głos:

- Tatjana, położyłaś się?

- Nie.

- A ona śpi?

- Widać śpi.

Błysnął ogień, zadrżał i utonął w ciemnościach. Chłop podszedł do posłania matki, poprawił na niej kożuch, otulił jej nogi. Ta czuła troskliwość wzruszyła matkę swoją prostotą, zamknęła znowu oczy i uśmiechnęła się. Stiepan rozebrał się w milczeniu i wlazł na zapiecek. Zrobiło się cicho.

Czujnie wsłuchującsię w leniwą ciszę nocy, matka leżała nieruchomo, przed nią w mroku poruszała się zalana krwią twarz Rybina...

Na zapiecku rozległ się suchy szept:

- Widzisz, jacy ludzie biorą się do tego? Starsi ludzie, którzy dość już wycierpieli i napracowali się i którym czas by spocząć, a oni... A ty przecie jesteś młody, rozumny, ach, Stiepan!...

Wilgotny i niski glos chłopa odpowiedział:

- Do takiej sprawy nie można się brać bez namysłu...

- Już to słyszałam...

Szepty urwały się i powróciły znowu. Zabrzmiał niski głos Stiepana:

- Trzeba zrobić tak: z początku pomówić z każdym oddzielnie. Taki na przykład Alosza Makow - rozgarnięty, piśmienny, a z władzami w niezgodzie. Albo Siergiej Szorin - także rozumny chłop, Kniaziew - człowiek uczciwy, śmiały. Na razie wystarczy! Trzeba przyjrzeć się tym ludziom, o których ona mówiła. Wezmę siekierę i pójdę do miasta niby na zarobek, drzewo rąbać. Tu trzeba ostrożnie. Ona prawdę mówi. Należy oceniać człowieka wedle sprawy, której służy. Ot, na przykład ten chłop. Jego choćbyś przed Bogiem postawił, nie ustąpi. Mocno stoi! A Nikita, co? Ruszyło go sumienie. Cud prawdziwy!

- Biją przy was człowieka, a wyście gęby rozdziawili...

- Poczekaj! Powiedz: "Dzięki Bogu, żeśmy sami tego człowieka nie bili!" Ot co!

Szeptał długo to zniżając głos tak, że matka ledwo słyszała jego słowa, to znów hucząc nisko i donośnie. Wówczas kobieta powstrzymywała go:

- Ciszej! Obudzisz...

Matka zasnęła ciężkim snem, który zwalił się na nią niby duszna chmura i od razu ją zagarnął.

Tatjana zbudziła ją, gdy w okna chaty patrzył jeszcze ślepymi oczyma szary mrok poranku, a ponad wsią, w chłodnej ciszy, sennie płynął i tajał miedziany dźwięk cerkiewnego dzwonu.

- Nastawiłam samowar, wypijcie herbaty, bo zimno wam będzie tak od razu ze snu jechać...

Stiepan rozczesując palcami splątaną brodę, wypytywał rzeczowo matkę, jak ją odnaleźć w mieście, a jej wydawało się, że twarz chłopa nabrała dzisiaj wyrazu, stała się jak gdyby bardziej wykończona. Przy herbacie zauważył z uśmiechem:

- Jak się to wszystko dziwnie złożyło.

- Co? - spytała Tatjana.

- A ta znajomość! Tak jakoś po prostu...

Matka powiedziała w zamyśleniu, ale z przekonaniem:

- Tak, w tej pracy wszystko jest zadziwiająco proste!

Gospodarze rozstali się z nią powściągliwie, skąpi w słowach, ale hojni w dawaniu mnóstwa drobnych dowodów troskliwości.

Siedząc na bryczce matka myślała o tym, że ten chłop zacznie pracować ostrożnie i cicho jak kret, ale nieustannie. I zawsze będzie dźwięczał obok niego niezadowolony glos żony, będzie błyskał palący płomień jej zielonych oczu i nigdy, póki życia, nie umrze w niej mściwa, wilcza tęsknota matki za straconymi dziećmi.

Przypomniał się jej Rybin, jego krew, twarz, płonące oczy, słowa - serce ścisnęło sięw gorzkim poczuciu bezsilności wobec bestii. Przez całą drogę do miasta stała przed nią na tle mglistego, szarego dnia mocna postać Michała w podartej koszuli, ze związanymi na plecach rękami, zwichrzonymi włosami i czarną brodą. Postać pełna gniewu i wiary w swoją prawdę. Myślała o niezliczonych wsiach lękliwie przytulonych do ziemi, o ludziach czekających skrycie nadejścia prawdy i o tysiącach ludzi, którzy w milczeniu, bezmyślnie pracują przez całe życie nie oczekując niczego.

Życie wydawało się jej nie przeoranym, falistym polem, które w niemym napięciu oczekuje robotników i milcząco obiecuje wolnym i uczciwym rękom:

"Zapłodnijcie mnie ziarnem rozumu i prawdy, a dam wam stokrotny plon!"

Przypominając sobie udaną wyprawę, czuła w głębi serca ciche drżenie radości i tłumiła je wstydliwie.

XIX

Drzwi otworzył jej Mikołaj, rozczochrany, z książką w ręku.

- Już? - zawołał radośnie. - Tak prędko?!

Oczy jego dobrotliwie i żywo migotały za okularami; pomógł jej się rozebrać i przyjaźnie zaglądając w twarz mówił:

- A u mnie w nocy była rewizja. Zastanawiałem się, co za przyczyna, czy nie przydarzyło się wam co złego? Ale nie zabrali mnie. A przecie jeśliby was aresztowali, mnie także nie zostawiliby.

Wprowadził ją do jadalni i ciągnął z ożywieniem:

- Wyrzucą mnie teraz pewnie z posady. Ale to mnie nie martwi. Uprzykrzyło mi się liczenie chłopów nie posiadających sprzężaju!

Pokój wyglądał tak, jak gdyby ktoś bardzo silny z głupiej swawoli walił od ulicy w ściany tak długo, dopóki nie poprzewracał wszystkiego wewnątrz. Portrety poniewierały się po podłodze, obicia były zdarte i wisiały strzępami, w jednym miejscu była uchylona deska podłogi, parapet okna zerwany i przewrócony, na podłodze przed piecem leżał popiół. Matka pokiwała głową na widok znanego już jej obrazu i uważnie popatrzyła na Mikołaja czując w nim coś nowego.

Na stole stał zagasły samowar, naczynia były nie umyte, kiełbasa i ser leżały na papierku zamiast na talerzu, walały się kawałki i okruszyny chleba, książki, węgiel do samowara. Matka uśmiechała się, Mikołaj uśmiechnął się także z zawstydzeniem.

- Dopełniłem jeszcze obrazu zniszczenia... Ale to nic, Niłowna, to nic. Myślę, że przyjdą znowu, i dlatego nie sprzątam. No, jak się wam podróżowało?

To pytanie ugodziło ją w samo serce. Przed oczyma jej stanął Rybin i poczuła się winna, że nie od razu zaczęła mówić o nim. Zgarbiła się na krześle, przysunęła się do Mikołaja i usiłując zachować spokój, bojąc się, żeby o czymś nie zapomnieć, zaczęła opowiadać:

- Schwytali go...

Twarz Mikołaja drgnęła:

- Tak?

Matka powstrzymała jego pytanie ruchem ręki i mówiła dalej tak, jakby znajdowała się przed obliczem sprawiedliwości i zanosiła skargę przeciw katowaniu człowieka. Mikołaj oparł się o poręcz krzesła, zbladł, zagryzł wargi, słuchał. Zdjął powoli okulary, położył je na stole, powiódł dłonią po twarzy,jak gdyby ścierał z niej niewidoczną pajęczynę. Twarz jego zaostrzyła się, szczęki dziwnie się wysunęły; nozdrza drgały. Matka pierwszy raz widziała go takim i bała się trochę.

Gdy skończyła, wstał, chodził chwilę w milczeniu po pokoju wsadziwszy zaciśnięte pięści w kieszenie. Potem mruknął przez zęby:

- Widać, że to wielkiej miary człowiek. Będzie mu ciężko w więzieniu, tacy jak on źle się tam czują.

Chował coraz głębiej ręce, starając się opanować, ale mimo to matka wyczuła jego wzburzenie, które jej także się udzieliło. Oczy jego stały się wąskie jak ostrze noża. Chodził znowu po pokoju i mówił zimno i gniewnie:

- Popatrzcie, co za potworność! Grupka głupców bije, dusi i dławi wszystkich w obronie swego zgubnego dla ludu panowania. Rośnie zdziczenie, okrucieństwo staje się prawem życia. Pomyślcie! Jedni biją, stają się zwierzętami, ponieważ uchodzi im to bezkarnie; budzi się w nich lubieżne pragnienie zadawania mąk - ohydna choroba niewolników, którym pozwolono na swobodne wyładowywanie swoich niskich instynktów i bydlęcych nawyków. Drudzy zatruwają się myślą o zemście, inni skatowani, otępiali stają się niemi i ślepi. Upodlają naród! Cały naród!

Zatrzymał się i zamilkł zacisnąwszy zęby.

- Mimo woli człowiek staje się bydlęciem w tym bydlęcym życiu! - powiedział cicho.

Opanował jednak swoje wzburzenie i niemal spokojnie, z twardym błyskiem w oczach spojrzał na zalaną łzami twarz matki.

- A przecież nie wolno nam tracić czasu, Niłowna! Spróbujemy się wziąć w garść, droga towarzyszko...

Podszedł do niej ze smutnym uśmiechem, pochylił się nad nią i zapytał uścisnąwszy jej rękę:

- Gdzie wasza waliza?

- W kuchni - odpowiedziała.

- Przed naszą bramą stoją szpicle, takiej ilości bibuły nie potrafimy wynieść niepostrzeżenie, schować nie ma gdzie, a przypuszczam, że przyjdą znowu tej nocy. Więc chociaż żal mi zmarnowanej pracy, musimy to spalić.

- Co? - zapytała matka.

- Wszystko, co jest w walizie.

Zrozumiała go i chociaż było jej smutno, uśmiechnęła się dumna z siebie.

- Nie ma tam nic, ani jednego papierka! - powiedziała i ożywiając się stopniowo, zaczęła opowiadać o swoim spotkaniu z Czumakowem. Mikołaj słuchał jej z początku niespokojnie, zmarszczywszy brwi, potem ogarnęło go zdumienie, wreszcie przerywając jej zawołał:

- Słuchajcie! Przecież to wspaniałe! Macie nadzwyczajne szczęście!...

Uścisnął jej rękę i dodał cicho:

- Wasza wiara w ludzi jest taka wzruszająca... Naprawdę kocham was jak rodzoną matkę!

Patrzyła na niego z uśmiechem, zaciekawiona, pragnąc zrozumieć, dlaczego nagle tak się ożywił i rozpromienił.

- W ogóle to nadzwyczajne! - mówił zacierając ręce i śmiejąc się cichym, dobrodusznym śmiechem. - Mnie, wiecie, ostatnio bardzo przyjemnie się żyło, cały czas byłem z robotnikami, czytałem, mówiłem, patrzyłem. I taki się czuję zdrów i rześki na duszy... Jacy to dobrzy ludzie, Niłowna! Mówię o młodychrobotnikach - silni, wrażliwi, pełni pragnienia, by zrozumieć wszystko. Patrzysz na nich i widzisz, że Rosja będzie najdoskonalszą demokracją świata.

Podniósł rękę, jak gdyby składał przysięgę, zamilkł na chwilę i znowu mówił dalej:

- Siedziałem tu, pisałem, zapleśniałem w książkach i cyfrach. Prawie rok takiego życia - to potworność. Przywykłem przecież przebywać wśród robotników i gdy odrywam się od nich, robi mi się nieswojo, muszę, wiecie, naginać się do takiego życia. A teraz mogę znowu żyć swobodnie, widywać się z nimi, uczyć ich. Rozumiecie - będę u kołyski nowonarodzonych myśli, w obliczu młodej, twórczej energii. To zadziwiająco proste, piękne i bardzo pobudza. Człowiek staje się młody, twardy, żyje pełniej.

Zaśmiał się wesoło, z lekkim zawstydzeniem i jego radość chwytała matkę za serce, była dla niej zrozumiała.

- A przy tym strasznie jesteście dobrzy! - zawołał Mikołaj. - I tyle rzeczy ciekawych potraficie dostrzec w ludziach!...

Mikołaj usiadł obok niej zmieszany i odwrócił radosną twarz przygładzając włosy. Ale po chwili znowu patrzył na matkę i słuchał jej opowieści płynnej, prostej i barwnej.

- Nadzwyczajnie się udało! - zawołał. - Mieliście wszystkie szanse, żeby znaleźć się w więzieniu, a tu nagle!... Tak, widać, że chłopi zaczynają się ruszać, co jest zresztą zupełnie naturalne! Ta kobieta... tak wyraźnie ją widzę!... Powinniśmy mieć dla wsi specjalnych ludzi. Ludzi! Tego właśnie nam brak... Życie wymaga setek rąk...

- Gdyby Pasza wyszedł na wolność... i Andrzej! - powiedziała cichutko.

Spojrzał na nią i spuścił głowę.

- Widzicie, Niłowna, będzie wam ciężko tego słuchać, ale mimo to powiem wam. Znam dobrze Pawła - nie zechce uciec z więzienia. Potrzebny mu jest sąd, żeby mógł stanąć przed nim, wyprostować się na całą wysokość. Nie wyrzeknie się tego. I nie trzeba, żeby się wyrzekał!

Ucieknie z Sybiru.

Matka westchnęła i odpowiedziała cicho:

- No cóż? On wie, jak jest lepiej...

- Hm! - rzekł Mikołaj po chwili patrząc na nią przez okulary. - Gdyby ten wasz chłop prędko zjawił się u nas!... Widzicie, o Rybinie trzeba by napisać odezwę dla wsi, jemu to nie zaszkodzi, jeżeli zachowuje sią tak odważnie. Napiszę dzisiaj, a Ludmiła wydrukuje ją szybko... Ale jak odezwa dostanie się do nich?

- Ja zawiozę...

- Nie, dziękuję! - zawołał Mikołaj. - Może Wiesowszczykow nada się do tego, co?

- Pomówić z nim?

- Spróbujcie! I pouczcie go.

- A co ja będę robiła?

- Nie martwcie się!

Zasiadł do pisania. Matka sprzątała ze stołu spoglądając na niego. Pióro drżało w jego ręku pokrywając papier rzędem czarnych słów. Czasem skóra na jego szyi napinała się, odrzucał w tył głowę, zamykał oczy, drżał mu podbródek. To ją wzruszało.

- Gotowe! - powiedział wstając. - Schowajcieten papierek gdzieś przy sobie. Ale wiedzcie, że jeśli przyjdą żandarmi, obszukają was także.

- Niech ich diabli! - odpowiedziała spokojnie.

Wieczorem przyjechał doktor Iwan Daniłowicz.

- Czemuż to nasze władze ogarnął tak nagły niepokój? - mówił biegając po pokoju. - Siedem rewizji było tej nocy. A gdzie chory, co?

- Poszedł jeszcze wczoraj! - odpowiedział Mikołaj. - Dzisiaj, uważasz, jest sobota, wykład, nie może opuścić...

- To głupio! Z rozłupaną głową lecieć na wykład...

- Tłumaczyłem mu tak samo, ale bez skutku.

- Pochwalić się chce przed towarzyszami - zauważyła matka. - Popatrzcie, krew już przelałem...

Doktor spojrzał na nią, zrobił srogą minę i powiedział zacisnąwszy zęby:

- O, jaka żądna krwi...

- No, Iwanie, nie masz tu nic do roboty, a my czekamy na gości. Zabieraj się! Niłowna, dajcie mu papierek!

- Znowu papierek? - zawołał doktor.

- Tak! Weź i oddaj do drukarni.

- Wziąłem. Oddam. Czy to wszystko?

- Wszystko. Przed bramą szpicel.

- Widziałem. Przed moją także. No, do widzenia! Do widzenia, okrutna kobieto! A wiecie, przyjaciele, bójka na cmentarzu wyszła nam jednak na dobre. Całe miasto o niej mówi. Twoja odezwa świetna i na czasie. Zawsze mówiłem, że dobra kłótnia lepsza od złego pokoju.

- Niech będzie, ale już idź...

- Niezbyt grzecznie! No, rączkę na pożegnanie, Niłowna! A chłopak zrobił głupio. Wiesz, gdzie mieszka?

Mikołaj dał mu adres.

- Jutro muszę do niego pojechać. Wspaniały dzieciak, co?

- O, tak...

- Trzeba dbać o niego, ma głowę na karku! - mówił doktor wychodząc. - Właśnie z takich dzieci powinna wyrosnąć prawdziwa proletariacka inteligencja, która nas zastąpi, gdy przyjdzie nam odejść tam, gdzie prawdopodobnie nie ma już przeciwieństw klasowych...

- Zrobiłeś się gadatliwy, Iwanie...

- Wesoło mi jest, to dlatego. A więc spodziewasz się więzienia? Życzę ci, żebyś tam wypoczął.

- Dziękuję. Nie zmęczyłem się.

Matka słuchała tej rozmowy i było jej przyjemnie, że tak troszczą się o młodego robotnika.

Odprowadziwszy doktora Mikołaj i matka zasiedli do stołu; pili herbatę i jedli oczekując nocnych gości i rozmawiając cicho. Mikołaj opowiadał jej długo o swych towarzyszach przebywających na zesłaniu i o tych, którzy uciekli stamtąd i pracują dalej pod przybranym nazwiskiem. Nagie ściany pokoju odbijały cichy dźwięk jego głosu, jak gdyby dziwiąc się i nie dowierzając tym opowieściom o cichych bohaterach, poświęcających bezinteresownie swe siły wielkiej sprawie odrodzenia świata. Ciepły mrok łagodnie otaczał kobietę, serce rozgrzewało uczucie miłości do nieznanych ludzi, którzy w jej wyobraźni stapiali się w jednego

olbrzymiego człowieka, pełnego niewyczerpanej siły i męstwa. Olbrzym ten powoli, ale niestrudzenie kroczy po ziemi, oczyszcza ją rozmiłowanymi w swej pracy rękami z odwiecznej pleśni kłamstwa, ukazującoczom ludzkim prostą i jasną prawdę życia. I wielka prawda zmartwychwstaje, wzywa do siebie wszystkich ludzi, wszystkim obiecuje to samo - wyzwolenie od chciwości, kłamstwa i zła, trzech potworów, które ujarzmiły świat i zastraszyły go swą cyniczną siłą. Ten obraz wywoływał w jej duszy uczucie podobne do tego, jakiego doświadczała dawniej, gdy stawała czasem przed ikoną chcąc radosną i wdzięczną modlitwą zakończyć dzień, który wydał się jej lżejszy i lepszy od innych. Teraz zapomniała już o tych dniach, a uczucie, które budziły, rozszerzyło się, stało się bardziej promienne i radosne, głębiej wrosło w serce, rozpalało się mocniejszym płomieniem.

- A żandarmów wciąż nie ma! - zawołał Mikołaj przerywając opowiadanie.

Matka spojrzała na niego i powiedziała z gniewem:

- A niech ich diabli!

- Rozumie się. Ale czas już spać, Niłowna. Musicie być strasznie zmęczeni. Dużo macie sił, trzeba wam to przyznać. Tyle wzruszeń, niepokojów, a tak łatwo wszystko znosicie. Tylko włosy wam szybko siwieją. No, idźcie, odpocznijcie.

XX

Głośne pukanie do kuchennych drzwi zbudziło matkę. Ktoś pukał bez przerwy, z cierpliwym uporem. Było jeszcze ciemno i cicho i w tej ciszy uparte, jednostajne bębnienie wywoływało lęk. Ubrawszy się naprędce, wyszła do kuchni, stanęła przed drzwiami i zapytała:

- Kto tam?

- Ja - odezwał się nieznajomy głos.

- Kto?

- Otwórzcie! - odpowiedziano prosząco zza drzwi.

Matka podniosła haczyk i pchnęła drzwi nogą. Wszedł Ignacy i zawołał radośnie:

- No, nie omyliłem się!

Był po pas obryzgany błotem, twarz mu poszarzała, oczy zapadły i

tylko bujne, kędzierzawe włosy sterczały na wszystkie strony spod czapki.

- Źle u nas! - powiedział szeptem, zamykając drzwi.

- Wiem.

Chłopak zdziwił się.

- Skąd? - zapytał mrugnąwszy oczyma.

Opowiedziała mu wszystko pokrótce.

- A tamtych dwóch towarzyszy wzięli?

