Gabriela Zapolska

"Małaszka"

Usiadła sobie na płocie.

Wiatr igrał z jej spódniczką, odsłaniając nagie, brudne kolana.

Bosymi piętami uderzała takt piosenki, a ręce złożyła bezwiednie, jak do modlitwy.

Ładna była mimo brudu, kurzu i włosów dawno nieczesanych.

Oczy jej szare, ocienione długimi rzęsami patrzyły na świat badawczo, niespokojnie jakoś.

W oczach tego chłopskiego dziewczęcia migały chwilami jakieś zielonawe ogniki.

Tryskała z nich ciekawość i żądza nieznanego.

Usta uśmiechały się na wpół bezmyślnie, na wpół zmysłowo; spadek ramion i zarys bioder, jakkolwiek znaczony ostrymi konturami, obiecywał w przyszłości klasyczne prawie kształty.

Nogi ma tylko niekształtne, duże, czerwone; pięty poranione o przydrożne osty i ciernie - za to już nad kostką zarysowuje się silna, choć smukła linia, która mogłaby służyć za model sztucznej łydki niejednej tancerce.

Dokoła cisza, spokój wielki, chwilami tylko przerywany odgłosem dzwonków lub nawoływaniem pastuchów.

Był to wieczór letni, pełen woni i blasków zachodzącego słońca.

Wspaniałe purpurowe promienie ślizgały się po słomianych strzechach niskich, zapadłych w ziemię chatek, ozłacały drżące liście grusz i dzikich śliwek.

Mała dziewczyna siedząca na płocie, zdawała się kąpać w tych ognistych blaskach.

Kosmyki jasnych włosków, wysuwające się z krasnej chuściny, połyskiwały niby szczere złoto i tworzyły nad opalonym czołem delikatną aureolę. Jeden z purpurowych promieni owinął wkoło ramiona dziewczyny; czerwony, wąski pasek słoneczny znaczył również wzdłuż

bioder Hogartowską wężową linę...

Ciemne tło lasu, opasującego dokoła wioskę, przecinało horyzont, poza ten las zapadała ognista kula wielka, wspaniale ścieląc swój płaszcz królewski.

Ponad błotnistą drogą na wzgórku nieforemny Chrystus na krzyżu wyciągał drewniane ramiona.

U stóp jego zawiązana dziecięca koszulka świadczyła o pobożności mieszkańców wioszczyny.

Była to gorąca prośba matki o życie dziecięcia.

Ileż łez gorzkich zmoczyło tę zgrzebną, grubą koszulinę, zaciśniętą rozpaczliwym węzłem naokoło krzyża! Dziewczyna siedząca na płocie przestała wybijać takt piętami i z wolna zapadła w zadumę.

Od strony wioski dolatywał odgłos znanej piosenki:

"U susida chata biła..." Jakiś domorosły artysta grał pod lasem, a rzewne drżące tony płynęły w dal i zdawały się skarżyć, płakać...

Dziewczyna powoli spuściła głowę i wpatrzyła się w ziemię.

Słońce zaszło zupełnie.

Ciemny las zdawał się pochłaniać resztki dogasających promieni.

Promienie cofały się drżące i jakby zawstydzone na zachód.

"A u mene sirotynki Ani szczastja, ni chatynki..." Mówiły słowa piosenki, której nuta dźwięczała w powietrzu.

Małaszka, odwróciła głowę.

- To Julek - szepnęła - sierota!

W szepcie tym była jakaś litość ukryta.

Po chwili na drodze od lasu ukazała się postać młodego, bo zaledwie piętnastoletniego wyrostka. Miał na sobie surducik czarny z wytartymi łokciamii wysokie, wykrzywione buty.

W ręku trzymał fujarkę i idąc, przygrywał.

Ciemne włosy spadały mu na czoło; cudownie piękne, błyszczące oczy patrzyły chmurnie i ponuro przed siebie.

Jakaś nieokreślona tęsknota, ból tłumiony wiał z tej pochylonej, chłopięcej postaci. Mimo podartego surduta, mimo dziurawych butów, ciekawość kazała odwracać głowę i nie zapominać tego dziwnego wyrazu twarzy.

Chłopak miał rysy regularne, posągowe niemal.

Między brwiami zarysowana zmarszczka i te oczy, tak chmurne jak noc bezgwiaździsta świadczyły o jakimś bólu i smutku, co trawił tę młodą a przedwcześnie zniszczoną istotę.

Powoli przestał grać i wsunąwszy fujarkę w zanadrze szedł niezgrabnym, ociężałym krokiem naprzód.

Dziewczyna poprawiła się na płocie i z kokieterią pociągnęła krasną chustkę na głowie.

Pogładziła włosy i poprawiła koszulinę u szyi.

Nie zważała jednak, że spódnica zagięta nad kolanem, ukazuje całą jej nagą nogę i brudne, czerwone kolano.

Chłopiec szedł dalej, nie widząc tej niemytej Dalili, uczepionej na chruścianym płocie.

Przechodzić jednak tędy musiał.

- Julku! - zawołała Małaszka. Stanął i obejrzał się.

- Ach! to ty! - wyrzekł wolno - znów brudna i obdarta, co robisz na tym płocie?

Głos jego brzmiał dźwięcznie i czysto. Małaszka pokraśniała nagle.

- Myłam się w sobotę - tłumaczyła półgłosem.

- Tak! a dziś wtorek - odrzekł Julek. - Wstydź się... i chcesz, żebym cię zaprowadził do dworu i pokoje pokazał.

Stał tak naprzeciw niej i patrzył wprost na jej czarne i pokaleczone nogi.

- Nie mam butynek, wiesz przecie - szeptała Małaszka.

Ale Julek nie słuchał - wzrok jego rozmarzony błąkał się po ciemniejącym niebie, ślizgał się po ciemnej linii lasu, aż na koniec spoczął na głowie dziewczyny. Małaszka patrzyła także w twarz jego.

Oczy dwojga dzieci spotkały się.

I mimowolnym, bezwiednym ruchem wyciągnęli oni ku sobie ręce.

Jasna głowa Małaszki spoczęła na wytartym surducie Julka.

On objął ją spokojnie ojcowskim jakimś ujęciem.

Oczy jego zaszły tylko mgłą wilgotną i jeszcze pociemniały - był spokojny, cichy, smutny jak powierzchnia morskiej głębiny.

Ona - przeciwnie, tuliła się doń namiętnie, drżąc dziwnym, gorączkowym dreszczem.

Zdawało się, że każdy nerw twarzy drży osobno, że po żyłach tego dziecięcego niemal ciała biegnie jakiś strumień gorący, który zapala w jej oczach te dwa niepoczciwe ognie, płonące w jej źrenicach.

Czternastoletnie dziewczę zmieniło się w objęciu chłopca na zmysłową, namiętną kobietę.

Ruchami kotki ocierała twarzyczkę swoją o ramię chłopaka - jedna ręka nerwowym ruchem plątała jego ciemne włosy.

Cicho było dokoła.

Na ziemię zdawała się spadać czarna krepowa zasłona.

Noc zarzucała swój welon i szła wolno jak kochanka, którą codzienne schadzki znużyły.

Mrok ten owijał i dwie młodzieńcze postacie, stojące przy sobie w milczeniu, a przytulone jak dwie młode brzozy, którym Bóg kazał wiecznie rosnąć przy sobie. Na koniec Julek pierwszy ocknął się z tej miłosnej zadumy.

- Czas mi iść dodworu - wyszeptał, odwracając z niechęcią głowę w stronę, gdzie między drzewami bielały dwie wysokie wieżyczki o spiczastych dachach.

Małaszka żywo podniosła oczy.

- Do dworu! - powtórzyła - a co ty tam będziesz robił teraz?

Po ustach chłopca przewinął się uśmiech smutny, gorzki - dziwny jakiś.

- Muszę zmywać szklanki i przynosić z kuchni półmiski do kolacji - wyrzekł, pochylając głowę.

Ale po chwili wyprostował się i odrzucił w tył spadające włosy.

- Och! Małaszko! Małaszko! - zaczął znowu, a oczy jego ożywiały się stopniowo i głęboka bruzda, wyryta między brwiami znikła jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki - jaka ty szczęśliwa! Ty możesz cały dzień latać po polu i chodzić do boru, gdzie takie wysokie choiny sięgają aż w niebo... Co by ja za to dał, żeby i mnie wolno było siedzieć tam daleko, w ciemnym borze, wiesz, tam koło mogiły wisielca, taj grać, grać... a potem dumać.