- Nie było ich. Mieli się stawić na pobór. Pięciu wzięli licząc Michała...

Pociągnął nosem i powiedział z uśmiechem:

- A ja zostałem. Pewnie szukają mnie.

- Jak ocalałeś? - zapytała matka.

Drzwi od pokoju uchyliły się cicho.

- Ja? - powiedział Ignacy siedząc na ławce i rozglądając się. - Na minutę przed nimi przybiegł leśniczy, puka w okno: "Trzymajcie się, chłopcy, idą..."

Zaśmiał się cicho, wytarł twarz połą kaftana i ciągnął dalej:

- No, Michała nawet młotkiem nie ogłuszysz. Powiada zaraz do mnie: "Ignacy, do miasta, a żywo! Pamiętasz starszą kobietę?" - A sam karteczkę już pisze: "Masz, idź!" Ja w krzaki - słyszę - idą. Dużo ich, lecą ze wszystkich stron, hałasują diabły, jakby kto pętlę naokoło naszej dziegciarni zacisnął... Położyłem się w krzakach, przeszli obok. Wtedy wstałem i w drogę! Szedłem, szedłem... Dwie noce i cały dzień. Bez odpoczynku.

Widać było, że jest zadowolony z siebie. W jego piwnychoczach świecił uśmiech, a duże, czerwone usta drżały.

- Zaraz ci dam herbaty! - zawołała matka chwytając za samowar.

- Weźcie kartkę!

Podniósł z trudem nogę i krzywiąc się, stękając postawił ją na ławce.

W drzwiach ukazał się Mikołaj.

- Witajcie, towarzyszu! - powiedział mrużąc oczy. - Pozwólcie, że wam pomogę.

Nachylił się i zaczął prędko odwijać brudną onucę.

- No! - cicho zawołał chłopak wyrywając nogę i mrugając ze zdumienia

oczyma, patrzył na matkę.

Nie zauważywszy jego spojrzenia powiedziała:

- Trzeba by mu nogi natrzeć wódką...

- Oczywiście! - odparł Mikołaj.

Ignacy parsknął zawstydzony.

Mikołaj znalazł list, rozprostował go, zbliżył szary, pomiętoszony papierek do twarzy i przeczytał:

"Nie zostawiaj, matko, sprawy bez nadzoru, powiedz wysokiej pani, żeby nie zapomniała, żeby pisali więcej o naszych sprawach, proszę. Żegnaj. Rybin".

Mikołaj powoli opuścił rękę z listem i powiedział półgłosem:

- To wspaniałe!...

Ignacy patrzył na nich poruszając powoli brudnymi palcami rozzutej nogi. Matka, zasłaniając twarz mokrą od łez, podeszła do niego z miednicą wody, usiadła na podłodze i wyciągnęła rękę po jego nogę. Wsunął ją szybko pod ławkę i zawołał z przestrachem:

- Czego?

- Dawaj prędzej nogę!...

- Zaraz przyniosę spirytusu - powiedział Mikołaj.

Chłopak wsunął jeszcze głębiej nogę pod ławkę i bełkotał:

- Co to? W szpitalu jestem czy jak?

Zaczęła rozzuwać mu drugą nogę.

Ignacy pociągnął głośno nosem i poruszając niezdarnie szyją, patrzył na nią z góry, śmiesznie rozdziawiwszy usta.

- Wiesz - powiedziała drżącym głosem - bili Michała Iwanowicza.

- No? - cicho i z przestrachem wykrzyknął chłopak.

- Tak. Przyprowadzili go skatowanego, a w Nikolskiem znowu bil go stójkowy i komisarz. I w twarz, i kopali go... Cały byl we krwi!

- To oni umieją! - odezwał się chłopak marszcząc brwi. Ramiona mu drgnęły. - Boję się ich jak diabłów. A chłopi nie bili?

- Jeden uderzył, komisarz mu kazał. A inni nic. Ujęli się nawet. "Nie wolno - powiadają - bić..."

- Ta-ak, chłopi zaczynają rozumieć, co kto robi i po co.

- Są i tam rozumni...

- Gdzie ich nie ma? Wszędzie są, ale znaleźć ich trudno.

Mikołaj przyniósł butelkę spirytusu, podłożył węgli do samowaru i wyszedł w milczeniu. Ignacy odprowadził go ciekawym spojrzeniem i zapytał cicho matkę:

- Ten pan jest lekarzem?

- U nas nie ma panów, tylko towarzysze...

- Dziwno mi! - powiedział Ignacy uśmiechając się z zakłopotaniem i niedowierzająco.

- Co w tym dziwnego?

- A bo tak: na jednym końcu po pyskach piorą, na drugim nogi myją, a w środku co?

Drzwi pokoju otworzyły się i Mikołaj stając w progu powiedział:

- A w środku ci, którzy liżą łapy tym, copo pyskach piorą i ssą krew z tych, których pyski piorą.

Ignacy spojrzał na niego z szacunkiem i powiedział po chwili milczenia:

- Zdaje się, że tak właśnie jest.

Wstał, przestąpił z nogi na nogę i twardo uderzając nimi o podłogę rzekł:

- Jak nowe się zrobiły! Dziękuję wam...

Usiedli w jadalni i pili herbatę, a Ignacy opowiadał poważnym głosem:

- To ja roznosiłem gazety, dobrze chodzę.

- Dużo ludzi czyta? - zapytał Mikołaj.

- Wszyscy, którzy są piśmienni, nawet bogacze, oczywiście nie od nas je biorą... Rozumieją przecie, że chłopi swoją krwią wymyją ziemię spod panów i bogaczy, sami ją dzielić będą i już tak rozdzielą, żeby nie było ani wyzyskiwaczy, ani wyzyskiwanych. Bo i jakże! Za co by łba nadstawiali, jeśli nie za to!

Ignacy jak gdyby się nawet obraził i popatrzył nieufnie i pytająco na Mikołaja. Mikołaj uśmiechał się w milczeniu.

- Bo dzisiaj bijemy się i zwyciężamy, a nazajutrz jeden ma być znowu bogaty, a drugi biedny, to pokornie dziękuję! My dobrze rozumiemy - bogactwo jest jak lotny piasek, nie leży nigdy spokojnie, ale leci na wszystkie strony. Nie, tego nam nie potrzeba!

- A ty się nie gniewaj! - zażartowała matka.

Mikołaj rzekł w zamyśleniu:

- Jakby to skierować tam szybko odezwę o aresztowaniu Rybina?

Ignacy nadstawił uszu.

- A odezwę macie? - zapytał.

- Tak.

- Dajcie, zaniosę! - zawołał chłopak zacierając ręce.

Matka nie patrząc na niego zaśmiała się cicho.

- Ale przecie zmęczyłeś się i powiadasz, że się boisz.

Ignacy przygładził szeroką dłonią kędzierzawe włosy i odpowiedział rzeczowo i spokojnie:

- Strach - strachem, a sprawa - sprawą! Czego się ze mnie śmiejecie? Też!

- Ach, drogie moje dziecko! - mimo woli wykrzyknęła matka poddając się radości, którą wzbudził w niej Ignacy.

Uśmiechnął się zawstydzony.

- No, także coś, dziecko!

Mikołaj przyglądając się chłopcu przymrużonymi oczyma, rzekł dobrodusznie:

- Nie pójdziecie...

- Dlaczego? Gdzież ja się podzieję? - zapytał niespokojnie Ignacy.

- Zamiast was pójdzie kto inny, a wy opowiecie mu szczegółowo, co i jak trzeba robić. Dobrze?

- Dobrze - odpowiedział niechętnie Ignacy po chwili wahania.

- A dla was postaramy się o dobry paszport i o miejsce leśniczego.

Chłopak szybko odrzucił głowę w tył i spytał zaniepokojony:

- A jeżeli chłopi będą drzewo brać i w ogóle... to co ja? Wiązać ich? To nie dla mnie...

Matka roześmiała się i Mikołaj także. Zmieszało to znowu i zmartwiło chłopca.

- Nie bójcie się! - pocieszył go Mikołaj. - Nie będziecie musieli wiązać chłopów, wierzoie mi!...

- Tak! Tak! - powiedział Ignacy uspokojony i uśmiechnął się wesoło. - Dobrze by było do fabryki. Tam, mówią,są dosyć rozumni chłopcy...

Matka wstała od stołu i patrząc w zadumie przez okno powiedziała:

- Och, co za życie! Pięć razy na dzień śmiech, pięć razy płacz. No,

skończyłeś, Ignacy? Idź spać...

- Kiedy mi się nie chce...

- Idź, idź...

- Surowo tu u was. No, idę... Dziękuję za herbatę i za dobre serce...

Kładąc się na łóżku matki mruczał drapiąc się w głowę:

- Teraz będzie tu wszystko dziegciem śmierdziało... Ach! Niepotrzebne to wszystko... Nie chce mi się spać... Jak to on o tym środku dobrze utrafił... Łajdaki...

I nagle zachrapał głośno, z wysoko podniesionymi brwiami i na wpół otwartymi ustami.

XXI

Wieczorem siedział na krześle naprzeciw Wiesowszczykowa w małym pokoiku mieszczącym się w suterenie i mówił zniżając głos i marszcząc brwi:

- W środkowe okienko cztery razy...

- Cztery? - ze skupieniem powtórzył Mikołaj.

- Naprzód trzy: tak!

Uderzył zgiętym palcem po stole, licząc:

- Raz, dwa, trzy. Potem trzeba poczekać i jeszcze raz.

- Rozumiem.

Otworzy rudy chłop i spyta: "Po akuszerkę?" Powiecie: "Tak, od dziegciarza". Nic więcej, on już zrozumie.

Siedzieli nachyliwszy ku sobie głowy, obaj krępi i twardzi, i rozmawiali zniżonymi głosami, a matka przyglądała się im stojąc przy stole z rękami założonymi na piersiach. Wszystkie te tajemnicze pukania, umówione hasła i odpowiedzi sprawiały, że uśmiechała się w duszy i myślała:

"Dzieci z nich jeszcze..."

Na ścianie paliła się lampka oświecając ciemne plamy wilgoci i obrazki wycięte z pism. Na podłodze poniewierały się powyginane wiadra i skrawki blachy na dach. Zapach olejnej farby, rdzy i wilgoci napełniał pokój.

Ignacy miał na sobie gruby, jesienny płaszcz z włochatego materiału, który podobał mu się bardzo, i matka widziała, jak gładzi miłośnie jego

rękaw i przygląda się sobie ze wszystkich stron, z trudem obracając muskularną szyję.

"Dzieci! Kochane dzieci!..." - myślała z czułością.

- Tak! - powiedział Ignacy wstając. - Więc pamiętacie? Naprzód do Muratowa, zapytacie o dziadka...

- Pamiętam - powiedział Wiesowszczykow.

Ale Ignacy widocznie nie dowierzał mu, bo jeszcze raz powtórzył wszystkie pukania, słowa i znaki. Wreszcie uścisnął mu rękę.

- Kłaniajcie się im. Dobrzy ludziska, zobaczycie...

Spojrzał na siebie z zadowoleniem, pogładził płaszcz rękami i zapytał matkę:

- Mam iść?

- A trafisz?

- No! trafię... Więc do widzenia, towarzysze!

Wyszedł, w nowej czapce na bakier, wysoko podnosząc ramiona i wypinając pierś, z rękoma w kieszeniach. Na jego skroniach drżały wesoło niesforne, jasne loki.

- No i znowu mam pracę! - powiedział Wiesowszczykow podchodząc do matki. - Nudziłem się już... Uciekłem z więzienia i po co? Żeby się ukrywać? A tam uczyłem się. Paweł napychał nam łby, że aż miło.

- No, Niłowna, jak z ucieczką?

- Nie wiem! - odpowiedziała zmimowolnym westchnieniem.

Mikołaj położył ciężką rękę na jej ramieniu i zbliżywszy do niej twarz powiedział:

- Powiedz im, ciebie oni posłuchają, że to bardzo łatwo. Popatrz sama. To jest na przykład ściana więzienia, a obok latarnia. Naprzeciw - odludzie, na lewo - cmentarz, na prawo - ulice, miasto. Latarnik przychodzi w dzień - oczyścić latarnię; przystawia drabinę do muru, włazi, zaczepia o występ muru haki sznurowej drabiny, spuszcza ją na więzienne podwórze i odchodzi. Tam, za murem, wiedzą, kiedy to będzie zrobione, i proszą kryminalnych, żeby hałasowali, albo sami hałasują, a ci, którzy na to czekają, po drabinie przez mur - raz dwa - i gotowe.

Wymachiwał rękami przed twarzą matki przedstawiając jej swój plan i wszystko wydawało się jasne, proste, zręcznie obmyślone. Oczy Mikołaja, które dawniej patrzyły z ponurą złością i niedowierzaniem, teraz jak

gdyby przejrzały, płonęły jasnym i ciepłym światłem wzruszając i przekonując matkę...

- Pomyśl! Przecież to będzie za dnia! Koniecznie za dnia!... Komu przyjdzie do głowy, że więzień odważy się uciekać w dzień, gdy patrzy całe więzienie.

- A jeżeli... zastrzelą? - powiedziała wzdrygnąwszy się kobieta.

- Kto? Żołnierzy nie ma, dozorcy przybijają rewolwerami gwoździe...

- Za proste mi się to jakoś wydaje...

- Zobaczysz, że mówię prawdę. Ty tylko pogadaj z nimi! Mam wszystko przygotowane - sznurową drabinkę, haki, mój gospodarz będzie latarnikiem...

Za drzwiami ktoś się poruszał, kaszlał, brzęczało żelazo.

- Otóż i on! - powiedział Mikołaj.

Przez otwarte drzwi wsunęła się blaszana wanna, ochrypły głos mruczał:

- Właź, cholero!...

Potem ukazała się okrągła, siwa głowa bez czapki, wytrzeszczone oczy, wąsata i dobroduszna twarz.

Mikołaj pomógł wciągnąć wannę; w drzwiach stanął wysoki, przygarbiony mężczyzna, zakaszlał, wydął wygolone policzki, splunął i rzekł ochrypłym głosem:

- Dobrego zdrowia...

- Zapytaj go o to! - zawołał Mikołaj.

- Mnie? O co?

- O ucieczkę...

- A-a! - powiedział gospodarz wycierając wąsy czarnymi palcami.

- Jakubie Wasiljewiczu, ona nie wierzy, że to takie proste.

- Hm, nie wierzy? To znaczy, nie chce. A my chcemy, więc wierzymy! - powiedział spokojnie gospodarz. Nagle zgiął się w pół i zaczął kaszleć głucho - po czym stał jeszcze długą chwilę pośrodku pokoju rozcierając pierś, sapiąc i patrząc na matkę wytrzeszczonymi oczyma.

- To musi rozstrzygnąć Pasza i towarzysze - powiedziała Niłowna.

Mikołaj w zadumie opuścił głowę.

- Kto to jest Pasza? - zapytał gospodarz siadając.

- Mój syn.

- Jak nazwisko?

- Własow.

Kiwnął głową, wyjął kapciuch i fajkę i nabijając ją tytoniem mówił urywanymi zdaniami:

- Słyszałem. Mój siostrzeniec zna go. On także jest w więzieniu - Jewczenko, słyszeliście? A ja się nazywam - Gobun. Niedługo wszystkich młodych zamkną w więzieniu, my,starzy, będziemy mieli dużo wolnego miejsca... Żandarm mi obiecuje, że wyśle mojego siostrzeńca na Sybir. I wyśle go ten pies!

Zapalił fajkę i zwrócił się do Mikołaja plując często na podłogę.

- Więc nie chce? Jej sprawa. Wolna wola. Zmęczyło cię siedzenie - chodź, zmęczyło cię chodzenie - siedź. Ograbili cię - milcz, biją - cierp, zabili - leż. Wiadomo... Ale mego Sawkę wyciągnę! Wyciągnę!

Jego krótkie, jak gdyby szczekające zdania dziwiły matkę, a ostatnie słowa wzbudziły w niej zazdrość.

Idąc ulicą w zimnym wietrze i deszczu, myślała o Mikołaju:

- Jaki to się zrobił, popatrzcie tylko!

Przypomniawszy sobie Gobuna rozmyślała z modlitewnym niemal uniesieniem:

"Widać, nie ja jedna zaczęłam na nowo swoje życie!..."

I zaraz potem zrodziła się znowu w jej sercu myśl o synu:

- Gdybyż się zgodził!...

XXII

W niedzielę żegnając się z Pawłem w kancelarii więziennej poczuła w ręku maleńką papierową kulkę. Wzdrygnęła się, jak gdyby ta kulka sparzyła skórę jej dłoni, i spojrzała w twarz syna. W oczach jej była prośba i pytanie. Ale nie wyczytała odpowiedzi. Niebieskie oczy Pawła uśmiechały się zwykłym, znanym jej uśmiechem, spokojnym i stanowczym.

- Żegnaj! - powiedziała wzdychając.

Syn wyciągnął do niej znowu rękę. Twarz jego drgnęła i złagodniała.

- Żegnaj, matko!

Czekała nie wypuszczając jego ręki.

- Nie martw się i nie gniewaj! - powiedział.

Te słowa i uparta zmarszczka na jego czole były odpowiedzią.

- No, cóż znowu? - wyjąkała spuściwszy głowę. - Co tam...

Wyszła szybko, nie patrząc na niego, żeby łzy w oczach i drżące usta nie zdradziły jej uczuć. Po drodze zdawało się jej, że ręka, w której ściskała mocno karteczkę syna, boli ją i jest ciężka, jakby ją kto uderzył w ramię. W domu wsunęła karteczkę w dłoń Mikołaja i stanęła przed nim czekając, aż rozprostuje mocno zwinięty papierek. Znowu odczuła drżenie nadziei. Ale Mikołaj powiedział:

- Oczywiście! Pisze tak: "Nie uciekniemy, towarzysze, nie możemy. Żaden z nas. Stracilibyśmy szacunek dla siebie. Zwróćcie uwagę na niedawno aresztowanego chłopa. Zasłużył na wasze starania, wart jest zachodu. Tutaj jest mu zbyt ciężko. Codzienne starcia z władzami. Był już dobę w ciemnicy. Zamęczą go. Wszyscy prosimy o niego. Pocieszcie i przygarnijcie moją matkę. Opowiedzcie jej, ona wszystko zrozumie".

Matka podniosła głowę i rzekła cicho, drżącym głosem:

- No i cóż tu jest do opowiadania? Rozumiem!

Mikołaj odwrócił się szybko, wyjął chustkę, wytarł głośno nos i mruknął:

- Nabawiłem się kataru, wiecie

Potem zakrył oczy rękami, żeby poprawić okulary, i chodząc po pokoju mówił:

- Widzicie, i tak byśmy nie zdążyli...

- To nic, niech go sądzą! - powiedziała ściągając brwi matka, a serce jej napełniła mglista tęsknota.

- Otrzymałem list od towarzysza zPetersburga...

- Przecież i z Sybiru może uciec... Może?

- Oczywiście. Towarzysz pisze, że rozprawa odbędzie się wkrótce, wyrok jest z góry wiadomy: wszystkich na zesłanie! Widzicie? Te nędzne łotrzyki robią z sądu płaską komedię. Rozumiecie, wyrok zapadł już w Petersburgu, przed rozprawą...

- Dajcie spokój, Mikołaju Iwanowiczu! - powiedziała stanowczo matka. - Nie trzeba mnie pocieszać, nie trzeba mi tłumaczyć. Pasza nie zrobi nic złego i nadaremnie nie będzie męczył ani siebie, ani innych! I kocha mnie, tak! Widzicie, że myśli o mnie. Wyjaśnijcie jej, pisze, pocieszcie,

co?...

Serce jej biło szybko, w głowie kręciło się ze wzruszenia.

- Wasz syn jest wspaniałym człowiekiem! - zawołał Mikołaj nienaturalnie głośno. - Mam dla niego wielki szacunek.

- Wiecie co? Pomyślmy o Rybinie! - rzekła.

Pragnęła zrobić coś natychmiast, iść dokądś, chodzić aż do zmęczenia.

- Dobrze! - powiedział Mikołaj krążąc po pokoju. - Trzeba by Saszeńkę...

- Ona przyjdzie! Przychodzi zawsze wtedy, gdy idę do Paszy...

Mikołaj spuścił głowę w zamyśleniu, przygryzł wargi i kręcąc bródkę usiadł koło matki.

- Szkoda, że nie ma siostry...

- Dobrze byłoby zrobić to teraz, póki Pasza tam jest... Będzie rad! - mówiła matka.

Milczeli chwilę.

- Nie rozumiem, dlaczego on nie chce... - powiedziała powoli i cicho.