Urwał i wyprostował się - pierś jego zdawała się rosnąć i przepełniać tą tęsknotą swobody, która go trawiła.

Wytarte nitki dworskiego surducika pękały z suchym trzaskiem pod tym nagłym, nerwowym ruchem, którym rozszerzały się ramiona chłopca.

Małaszka patrzyła nań zdziwionymi oczyma.

- Koło mogiły wisielaka? ta tam straszy, Julku... w nocy tak jęczy, taj płacze...

- Głupia ty! - odparł Julek - to bór szumi i sosny grają. Ach! jak grają przecudnie! Nad mogiłą jęczy sowa, pewnie dusza wisielaka, a wkoło ciemno, choć oczy wypatrz, nic nie widzisz. A tylko nad tobą niebo i gwiazdy błyszczą, a taka ich moc wielka a takie jasne i czyste...

Małaszka machnęła ręką.

- Ja by wolała być we dworze, tam takie jasne świece jak w cerkwi, a ściany malowane złotem! Widziałam przez szyby.

Julek popatrzył na dziewczynę, ręka opadła wolno, odsunął się od niej i rzekł:

- Bywaj zdrowa, ty za głupia, żeby mnie zrozumieć.

Odwrócił się i poszedł do dworu.

Małaszka została sama.

Zamyśliła się.

A myśli jej kręciły się koło tego, co ją zajmowało zwykle, to jest koło dworu i jego mieszkańców.

Mała jej główka pracowała bardzo. Miała ona dotychczas bardzo niejasne jeszcze pojęcie o tym pałacyku z wieżyczkami i wielkim dwunastostopniowym gankiem. Przerażał ją i zachwycał zarazem.

Często, ukryta za gęstym krzakiem berberysu, bez tchu wpatrywała się godzinami całymi w tę wielką, białą masę, przecinaną ogromnymi, gotyckimi oknami.

Kolorowe szyby, białe markizy z pąsowymi zębami olśniewały ją... w pobożnym uniesieniu składała ręce jak do modlitwy, a oczy utkwione w jeden punkt zachodziły łzami. Siedziała tak cicha i milcząca, jakby przygnieciona tym niegustownym, bez smaku i stylu pałacykiem, który z daleka błyszczał złoconym herbem, wylepionym na frontonie ganku.

Marzeniem jej było wejść wewnątrz, choćby do kredensu.

Dalej pragnienie jej sięgać nie śmiało.

Na samą myśl dostawałazawrotu głowy.

Chciałaby więc tylko wejść do kredensu.

Widziała nieraz wchodzących tam lokai, poważnych lub wesołych, stosownie do usposobienia. Jeden szczególniej jej imponował.

Był to wysoki i barczysty chłop z ogromnymi czarnymi wąsami.

Nazywał się Lawdański, był synem chłopa z pobliskiej wioski i mówiono na niego zwykle Hryć, ale gdy poszedł do dworu i z chłopca kredensowego stał się kamerdynerem, mówiono nań Lawdański, a często i pan Lawdański.

Miał na sobie szary surdut i kamasze.

Kamasze te miały dwanaście guzików.

Małaszka policzyła te guziki, gdy raz pan Lawdański przyszedł do karczmy i cały kwadrans rozmawiał z arendarzem Szmulem.

Stała obok niego i liczyła srebrne połyskujące guziki. Potem, gdy w nocy poszła zamknąć chlewik i spojrzała przypadkiem na niebo, gwiazdy zmieniały się w jej oczach na srebrne połyskujące guziki.

Każda gwiazdka miała herb i była wypolerowana, okrągła, błyszcząca.

Zasnęła, myśląc o tych wspaniałych gwiazdkach.

Często widziała wpadające do kredensu dworskie dziewczęta. Było ich trzy, trzy siostry Polikarpa leśniczego. Wybiegały i wbiegały chichocząc niby z jakimś pilnym interesem, a właściwie ze śmiechem i zaczepką do lokai.