Mikołaj zerwał się, ale w tej samej chwili rozległ się dzwonek. Spojrzeli po sobie.

- To Sasza, hm! - powiedział cicho Mikołaj.

- Jak jej powiedzieć? - także cicho zapytała matka.

- T-a-a-a-k... wiecie...

- Bardzo mi jej żal...

Dzwonek zabrzmiał ciszej, jak gdyby człowiek stojący za drzwiami także nie mógł się zdecydować. Mikołaj i matka wstali i poszli razem, ale przed drzwiami do kuchni Mikołaj cofnął się i powiedział:

- Lepiej wy...

- Nie zgadza się? - twardo zapytała dziewczyna, gdy matka otworzyła jej drzwi.

- Nie.

- Wiedziałam! - powiedziała z prostotą Sasza, ale twarz jej zbladła. Rozpięła guziki płaszcza, znowu zapięła dwa, spróbowała go zdjąć. Ale to się jej nie udało. Wtedy powiedziała:

- Deszcz, wiatr, obrzydliwie! Zdrów?

- Tak.

- Zdrów i wesół... - półgłosem powtórzyła Sasza przyglądając się swojej

ręce.

- Pisze, żeby ratować Rybina! - powiedziała matka nie patrząc na dziewczynę.

- Tak? Myślę, że powinniśmy wykonać nasz plan - powoli powiedziała dziewczyna.

- Ja też tak sądzę! - odezwał się Mikołaj ukazując się we drzwiach. - Dzień dobry, Sasza!

Dziewczyna zapytała wyciągając do niego rękę:

- O co właściwie idzie? Wszyscy się zgadzają, że plan jest dobry?

- A kto się tym zajmie? Wszyscy mają dość roboty...

- Powierzcie to mnie! - szybko powiedziała Sasza wstając. - Mam czas!

- Dobrze! Ale trzeba zapytać innych...

- Zapytam!Zaraz pójdę.

I znowu zaczęła zapinać guziki płaszcza szybkimi ruchami szczupłych palców.

- Odpocznijcie trochę! - rzekła matka.

Sasza uśmiechnęła się łagodnie i odpowiedziała miękko:

- Nie martwcie się o mnie, nie zmęczyłam się...

I uścisnąwszy w milczeniu ich ręce odeszła, znowu chłodna i surowa jak zwykle.

Matka i Mikołaj podeszli do okna i patrzyli, jak dziewczyna przeszła przez podwórze i znikła w bramie. Mikołaj, pogwizdując cicho, usiadł przy stole i zaczął coś pisać.

- Zajmie się tą sprawą i będzie jej lżej - powiedziała matka cicho i z zadumą.

- Tak, oczywiście! - odezwał się Mikołaj i zwracając się do matki z dobrym uśmiechem na twarzy zapytał:

- A was, Niłowna, ominął ten kielich goryczy, nie zaznaliście tęsknoty za kochanym człowiekiem?

- Ech! - zawołała matka machnąwszy ręką. - Jaka tam tęsknota! Bałam się tylko, żeby za któregoś nie wydali za mąż.

- I nikt się wam nie podobał?

Pomyślała i rzekła:

- Nie pamiętam, mój drogi. Niemożliwe, żeby nikt się nie podobał...

Pewnie ktoś się podobał, ale nie pamiętam!

Popatrzyła na niego i dodała z prostotą i spokojnym smutkiem:

- Bardzo mnie mąż bił i wszystko, co było przed nim, zatarło mi się jakoś w pamięci.

Odwrócił się do stołu, a matka na chwilę wyszła z pokoju; gdy wróciła. Mikołaj spojrzał na nią serdecznie; przemówił znowu, jak gdyby delikatnie i miłośnie głaskał słowami swoje wspomnienia:

- A moja historia jest, wiecie, taka sama jak historia Saszy! Kochałem... niezwykła to była dziewczyna, cudowna! Miałem dwadzieścia lat, gdy ją ujrzałem. Od tej chwili ją pokochałem i prawdę mówiąc kocham ją dotychczas! Kocham zawsze tak samo, pełnym wdzięczności sercem i na wieki.

Matka stojąc obok niego widziała jego oczy, rozjaśnione ciepłym i jasnym światłem. Złożywszy ręce pod głową odrzuconą na poręcz krzesła, Mikołaj patrzył gdzieś w dal i całe jego chude i długie, ale silne ciało zdawało się prężyć naprzód niby łodyga rośliny ku słońcu.

- Ożeńcie się z nią! - poradziła matka.

- O! Już pięć lat temu wyszła za mąż...

- A dlaczego przedtem?...

Zastanowił się i odpowiedział:

- Widzicie, tak jakoś zawsze się składało, że jak ja byłem na wolności, to ona w więzieniu, jak ona na wolności, ja w więzieniu albo na zesłaniu. Całkiem jak z Saszą. Wreszcie zesłali ją na dziesięć lat na Sybir, strasznie daleko. Chciałem nawet jechać za nią, ale wstydziliśmy się oboje. I tam spotkała innego człowieka - mój kolega, bardzo dobry chłopak. Potem uciekli razem, a teraz mieszkają za granicą...

Mikołaj skończył mówić, zdjął okulary, przetarł je, popatrzył pod światło na szkła i znowu zaczął je wycierać.

- Ach, mój drogi! - zawołała serdecznie matka kiwając głową. Byłojej żal Mikołaja, ale jednocześnie uśmiechała się do niego ciepłym macierzyńskim uśmiechem. A Mikołaj zmienił pozycję, wziął znowu do ręki pióro i mówił wywijając nim do taktu swoim słowom:

- Życie rodzinne zawsze osłabia energię rewolucjonisty! Dzieci, obowiązek zabezpieczenia rodziny, poświęcenia dużej ilości czasu pracy dla chleba! Rewolucjonista powinien rozwijać nieustannie swoją energię, pogłębiać ją i poszerzać. Czasy wymagają tego - musimy iść na czele

wszystkich, ponieważ jesteśmy powołani przez historię do zburzenia starego świata i stworzenia nowego życia. A jeśli pozostajemy w tyle, poddając się zmęczeniu, czy też skłonni poprzestać na małych zdobyczach - źle jest wtedy, to prawie zdrada sprawy! Nie ma nikogo, z kim moglibyśmy iść ramię w ramię nie sprzeniewierzając się naszej wierze i nie powinniśmy nigdy zapominać, że naszym zadaniem nie są małe zdobycze, lecz całkowite zwycięstwo.

Głos jego zabrzmiał mocniej, twarz zbladła, w oczach zapłonęła jak zawsze opanowana i spokojna siła. Ktoś zadzwonił mocno, przerwawszy mu w pół słowa. Weszła Ludmiła, w płaszczu zbyt lekkim jak na porę roku, z czerwonymi od mrozu policzkami.

- Rozprawa odbędzie się za tydzień - powiedziała gniewnym głosem zdejmując podarte kalosze.

- Czy to pewne? - zawołał Mikołaj z pokoju.

Matka szybko podeszła do niego nie zdając sobie sprawy z tego, czy to przestrach czy radość są powodem jej wzburzenia. Ludmiła idąc obok niej mówiła z ironią swoim niskim głosem:

- Pewne! W sądzie całkiem otwarcie mówią, że wyrok jest już gotowy. Ale co to znaczy? Czyżby rząd obawiał się, że urzędnicy będą zbyt łagodni dla jego wrogów? Tak długo i tak gorliwie demoralizowali swoich pachołków, a teraz nie są pewni jeszcze ich służalczej podłości?...

Usiadła na kanapie rozcierając chude policzki rękami. W jej matowych oczach płonęła pogarda, w głosie drżał narastający gniew.

- Niepotrzebna strata amunicji, Ludmiło! - powiedział uspokajająco Mikołaj. - Przecież oni i tak was nie słyszą...

Matka słuchała jej z napięciem, ale nic nie rozumiała, mimo woli powtarzając w myśli wciąż te same słowa:

"Sąd, za tydzień sąd!"

Poczuła nagle, że zbliża się coś, co będzie nieubłagane i nieludzko surowe.

XXIII

We mgle niepewności i posępnego smutku, pod brzemieniem tęsknoty i oczekiwania, przeżyła w milczeniu dzień, potem drugi; na trzeci zjawiła się Sasza i powiedziała Mikołajowi:

- Wszystko gotowe. Dzisiaj o pierwszej...

- Już? - zdziwił się Mikołaj.

- A cóż? Musiałam tylko zdobyć mieszkanie i odzież dla Rybina. Resztę wziął na siebie Gobun. Rybin będzie musiał przejść niewielki odcinek drogi. Na ulicy spotka go Wiesowszczykow, oczywiście ucharakteryzowany, narzuci na niego płaszcz, da mu czapkę i wskaże drogę. Ja tymczasem poczekam na niego, przebiorę go i wywiozę.

- Nieźle. A kto to jest Gobun? - zapytał Mikołaj.

- Znacie go. W jegomieszkaniu mieliście lekcje ze ślusarzami.

- Pamiętam. Oryginalny staruszek...

- To były żołnierz, blacharz. Mało uświadomiony, ale nienawidzący wszelkiej przemocy... Trochę filozof - mówiła w zamyśleniu Sasza patrząc przez okno. Matka słuchała jej w milczeniu i jakaś niejasna myśl dojrzewała w niej powoli.

- Gobun chce uwolnić swego siostrzeńca. Pamiętacie, Jewczenko. Podobał się wam, taki elegant i czyścioszek.

Mikołaj kiwnął głową.

- Przygotował wszystko dobrze - ciągnęła dalej Sasza - ale zaczynam wątpić, czy się uda. Spacery są wspólne i myślę, że gdy więźniowie zauważą drabinę, wielu zechce uciec...

Zamknęła oczy i zamilkła na chwilę. Matka przysunęła się do niej bliżej.

- I będą sobie wzajemnie przeszkadzać...

Stali wszyscy troje przy oknie, matka za Mikołajem i Saszą. Ich szybkie słowa budziły w jej sercu jakieś mgliste uczucia...

- Pójdę tam! - powiedziała nagle.

- Po co? - zapytała Sasza.

- Nie chodźcie, moja kochana! Moglibyście wpaść! Nie trzeba! - radził Mikołaj.

Matka popatrzyła na niego i ciszej, ale z uporem powtórzyła:

- Pójdę.

Spojrzeli po sobie. Sasza wzruszyła ramionami i powiedziała:

- To zrozumiałe...

Odwróciła się do matki, wzięła ją pod ramię, nachyliła się ku niej i rzekła ciepłym, trafiającym wprost do serca głosem:

- A jednak, mówię wam, że na próżno czekacie...

- Moja kochana - zawołała matka przyciągając ją do siebie drżącą ręką. - Weźcie mnie ze sobą, nie będę zawadzała! Ja muszę! Nie wierzę, żeby ucieczka była możliwa!

- Niłowna pójdzie! - powiedziała dziewczyna Mikołajowi.

- To wasza sprawa! - odparł schylając głowę.

- Nie możemy iść razem. Idźcie polem ku ogrodom. Stamtąd widać mury więzienia. Ale jeżeli spytają was, co tam robicie?

Matka uradowana odpowiedziała z przekonaniem:

- Już ja będę wiedziała, co powiedzieć!...

- Nie zapominajcie, że dozorcy więzienni was znają! - mówiła Sasza. - Jeśli was tam zobaczą...

- Nie zobaczą! - zawołała matka.

Ożywiła się. Tlejąca zawsze w jej sercu nadzieja buchnęła nagle jasnym płomieniem.

"A może i on także..." - myślała ubierając się szybko.

Po godzinie matka była już w polu za więzieniem. Ostry wiatr wirował wkoło niej, rozwiewał jej suknię, uderzał o zamarzłą ziemię, chwiał starym płotem ogrodu, obok którego przechodziła, i w rozpędzie bił o niewysoki mur więzienny. Przewalał się przez ścianę, zmiatał z podwórza czyjeś krzyki, rozrzucał je w powietrzu, unosił w niebo. Po niebie biegły szybko obłoki, między nimi otwierały się małe okienka, przez które przeświecała niebieska głębia.

Z tyłu był ogród, z przodu cmentarz, a na prawo, w odległości dziesięciu sążni, więzienie. Obok cmentarza żołnierz pędził na lince konia, drugi żołnierz stał obok niego, tupał głośno nogami, krzyczał, gwizdał i śmiał się. Nikogo więcej nie było koło więzienia.

Przeszła powoli obok nichku cmentarnemu ogrodzeniu, spoglądając z ukosa na prawo i za siebie. Nagle poczuła, że nogi jej zadrżały, stały się ciężkie i jak gdyby przymarzły do ziemi - zza rogu więzienia wyszedł szybkim krokiem, jakim zawsze chodzą latarnicy, zgarbiony człowiek z drabiną na ramieniu. Matka zmrużyła oczy ze strachu, potem rzuciła szybkie spojrzenie na żołnierzy. Dreptali w jednym miejscu, a koń biegal dokoła nich. Popatrzyła na człowieka z drabiną: przystawił ją już do ściany i powoli wchodził po niej. Skinąwszy ręką w stronę podwórza, zszedł szybko i zniknął. Serce matki biło prędko, sekundy upływały

powoli. Drabina była ledwie widoczna na ciemnej ścianie więziennej wśród brudnych plam i obłupanego tynku, spod którego wyglądała cegła. I nagle nad ścianą ukazała się czarna głowa, wyrosło ciało, przewaliło się przez mur, ześliznęło po nim. Ukazała się druga głowa w kosmatej czapce, na ziemię stoczył się czarny kłąb i szybko zniknął za węgłem. Michał wyprostował się, obejrzał, potrząsnął głową...

- Uciekaj, uciekaj! - szeptała matka tupiąc nogą.

W uszach jej huczało... Dochodziły do niej głośne okrzyki. Nad murem ukazała się trzecia głowa. Matka schwyciła się rękami za pierś i patrzyła zamierając z przerażenia. Jasna głowa bez brody podskakiwała ku górze, jak gdyby chciała się oderwać, i nagle znikła za ścianą. Krzyki stawały się coraz głośniejsze, wiatr roznosił w powietrzu cienkie trele gwizdów. Michał szedł koło muru, już go minął, przeszedł otwartą przestrzeń między więzieniem a domami miasta. Wydawało się jej, że idzie zbyt powoli i niepotrzebnie tak wysoko podnosi głowę. Każdy, kto spojrzy w jego twarz, zapamięta ją na zawsze.

- Prędzej!... prędzej... - szeptała.

Za murem więziennym rozległ się suchy trzask. Słychać było wysoki dźwięk rozbitego szkła. Żołnierz, wpierając się nogami w ziemię, ciągnął do siebie konia, drugi przyłożywszy do ust rękę zwiniętą w trąbkę krzyczał coś w kierunku więzienia, po czym zwracał w tę stronę bokiem głowę nadstawiając ucha.

Matka wyprężyła się, obracała głowę na wszystkie strony, oczy jej widziały wszystko, ale nie wierzyła niczemu - zbyt prędko i zbyt po prostu stało się to, co wyobrażała sobie jako coś strasznego i skomplikowanego. Ta szybkość oszałamiała ją i przytępiała świadomość. Na ulicy już nie było widać Rybina, szedł jakiś wysoki mężczyzna w długim płaszczu, biegła dziewczynka. Zza rogu więzienia wyskoczyło trzech dozorców, biegli jeden obok drugiego i wszyscy wyciągali przed siebie prawe ręce. Jeden z żołnierzy rzucił się ku nim, drugi krążył koło konia starając się nań wskoczyć, ale koń wierzgał, podskakiwał i wszystko wokół zdawało się podskakiwać razem z nim. Powietrze przecinały bez przerwy jękliwe gwizdki. Pełne trwogi, rozpaczliwe krzyki zbudziły w kobiecie świadomość niebezpieczeństwa. Wzdrygnęła się i ruszyła wzdłuż ogrodzenia cmentarnego śledząc ruchy dozorców. Ale dozorcy i żołnierze pobiegli za drugi róg więzienia iznikli. Zaraz za nimi zjawił się w rozpiętym mundurze pomocnik naczelnika, którego znała. Zjawiła się nie wiadomo skąd policja, zbiegli się ludzie.

Wiatr kołował i miotał się, jak gdyby cieszył się z czegoś, i przynosił kobiecie urywane, splątane krzyki, gwizd... To zamieszanie radowało ją i ruszyła prędzej myśląc:

"A więc on mógłby także!"

Nagle zza ogrodzenia wynurzyło się dwóch policjantów.

- Stój! - krzyknął jeden z nich dysząc ciężko. - Nie widziałaś człowieka z brodą?

Wskazała ręką w stronę ogrodów i odpowiedziała spokojnie:

- Tam pobiegł. A bo co?

- Jegorow! Gwizdnij!

Poszła do domu. Było jej czegoś żal, na dnie serca leżał osad goryczy i rozdrażnienia. Gdy wychodziła z pola w ulicę, przecięła jej drogę dorożka. Podniósłszy głowę ujrzała w dorożce młodego człowieka z jasnymi wąsami i bladą, zmęczoną twarzą. On także spojrzał na nią. Siedział bokiem i zapewne z tego powodu jego prawe ramię było wyższe od lewego.

Mikołaj powitał ją radośnie.

- No, co tam?

- Chyba się udało...

Starając się wskrzesić w pamięci wszystkie szczegóły, zaczęła opowiadać o ucieczce. Mówiła jednak tak, jakby powtarzała czyjeś słowa wątpiąc o ich prawdziwości.

- Dobra nasza! - powiedział Mikołaj zacierając ręce. - A ja tak się bałem o was! Nie macie pojęcia, jak! Wiecie co, Niłowna, usłuchajcie mojej przyjacielskiej rady i nie bójcie się sądu Im prędzej odbędzie się rozprawa, tym bliższe jest uwolnienie Pawła, wierzcie mi. Może ucieknie już w drodze. A sąd to, wiecie, mniej więcej wygląda tak...

Zaczął jej opowiadać, jak wygląda proces sądowy. Słuchała i rozumiała, że sam się czegoś boi i że chce jej dodać odwagi:

- Może myślicie - powiedziała nagle - że ja powiem coś sędziom? Poproszę ich o coś?

Zerwał się wymachując rękami i zawołał z obrazą w głosie:

- Co też wy!

- Boję się, to prawda! I sama nie wiem, czego się boję! - Milczała chwilę, błądząc oczyma po pokoju. - Czasem wydaje mi się, że będą

obrażać Paszę, naigrawać się z niego. "Ach ty, chamie - powiedzą - ty chamski synu! Do czego się brałeś?" A Pasza jest dumny, on im odpowie! Albo Andrzej sobie z nich zakpi. Wszyscy oni są tacy gorący. Więc myślę sobie: może który nie wytrzyma... I taki wyrok wydadzą, że już ich nigdy nie zobaczę!

Mikołaj milczał ponuro, skubiąc bródkę.

- Nie mogę odpędzić od siebie tych myśli! - cicho powiedziała matka. - Straszne to, sąd! Jak zaczną wszystko badać i ważyć! Bardzo się boję! Nie kara jest straszna, ale sąd. Nie umiem tego wypowiedzieć...

Czuła, że Mikołaj nie rozumie jej, i było jej jeszcze trudniej mówić o swym lęku, choć tak pragnęła się wypowiedzieć!

XXIV

Lęk ten rozrósł sięw jej piersi niby pleśń tamująca oddech gęstą wilgocią i gdy nadszedł dzień rozprawy, weszła na salę posiedzeń pochylona, jakby dźwigała jakiś wielki ciężar.

Na ulicy witali ją znajomi z osady. Kłaniała się w milczeniu, przeciskając się przez ponury tłum. W korytarzach i na sali sądowej spotkała krewnych oskarżonych, mówili coś do niej zniżonymi głosami. Słowa ich wydawały się jej zbędne, nie rozumiała ich. Wszyscy ludzie opanowani byli jednakim uczuciem przygniatającego smutku. Udzielało się to matce i przygnębiało ją jeszcze bardziej.

- Siądźcie koło mnie! - powiedział Sizow posuwając się na ławce.

Usiadła posłusznie obok niego, poprawiła suknię, rozejrzała się wokoło. Przed oczyma jej pływały zlewając się ze sobą jakieś zielone i malinowe smugi i plamy, migały cienkie, żółte nici.

- Zgubił twój syn naszego Griszę! - odezwała się cicho siedząca obok niej kobieta.

- Milcz, Natalio! - powiedział ponuro Sizow.

Matka spojrzała na kobietę, była to Samojłowa; obok siedział jej mąż, łysy, przyzwoicie wyglądający mężczyzna z dużą, rudą brodą. Twarz miał kościstą, patrzył przymrużonymi oczyma przed siebie, broda jego drżała.