Miały na sobie białe, cienkie koszule i krasne krochmalone spódnice.

Szeleściły nimi, a czerwone szklane paciorki dzwoniły związane na szyi.

Raz jeden Warka, najładniejsza i najsmukłejsza, przebiegła pędem do kredensu, niosąc ze sobą szczotkę, którą codziennie pożyczała, mimo że w garderobie pięć szczotek stało jak wojsko przy ścianie.

Po chwili uciekła, śmiejąc się głośno - za nią gonił pan Lawdański, trzymając w ręku ściereczkę od kurzu.

Warka zatrzymała się koło krzaka i z przechyloną głową zdawała się czekać na nieprzyjaciela.

Małaszka siedząc na zwykłym posterunku, uczuła nagle dziwne ciepło przebiegające jej żyły.

- Warka! chodź tu! - zawołał rozkazująco.

Warka zawahała się chwilę, widocznie jednak czarne wąsy pana Lawdańskiego miały moc czarodziejską, bo zbliżyła się wolno, bojaźliwie jakoś.

- Głupia ty! - rzekł Lawdański - czego uciekasz? I objął ją zręcznie, a głośny całus rozległ się w powietrzu.

Małaszce krew purpurową falą zasłoniła oczy, nie widziała nic, siedziała bez ruchu - bez myśli.

Gdy ochłonęła z przestrachu, ani Lawdańskiego, ani Warki koło krzaka nie było.

Wysunęła się na czworakach i stanęła w tam samym miejscu, gdzie przed chwilą wygalonowany lokaj całował dziewczynę.

Krew jej uderzała gwałtownie do głowy, pulsa biły jak młotem.

Zazdrościła szczęścia tej Warce, która nie dość, że chodzić mogła po dworskich pokojach, ale jeszcze całowali ją dworscy lokaje!

Jakże nędzną i opuszczoną wydała się sama sobie!

Jakkolwiek miała dopiero czternaście lat, ale była tak wysoka jak Warka, zęby miała bielsze i czuła się o wiele piękniejszą od niej.

Jej dotąd nie całował nikt, nikt prócz ordynarnych wiejskich chłopaków, nieuczesanych, nieumytych, w płóciennych spodniach i z bosymi nogami.

Zamyśliła się i posmutniała bardzo.

Na ziemi, pomiędzy gęstą trawą zaczerwieniło się coś nagle.

Małaszka schyliła się skwapliwie.

Co to być może?

Przecież to niejagoda. Jagody nie rosną na równych, strzyżonych trawnikach dworskich.

Ach, to paciorka!

Jedna, druga, trzecia... cały ich sznurek rozsypany, zerwany widocznie z szyi dworskiej dziewczyny.

Małaszce serce biło gwałtownie.

Zebrała paciorki i pobiegła do chaty.

Tam nawlokła je uważnie, zostawiając największe na sam środek. Gdy się w nie ubrała, chodziła dumnie, z głową zadartą wysoko - zupełnie jak pan Lawdański, gdy włożył pierwszy raz kamasze o srebrnych guzikach.

W tym to czasie rzuciła sieć kokieteryjną na Julka, chłopca kredensowego.

Poznała się z nim łatwo, bo chłopak często chodził do wsi, a częściej jeszcze do karczmy po wódkę dla lokai. Ponieważ był sierotą, a właściwie nieślubnym synem jednej z dziewczyn, odtrącony przez wieś całą, rad był znaleźć jakieś przychylne serce i dobre słowo.

Gdy Małaszka pierwszy raz zbliżyła się ku niemu, przyjął ją z radością nawet - jego poczciwa, smutna natura nie przypuszczała nawet, że ta jasnowłosa dziewczyna, w zgrzebnej koszuli i ze sznurkiem potłuczonych paciorek na szyi używa tylko jego niepozornej i nic nie znaczącej istoty do swych tajnych i przewrotnych celów.

A jednak ta bosa i brudna dyplomatka zawstydziłaby może sztukami i fortelami swymi Metternicha, a może i Żelaznego Księcia w Berlinie.

Powoli potrafiła przywiązać do siebie smutnego chłopca, który choć czuł, że go ciasny umysł dziewczyny zrozumieć nie jest w stanie, lgnął do niej z każdym dniem więcej.

Obiecał jej nawet pokazać pokoje, jeśli państwo wyjadą, a Lawdańskiego w kredensie nie będzie. Tego tylko pragnęła teraz Małaszka.

Jak widzimy, pragnienia jej rosły, a ciekawość nie ustawała.

Za mało jej było widzieć dwór powierzchownie - podkradała się w nocy pod wielkie, gotyckie okna i chciała przez szare płócienne rolety dojrzeć, co się dzieje wewnątrz.

Czasem udało się jej dojrzeć, jak przez otwarte na oścież podwoje ganku schodziła młodziuchna, trzynastoletnia dziewczynka w błękitnej sukience, a potem wolno i poważnie obchodziła trzykrotnie trawnik i wracała do domu.

Dziewczynka ta miała bladą, mizerną twarzyczkę, rzadkie jasne włoski i chude alabastrowej białości rączęta.

Stąpała wolno w swych błękitnych ażurowych pończoszkach i czarnych pantofelkach; była taka nikła i wątła, że zdawało się, iż najlżejszy podmuch wiatru uniesie ją do góry.

Przestraszyła się raz okropnie żaby i krzyknęła z trwogi.

Czym prędzej wróciła do pokoju, unosząc w rękach falbany krótkiej sukienki i gubiąc po drodze haftowaną chusteczkę.

Małaszkę paliła głucha, niewytłumaczona zazdrość.

Ach! mieć taką sukienkę, takie trzewiki!... Jakaż szczęśliwa ta blada, jasnowłosa panienka! Te niebieskie falbany i haftowane krezki zdawały się jej skarbami bez ceny.

Ileż ona więcej skarbów posiadała! Miły Boże! A najprzód te włosy miękkie, długie i gęste; dwie śliczne kosy sięgające do kolan, a potem te dwa sznury perłowych zębów, błyszczących w czerwonej ust oprawie! A

weźmy w dodatku silne rumiane policzki, wspaniałe ramiona i biodra, śmiałe linie gorsu i to bogactwo zdrowia, jakieśmiało się z całej jej postaci.

Blada panienka zdawała się jakimś mglistym widziadłem wobec tej wiejskiej jagody, tak strojnej w najpiękniejsze, bo ręką bożą stworzone powaby.

Ale Małaszka była nieczuła na swoje wdzięki. Rada by urodzić się garbatą i ślepą, byle chodzić tak koło trawnika w niebieskiej kaszmirowej sukience i skórkowych pantoflach. Jaki szczęśliwy ten Julek! - on chodzi w surducie! I ten wytarty surdut kredensowego chłopca miał dla niej znaczenie wielkie.

To było przecież ubranie dworskie!

Dlatego to ocierała twarzyczkę swoją o zatłuszczony przód surduta, wciągała w siebie z lubością tę woń wilgotną, niezdrową, jaką przesiąkają suknie sług przeznaczonych do zmywania talerzy.

Zdawało się jej, że rozróżnia gatunki i smak potraw, których plamy świeciły na ciemnym suknie.

Prócz tego zdawało się jeszcze, że choć w części zbliża się do dworskich dziewcząt.

Wszakże Warka tuliła się tak samo do ramienia Lawdańskiego.

Wprawdzie Julek nie był Lawdańskim, ale zawsze był to już sługus dworski, ktoś z pałacu, z kredensu...

Niecierpliwiło ją tylko, że nigdy jej nie pocałował.

Nie dlatego, ażeby go kochała i całus ten uważała za wynik wzajemnej miłości, broń Boże! Ona pragnęła uścisku tego, aby dorównać choć w części Warce, którą widziała całowaną tam, koło krzaku berberysowego...

Zdawało się jej, że pieszczota ta inaczej smakuje niż te całusy dawane i kradzione przez chłopaków bosych w gęstwinie lasu, gdy szli razem po czernice.

Była pewną, że stanie się z nią coś nadzwyczajnego, coś, co ją uspokoi, zadowoli choć chwilowo.

Tymczasem Julek mówił jej o szumie sosen w lesie, o gwiazdkach na niebie, a ona w szumie lasu słyszała zawsze głos Lawdańskiego, a w świetle gwiazd widziała błyszczące liberyjne guziki...