Światło szarego dnia przenikało przez wysokie okna i równomiernie zalewało salę, z zewnątrz po szybach ześlizgiwał się śnieg. Pomiędzy oknami wisiał duży portret cara w grubej, błyszczącej jak od tłuszczu złotej ramie, ciężkie, malinowe kotary przy oknach spływały prostymi

fałdami po obydwóch stronach ramy Przed portretem, prawie przez całą szerokość sali, ciągnął się pokryty zielonym suknem stół, na prawo pod ścianą stały za kratą dwie drewniane ławki, na lewo - dwa rzędy malinowych foteli. Po sali biegali cicho urzędnicy w mundurach z zielonymi kołnierzami i złotymi guzikami na piersiach i brzuchu. W mętnym powietrzu błądziły nieśmiało ciche szepty, unosił się jakiś apteczny zapach. Wszystkie te kolory, blaski, dźwięki i zapachy męczyły oczy, wdzierały się razem z oddechem do piersi i napełniały opustoszałe serce nieruchomym osadem posępnego lęku.

Nagle jeden z ludzi powiedział coś głośno, wszyscy wstali. Matka drgnęła i podniosła się także, uchwyciwszy się ramienia Sizowa.

W lewym rogu sali otworzyły się wysokie drzwi i wszedł przez nie chwiejnym krokiem staruszek w okularach. Na jego szarej twarzyczce trzęsły się rzadkie, białe bokobrody, górna, ogolona warga zapadła się w usta, ostre szczęki i podbródek wspierały się na wysokim kołnierzu - wyglądało to tak, jak gdyby pod kołnierzem nie było szyi. Podtrzymywał go pod ramię idący z tyłu wysoki młodzieniec o porcelanowej, rumianej i okrągłej twarzy, a za nimi podążali wolno jeszcze trzej ludzie w haftowanych złotem mundurach i trzej cywilni.

Marudzili długo, zanim usadowili się za stołem, a gdy wreszcie usiedli, jeden z nich, w rozpiętym mundurze, o leniwej, ogolonej twarzy, zaczął coś mówić bezdźwięcznie do staruszka, z trudem poruszając pulchnymi wargami. Staruszek słuchał siedząc dziwnie prosto i nieruchomo. Za szkłami jego okularów matkawidziała dwie maleńkie, bezbarwne plamki.

Na końcu stołu siedział wysoki, łysawy mężczyzna, który pokasływał i szeleścił papierami.

Staruszek kiwnął się do przodu i przemówił. Pierwsze słowo wymawiał wyraźnie, następne jak gdyby rozpełzały się na jego cienkich wargach.

- Otwieram... Wprowadźcie...

- Patrz! - powiedział Sizow, trącił lekko matkę i wstał.

W ścianie za kratą otworzyły się drzwi, wszedł żołnierz z obnażoną szablą na ramieniu, za nim ukazali się: Paweł, Andrzej, Fiedia Mazin, obaj Gusiewowie, Samojłow, Bukin, Somow i jeszcze pięciu młodych ludzi nie znanych matce z nazwiska. Paweł uśmiechał się łagodnie, Andrzej szczerzył zęby kiwając głową; w sali, gdzie panowała naprężona i wymuszona cisza, zrobiło się jaśniej i bardziej naturalnie od ich uśmiechów, ożywionych twarzy i ruchów. Tłusty blask złota na

mundurach przygasł, powiew rześkiej pewności siebie i żywej siły przeniknął do serca matki, zbudził je. Na ławach z tyłu, gdzie ludzie dotychczas trwali w przygnębiającym oczekiwaniu, odezwały się teraz ciche rozmowy.

- Nie boją się! - usłyszała szept Sizowa, a z prawej strony załkała cicho matka Samojłowa.

- Ciszej! - rozległ się surowy okrzyk.

- Uprzedzam... - powiedział staruszek.

Paweł i Andrzej usiedli obok siebie. Razem z nimi na pierwszej ławie siedzieli Mazin, Samojłow i Gusiewowie. Andrzej zgolił brodę, wąsy odrosły mu i zwieszały się w dół upodabniając jego okrągłą głowę do głowy kota. Coś nowego pojawiło się w wyrazie jego twarzy, jakaś ostrość i zjadliwość w kątach ust, posępność w oczach. Na górnej wardze Mazina czerniały dwa ciemne pasemka, twarz stała się pełniejsza. Samojłow był tak samo kędzierzawy jak przedtem i tak samo szeroko uśmiechał się Iwan Gusiew.

- Ach, Fied'ka, Fied'ka! - szeptał spuściwszy głowę Sizow.

Matka słuchała niewyraźnych pytań staruszka. Pytał nie patrząc na podsądnych, a głowa jego leżała nieruchomo na kołnierzu munduru. Słyszała spokojne, krótkie odpowiedzi syna. Wydawało się jej, że starszy sędzia i wszyscy jego koledzy nie mogą być złymi, okrutnymi ludźmi. Uważnie wpatrywała się w twarze sędziów starając się coś odgadnąć; czuła, że w jej sercu kiełkuje na nowo nadzieja.

Porcelanowy młodzieniec obojętnie przeglądał papiery, jego jednostajny głos napełniał salę nudą, pogrążeni w niej ludzie siedzieli nieruchomo, jak odrętwiali. Czterech adwokatów cicho, ale z ożywieniem rozmawiało z podsądnymi. Poruszali się szybko i sprężyście i przypominali cztery wielkie, czarne ptaki.

Po jednej stronie staruszka wypełniał fotel swoim ciałem tęgi, pulchny sędzia z malutkimi, tonącymi w tłuszczu oczyma, po drugiej siedział zgarbiony sędzia z rudawymi wąsami na bladej twarzy. Odrzucił ze znużeniem głowę na oparcie fotelu i przymknąwszy oczy o czymś rozmyślał. Prokurator miał także twarz zmęczoną i znudzoną. Za sędziami siedzieli: burmistrz gładzący w zamyśleniu policzek, mężczyzna tęgi i stateczny, marszałek szlachty, siwy, rumiany o dużych, dobrych oczach i ogromnej brodzie, i wójt w kaftanie, z ogromnym brzuchem, który widoczniego krępował, bo starał śię przykryć go połą kaftana, co

mu się nie udawało.

- Tu nie ma przestępców i nie ma sędziów! - rozległ się twardy głos Pawła. - Są tylko jeńcy i zwycięzcy...

Zapanowała cisza. W ciągu kilku sekund matka słyszała tylko cienki, szybki skrzyp pióra po papierze i bicie własnego serca.

Przewodniczący sądu czekał, jak gdyby także się czemuś przysłuchiwał. Jego koledzy poruszyli się. Wówczas powiedział:

- Hm, ta-ak... Andrzej Nachodka! Czy przyznajecie się?...

Andrzej wstał powoli, wyprostował się i szarpiąc wąsy patrzył spode łba na staruszka.

- Do jakiej winy mam się przyznać? - zapytał swym zwykłym, śpiewnym i powolnym głosem i wzruszył ramionami. - Nie zabiłem, nie ukradłem, nie zgadzam się tylko z takim porządkiem życia, który zmusza ludzi do rabunku i mordowania się nawzajem...

- Odpowiadajcie zwięźlej - z wysiłkiem, ale wyraźnie powiedział staruszek.

Matka wyczuła ożywienie na ławach za sobą, ludzie cicho szeptali i poruszali się, jakby uwalniając się z pajęczyny szarych słów porcelanowego młodzieńca.

- Słyszysz, jak to oni?... - szepnął Sizow.

- Fiodor Mazin, odpowiadajcie...

- Nie chcę! - wyraźnie powiedział Fiedia zrywając się z miejsca. Twarz jego zalał rumieniec wzburzenia, oczy błysnęły, nie wiadomo dlaczego założył ręce w tył.

Sizowowi wyrwał się cichy okrzyk, matka rozwarła szeroko oczy ze zdumienia.

- Zrzekłem się obrony i nie będę wcale mówił, sąd wasz uważam za bezprawny! Kim jesteście? Czy to lud dał wam prawo sądzenia nas? Nie, nie dał wam takiego prawa! Nie znam was!

Usiadł i ukrył swoją rozpaloną twarz za ramieniem Andrzeja.

Gruby sędzia pochylił głowę ku przewodniczącemu i coś mu szepnął. Sędzia o bladej twarzy podniósł powieki, spojrzał z ukosa na podsądnych, położył rękę na stole i pociągnął ołówkiem po leżącym przed nim papierze. Wójt pokiwał głową, ostrożnie przestawił nogi, ułożył brzuch na kolanach i zakrył go rękami. Staruszek nie poruszając głową zwrócił swój tułów w stronę rudego sędziego i coś mu mówił bezdźwięcznie; tamten

słuchał z pochyloną głową. Marszałek szlachty szeptał do prokuratora, burmistrz słuchał pocierając policzek. Znowu zadźwięczały niewyraźne słowa przewodniczącego.

- Ale ich zjechał! Najlepiej ze wszystkich! - ze zdziwieniem szeptał matce do ucha Sizow.

Matka uśmiechała się niepewnie. Wszystko, co się działo z początku, wydawało się jej zbędnym i nudnym wstępem do czegoś strasznego, co nastąpi potem i zmiażdży wszystkich swoją zimną okropnością. Ale spokojne słowa Pawła i Andrzeja zabrzmiały tak odważnie i twardo, jakby zostały wypowiedziane w małym domku w osadzie, a nie przed obliczem sądu. Gorące wystąpienie Fiedi podniosło ją na duchu. Sala zaczynała się budzić powoli z przygnębiającego odrętwienia i matka, czując ożywienie ludzi siedzących z tyłu, domyślała się, że nie tylko jej nastrój ulegał zmianie.

- Pańskie zdanie? - zapytał staruszek.

Łysawy prokuratorwstał i trzymając się jedną ręką pulpitu zaczął szybko mówić i przytaczać jakieś cyfry. W głosie jego nie było nic przerażającego.

Ale to, co mówił, pozostawiało w sercu matki suchy, kłujący osad, który jątrzył je i napawał lękiem. Wyczuwała niejasno coś wrogiego sobie, coś, co nie groziło, nie krzyczało, ale rosło wciąż niewidzialne i nieuchwytne, leniwie i tępo kołysało się wokół sędziów, spowijało ich jak gdyby nieprzeniknionym obłokiem, przez który nic z zewnątrz nie mogło do nich dotrzeć. Patrzyła na sędziów i niesposób jej było ich zrozumieć, nie gniewali się, jak tego oczekiwała, na Pawła i na Fiedię, nie obrażali, a przecież zdawało się, że wszystko, o co ich pytają, nie zda się sędziom na nic, że pytają jakby z musu, z trudem wysłuchują odpowiedzi, wszystko z góry wiedzą i nic ich nie interesuje.

Stoi teraz przed nimi żandarm i mówi basem:

- Mówiono, że Paweł Własow podburzał najwięcej...

- A Nachodka? - leniwie i niegłośno zapytał gruby sędzia.

- Także...

Jeden z adwokatów wstał i powiedział:

- Czy mógłbym?

Staruszek zapytał kogoś:

- Pan nie ma nic przeciw temu?

Matce wydawało się, że wszyscy sędziowie są chorymi ludźmi. W ich pozach i głosach przebijało zmęczenie, twarze wyrażały chorobliwe znużenie i dokuczliwą, szarą nudę. Widocznie wszystko to dla nich było ciężkie i niewygodne - mundury, sala, żandarmi, adwokaci, obowiązek siedzenia w fotelach, zadawanie pytań i słuchanie.

Teraz znów stoi przed nimi znany matce oficer o żółtej twarzy i rozciągając z powagą słowa, opowiada głośno o Pawle i o Andrzeju. Matka słuchając go myśli mimo woli:

"Niewiele wiesz".

Patrzyła na ludzi za kratą już bez strachu o nich, bez współczucia dla nich, na współczucie nie było tu miejsca, budzili w niej tylko podziw i miłość ogarniającą ciepłem serce; podziw ten był spokojny, miłość - radosna i jasna. Młodzi, silni, siedzieli z boku pod ścianą, prawie nie wtrącając się do monotonnej rozmowy świadków z sędziami, do sporów adwokatów z prokuratorem. Czasem któryś z nich uśmiechał się pogardliwie, mówił coś towarzyszom i po twarzach ich przebiegał kpiący uśmiech. Andrzej i Paweł cały prawie czas rozmawiali cicho z jednym z obrońców, matka widziała go poprzedniego dnia u Mikołaja. Mazin przysłuchiwał się ich rozmowie, bardziej od innych ożywiony i ruchliwy. Samojłow mówił coś czasem do Iwana Gusiewa i matka widziała, że za każdym razem Iwan odpycha niepostrzeżenie towarzysza łokciem, ledwie powstrzymując śmiech, twarz mu czerwienieje, policzki nadymają się, głowa się pochyla. Dwa razy parsknął nawet i potem kilka minut przesiedział nadęty starając się zachować powagę. W każdym z nich pulsowała młodość, bez trudu niwecząc próby zduszenia jej sił żywotnych.

Sizow dotknął lekko jej łokcia. Odwróciła się do niego - twarz miał zadowoloną, choć nieco zatroskaną.

- Popatrz nona nich - szepnął - jacy mocni, co? Hrabiowie, co?

Przesłuchiwano świadków. Świadkowie mówili szybko, bezbarwnymi głosami, sędziowie - niechętnie i obojętnie. Gruby sędzia ziewał zakrywając usta pulchną ręką, sędzia z rudymi wąsami bladł jeszcze bardziej, od czasu do czasu podnosił rękę i mocno przyciskając skroń palcem patrzył żałośnie w sufit szeroko otwartymi oczami. Prokurator kreślił coś od czasu do czasu ołówkiem na papierze i wciąż rozmawiał bezdźwięcznie z marszałkiem szlachty, a marszałek gładził siwą brodę, wytrzeszczał duże, piękne oczy i uśmiechał się skłaniając z powagą głowę. Burmistrz siedział założywszy nogę na nogę i bębniąc palcami po

kolanie, obserwował je ze skupieniem. Wójt, umieściwszy brzuch na kolanach i troskliwie objąwszy go rękami, siedział ze spuszczoną głową i widać było, że jedynie on oraz staruszek, wsadzony w fotel i sterczący w nim nieruchomo jak chorągiewka na dachu w bezwietrzny dzień, słuchają monotonnego brzęczenia głosów. Ciągnęło się to długo i znowu drętwa nuda owładnęła ludźmi.

- Zarządzam... - powiedział staruszek i zdusiwszy cienkimi ustami następne słowa wstał.

Szum, westchnienia, ciche okrzyki, kaszel, szuranie nóg napełniły salę. Podsądnych wyprowadzono, wychodząc uśmiechali się, kiwali głowami krewnym i znajomym, a Iwan Gusiew zawołał do kogoś półgłosem:

- Trzymaj się, Jegorze!...

Matka i Sizow wyszli na korytarz.

- Pójdziesz napić się herbaty do szynku? - zapytał ją troskliwie Sizow. - Mamy półtorej godziny czasu!

- Nie chcę.

- No, to i ja nie pójdę. Ale dzielnie się trzymają chłopcy, co? Siedzą, jakby tylko oni byli prawdziwymi ludźmi, a wszyscy inni nie mieli tu nic do roboty. A Fied'ka jaki morowy, co?

Podszedł do nich ojciec Samojłowa z czapką w ręku. Uśmiechnął się posępnie i powiedział:

- Widzieliście mego Griszę? Zrzekł się obrońcy i nie chce z nimi gadać. On pierwszy to podobno wymyślił. Twój, Pelagio, był za adwokatem, a mój powiada: nie życzę sobie! I wtedy wszyscy czterej się zrzekli...

Obok niego stała żona. Mrugała nieustannie oczyma i wycierała nos rogiem chustki. Samojłow wziął brodę w rękę i ciągnął dalej, patrząc na podłogę:

- Twardy orzech do zgryzienia! Patrzysz na nich i myślisz, że niepotrzebnie się do tego zabrali i zginą daremnie. I nagle przychodzi ci na myśl - a może ich jest prawda? Przecież w fabryce wciąż jest ich więcej, wyłapują ich, a oni jak te jazgarze w rzece - nie giną! I myślisz znowu: może wiedzą lepiej?

- Trudno nam - Stiepanie Pietrow, zrozumieć te sprawy - powiedział Sizow.

- Trudno! - zgodził się Samojłow. Żona jego pociągnęła głośno nosem i zauważyła:

- Mocne chłopaki...

I nie mogąc powstrzymać uśmiechu na szerokiej, zwiędłej twarzy dodała:

- Ty, Niłowna, nie gniewaj się na mnie. Palnęłam ci wpierw, że niby twój jest wszystkiemu winny, ale, prawdęmówiąc, diabeł ich wie, który z nich bardziej winny! Co to na naszego Grigorija żandarmi i szpicle wygadywali! Postarał się rudy pies!

Była najwidoczniej, może nie zdając sobie z tego nawet sprawy, dumna z syna, ale to uczucie było znane matce, więc odpowiedziała jej dobrym uśmiechem.

- Młode serce jest zawsze bliższe prawdy... - odezwała się cicho.

Po korytarzu wałęsali się ludzie, zbierali się w gromadki, rozmawiali w podnieceniu półgłosem. Prawie nikt nie stał samotnie. Na wszystkich twarzach widać było pragnienie wymiany zdań, zadawania pytań. W wąskiej, białej rurze korytarza, między dwiema ścianami, ludzie miotali się, jak gdyby ciskał ich wiatr; zdawało się, że szukają jakiegoś punktu oparcia.

Starszy brat Bukina, wysoki i tak samo bezbarwny, wymachiwał rękami, kręcił się na wszystkie strony i dowodził:

- Wójt Klepanow nie powinien być tutaj...

- Milcz, Konstanty! - prosił go ojciec, mały staruszek, i rozglądał się bojaźliwie.

- Nie, powiem! Chodzą słuchy, że zeszłego roku zabił swego podwładnego, o jego żonę im poszło. A teraz z nią żyje. W głowie się nie chce pomieścić! A przy tym to znany złodziej...

- Ach, Boże mój! Konstanty!

- Prawda! - powiedział Samojłow. - Prawda! Sąd nie jest taki jak należy...

Bukin usłyszawszy jego głos podszedł szybko do niego pociągając za sobą innych i machając rękami, cały czerwony ze wzburzenia, krzyczał:

- Za kradzież, za zabójstwo sądzą przysięgli, prości ludzie, chłopi, mieszczanie! A ludzi, którzy są przeciw władzom, sądzą same władze. Jakże to tak? Jeżeli mnie skrzywdziłeś i dałem ci w zęby, a ty mnie za to będziesz sądził, na pewno wyjdzie, że ja jestem winien. A kto pierwszy skrzywdził? Ty? Ty!

Siwy woźny z garbatym nosem i medalami na piersiach rozepchnąl

tłum i powiedział do Bukina grożąc mu palcem:

- Nie krzycz! Tu nie karczma!

- Za pozwoleniem, mój panie, wiem, co mówię! Posłuchajcie! Jeżeli ja was uderzę i ja będę was sądzić, to jak myślicie...

- Każę cię stąd wyprowadzić - powiedział surowo woźny.

- Dokąd? Po co?

- Na ulicę. Żebyś nie wrzeszczał...

Bukin powiódł spojrzeniem po wszystkich i powiedział półgłosem:

- Dla nich jest najważniejsze, żeby ludzie milczeli...

- A ty jak myślałeś?! - krzyknął surowo i grubiańsko stary.

Bukin rozłożył ręce i zaczął mówić ciszej:

- I dlaczego nie wpuszczają na sąd wszystkich, a tylko krewnych? Jeżeli sądzisz sprawiedliwie, nie masz się czego bać. Sądź przy wszystkich!

Samojłow powtórzył jeszcze głośniej:

- Sąd nie jest jak należy, to prawda!

Matka chciała opowiedzieć mu to, co słyszała od Mikołaja o bezprawiu sądu, ale nie zrozumiała wtedy wszystkiego, a niektórych słów zapomniała. Starając się przypomnieć je sobie, odsunęła się na bok i zauważyła, że przygląda jej się jakiśmłody człowiek z jasnymi wąsami. Prawą rękę trzymał w kieszeni spodni, dlatego też jego lewe ramię było jakby niższe i ten szczególny układ ramion wydał się matce skądsiś znany. Ale odwrócił się, a ona tak była pochłonięta wspomnieniami, że natychmiast o nim zapomniała.

Po chwili doleciało do niej rzucone półgłosem pytanie:

- Ta?