Nie rozumieli się.

On marzył o swobodzie, o borze, gdzie niebotyczne drzewa wieczną

prowadzą rozmowę, o tym jasnym, niebieskim sklepieniu, po którym płynęły chmury jak stada gołębi; ona zaś - o ciemnej, brudnej izbie kredensowej, o popękanym suficie i tym powietrzu pełnym tłustych, korzennych wyziewów.

On dążył jak orzeł ku górze, pragnął powietrza, przestrzeni, wyrywał się z klatki i tęsknił za wolnością; ona przeciwnie z tej wolności chciała zakuć się w pęta, z szerokiego świata zamknąć się w klatce o gotyckich wieżyczkach.

Zostawiliśmy bohaterkę naszą stojącą wśród błotnistej, samotnej drogi i zamyśloną głęboko.

O kilka kroków od niej duży, czarny wieprz drzemał w kałuży...

Chłodno mu było i spokojnie przewrócił się więc na drugi bok z widocznym zadowoleniem.

Nagle od strony pola doleciał gwar, z początku niewyraźny, potem coraz głośniejszy.

Gwar ten płynął w powietrzu i dzielił się na głosy.

A nie był to harmonijny akord.

Prym wiodły cienkie kobiece soprany i przygłuszały poważne męskie basy, barytonom nie dając odezwać się nawet.

W gwarze tym była kłótnia, zgoda, przyjaźń i nienawiść.

Był to chór kilkudziesięciu ludzi, zmuszonych żyć obok siebie.

Kochali się i nienawidzili, kłócili się igodzili - wszystko brzmiało w tym gwarze płynącym wśród ciszy letniego wieczora.

To gromada powraca z poła.

Przodem idą baby.

Chustki poprzekręcane na bakier, policzki zapadnięte, rzadkie kosmyki, wysuwające się za uszami, przystrzyżone w tak zwaną "dolę", piersi wyschłe - oto wszystko.

Idą bose, zgarbione - brzydkie.

Jedne milczą uparcie, drugie się kłócą, gestykulując przy tym z zapałem wielkim.

Robią sobie wzajemne zarzuty, wymówki.

Za nimi w gromadce zbitej suną dziewczęta.

Są tam i ładne i brzydkie, u niektórych oczy świecą jak gwiazdy, a malinowe usta śmieją się bezmyślnie.

Wszystkie mają zgrzebne koszule, spięte na guziczek i rozchylone cokolwiek na piersiach. Oddychają swobodnie, szeroko - nieściśnięte pętami stalowych sznurówek.

Idąc, kołyszą się z harmonijnym wdziękiem, przy czym spódnice falują miarowym ruchem; stąpają pewnie, śmiało swymi dużymi, czerwonymi nogami, wchodząc bez trwogi w błoto i zakasując przy tym bez najmniejszej żenady swe płócienne spódnice.

Za nimi idący parobcy nie okazują najmniejszego zachwytu na widok tych ponęt, odsłanianych z taką dziecięcą prostotą; przywykli do tego bogactwa form - świetny kształt tych nagich, o miedzianych połyskach nóg, nie olśniewa ich, nie nęci...

Miejski gogo stanąłby zachwycony i rzekłby: "très chic", Hryć i Orchim idą niewzruszeni, rozmawiając o gruntach i Niemcach kolonistach, których jasny pan od miesiąca pod lasem osadził.

"Niemcy" karczują las przy zegarkach i w butach.

Rzecz godna bliższej uwagi.

Gromada zbliża się do wsi - jeszcze kilkadziesiąt kroków, a przejdą mimo przydrożnego krzyża.

Na krzyżu biały Chrystus w niekształtnej cierniowej koronie wyciąga niecierpliwie ramiona.

Rad by pobłogosławił tej spracowanej gromadce, która błyszczy jeszcze z daleka kroplami potu, wyciśniętymi przez pracę.

Małaszka podniosła głowę, ocknęła się z zadumy.

Do uszu jej doleciał gwar, poznała głosy - wywinęła w ręku trzymaną chuściną, jak powitalną chorągwią, i puściła się naprzeciw gromady.