A ktoś głośniej i radośnie odpowiedział:

- Tak!

Obejrzała się. Człowiek z krzywym ramieniem stał bokiem do niej i mówił coś do swego sąsiada, młodego człowieka z czarną brodą w krótkim płaszczu i w butach do kolan.

Coś poruszyło się niespokojnie w jej pamięci, ale nie wywołało jasnego obrazu. Coraz mocniej rozpalało się w niej pragnienie, by mówić ludziom o prawdzie syna, chciała słyszeć, co powiedzą przeciw tej prawdzie, chciała z ich słów wywnioskować o wyroku sądu.

- Czy tak powinien wyglądać sąd? - zaczęła ostrożnie i cicho, zwracając

się do Sizowa. - Pytają o to, co kto zrobił, ale dlaczego to zrobił - nie pytają. I sami starzy; młodych powinni sądzić młodzi...

- Tak - powiedział Sizow - trudno nam zrozumieć tę sprawę, trudno! - i pokiwał w zamyśleniu głową.

Woźny otworzył drzwi sali i zawołał:

- Krewni! Pokazywać bilety...

Ktoś powiedział ponurym głosem:

- Bilety! Jak w cyrku!

Widać było, że ludzi ogarnęło głuche rozdrażnienie, jakiś nieokreślony sprzeciw, zaczęli zachowywać się swobodniej, hałasowali, kłócili się z woźnymi.

XXV

Sadowiąc się na ławce Sizow mruczał coś pod nosem.

- Co mówisz? - spytała matka.

- Tak! Głupi naród...

Zadźwięczał dzwonek. Ktoś oznajmił obojętnie.

- Sąd idzie...

Znowu wszyscy powstali i znowu w tym samym co przedtem porządku weszli sędziowie i zajęli miejsca. Wprowadzono oskarżonych.

- Trzymaj się! - szepnął Sizow. - Teraz będzie mówił prokurator!

Matka wyciągnęła szyję, całym ciałem pochyliła się do przodu i zamarła znów w oczekiwaniu czegoś strasznego.

Prokurator stał bokiem do sędziów z odwróconą ku nim głową, wsparty łokciem o pulpit; westchnął i zaczął przemawiać, nerwowo wymachując w powietrzu prawą ręką. Pierwszych słów matka nie zrozumiała, głos prokuratora był niski, płynął nierównomiernie, to wolniej, to prędzej. Słowa wyciągały się monotonnie w długi szereg jak ściegi nitki i nagle wzlatywały szybko, krążyły jak rój czarnych much nad kawałkiem cukru. Nie widziała w nich jednak nic przerażającego i groźnego. Zimne jak śnieg i szare jak popiół sypały się napełniając salę czymś, co drażniło i dokuczało niczym drobny, suchy kurz. Mowa jego - skąpa w uczucia, ale obfita w słowa - nie dosięgała pewnie Pawła i jego towarzyszy i nie dotykała ich. Siedzieli wszyscy spokojnie, rozmawiali jak przedtem, uśmiechali się marszcząc się niekiedy, żeby ukryć uśmiech.

- Kłamie! - szeptał jej Sizow.

Matka nie mogłaby tego powiedzieć. Słyszała słowa prokuratora, rozumiała, że oskarża wszystkich nikogo niewyłączając. Skończywszy o Pawle zaczynał mówić o Fiedi, po czym ustawiał go obok Pawła i z uporem przesuwał do nich Bukina. Wydawało się, że pakuje i zaszywa wszystkich do jednego worka układając ich ciasno obok siebie. Ale zewnętrzny sens jego słów nie zadowalał jej, nie wzruszał i nie przerażał. Oczekiwała czegoś straszliwego i uparcie szukała tego poza słowami - w twarzy, w oczach, w głosie prokuratora, w jego migającej w powietrzu białej dłoni. Coś strasznego istniało, czuła to, ale było nieuchwytne, nie dawało się określić i znów jej serce zasypywało suchym, gryzącym piaskiem.

Patrzyła na sędziów, bez wątpienia nudzili się słuchając tej mowy. Ich martwe, żółte i szare twarze pozbawione były całkowicie wyrazu. Słowa prokuratora rozsnuwały w powietrzu niedostrzegalną dla oka mgłę; mgła ta zgęszczała się wokół sędziów, coraz mocniej spowijając ich obłokiem obojętności i męczącego oczekiwania. Przewodniczący nie poruszał się, zastygł wyprostowany, szare plamki za szkłami jego okularów znikały czasem, rozpływając się po twarzy.

Widząc tę martwą senność, tę obojętność, w której zresztą nie było złości, matka zapytywała się ze zdumieniem:

"Więc to oni sądzą?"

Pytanie to ściskało jej serce i powoli usuwając z niego lęk przed czymś strasznym dławiło gardło ostrym poczuciem krzywdy i obrazy.

Mowa prokuratora urwała się niespodzianie. Zrobił kilka szybkich, drobnych ściegów, ukłonił się sędziom i usiadł zacierając ręce. Marszałek szlachty kiwnął mu głową wytrzeszczając oczy, burmistrz uścisnął rękę, a wójt patrzył na swój brzuch i uśmiechał się.

Ale mowa prokuratora najwidoczniej nie ucieszyła sędziów; siedzieli nadal nieruchomo.

- Głos ma obrońca Fiedosiejewa, Markowa i Zagrowa - powiedział staruszek podnosząc do twarzy jakiś papier.

Wstał adwokat, którego matka widziała u Mikołaja. Twarz miał dobroduszną, szeroką, jego małe oczka uśmiechały się promieniście; wydawało się, że spod rudawych brwi wysuwają się dwa ostrza i niby nożyce strzygą coś w powietrzu. Mówił powoli, dźwięcznie i wyraźnie, ale matka nie mogła słuchać, bo Sizow szeptał jej na ucho:

- Zrozumiałaś, co on powiedział? Zrozumiałaś? "Ludzie - mówi - nerwowo chorzy, szaleńcy". To o Fiodorze?

Nie odpowiadała doznając głębokiego rozczarowania. Uczucie krzywdy i zniewagi rosło w niej przygniatając duszę. Teraz Własowa zrozumiała, dlaczego czekała sprawiedliwości; myślała, że zobaczy surową, uczciwą walkę prawdy syna z prawdą jego sędziów. Sądziła, że sędziowie będą długo, uważnie i szczegółowo wypytywać Pawła o całe życie jego serca, że bystrymi oczyma zbadają myśli i czyny jej syna, wszystkie jego dni. I gdy zobaczą, że słuszność jest po jego stronie, sprawiedliwie i głośno powiedzą:

- Ten człowiek ma rację!

Ale nic podobnego się nie stało. Zdawało się, że oskarżeni są gdzieś nieskończenie daleko od sędziów, a sędziowie są im niepotrzebni. Matka uczuła znużenie, przestała interesować się sądem i nie słuchając przemówienia myślała z obrazą:

"Czy taki powinien być sąd?"

- Dobrze im powiedział!- z uznaniem szepnął Sizow.

Mówił już drugi adwokat, mały, z ostrą, bladą i kpiącą twarzą, a sędziowie przeszkadzali mu.

Prokurator zerwał się i powiedział coś szybko i gniewnie o protokole, po czym staruszek udzielił obrońcy upomnienia. Obrońca z szacunkiem skłonił głowę, wysłuchał i mówił dalej.

- Tnij! - mruknął Sizow. - Rąb!...

W sali budziło się ożywienie i zapał do walki, adwokat drażnił ostrymi słowami starą skórę sędziów. Sędziowie przysunęli się bliżej do siebie, nadęli się i nastroszyli, żeby odeprzeć ostre i kłujące prztyczki słów.

Ale oto podniósł się Paweł i nagle zrobiło się nieoczekiwanie cicho. Matka pochyliła się całym ciałem ku przodowi. Paweł mówił spokojnie:

- Jestem członkiem partii i uznaję tylko sąd mojej partii. Nie będę więc mówił w swojej obronie, ale na życzenie moich towarzyszy, którzy także zrzekli się obrony, spróbuję wyjaśnić wam to, czego nie rozumiecie. Prokurator nazwał nasze wystąpienie pod sztandarem socjaldemokracji buntem przeciw najwyższej władzy i cały czas mówił o nas jako o buntownikach przeciw carowi. Muszę stwierdzić, że carat nie jest jedynym łańcuchem, który skuwa nasz kraj, jest on tylko pierwszym i najbliższym łańcuchem, który musimy zerwać z ludu...

Sędziowie poruszyli się ciężko i niespokojnie. Marszałek szlachty powiedział coś sędziemu o leniwej twarzy, ów kiwnął głową i zwrócił się do staruszka, któremu z drugiej strony mówił jednocześnie do ucha chory sędzia. Kołysząc się w fotelu na prawo i na lewó, staruszek powiedział coś Pawłowi, ale głos jego utonął w spokojnym i szerokim strumieniu mowy Włosowa.

- Jesteśmy socjalistami. To znaczy, że jesteśmy wrogami własności prywatnej, która dzieli ludzi, uzbraja ich przeciw sobie, stwarza nieprzejednaną wrogość wypływającą ze sprzeczności interesów, kłamie starając się ukryć albo usprawiedliwić tę wrogość i deprawuje wszystkich kłamstwem, obłudą i nienawiścią. Mówimy: społeczeństwo, które uważa człowieka za narzędzie swego wzbogacenia się, jest nieludzkie, jest nam wrogie i nie możemy pogodzić się z jego dwulicową i kłamliwą moralnością, cynizm i okrucieństwo jego stosunku do jednostki są dla nas wstrętne, chcemy i będziemy walczyć przeciw wszelkim formom fizycznego i moralnego ujarzmiania człowieka przez takie społeczeństwo, przeciw wszelkim metodom gnębienia człowieka w imię chciwości. My, robotnicy - ludzie, których praca tworzy wszystko, od gigantycznych maszyn do dziecinnych zabawek - jesteśmy pozbawieni prawa do walki o swoją godność ludzką, każdy stara się i może nas zamienić w narzędzie służące mu do osiągnięcia swoich celów; chcemy mieć tyle swobody, by pozwoliła nam z czasem zdobyć władzę. Nasze hasła są proste: precz z własnością prywatną, wszystkie środki produkcji - w ręce ludu, cała władza - w ręce ludu, obowiązek pracy - dla wszystkich! Widzicie, że nie jesteśmy buntownikami!

Paweł uśmiechnął się, przeciągnął powoli ręką po włosach, jego błękitne oczy zapłonęły jaśniejszym blaskiem.

- Proszę nie odbiegać od tematu! -powiedział głośno i wyraźnie przewodniczący. Obrócił się piersią do Pawła, patrzył na niego i matce wydało się, że jego lewe, przymglone oko zapłonęło złym, żarłocznym ogniem. Wszyscy sędziowie patrzyli teraz na jej syna tak, że wydawało się - oczy ich przylepiają się do jego twarzy, wsysają się w jego ciało, pożądają jego krwi, żeby ożywić nią swoje starcze, zużyte ciała. A Paweł, prosty i wysoki, stojąc twardo i mocno, wyciągnął ku nim rękę i nie podnosząc głosu mówił dobitnie:

- Jesteśmy rewolucjonistami i będziemy nimi tak długo, jak długo jedni będą tylko rozkazywać, a drudzy tylko pracować. Jesteśmy przeciw społeczeństwu, którego interesów kazano wam bronić, jesteśmy jego i

waszymi nieprzejednanymi wrogami i zgoda między nami jest niemożliwa dopóty, dopóki nie zwyciężymy. A zwyciężymy my, robotnicy! Wasi mocodawcy nie są tale silni, jak się im wydaje. Ta sama własność, którą gromadzili i której bronili kosztem życia milionów ujarzmionych przez siebie ludzi, ta sama siła, która daje im władzę nad nami, wywołuje wśród nich wrogie tarcia, staje się powodem ich fizycznej i moralnej ruiny. Własność wymaga zbyt wielkiego natężenia sił dla swej obrony i w istocie rzeczy wy, nasi władcy, jesteście bardziej niewolnikami niż my, jesteście ujarzmieni duchowo, my zaś tylko fizycznie. Nie możecie wyzwolić się z ucisku przesądów i nawyków, które zabijają was moralnie; nam nic nie przeszkadza być wewnętrznie wolnymi. Trucizny, którymi nas zatruwacie. są słabsze niż odtrutki, które wsączacie mimo woli w naszą świadomość. Świadomość nasza rośnie, rozwija się nieustannie, coraz szybciej, rozpala się i pociąga za sobą wszystko, co jest najlepsze, wszystko, co jest moralnie zdrowe, nawet z waszego środowiska. Spójrzcie - nie macie już przecież ludzi, którzy mogliby walczyć ideowo w obronie waszej władzy, zużyliście już wszystkie argumenty, które byłyby zdolne ochronić was przed naporem sprawiedliwości dziejowej, nie możecie stworzyć nic nowego w dziedzinie myśli, jesteście duchowo bezpłodni. Nasze idee rosną, płoną coraz jaśniejszym blaskiem, opanowują masy ludowe, organizują je do walki o wolność. Świadomość wielkiej historycznej misji robotnika łączy wszystkich robotników całego świata. Nie możecie niczym powstrzymać tego procesu odradzania się życia, niczym - oprócz okrucieństwa i cynizmu. Ale cynizm widoczny jest dla każdego, okrucieństwo drażni. I ręce, które teraz nas dławią, wkrótce będą po przyjacielsku ściskać nasze dłonie. Wasza energia to mechaniczna energia procentującego złota, jednoczy was ona w grupy, o których wiadomo, że muszą się pożreć nawzajem; nasza energia - to żywa siła wciąż wzrastającej świadomości braterstwa wszystkich robotników. Wszystko, co wy robicie, jest przestępstwem, zmierza bowiem do ujarzmiania ludzi; nasza praca oswobadza świat od upiorów i zmór, zrodzonych z waszego kłamstwa, złości i chciwości, którymi zastraszyliście lud. Oderwaliście człowieka od życia i zburzyliście je, socjalizm złączy zniszczony przez was świat w jedną wielką całość - i tosię stanie!

Paweł przerwał na chwilę i powtórzył ciszej, ale z jeszcze większą siłą:

- I to się stanie!

Sędziowie szeptali między sobą wykrzywiając się dziwacznie i nie

odrywali żarłocznych oczu od Pawła. Matka czuła, że brudzą swoimi spojrzeniami jego zgrabne, mocne ciało, że zazdroszczą mu zdrowia, siły i świeżości. Podsądni słuchali uważnie mowy towarzysza, twarze ich pobladły, oczy błyszczały radością. Matka chłonęła słowa syna i słowa te ryły się w jej pamięci harmonijnymi szeregami. Staruszek kilka razy przerywał Pawłowi, wyjaśniał mu coś, raz uśmiechnął się nawet smutnie. Paweł wysłuchiwał go w milczeniu i zaczynał mówić znowu, surowo, ale spokojnie, zmuszając ich do słuchania, podporządkowując wolę sędziów swojej woli. Wreszcie staruszek krzyknął wyciągając rękę do Pawła; Paweł odpowiedział mu nieco kpiąco:

- Kończę. Nie miałem zamiaru obrazić was osobiście. Przeciwnie, biorąc mimo woli udział w tej komedii, którą nazywacie sądem, czuję niemal litość dla was. Mimo wszystko jesteście ludźmi, a nam jest zawsze przykro, gdy widzimy, że ludzie, choćby z wrogiego obozu, są tak haniebnie spodleni służbą przemocy, do tego stopnia utracili poczucie ludzkiej godności...

Usiadł nie patrząc na sędziów. Matka wstrzymując oddech obserwowała uważnie sędziów, czekała.

Andrzej, cały promieniejący, mocno uścisnął rękę Pawła, Samojłow, Mazin i wszyscy inni z ożywieniem skupili się wokół niego. Paweł uśmiechał się, trochę zmieszany porywem towarzyszy, spojrzał w stronę, gdzie siedziała matka, i kiwnął jej głową, jakby pytał:

- Tak?

Odpowiedziała mu głębokim westchnieniem szczęścia, z sercem przepełnionym miłością.

- Teraz zaczął się sąd! - szepnął Sizow. - Ale im dał, co?

Skinęła w milczeniu głową, zadowolona, że syn mówił tak śmiało, a może jeszcze bardziej z tego, że skończył. W głowie jej kołatało pełne oczekiwania pytanie:

"No? I co wy na to?"

XXVI

To, o czym mówił syn, nie było dla niej nowe. Znała te myśli. Ale pierwszy raz tutaj, przed obliczem sądu, odczuła porywającą silę jego wiary. Uderzył ją spokój Pawła i słowa jego stopiły się w jej sercu w promienistą gwiazdę niezłomnej wiary w słuszność jego idei i w

zwycięstwo. Spodziewała się, że sędziowie zaczną teraz walczyć z nim zacięcie, zaprzeczać mu przeciwstawiając swoją prawdę. Ale oto wstał Andrzej, pochylił się ku sędziom, spojrzał na nich spode łba i przemówił:

- Panowie obrońcy...

- Przed wami jest sąd, a nie obrońcy! - głośno i gniewnie zwrócił mu uwagę sędzia o chorej twarzy. Matka zrozumiała, że Andrzej chce sobie z nich zakpić - wąsy mu drżały, w oczach świeciła znana jej, chytra, kocia przymilność. Potarł mocno głowę długą ręką i westchnął.

- Naprawdę? - powiedział kiwając głową. - A ja myślę, że nie jesteście sędziami, tylko obrońcami...

- Proszę mówić o istocie sprawy! - sucho zauważył staruszek.

- O istocie? Dobrze! Już zmusiłem siędo uwierzenia, że jesteście naprawdę sędziami, ludźmi niezależnymi, uczciwymi...

- Sąd nie potrzebuje waszej charakterystyki!

- Nie potrzebuje? Hm, no... Mimo to będę mówił dalej... Jesteście ludźmi, dla których nie ma ani swoich, ani obcych, jesteście wolnymi ludźmi. Przed wami stają dwie strony. Jedna skarży się: grabią mnie i mordują! A druga odpowiada: mam prawo grabić i mordować, ponieważ posiadam karabin...

- Czy macie do powiedzenia coś w związku ze sprawą? - podnosząc głos zapytał staruszek. Ręka mu drżała i matka stwierdziła z przyjemnością, że się złości. Ale zachowanie Andrzeja nie podobało się jej, nie harmonizowało z nastrojem mowy syna, a ona pragnęła poważnej i surowej dyskusji.

Chochoł popatrzył w milczeniu na staruszka i pocierając głowę powiedział poważnie:

- W związku ze sprawą? Po co mam mówić o tym z wami? To, co należało powiedzieć, towarzysz mój już powiedział. Resztę dopowiedzą wam inni...

Staruszek uniósł się na fotelu i oznajmił:

- Odbieram wam głos! Grzegorz Samojłow!

Chochoł zacisnął mocno usta i siadł leniwie na ławce; wstał Samojłow i potrząsnął kędzierzawą czupryną.

- Prokurator nazwał towarzyszy dzikusami, wrogami kultury...

- Proszę mówić tylko o tym, co dotyczy sprawy!

- To dotyczy. Nie ma niczego, co by nie dotyczyło uczciwych ludzi. I proszę mi nie przerywać. Pytam was: co to jest ta wasza kultura?

- Nie przyszliśmy tu na dyskusję z wami! Do rzeczy! - obnażając zęby powiedział staruszek.

Zachowanie się Andrzeja wyraźnie podziałało na sędziów, słowa jego jak gdyby z nich coś starły, na szarych twarzach ukazały się plamy, w oczach zapaliły się chłodne, zielone iskry. Mowa Pawła rozdrażniła ich, ale siła jej powstrzymywała to rozdrażnienie nakazując mimowolny szacunek; chochoł zerwał z nich maskę opanowania i z łatwością odsłonił to, co było pod nim. Szeptali do siebie, dziwnie wykrzywiając twarze, i poruszali się zbyt szybko jak na nich.

- Wy wychowujecie szpicli, pchacie do rozpusty kobiety i dziewczęta, czynicie z człowieka złodzieja i zabójcę, zatruwacie ludzi wódką. Międzynarodowe rzezie, rozpusta i zdziczenie - oto wasza kultura! Tak, jesteśmy wrogami tej kultury!

- Proszę was! - zawołał staruszek trzęsąc podbródkiem. Ale Samojłow, cały czerwony, krzyczał błyskając oczyma:

- Ale cenimy i szanujemy inną kulturę, kulturę twórców, których zmusiliście, aby gnili w więzieniach, których doprowadziliście do szaleństwa...

- Odbieram wam głos! Fiodor Mazin!