Cała rozpasana chłopska natura ocknęła się w niej na widok tej masy zgrzebnych koszul i nóg bosych.

Zapomniała na chwilę o dworze i o Julku - spieszyła do swoich.

Biegnąc, wskoczyła w kałużę, uderzyła zbłoconą nogą drzemiącego wieprza, a dokonawszy tego chwalebnego czynu, popędziła co tchu z zapałem godnym lepszej sprawy.

Na samym przedzie gromady idzie Iwanycha, duża rosła chłopka, o siwiejących włosach i ciemnych, zapadłych oczach.

To matka Małaszki.

Zresztą łatwo to poznać po sposobie, jakim się wita z córką.

Wymierza jej porządnego kułaka i najspokojniej wraca do rozpoczętej rozmowy.

Małaszka zdaje się jednak nie bardzo obrażona tym dotykalnym dowodem matczynej miłości, bo roześmiawszy się idzie, podskakując ze swą rodzicielką.

Gromada przechodzi koło wielkiego zapadłego w ziemię budynku, którego krzywe małe okienka, zalepione papierem spoglądają na świat niemiło jakoś.

Sczerniała słoma wisi wielkimi płatami naokoło dachu, wygląda jak wielka, dziurawa płachta, w którą przyodziała się żebraczka.

U przegniłych słupów uwiązane konie z wózkami i biedkami pospuszczały smutne łby, rozmyślając nad przewrotnością świata.

Dokoła kałuże cuchnące, wstrętne...

Na jednej z nich rzucona kładka służy obecnieza ruchomą huśtawkę dwom żydowskim bachorom.

Bachory skaczą, śmiejąc się i krzycząc, a każdy ruch kładki - to porcja błota, obryzgująca ich rumiane twarzyczki.

Opodal stado gęsi poważnie naradza się nad wycieczką do dworskiego ogrodu.

Budynek ten - to karczma, siedziba siwowłosego arendarza Szmula, sławnego koniokrada na całą okolicę.

Siedzi tu od dziada pradziada. "Zasiedział" już miejsce i nikt go ruszyć nie jest w stanie.

Następca wie na pewno, że cała chudoba jego poszłaby z dymem, podpalono by karczmę z pewnością.

Nikt się więc nie kusi o arendę horodyską, a choć intratna, bo droga do kolei przechodzi też koło karczmy - nikomu przez myśl nawet nie przejdzie podkupić Szmula.

Zresztą jaśnie pan go lubi - o! nawet bardzo lubi.

Szmul go kradnie, ale cóż robić? Przynajmniej konie mogą w stajni stać bezpiecznie - a i to coś znaczy.

Szmul ma siedmiu synów, sławnych siedmiu końskich złodziei.

Jest z nich dumny!

Ci synowie stanowią rozkosz jego życia, podporę jego starości.

Od kilku dni wszakże krążą głuche wieści, a niepokojące bardzo.

Mówią, że jaśnie pani postanowiła usunąć Szmula z karczmy.

Miano oddać arendę karaimom, którzy się zemsty Szmula nie bali.

Trzeba zbadać rzecz na gruncie.

Dlatego to cała gromadka ciśnie się do karczmy, zamiast powracać do domów.

Na czele Iwanycha, a tuż za nią Małaszka. Szmul przyjaźnie wita wszystkich, uspokaja bardziej zatrwożonych - wzrusza ramionami i w ogóle ma pewną siebie minę.

Gospodarze i gospodynie zasiadają ławy, kładąc ręce na stołach. Rozszerzają o ile możności łokcie i spoglądają z zadowoleniem po brudnych ścianach izby. Dziewki zbiły się w jeden kąt, jak stado owiec, i popychają się nawzajem. Popychanie owo stanowić ma najwyższy szczyt wdzięku i kokieterii. Wszyscy chwytają blaszane miarki i raczą się palącym przysmakiem.

Wnuczek Szmula, pejsaty piętnastoletni wyrostek o twarzyczce cherubina i przejrzystym wejrzeniu rozlewa wódkę, starając się napełniać tylko przez pół blaszanki.

Szmul oparł się o ścianę, i gładząc siwą brodę, rozmawia z dwoma na kolej spieszącymi żydkami.