Mały Mazin wyskoczył nagle niby szydło i przerywanym głosem powiedział:

- Ja... ja przysięgam! Wiem, skazaliście mnie już.

Zatchnął się. zbladł, z jego twarzy widać było tylko oczy. Wyciągnął rękę i krzyknął:

- Ja... daję słowo honoru! Gdziekolwiek mnie poślecie, ucieknę, wrócę i będę pracował zawsze, całe życie! Słowo honoru!

Sizow chrząknął głośno, poruszył się. I cała publiczność, dając się unieść podnoszącej się coraz wyżej fali wzburzenia, zahuczałagłucho. Jakaś kobieta płakała, ktoś dławił się od kaszlu. Żandarmi patrzyli na podsądnych z tępym zdziwieniem, na publiczność ze złością. Sędziowie chwiali się w fotelach. Staruszek wywoływał cienkim głosem:

- Iwan Gusiew!

- Nie chcę mówić!

- Wasilij Gusiew!

- Nie chcę!

- Fiodor Bukin!

Podniósł się jasnowłosy, jakby wyblakły chłopak i kiwając głową powiedział:

- Wstydzilibyście się! Ja myślę ciężko, ale rozumiem, co to sprawiedliwość! - podniósł rękę do góry i zamilkł, na wpół przymknąwszy oczy, jakby przyglądał się czemuś w oddali.

- Co? - zawołał z rozdrażnieniem i zdumieniem w głosie staruszek przechylając się w tył na fotelu.

- A niech was...

Bukin usiadł ponuro na ławie. Było coś wielkiego i ważkiego w jego niejasnych słowach, był jakiś smutny i naiwny wyrzut. Poczuli to wszyscy i sędziowie nasłuchiwali jakby spodziewając się, że rozlegnie się echo wyraźniejsze niż słowa. Na ławach dla publiczności też zrobiła się cisza, tylko niegłośny płacz unosił się w powietrzu. Prokurator wzruszył ramionami i uśmiechnął się, marszałek szlachty kaszlnął głośno i znowu po sali zaczęły krążyć podniecone szepty.

Matka pochyliwszy się do Sizowa spytała:

- Teraz sędziowie będą mówić?

- Wszystko skończone... Tylko wyrok oznajmią...

- I więcej nic?

- Tak...

Nie uwierzyła mu.

Samojlowa, niespokojnie poruszając się na ławce i trącając matkę ramieniem i łokciem, mówiła cicho do męża:

- Jakże to tak? Czy można?

- Widzisz, że można!

- Więc co z nim będzie, z Griszą, no?

- Odczep się...

Czuło się, że wszyscy byli poruszeni. Oszołomieni ludzie mrugali ze zdziwieniem oślepionymi oczyma, jak gdyby zapłonął przed nimi jakiś jaskrawy kształt o niewyraźnych konturach i niezrozumiałym znaczeniu, ale pociągający ich ku sobie z niepokonaną siłą. Nie pojmując wielkości, która im się nagle objawiła, szybko rozmienili nowe dla nich uczucia na drobne, bardziej proste i zrozumiałe. Starszy Bukin nie krępując się

szeptał głośno:

- Dlaczego nie pozwalają mówić? Prokurator może mówić, co mu się tylko podoba i jak długo chce...

Obok ławek stał urzędnik i wymachując rękami, mówił półgłosem:

- Ciszej! Ciszej!...

Samojłow odrzucił w tył głowę i huczał za plecami żony, rzucając urywane słowa:

- Powiedzmy, że są winni, dobrze. Ale pozwólcie wyjaśnić? Przeciw czemu poszli? Chcę to zrozumieć! Mnie to także interesuje...

- Ciszej! - grożąc mu palcem, zawołał urzędnik.

Sizow ponuro kiwał głową.

Matka nie odrywała oczu od sędziów i widziała, że rozmawiają ze sobą coraz bardziej podnieceni, ale głosy brzmiały niewyraźnie. Chłodny i śliski dźwięk ich słów dotykał jej twarzy i dotknięcie to wywoływało drżenie policzków i obrzydliwy smak w ustach. Matce wydawało się nie wiedzieć czemu, że mówią o ciele jej syna i jego towarzyszy, o muskułach, o członkach młodzieńców, pełnych gorącej krwi i żywej siły, budzi sięw nich niedobra zazdrość żebraków, lepka chciwość wyczerpanych i chorych. Cmokają ustami i żal im ciał, które mogłyby pracować i wzbogacać, rozkoszować się życiem i tworzyć. Teraz te ciała wycofują się z życia, wyrzekają się go i równocześnie znika możność władania nimi, korzystania z ich siły, zużycia jej. I dlatego ci młodzi wywołują w starych sędziach mściwe rozdrażnienie osłabłego zwierza, który widzi świeży pokarm, ale nie ma już siły pochwycić go, stracił bowiem zdolność nasycenia się cudzą siłą i żałośnie warczy, posępnie wyje widząc, że źródło jego sytości oddala się od niego.

Im uważniej przyglądała się matka sędziom, tym wyraźniejszych kształtów nabierała ta dziwaczna i potworna myśl. Zdawało się jej, że sędziowie nie ukrywają już nienasyconej chciwości i bezsilnej wściekłości głodnych zwierząt, które mogły kiedyś wiele pożreć. I ją, matkę i kobietę, dla której ciało syna jest zawsze i mimo wszystko droższe od tego, co nazywa się duszą, napełniał lękiem widok tych zgasłych oczu, pełzających po jego twarzy, obmacujących jego pierś, plecy i ręce, ocierających się o jego gorącą skórę, jak gdyby pragnęły ogrzać krew w stwardniałych żyłach i w zużytych mięśniach tych na wpół martwych ludzi; teraz ożywieni na chwilę chciwością i zawiścią względem młodego życia musieli je osądzić, ale jednocześnie samych siebie go pozbawić.

Wydawało się jej, że syn czuje te wilgotne, nieprzyjemnie łaskoczące dotknięcia i wzdrygając się patrzy na nią.

Paweł patrzył w twarz matki spokojnie, łagodnie, znużonymi oczyma, czasem kiwał do niej głową i uśmiechał się.

"Wkrótce wolność" - mówił jej ten uśmiech i głaskał serce matki swoim miękkim dotknięciem.

Nagle sędziowie wstali wszyscy naraz. Matka mimo woli wstała także.

- Poszli! - powiedział Sizow.

- Po wyrok? - zapytała matka.

- Tak...

Naprężenie nagle ustąpiło. W całym ciele odczuwała wyczerpanie i znużenie, brew zadrgała, na czoło wystąpił pot. Przykre uczucie rozczarowania i obrazy napłynęło do serca i przekształciło się szybko w przygniatającą jej serce pogardę dla sędziów i sądu. Czuła ból w brwiach i przeciągnęła mocno ręką po czole. Rozejrzała się: krewni podsądnych podchodzili do kraty, sala napełniała się gwarem rozmów. Podeszła również do Pawła i ścisnąwszy mocno jego rękę rozpłakała się pełna oburzenia i radości, zabłąkana w plątaninie różnorodnych uczuć. Paweł mówił jej dobre, serdeczne słowa, chochoł żartował i śmiał się.

Wszystkie kobiety płakały, ale bardziej z przyzwyczajenia niż ze smutku. Nie było nieszczęścia spadającego niespodzianie i nie wiadomo skąd na głowę niby tępe uderzenie - była tylko smutna świadomość czekającego rozstania z dziećmi, ale i ona tonęła i rozpływała się we wrażeniach tego dnia. Ojcowie i matki patrzyli na dzieci z niejasnym uczuciem, w którym brak zaufania do młodego wieku i przekonanie o swojej wyższości zlewały się z uczuciem zbliżonym do szacunku. Nieodstępną smutną myśl, jak teraz żyć,przytępiała ciekawość, którą wzbudziła ta młodzież, tak śmiało i nieustraszenie mówiąca o możliwości innego pięknego życia. Nieumiejętność wyrażania uczuć hamowała je, zużywano wiele słów, ale mówiono o najprostszych rzeczach - o bieliźnie, o odzieży, o tym, że trzeba dbać o zdrowie.

Starszy Bukin, wymachując rękami, przekonywał młodszego brata:

- Właśnie sprawiedliwości! Nic więcej!

Młodszy Bukin odpowiadał:

- Pilnuj szpaka...

- Będzie zdrów i cały!...

Sizow trzymał siostrzeńca za rękę i mówił powoli:

- Tak, Fiodor, pojedziesz...

Fiedia pochylił się i szepnął mu coś na ucho uśmiechając się szelmowsko. Żołnierz stojący obok uśmiechnął się także, ale zaraz przybrał surowy wyraz twarzy i chrząknął.

Matka mówiła z Pawłem, podobnie jak inni, o ubraniu, o zdrowiu. Ale w piersi jej tłoczyły się dziesiątki pytań. Chciała zapytać o Saszę, o siebie, o niego. Pod tym wszystkim jednak kryło się i rosło powoli uczucie ogromnej miłości do syna, chęć spodobania mu się, zbliżenia się do niego. Lęk spowodowany oczekiwaniem czegoś straszliwego ustąpił, pozostawiając po sobie tylko nieprzyjemny dreszcz na wspomnienie o sędziach i gdzieś, z boku, ponurą myśl o nich. Czuła w sobie kiełkowanie wielkiej, jasnej radości, ale nie rozumiała jej i lękała się. Widząc, że chochoł rozmawia ze wszystkimi, i rozumiejąc, że jemu bardziej niż Pawłowi potrzebna jest serdeczność, przemówiła do niego:

- Nie podobał mi się sąd!

- A dlaczego, mateńko? - zawołał uśmiechając się z wdzięcznością chochoł. - Stary młyn, ale nie próżnuje...

- I nie boją się ludzi, i nie rozumieją, czyja prawda - niezdecydowanie powiedziała matka.

- Oho! - zawołał Andrzej - czego się wam zachciewa! Czy tu o prawdę się procesują?...

Westchnęła i powiedziała z uśmiechem:

- A ja myślałam, że to straszne...

- Sąd idzie!

Wszyscy rzucili się szybko na miejsca.

Przewodniczący oparł się jedną ręką o stół i zakrywając twarz papierem zaczął czytać. Jego słaby, brzęczący głos przypominał głos trzmiela.

- Ogłasza wyrok! - powiedział Sizow przysłuchując się.

Zapanowała cisza. Wszyscy wstali patrząc na staruszka.

Mały, suchy i prosty, przypominał laskę, którą trzyma jakaś niewidzialna ręka. Sędziowie stali także: wójt przechyliwszy głowę na ramię patrzył w sufit, burmistrz założył ręce na piersiach, marszałek szlachty gładził brodę. Sędzia o chorej twarzy, jego pulchny kolega i prokurator patrzyli w stronę podsądnych. A z tyłu, poprzez głowy

sędziów spoglądał z portretu car w czerwonym mundurze, o obojętnej, białej twarzy. Po jego twarzy pełzał jakiś owad.

- Na zesłanie! - odetchnąwszy z ulgą, powiedział Sizow. - No, skończone, dzięki ci, Boże! Mówili, że katorga! To jeszcze nieźle, matko! Nieźle!

- Wiedziałam przecież - odrzekła zmęczonym głosem.

- A jednak teraz to już pewne! Wszystkiego po nich można się było spodziewać! - Odwrócił się do podsądnych, których już wyprowadzano, i powiedział głośno:- Do zobaczenia, Fiodorze! I wszyscy! Szczęść wam, Boże! Matka w milczeniu skinęła głową synowi i innym. Chciało się jej zapłakać, ale się wstydziła.

XXVII

Wyszła z sądu i zdziwiła się, że nad miastem jest już noc, latarnie palą się na ulicy, a gwiazdy na niebie. Wokół sądu tłoczyły się grupki ludzi, w mroźnym powietrzu chrzęścił śnieg i dźwięczały młode głosy krzyżując się ze sobą. Człowiek w szarym baszłyku zajrzał w twarz Sizowowi i szybko zapytał:

- Jaki wyrok?

- Na zesłanie.

- Wszyscy?

- Wszyscy.

- Dziękuję!

Człowiek odszedł.

- Widzisz? - powiedział Sizow. - Pytają...

Nagle okrążyło ich z dziesięć osób, młodych chłopców i dziewcząt, i szybko posypały się okrzyki, przyciągające ludzi. Matka i Sizow zatrzymali się. Pytano ich o wyrok, o to, jak zachowywali się podsądni i co kto mówił. We wszystkich tych pytaniach dźwięczała nuta ciekawości, gorąca, szczera, budząc chęć zaspokojenia jej.

- Panowie! To matka Pawła Własowa! - zawołał ktoś cicho. Głosy umilkły jedne po drugich.

- Pozwólcie uścisnąć waszą rękę!

Czyjaś mocna dłoń ścisnęła palce matki, czyjś głos powiedział ze wzruszeniem:

- Wasz syn będzie przykładem męstwa dla nas wszystkich!

- Niech żyje robotnik rosyjski! - rozległ się dźwięczny okrzyk.

Okrzyki rosły, mnożyły się, wybuchały to tu, to tam, zewsząd biegli ludzie tłocząc się wokół Sizowa i matki. Gwizdki policyjne przecięły powietrze, ale ich dźwięki nie zagłuszyły okrzyków. Stary śmiał się, matce wszystko to wydawało się miłym snem. Uśmiechała się, ściskała ręce, kłaniała się i dobre, jasne łzy płynęły z jej oczu, wzruszenie ściskało gardło. Nogi drżały ze zmęczenia, ale pełne radości serce chłonęło wszystko i odbijało wrażenia niby jasne oblicze jeziora. Niedaleko czyjś dźwięczny głos mówił nerwowo:

- Towarzysze! Potwór, który pożera rosyjski lud, przełknął dzisiaj swoją bezdenną, żarłoczną paszczą...

- Chodźmy jednak, matko! - powiedział Sizow.

Nagle skądsiś zjawiła się Sasza, wzięła matkę pod rękę i szybko pociągnęła za sobą na drugą stronę ulicy.

- Chodźcie, będą bić albo aresztować. Zesłanie? Na Sybir?

- Tak, tak!

- A jak mówił? Zresztą wiem. Był najmocniejszy i najprostszy ze wszystkich i najsurowszy oczywiście. Jest wrażliwy, czuły, ale wstydzi się to okazać.

Jej gorący szept, słowa miłości uspokajały wzburzenie matki, przywracały jej siły.

- Kiedy pojedziecie do niego? - zapytała cichutko i serdecznie przyciskając do siebie jej rękę.

Dziewczyna odpowiedziała pewnym głosem, patrząc przed siebie:

- Gdy tylko znajdę kogoś, kto weźmie moją pracę. Ja przecież także oczekuję wyroku. Prawdopodobnie ześlą mnie także na Sybir. Oświadczę wówczas, że chcę, by osiedlono mnie w tej samej miejscowości co i jego.

Z tyłu rozległ się głos Sizowa:

- Kłaniajcie mu się wtedy ode mnie! Sizow, powiedzcie, on już będzie wiedział. Wuj Fiedi Mazina...

Sasza zatrzymała się,odwróciła, wyciągnęła do niego rękę.

- Znam Fiedię. Nazywam się Aleksandra.

- A po ojcu?

Sasza spojrzała na niego i odpowiedziała:

- Nie mam ojca.

- Umarł?

- Nie, żyje! - odpowiedziała dziewczyna z naciskiem; jakiś upór zadźwięczał w jej głosie i pojawił się w wyrazie twarzy. - Jest obszarnikiem i naczelnikiem ziemskim. Okrada chłopów...

- Ta-ak... - odezwał się z przygnębieniem Sizow i milczał przez chwilę, idąc koło dziewczyny i spoglądając na nią z boku:

- No, matko, żegnaj! Ja na lewo. Do widzenia, panienko. Surowo ojca sądzicie. Oczywiście, wasza sprawa...

- A gdyby wasz syn był nikczemnym człowiekiem, szkodliwym dla ludzi i wstrętnym dla was, powiedzielibyście tak? - namiętnie zawołała Sasza.

- No... powiedziałbym! - odparł stary po chwili milczenia.

- No więc!... sprawiedliwość droższa wam jest od syna, a mnie od ojca...

Sizow uśmiechnął się kiwając głową, a potem powiedział z westchnieniem:

- No, no! Zręcznieście to wywiedli! Jeżeli starczy was na długo, zwyciężycie starych. Mocno uderzacie!... Żegnajcie! Życzę wam wszystkiego dobrego! I więcej wyrozumiałości dla ludzi, co? Żegnaj, Niłowna! Jeżeli zobaczysz Pawła, powiedz mu, że słyszałem jego mowę. Nie wszystko było w niej zrozumiałe, niejedno nawet straszne, ale powiedz mu, że prawdę mówił!

Uniósł czapkę i statecznym krokiem skręcił za róg ulicy.

- To musi być dobry człowiek - zauważyła Sasza odprowadzając go uśmiechem swoich dużych oczu.

Matce wydało się, że twarz dziewczyny jest dziś łagodniejsza niż zazwyczaj.

W domu usiadły na kanapie, mocno przytulone do siebie, i matka, odpoczywając w ciszy, zaczęła znowu rozmowę o wyjeździe Saszy do Pawła. Dziewczyna uniosła w zadumie gęste brwi i patrzyła w dal dużymi, marzącymi oczyma, jej blada twarz nabrała wyrazu skupienia.

- Potem, kiedy będziecie mieli dzieci, przyjadę do was niańczyć je. I będziemy tam żyli nie gorzej niż tutaj. Robotę Pasza znajdzie, ręce ma złote...

Obrzuciwszy matkę badawczym spojrzeniem, Sasza spytała:

- A nie chcielibyście jechać zaraz?

Matka westchnęła i odpowiedziała:

- Na co bym mu się zdała? Zawadzałabym mu tylko w razie ucieczki. A zresztą nie zgodzi się...

Sasza skinęła głową:

- Nie zgodzi się!

- A przy tym mam robotę! - dorzuciła matka nie bez dumy.

- Tak! - powiedziała w zamyśleniu Sasza. - To dobrze...

Nagle wzdrygnęła się i jak gdyby zrzucając coś z siebie, zaczęła mówić cicho i z prostotą:

- On nie zostanie tam. Ucieknie, oczywiście...

- A co z wami będzie?... I jeżeli dziecko?...

- Zobaczymy. Paweł nie powinien liczyć się ze mną. Nie będę go krępować. Będzie mi ciężko rozstać się z nim, ale, rozumie się, dam sobie radę. Nie będę go krępować, nie.

Matka poczuła, że Sasza zdolna jest postąpić tak, jak mówi,i zrobiło jej się żal dziewczyny. Objęła ją i powiedziała:

- Trudno wam będzie, moja miła!

Sasza uśmiechnęła się miękko i mocno przytuliła się do niej.

Mikołaj przyszedł zmęczony i rozbierając się mówił szybko:

- No, Sasza, zabierajcie się stąd, pókiście cali! Dwaj szpicle chodzą za mną od rana, a robią to tak otwarcie, że sprawa pachnie aresztem. Mam przeczucie. Coś się gdzieś wydarzyło. Ale, ale! Mam przy sobie mowę Pawła, postanowiono ją wydrukować. Zanieście Ludmile, błagajcie, żeby prędko. Paweł mówił wspaniale, Niłowna!... Strzeżcie się szpicli, Sasza!...

Mocno rozcierając zziębnięte ręce podszedł do stołu, zaczął szybko wyciągać szuflady i wyjmować z nich papiery. Jedne darł, drugie odkładał na bok, zafrasowany i rozczochrany.

- Niedawno oczyściłem całe mieszkanie, a teraz znowu nagromadziło się tyle różnych różności, do diabła! Widzicie, Niłowna, dla was byłoby może lepiej nie nocować dzisiaj w domu, co? Asystowanie przy tej uroczystości jest rzeczą nudną, mogą was także zabrać, a będziecie musieli pojeździć tu i tam z mową Pawła...

- Na co bym się im przydała? - powiedziała matka.

Mikołaj wymachując dłonią przed jej oczyma rzekł z przekonaniem:

- Ja mam węch! Poza tym moglibyście pomóc Ludmile, co? Nie kuście licha!...

Uradowała ją perspektywa wzięcia udziału w drukowaniu mowy syna.

- Jeżeli tak, to pójdę - odparła.

I niespodziewanie dla samej siebie dodała cichym, ale pewnym głosem:

- Teraz, chwała Bogu, nie boję się niczego!

- Cudownie! - zawołał Mikołaj nie patrząc na nią. - Ale powiedzcie mi, gdzie jest moja waliza i moja bielizna, bo zagarnęliście wszystko w swoje drapieżne ręce i jestem zupełnie pozbawiony możności rozporządzania moją osobistą własnością...

Sasza w milczeniu paliła w piecu podarte papiery i gdy spalały się, mieszała je starannie z popiołem.

- Idźcie już, Sasza! - powiedział Mikołaj wyciągając do niej rękę. - Do widzenia! Nie zapominajcie przysyłać mi książek, jeżeli ukaże się coś interesującego. No, do widzenia, droga towarzyszko! Bądźcie ostrożniejsi...

- Na długo? Jak myślicie? - zapytała Sasza.

- A diabeł ich wie! Pewno mam coś niecoś na sumieniu. Niłowna, może poszlibyście z nią razem, co? Dwie osoby trudniej śledzić. Dobrze?

- Idę! - odpowiedziała matka. - Zaraz się ubiorę...

Przyglądała się badawczo Mikołajowi, ale prócz zatroskania, które przesłoniło jego zawsze dobrą i łagodną twarz, nic nie zauważyła; żadnego niepokoju, żadnej oznaki zdenerwowania nie można było dostrzec w zachowaniu tego człowieka, który stał się jej droższy od innych. Jednakowo uważny w stosunku do wszystkich, dla wszystkich serdeczny i równy, spokojny i samotny, i teraz był taki jak zawsze: żył swoim ukrytym wewnętrznym życiem, jakby wyprzedzającym życie innych ludzi. Wiedziała jednak, że zbliżył się do niej bardziej niż do innych, i kochała go ostrożną, jak gdyby niedowierzającą sobie miłością. Teraz było go jej bardzo żal, ale opanowywała swoje uczucia wiedząc, że jeżeli je okaże, Mikołaj zmiesza się, zawstydzi i stanie się, jak zawsze w takich razach, trochę śmieszny, a nie chciała widzieć go takim.

Weszła znowu do pokoju. Mikołaj ściskał rękę Saszy i mówił:

- Doskonale! Jestem przekonany, że to bardzo dobrze dla niego i dla was. Trochę osobistego szczęścia nie zawadzi. Jesteście gotowi, Niłowna?

Podszedł do niej uśmiechając się i poprawiając okulary.

- No, do zobaczenia, myślę, że za trzy, cztery miesiące, no, powiedzmy - za pół roku! Pół roku to kawał życia... Uważajcie na siebie, proszę was, co? No, uściskajmy się...

Szczupły i gibki, objął jej szyję mocnymi rękami, zajrzał jej w oczy, zaśmiał się i powiedział:

- Zdaje się, że się w was zakochałem. Ciągle całuję się z wami!

Milczała całując jego czoło i policzki, ręce jej drżały. Żeby nie zauważył tego, rozluźniła ich uścisk.

- Uważajcie, jutro - ostrożnie! Przyślijcie z rana chłopaczka. Ludmiła ma takiego chłopaczka, niechaj się rozejrzy. No, do zobaczenia, towarzyszki! Wszystkiego dobrego...

Na ulicy Sasza powiedziała cichutko do matki:

- Z taką samą prostotą pójdzie na śmierć, jeżeli to będzie potrzebne, i tak samo pośpieszy się trochę. A gdy śmierć zajrzy mu w oczy, poprawi okulary, powie: "Doskonale!" - i umrze.

- Kocham go - wyszeptała matka.

- Co do mnie, podziwiam go, ale nie kocham. Bardzo szanuję. Jest nazbyt oschły, chociaż dobry i nawet niekiedy czuły. Wszystko w nim jest jakieś nie dość ludzkie... Zdaje się, że śledzą nas. Rozejdźmy się. I nie wchodźcie do Ludmiły, jeśli będzie wam się zdawało, że jest tam szpicel.

- Wiem! - powiedziała matka.

Ale Sasza dorzuciła z naciskiem:

- Nie wchodźcie! Przyjdźcie wtedy do mnie. Tymczasem żegnajcie!

Odwróciła się szybko i poszła z powrotem.

XXVIII

Po kilku minutach matka siedziała grzejąc się przy piecu w niewielkim pokoju Ludmiły. Gospodyni w czarnej sukni z paskiem przechadzała się powoli po pokoju napełniając go dźwiękami swego rozkazującego głosu.

W piecu trzeszczał i huczał ogień wciągając powietrze z pokoju, głos kobiety dźwięczał miarowo.

- Ludzie są bardziej głupi niż źli. Dostrzegają tylko to, co jest blisko, co można wziąć natychmiast. Tymczasem wszystko, co jest bliskie, liche, a wartość ma tylko to, co odległe, dalekie. Przecież wszystkim byłoby

wygodniej i przyjemniej, gdyby życie stało się inne, łatwiejsze, a ludzie rozumniejsi. Ale żeby to się stało, trzeba zadać sobie trochę trudu...

Nagle zatrzymała się przed matką i powiedziała ciszej, jakby usprawiedliwiając się:

- Rzadko widuję ludzi i jeżeli ktoś przyjdzie do mnie, zaraz zaczynam mówić. Zabawne, co?

- Dlaczego? - odezwała się matka. Starała się domyślić, gdzie ta kobieta drukuje, ale nie zauważyła nicniezwykłego. W pokoju, którego trzy okna wychodziły na ulicę, stała kanapa, szafa na książki, stół, krzesła, pod ścianą łóżko, w kącie obok niego umywalnia, w drugim kącie piec, na ścianach obrazy. Wszystko było nowe, mocne i czyste i mnisza postać gospodyni rzucała na wszystko chłodny cień. Czuło się coś utajonego, ukrytego, ale nie można się było domyślić, gdzie. Matka obejrzała drzwi - przez jedne weszła tutaj z małego przedpokoiku, obok pieca były drugie - wąskie i wysokie.

- A ja do was z interesem! - powiedziała zmieszana zauważywszy, że gospodyni ją obserwuje.

- Wiem. Do mnie nie przychodzi się inaczej...

Matce wydało się, że słyszy jakiś dziwny ton w głosie Ludmiły. Spojrzała na jej twarz, ale ta twarz uśmiechała się kątami cienkich warg, za szkłami okularów błyszczały matowe oczy. Oderwała od niej wzrok i podała jej mowę Pawła.

- Proszą, żeby wydrukować jak najprędzej...

Zaczęła opowiadać o tym, jak Mikołaj przygotowuje się do aresztowania.

Ludmiła wsunęła w milczeniu papier za pas, usiadła na krześle, w szkłach jej okularów odbił się czerwony blask ognia i jego gorący uśmiech zadrżał na jej nieruchomej twarzy.

- Gdy przyjdą do mnie, będę strzelać! - powiedziała półgłosem, ale stanowczo, wysłuchawszy opowiadania matki. - Mam prawo bronić się przed przemocą i powinnam się przed nią bronić, jeśli wzywam do tego innych.

Odblask ognia ślizgał się po jej twarzy, która stała się znowu surowa i nieco wyniosła.

"Niedobrze ci się żyje!" - pomyślała z nagłą serdecznością matka.

Ludmiła zaczęła czytać mowę Pawła, z początku od niechcenia, potem

coraz bardziej pochylając się nad papierem i szybko odrzucając na bok przeczytane kartki. Skończywszy wstała, wyprostowała się i podeszła do matki.

- To piękne!

Zamyśliła się i spuściła na chwilę głowę.

- Nie chciałam mówić z wami o waszym synu, nie widywałam się z nim i nie lubię smutnych rozmów. Wiem, co to znaczy, gdy ktoś bliski idzie na zesłanie! Ale tak chciałabym was zapytać... Dobrze jest mieć takiego syna?

- Tak, dobrze! - powiedziała matka.

- I strach, tak?

Matka odpowiedziała uśmiechając się spokojnie:

- Teraz już nie...

Ludmiła odwróciła się do okna poprawiając smagłą ręką gładko przyczesane włosy. Lekki cień drżał na jej policzkach, może był to cień stłumionego uśmiechu.

- Zaraz złożę. Przeżyliście ciężki dzień, jesteście zmęczeni. Połóżcie się tu, na łóżku, ja nie będę spała i, być może, obudzę was w nocy, żebyście mi pomogli... Gdy się położycie, zgaście lampę.

Dorzuciła dwa polana do ognia, wyprostowała się i wyszła przez wąskie drzwi koło pieca szczelnie zamknąwszy je za sobą. Matka odprowadziła ją oczyma i zaczęła się rozbierać myśląc o gospodyni.

"Martwi się czymś..."

Czuła zawrót głowy ze zmęczenia, ale w duszy jej panował dziwny spokój, a miękkie i łagodneświatło zalewało wszystko, na co patrzyła, i napełniało jej pierś. Znała już ten spokój, zjawiał się zawsze po wielkich wzruszeniach i dawniej trwożył ją trochę, ale teraz wzbogacał tylko jej duszę. Wielkie i silne uczucie uczyniło ją mocniejszą. Zgasiła lampę, położyła się na chłodnej pościeli, skurczyła się pod kołdrą i szybko zasnęła głębokim snem...

Kiedy otworzyła oczy, pokój był skąpany w chłodnym, białym świetle jasnego zimowego dnia. Gospodyni leżała na kanapie z książką w ręku i patrzyła na matkę uśmiechając się innym niż zwykle uśmiechem.

- Ach, Boże mój! - zawołała matka ze zmieszaniem. - Zaspałam! Późno już, co?

- Dzień dobry! - powiedziała Ludmiła. - Dochodzi dziesiąta, wstawajcie,

będziemy pić herbatę.

- Dlaczegoście mnie nie obudzili?

- Chciałam. Podeszłam do was, ale uśmiechaliście się tak ładnie przez sen...

Jednym ruchem giętkiego ciała podniosła się z kanapy, pochyliła się nad matką; w jej matowych oczach matka ujrzała coś serdecznego, bliskiego i zrozumiałego.

- Żal mi było was budzić. Może śniło wam się coś miłego...

- Nie śniło mi się nic!

- No, wszystko jedno! Spodobał mi się wasz uśmiech. Taki spokojny, dobry...

Ludmiła roześmiała się, śmiech jej był cichy i miękki.

- Myślałam o was... - Trudno wam się żyje?

Matka ruszała brwiami i milczała zastanawiając się.

- Oczywiście, że trudno! - zawołała Ludmiła.

- Nie wiem już sama! - powiedziała ostrożnie matka. - Czasem wydaje się, że trudno. Ale wszystkiego jest tak dużo, wszystko takie ważne, zadziwiające, płynie jedno za drugim tak prędko, prędko...

Znana jej fala rześkiego podniecenia podnosiła się w piersi napełniając serce obrazami i myślami. Usiadła na łóżku, szybko oblekając myśli w słowa.

- Wszystko zmierza ku jednemu... Dużo jest smutku, wiecie! Ludzie cierpią, męczą ich, okrutnie męczą i wiele radości jest dla nich niedostępnych. To bardzo ciężko!

Ludmiła odrzuciła głowę szybkim ruchem, objęła ją spojrzeniem i rzekła:

- Mówicie nie o sobie!

Matka popatrzyła na nią, wstała z łóżka i ubierając się mówiła:

- Jakże tu stanąć osobno, z boku, jeżeli i tego kochasz, i tamten jest ci drogi, a o wszystkich się boisz i każdego jest ci żal, ciągle coś niepokoi ci serce... To jakże tak osobno?

Stanęła na wpół ubrana pośrodku pokoju i zamyśliła się. Wydało się jej, że nie ma już tej matki, która żyła niepokojem i strachem o syna, myślą o obronie jego ciała, nie ma już - oderwała się, odeszła gdzieś, a może przetopiła się w ogniu wzruszeń i to wyzwoliło i oczyściło jej duszę,

odrodziło serce wlewając weń nową siłę. Wsłuchiwała się w siebie pragnąc zajrzeć we własne serce i obawiając się obudzić w nim dawny lęk.

- O czym myślicie? - spytała serdecznie gospodynipodchodząc do niej.

- Nie wiem! - odpowiedziała matka.

Milczały chwilę patrząc na siebie, po czym uśmiechnęły się. Ludmiła wyszła z pokoju mówiąc:

- Co porabia mój samowar?

Matka popatrzyła przez okno, na ulicy lśnił mroźny, rześki dzień, w jej piersi było także jasno, ale ciepło. Miała ochotę mówić o wszystkim dużo, radośnie, z niejasnym uczuciem wdzięczności dla kogoś nieznanego za to, co było teraz w jej sercu i płonęło tam niby zorza wieczorna. Czuła pragnienie modlitwy, którego dawno już nie zaznała. Przypomniała sobie czyjąś młodą twarz i dźwięczny głos odezwał się w jej pamięci: "To matka Pawła Własowa!" Błysnęły radośnie i czule oczy Saszy, ukazała się ciemna postać Rybina, uśmiechała się twarda, brązowa twarz Pawła, Mikołaj mrugał z zakłopotaniem i nagle wszystko zakołysało się w głębokim, lekkim westchnieniu, zlało się i zmieszało w uczuciu spokoju, które niby przezroczysty, różnobarwny obłok objęło wszystkie jej myśli.

- Mikołaj miał słuszność! - powiedziała wchodząc Ludmiła. - Aresztowano go. Posłałam tam chłopca, tak jak mi poleciliście. Powiedział, że na podwórzu jest policja, i widział policjanta, który chował się w bramie. Szpicle chodzą, chłopak ich zna.

- Tak - rzekła matka kiwając głową. - Ach, biedny...

Westchnęła, ale bez smutku, i w duszy zdziwiła się temu.

- Mikołaj w ostatnich czasach miał dużo wykładów wśród robotników na mieście i w ogóle musiał już wpaść! - powiedziała posępnie, lecz spokojnie Ludmiła. - Towarzysze radzili mu, żeby wyjechał. Nie usłuchał! Według mnie, w takich wypadkach powinno się zmuszać, a nie namawiać...

W drzwiach stanął czarnowłosy i rumiany chłopczyk o ładnych, niebieskich oczach i orlim nosku.

- Wnieść samowar? - zapytał dźwięcznym głosem.

- Proszę cię, Sierioża! Mój wychowanek.

Matce wydało się, że Ludmiła jest dzisiaj inna - prostsza i bliższa jej. W zgrabnych ruchach jej smukłego ciała było wiele piękna i siły, surowa,

blada twarz stała się łagodniejsza. Po nieprzespanej nocy oczy miała podkrążone. Czuło się w niej napięcie, ogromny wysiłek.

Chłopczyk wniósł samowar.

- Przedstaw się, Sierioża! Pelagia Niłowna, matka tego robotnika, którego wczoraj skazali.

Sierioża ukłonił się w milczeniu, uścisnął rękę matki, wyszedł, przyniósł bułki i usiadł przy stole. Ludmiła nalewająe herbatę tłumaczyła matce, żeby nie wracała do domu, póki nie wyjaśni się, na kogo czeka policja.

- Może na was! Was na pewno będą przesłuchiwać...

- Niech przesłuchują! - odezwała się matka. - I jeżeli nawet zaaresztują, niewielkie nieszczęście. Żeby tylko przedtem rozesłać mowę Paszy!

- Już złożona. Jutro będzie gotowa dla miasta i osady. Znacie Nataszę?

- Oczywiście!

- Odwieziecie jej...

Chłopczyk czytał gazetę i jakby nic nie słyszał, ale czasem patrzył spoza niej na matkę i gdy spotykała jego żywe spojrzenie, było jej przyjemnie i uśmiechała się. Ludmiła znowu mówiłao Mikołaju nie wyrażając żalu z powodu jego uwięzienia; jej ton wydawał się matce zupełnie naturalny. Czas upływał szybciej niż w inne dnie. Gdy skończyli pić herbatę, było już koło południa.

- Ale ten czas leci! - zawołała Ludmiła.

W tej samej chwili rozległo się niecierpliwe pukanie. Chłopczyk wstał i pytająco spojrzał na gospodynię zmrużonymi oczami.

- Otwórz, Sierioża. Któż by to mógł być?

I spokojnym ruchem opuściła rękę w kieszeń spódnicy.

- Jeżeli to żandarmi - powiedziała do matki - stańcie, Pelagio Niłowno, tutaj, w tym kącie. A ty, Sierioża...

- Wiem! - cicho odpowiedział chłopczyk znikając.

Matka uśmiechnęła się. Wszystkie te przygotowania nie budziły w niej lęku, nie miała przeczucia niczego złego.

Wszedł mały doktor i zaczął szybko mówić:

- Po pierwsze, Mikołaj został aresztowany. Aha, jesteście tutaj, Niłowna? Nie było was w czasie aresztowania?

- Właśnie wysłał mnie tutaj.

- Hm... Nie sądzę, żeby to było dla was dobre!... Po drugie, dzisiaj w

nocy różni młodzi ludzie wydrukowali na hektografach około pięciuset egzemplarzy mowy. Widziałem, nieźle zrobione, wyraźnie, jasno. Chcą to wieczorem rozrzucić po mieście. Jestem temu przeciwny, dla miasta są lepsze drukowane, a te należy gdzieś odesłać.

- Zawiozę je do Nataszy! Dajcie je tylko! - żywo zawołała matka.

Zapragnęła jak najprędzej rozpowszechnić mowę Pawła, rozsypać słowa syna po całej ziemi i patrzyła w twarz doktora czekającymi na odpowiedź oczami, gotowa go prosić.

- Diabeł wie, czy to dobrze, żebyście zabierali się teraz do tego! - niezdecydowanie powiedział doktor wyjmując zegarek. - Teraz jest jedenasta czterdzieści trzy, pociąg odchodzi o drugiej pięć, podróż trwa pięć godzin i piętnaście minut. Przyjedziecie więc wieczorem, jednakże nie dość późno. Ale nie o to chodzi...

- Nie o to! - powtórzyła gospodyni marszcząc brwi.

- A o co? - spytała matka przysuwając się do niej. - Tylko o to, żeby dobrze zrobić...

Ludmiła popatrzyła na nią uważnie i pocierając czoło zauważyła:

- To niebezpieczne dla was...

- Dlaczego? - gorąco i z żądaniem w głosie zawołała matka.

- Zaraz wam wytłumaczę, dlaczego! - szybko i niespokojnie rzekł doktor. - Zniknęliście z domu na godzinę przed aresztowaniem Mikołaja. Wyjechaliście do fabryki, gdzie wiedzą, że jesteście dobrą znajomą nauczycielki. Po waszym przyjeździe w fabryce zjawiły się niebezpieczne odezwy. Wszystko to zaciska się jak pętla wokół waszej szyi.

- Nie zauważą mnie! - przekonywała go matka zapalając się. - A gdyby po powrocie zaaresztowali mnie i zapytali, gdzie byłam...

Zamilkła na chwilę, potem zawołała:

- Wiem, co odpowiedzieć! Stamtąd pojadę prosto do osady, mam tam znajomego, Sizowa. Więc powiem, że niby prosto z sądu poszłam do niego pogadać o mojej niedoli. On także mazmartwienie, skazali jego siostrzeńca. I tak też zezna. Widzicie?

Czując, że ustąpią jej mocnemu pragnieniu, i chcąc ich jak najprędzej skłonić do tego, nalegała coraz bardziej. Ustąpili.

- Cóż, jedźcie! - zgodził się niechętnie doktor.

Ludmiła milczała przechadzając się w zamyśleniu po pokoju. Twarz jej przygasła i jakby poszarzała, a naprężone mięśnie szyi ledwie mogły

utrzymać głowę, która najwidoczniej ciążyła jej i upadała na piersi. Matka zauważyła to.

- Oszczędzacie mnie ciągle - powiedziała z uśmiechem - ale siebie nie oszczędzacie!

- To nieprawda! - powiedział doktor. - Oszczędzamy siebie, powinniśmy oszczędzać! I gniewamy się bardzo na tego, kto trwoni bez pożytku swoje siły, tak! A teraz... co to jeszcze chciałem powiedzieć... Mowę otrzymacie na stacji...

Wytłumaczył, jak to będzie zrobione, potem zajrzał jej w oczy i powiedział:

No, życzę wam powodzenia!

I wyszedł mimo wszystko niezadowolony z czegoś. Gdy drzwi zamknęły się za nim, Ludmiła podeszła do matki śmiejąc się cicho.

- Rozumiem was...

Wzięła ją pod rękę i zaczęła znowu wolno chodzić po pokoju.

- Ja mam także syna. Ma już trzynaście lat, ale mieszka u ojca. Mój mąż jest podprokuratorem. I chłopiec jest z nim... Często myślę, czym on będzie?

Jej wilgotny głos drgnął. Mówiła dalej w zamyśleniu:

- Wychowuje go świadomy wróg tych ludzi, którzy są mi bliscy, których uważam na najlepszych ludzi na ziemi. Mój syn może wyrosnąć na mojego wroga. Mieszkać ze mną nie może, żyję pod przybranym nazwiskiem. Osiem lat go nie widziałam. To dużo - osiem lat!

- Zatrzymała się przy oknie i patrząc w bladą pustkę nieba ciągnęła dalej:

- Gdyby był ze mną, byłabym silniejsza, nie miałabym w sercu rany, która zawsze boli. I nawet gdyby umarł, byłoby mi lżej...

- Biedactwo moje! - powiedziała matka czując, jak współczucie ściska jej serce.

- Szczęśliwi jesteście! - powiedziała z uśmiechem Ludmiła. - To piękne - matka i syn obok siebie, w jednym szeregu. To niezwykłe.

Własowa niespodziewanie dla samej siebie zawołała:

- Tak! To tak dobrze! - I zniżywszy głos, jakby zwierzała się z tajemnicy, dodała: - Wy wszyscy, Mikołaj Iwanowicz i wszyscy ludzie prawdy, jesteście także razem! Wszyscy ludzie stali się sobie bliscy, rozumiem

ich. Słów nie rozumiem, a wszystko inne rozumiem!

- Więc to tak... - powiedziała Ludmiła. - Więc tak...

Matka położyła ręką na jej piersi i dotykając jej lekko, mówiła prawie szeptem i jakby sama zastanawiała się nad tym, co mówi:

- Idą przez świat dzieci! Tak to rozumiem - idą dzieci po całej ziemi, wszyscy, zewsząd, idą do jednego celu. Idą najlepsze serca, ludzie uczciwi i rozumni, nacierają nieugięcie na wszystko, co złe, idą, rozdeptują kłamstwo mocnymi nogami... Młodzi, zdrowi, oddająswoje niezwyciężone siły w służbę sprawiedliwości! Idą, żeby wykorzenić zło, które jest źródłem niedoli ludzkiej, by zniszczyć wszystkie nieszczęścia na ziemi, zwyciężyć wszystko, co ohydne. I zwyciężą! "Zapalimy nowe słońce!" - mówił mi jeden z nich. I zapalą! "Połączymy w jedno serce rozdzielone nienawiścią serca!" I połączą!

Przypomniały się jej słowa zapomnianych modlitw i rozpłomieniając je nową wiarą, wyrzucała ze swego serca jak iskry.

- Idą dzieci drogami prawdy i rozumu niosąc miłość do wszystkiego, rozpościerają nad wszystkim nowe niebo, oświecają wszystko nie gasnącym płomieniem swoich serc. W ogniu miłości dzieci do całego świata powstaje nowe życie. Któż zgasi tę miłość? Jaka siła jest większa od niej? Kto ją pokona? Zrodziła ją ziemia i całe życie chce jej zwycięstwa, całe życie!

Odsunęła się od Ludmiły zmęczona wzruszeniem i usiadła oddychając ciężko. Ludmiła odeszła ostrożnie, bezszelestnie, jakby się bała coś zburzyć. Chodziła sprężyście po pokoju, patrzyła przed siebie głębokim spojrzeniem matowych oczu i stała się jakby wyższa, prostsza i smuklejsza. Jej chuda i surowa twarz była skupiona, wargi zaciśnięte nerwowo. Cisza w pokoju szybko uspokoiła matkę. Zauważyła nastrój Ludmiły i spytała półgłosem, jakby w poczuciu winy:

- Może powiedziałam coś niewłaściwego?

Ludmiła odwróciła się szybko, spojrzała na nią z przestrachem i wyciągnąwszy do niej ręce, jakby pragnęła coś powstrzymać, powiedziała szybko:

- Nie, nie! Ale nie mówmy o tym. Niech to pozostanie tak, jak zostało powiedziane. - I już spokojnie mówiła dalej: - Musicie wkrótce jechać, to przecie daleko!

- Tak, już wkrótce. Ach, gdybyście wiedzieli, jaka jestem szczęśliwa! Wiozę słowo syna, słowo mojej krwi! Przecie to jakby własna dusza!

Uśmiechnęła się, ale Ludmiła odpowiedziała jej bladym uśmiechem. Matka czuła, że Ludmiła ochładza jej radość swoją powściągliwością, i nagle zbudziło się w niej pragnienie przelania w tę surową duszę swego ognia, rozpalenia jej - niechże i ona dźwięczy zgodnie z jej pełnym radości sercem. Ujęła ręce Ludmiły, ścisnęła je mocno i powiedziała:

- Droga moja! Jak to dobrze wiedzieć, że jest już w życiu światło dla wszystkich ludzi i że nadejdzie czas, gdy ujrzą je wszyscy i gdy przeniknie do wszystkich serc!

Jej dobra, szeroka twarz drżała, oczy uśmiechały się promiennie, brwi poruszały się nad nimi, jakby uskrzydlając ich blask. Upajały ją wielkie myśli, wkładała w nie wszystko, co płonęło w jej sercu, wszystko, co zdążyła przeżyć, i przekształcała je w twarde kryształy jasnych słów. Rodziło się ich coraz więcej w jesiennym sercu ogrzanym twórczą siłą wiosennego słońca, zakwitały coraz jaskrawszymi barwami, rumieniły się w nim.

- Przecie to jakby nowy Bóg rodził się ludziom! Wszystko - dla wszystkich, wszyscy - dla wszystkiego! Tak was rozumiem. Zaprawdę, wszyscy jesteście towarzyszami, wszyscy bliskimi, wszyscy dziećmi jednej matki - prawdy!

I znowu zachłystując się falą swegopodniecenia, zatrzymała się, zaczerpnęła tchu, szerokim gestem rozłożyła ręce, jakby chciała coś objąć, i powiedziała:

- Gdy mówię to słowo: towarzysze! - słyszę sercem, że idą!

Osiągnęła to, czego pragnęła: twarz Ludmiły zapłonęła, usta zadrżały, z oczu popłynęły wielkie, przezroczyste łzy.

Matka objęła ją i zaśmiała się bezdźwięcznie, dumna ze zwycięstwa swego serca.

Gdy się żegnały, Ludmiła zajrzała jej w oczy i spytała cicho:

- Czy wiecie, że dobrze jest z wami?

XXIX

Gdy wyszła na ulicę, suche i mroźne powietrze objęło mocno całe jej ciało, przeniknęło do gardła, załechtało w nosie i na sekundę zaparło dech w piersiach. Matka zatrzymała się i rozejrzała: niedaleko od niej, na rogu, stał dorożkarz w kudłatej czapce, dalej szedł jakiś człowiek, zgięty wpół, z głową wciągniętą w ramiona, a przed nim biegł żołnierz

podskakując i rozcierając uszy.

"Pewnie posłali żołnierzyka do sklepiku!" - pomyślała słuchając z zadowoleniem, jak wesoło i dźwięcznie skrzypi pod jej nogami śnieg.

Na stację przyszła wcześnie, pociągu jeszcze nie było, ale w brudnej, zakopconej dymem poczekalni trzeciej klasy zebrało się już dużo ludzi. Mróz zegnał tu robotników kolejowych, przyszli ogrzać się dorożkarze i jacyś nędznie odziani, bezdomni ludzie. Byli też pasażerowie: kilku chłopów, gruby kupiec w szubie podbitej szopami 8 , pop z córką, ospowatą dziewoją, pięciu żołnierzy i ruchliwi mieszczanie. Ludzie palili, rozmawiali, pili herbatę i wódkę. Przy bufecie ktoś zanosił się od śmiechu, nad głowami unosiły się kłęby dymu. Drzwi skrzypiały, szyby drżały i dzwoniły, gdy zamykano je z hałasem. Mocny zapach tytoniu i wędzonych ryb uderzał do nosa.

Matka usiadła przy wejściu i czekała. Gdy drzwi otwierały się, leciał na nią obłok chłodnego powietrza; wdychała je z przyjemnością, pełną piersią. Wchodzili ludzie z węzełkami w rękach, ciężko ubrani, niezdarnie grzęźli w drzwiach wymyślając i rzucając na podłogę albo na ławkę swoje rzeczy, strząsali suchy szron z kołnierzy i rękawów płaszczy, ocierali go z bród i wąsów, chrząkali.

Wszedł młody człowiek z żółtą walizą w ręku, rozejrzał się szybko i podszedł do matki.

- Do Moskwy? - zapytał półgłosem.

- Tak. Do Tani.

- To dla was

Postawił walizkę obok niej na ławce, wyjął papierosa, zapalił go, uchylił czapki i w milczeniu wyszedł drugimi drzwiami. Matka pogładziła ręką chłodną skórę walizki, oparła się na niej łokciem i zadowolona zaczęła przyglądać się publiczności. Po chwili wstała i przeszła na drugą ławkę, bliżej wejścia na peron. Walizka była niewielka, trzymała ją bez wysiłku w ręce i szła z podniesioną głową, przyglądając się migającym przed nią twarzom.

Jakiś młody człowiek w krótkim płaszczu z podniesionym kołnierzem zderzył się z nią w przejściu i odskoczył unosząc rękę ku głowie. Wydało się jej, że zna go, obejrzała się i zobaczyła, że on patrzy na nią jasnymokiem spoza kołnierza. To uważne oko ukłuło ją, ręka, w której trzymała walizkę, drgnęła i walizka stała się nagle cięższa.

"Widziałam go pewnie gdzieś!" - pomyślała tłumiąc przykre, niejasne

wrażenie i nie pozwalając innym słowom określić uczucia, powoli, ale przemożnie ściskającego chłodem jej serce. Uczucie to rosło, podnosiło się do gardła, napełniało usta suchą goryczą i ogarnęła ją nieprzezwyciężona chęć obejrzenia się i spojrzenia na niego raz jeszcze. Zrobiła to - człowiek przestępując ostrożnie z nogi na nogę stał na tym samym miejscu. Wydawało się, że coś zamyśla, ale nie może się zdecydować. Prawa ręka była wsunięta między guziki palta, drugą trzymał w kieszeni, dlatego też prawe ramię wydawało się wyższe od lewego.

Podeszła nie śpiesząc się do ławki i usiadła ostrożnie i powoli, jakby obawiała się, że coś w niej pęknie. Pamięć rozbudzona ostrym przeczuciem nieszczęścia dwa razy postawiła przed nią tego człowieka, raz w polu za miastem po ucieczce Rybina, drugi raz w sądzie. Tam stał obok niego rewirowy, któremu pokazała fałszywy kierunek ucieczki Rybina. Znali ją i śledzili. To było jasne.

"Wpadłaś?" - zadała sobie pytanie. I zaraz odpowiedziała wzdrygając się:

"A może jeszcze nie..."

Natychmiast opanowała się i stwierdziła surowo:

"Wpadłaś!"

Rozglądała się, ale nie widziała nic, a myśli jedna za drugą zapalały się i gasły w jej mózgu jak iskry.

"Zostawić walizkę - iść?"

Ale zaraz jaskrawym światłem błysnęła druga iskra:

"Porzucić synowskie słowo? W takie ręce?"

Przytulíła do siebie walizkę.

"Odejść z nią? Uciec?..."

Myśli te wydawały się jej obce, jak gdyby ktoś z zewnątrz wtłaczał je w nią gwałtem. Paliły ją, boleśnie kłuły jej mózg, chłostały serce jak ogniste bicze. Bolały i obrażały odpędzając ją od samej siebie, od Pawła, od wszystkiego, co zrosło się już z jej sercem. Czuła że naciska na nią uparcie wroga siła, przygniata jej plecy i piersi, poniża ją, pogrąża w martwym lęku. Żyły w skroniach pulsowały mocno, u nasady włosów czuła ciepło.

Nagle, jednym wielkim i mocnym wysiłkiem serca, który jakby wstrząsnął nią całą, zgasiła chytre, maleńkie i słabe ogniki i powiedziała

sobie rozkazująco:

"Wstydź się!"

Zrobiło jej się od razu lżej i okrzepnąwszy zupełnie, dodała:

"Nie hańb syna! Nikt się nie boi..."

Oczy jej spotkały się z czyimś posępnym, nieśmiałym spojrzeniem. Potem przemknęła jej w pamięci twarz Rybina. Te kilka sekund wahania jak gdyby umocniły w niej wszystko. Serce zabiło spokojniej.

"Co teraz będzie?" - myślała obserwując.

Szpicel zawołał dozorcę i szepnął mu coś wskazując na nią oczyma. Stróż patrzył na niego i cofał się w tył. Zbliżył się drugi dozorca, słuchał, marszczył brwi. Był to starzec dużego wzrostu, siwy, nieogolony. Kiwnął szpiclowi głową i podszedł do ławki, na której siedziała matka; szpicel zniknął gdzieś szybko.

Stary szedł nie śpiesząc się i uważnie obmacując gniewnymi oczyma jej twarz.Posunęła się dalej na ławce:

"Żeby tylko nie bili..."

Zatrzymał się przed nią. Milczał chwilę, potem nie podnosząc głosu zapytał surowo:

- Czego tu wypatrujesz?

- Ja... nic.

- Tak, tak, złodziejka! Stara już, a do czego się bierze!

Wydawało się jej, że jego słowa uderzyły ją dwa razy w twarz, złe, ochrypłe, sprawiały ból, szarpały policzki, smagały oczy...

- Ja? Nie jestem złodziejką! Kłamiesz! - zawołała pełną piersią i wszystko zakręciło się przed nią w wichrze oburzenia. Była pijana obrazą i goryczą. Szarpnęła walizką, walizka otworzyła się.

- Patrzcie! Patrzcie wszyscy! - krzyczała podnosząc się i wymachując nad głową paczką wyciągniętych z walizki proklamacji. Poprzez szum w uszach usłyszała okrzyki zbiegających się ludzi; widziała, że biegną szybko i ze wszystkich stron.

- Co to takiego?

- Szpicel...

- Co tu?

- Mówią, że ukradła...

- Tak przyzwoicie wygląda, oj-oj-oj!

- Nie jestem złodziejką! - mówiła matka pełnym głosem uspokajając się nieco na widok ludzi, ciasno napierających na nią ze wszystkich stron.

- Wczoraj sądzili politycznych, był tam między nimi mój syn, Własow, wygłosił mowę - oto ona. Wiozę ją ludziom, żeby czytali i myśleli o prawdzie...

Ktoś ostrożnie wyciągnął papier z jej rąk. Machnęła paczką w powietrzu i rzuciła ją w tłum.

- Za to także nie pogłaszczą po główce! - zawołał czyjś przestraszony głos.

Matka widziała, że rozchwytują papierki, chowają je za pazuchę, do kieszeni i to dodało jej nowych sił. Prężyła się cała i czuła, jak rośnie w niej zbudzona duma i rozpala się zduszona radość. Mówiła spokojniej i mocniej, wyciągając szybko z walizki paczki papieru i rozrzucając je na prawo i na lewo w czyjeś prędkie, spragnione ręce.

- Czy wiecie, za co skazano mego syna i tych wszystkich, którzy z nim byli? Powiem wam to, a wy uwierzcie sercu matki i jej siwym włosom, wczoraj sądzono ludzi za to, że niosą wam wszystkim prawdę! Wczoraj dowiedziałam się, że ta prawda... nikt nie może przeciwstawić się jej, nikt!

Tłum milczał i rósł zwierając się coraz mocniej, otaczając szczelnie kobietę pierścieniem żywych ciał.

- Co daje ludziom ich praca? Nędzę, głód i choroby. Wszystko jest przeciw nam, zdychamy przez całe życie, wiecznie harując, w brudzie, oszukiwani, a naszą pracą radują się i objadają inni i trzymają nas na łańcuchu jak psy, w ciemnocie - nie wiemy o niczym, żyjemy w strachu, boimy się wszystkiego! Nasze życie to noc, ciemna noc!

- Tak! - rozległo się głucho w odpowiedzi.

- Zamknij jej pysk!

Matka ujrzała szpicla i dwóch żandarmów stojących z tyłu za tłumem i śpieszyła się, żeby oddać ostatnie paczki, ale gdy ręka jej sięgnęła do walizki, napotkała tam obcą rękę.

- Bierzcie!Bierzcie! - mówiła pochylając się nad walizką.

- Rozchodzić się! - krzyczeli żandarmi rozpychając ludzi. Ludzie ustępowali niechętnie przed szturchańcami, ściskali żandarmów w tłumie, przeszkadzali im może nieświadomie, nie pragnąc tego. Pociągnęła ich z niepokonaną siłą ta siwa kobieta z dużymi, uczciwymi

oczyma i dobrą twarzą; rozdzieleni przez życie, obcy dla siebie, teraz stapiali się w jedno, ogrzani płomiennym słowem, którego szukało i pożądało może od dawna wiele serc, skrzywdzonych przez niesprawiedliwość życia. Bliżsi stali w milczeniu, matka widziała ich uważne oczy, czuła na swojej twarzy ich ciepły oddech.

- Uciekaj, stara!

- Zaraz cię wezmą!...

- Jaka odważna!

- Precz! Rozchodzić się! - coraz bliżej rozlegały się krzyki żandarmów. Ludzie przed matką kołysali się na nogach chwytając się jeden drugiego.

Wydawało się jej, że wszyscy gotowi są zrozumieć ją, i śpieszyła powiedzieć ludziom to, co wiedziała, chciała podzielić się z nimi wszystkimi myślami, których siłę odczuwała. Wypływały z łatwością z głębi jej serca, układały się w pieśń, ale czuła z żalem, że nie starczy jej głosu, że głos jej chrypnie, drży, łamie się.

- Słowo mojego syna - czyste słowo robotnika, słowo nieprzekupnej duszy! Poznawajcie tę nieprzekupność po odwadze!

Czyjeś młode oczy patrzyły w jej twarz z zachwytem i lękiem.

Pchnięto ją w pierś, zachwiała się i usiadła na ławce. Nad głowami ludzi migały ręce żandarmów; chwytali za kołnierze i ramiona, odrzucali na bok ciała ludzkie, zrywali czapki ciskając je daleko. Wszystko w oczach matki poczerniało i zakołysało się, ale przemagając zmęczenie, krzyczała jeszcze ostatkiem głosu:

- Ludzie! Połączcie swoje siły!

Żandarm chwycił ją dużą, czeiwoną ręką za kołnierz i potrząsnął:

- Milcz!

Uderzyła głową o ścianę, serce spowił na sekundę żrący dym strachu, ale rozwiał się i serce rozgorzało znowu jasnym płomieniem.

- Chodź! - powiedział żandarm.

- Nie lękajcie się niczego! Nie ma męki większej od tej, którą oddychacie przez całe życie...

- Milczeć, mówię! - żandarm wziął ją pod rękę i szarpnął. Drugi uchwycił jej drugą rękę i prowadzili matkę stawiając duże kroki.

- ...która każdego dnia żre serce, wysusza pierś!

Szpicel zabiegł od przodu i wygrażając pięścią przed jej twarzą,

krzyknął piskliwie:

- Milcz, łajdaczko!

Oczy jej rozszerzyły się, rozbłysły, szczęka zadrżała. Wpierając się nogami w śliski kamień podłogi, zawołała:

- Duszy, która zmartwychwstała, nie zabiją!

- Suko!

Szpicel uderzył ją w twarz krótkim ruchem ręki.

- Dobrze jej! Stare ścierwo! - rozległ się jakiś okrzyk złośliwego zadowolenia.

Coś czarnego i czerwonego oślepiło na chwilę oczy matki, słony smak krwi napełnił usta.

Głośny wybuch okrzyków oprzytomnił ją.

- Nie waż się bić!

- Chłopcy!

- Ach ty draniu!

- Dajcie mu!

- Nie zaleją krwią rozumu!

Uderzali ją w kark, bili poramionach, głowie. Wszystko zakręciło się, zakotłowało wśród krzyku, wycia, świstów. Coś gęstego ogłuszało ją, właziło do uszu, zatykało gardło, dusiło. Podłoga poruszała się, zapadała się pod nogami, nogi uginały się, ciało drgało od palącego bólu, stało się ciężkie i chwiało się bezsilnie. Ale oczy nie gasły i widziały mnóstwo innych oczu, płonących znanym jej, śmiałym, mocnym ogniem - ogniem bliskim jej sercu.

Popychali ją w stronę drzwi.

Wyrwała rękę, uchwyciła się framugi.

- Morzem krwi nie zgaszą prawdy...

Uderzyli ją po ręce.

- Tylko gniew gromadzicie, szaleńcy! Na was on spadnie!

Żandarm chwycił ją za gardło i zaczął dusić.

Rzęziła.

- Nieszczęśni...

Odpowiedziało jej czyjeś głośne łkanie.