Na dworze ściemniło się zupełnie, jedna naftowa lampeczka przybita wysoko, oświetla słabo wnętrze karczmy.

Pełno tam gwaru, hałasu i dymu.

Ostra woń wódki, zmieszana z zapachem cebuli i swędem kopcącej lampki, tworzy przygniatającą atmosferę.

Coraz głośniej, coraz gwarniej i ciemniej. Z kątów wyrywa się chwilami przyciszony chichot dziewczyny, lub głośny odgłos pocałunku. Gospodynie kiwają głowami i przekręcają chustki na ucho.

Wszystkie te twarze płoną, oczy się iskrzą, usta drżą od wewnętrznej gorączki.

Jakiś żar czuć w tej dusznej, ciemnej izbie - coś, co przyśpiesza obieg krwi, oczy mgłą zasłania.

Zda się, że chmury wódki pływają w powietrzu, wszystko tonie w tej mgle niewidzialnej dla oka, ale tłoczącej piersi, przygniatającej mózg człowieka.

Na środku Szmul poważny, spokojny, ze swą siwą brodą i profilem patriarchy. Na ławce pod ścianą siedzi Małaszka.

I jej policzki płoną, wilgotne usta drżą, czerwieniąc się koralową barwą.

Wielkiesiwe oczy otwarła szeroko i wpatruje się w ciemny, brudny sufit karczmy.

Pod wpływem wódki, której matka nie żałuje swej doni, po głowie dziewczyny przesuwają się tysiące myśli.

Niska, zapadła karczma przemienia się w pałacyk, o smukłych gotyckich wieżyczkach; brudna izba jest nagle wspaniałym, złoconym pokojem, tak wysokim jak cerkiew.

Naokoło pali się sto świec dużych, woskowych, w drewnianych, ogromnych lichtarzach.

Ona sama siedzi na miękkim krześle i ustrojona w błękitną suknię, zajada chleb wypiekany z jabłkami i hreczane pierogi ze śmietaną...

Pan Lawdański stoi przed nią i woła tak, jak na Warkę, pod krzakiem berberysu.

- Chodź tu, głupia! chodź tu!...

I Małaszka posłuszna pragnie wstać i pójść za tym świetnym i błyszczącym lokajem, ale nagle nogi się jej plączą, siły ją opuszczają i pada na ziemię.

Iwanycha wzrusza ramionami i dla otrzeźwienia daje porządnego kułaka leżącej pod ławą dziewczynie.

Widząc, że nie skutkuje, odwraca się obojętnie i pije dalej.

Tu i ówdzie zaczynają się kłótnie, występują dawne urazy, zapomniane waśnie; dziewczęta się śmieją i popychają coraz bardziej; chłopcy stają się śmielsi i nacierają z bliska.

Ciemność panująca w karczmie, kłótnie, wrzaski - wszystko usposobią gromadę bardzo wesoło.

Dobrze im i błogo w tym zaduchu i ciasnocie. A na dworze cudowna noc letnia rozsnuwała swój ciemny welon, tkany brylantowymi blaski. Drzewa szumiały i kłoniły gałęzie ku ziemi. Cała natura usypiała z wolna, jak dziecię, które pieśń matki do snu kołysze.

Od strony lasu dolatywała znów smutna nuta piosenki.

"U susida chata biła"...

Widocznie Julek ukończywszy swą pracę, szedł dumać nad mogiłą wisielca, a potem grać... grać...

Nad drogą biały Chrystus na próżno wyciągał ramiona.

Ludzie, których chciał po pracy błogosławić, śmieli się i kłócili w ciemnej karczemnej izbie.

Nieforemne usta Chrystusa zdawały się szeptać: "Przebacz im Panie, bo nie wiedzą co czynią...".

Po tej nocy letniej minęło lat cztery. Zbiegło szybko jak mgnienie oka, jak błyskawica prująca ciemne chmur kłęby.

We wsi nie zmieniło się nic na pozór. Też same zapadłe chaty, te same sczerniałe strzechy i cuchnące dokoła kałuże.

Też same dzikie grusze wiodą między sobą ciche rozhowory, trzęsąc poważnie drobnymi liśćmi.

Na wzgórku spomiędzy ciemnej zieleni bieleją gotyckie wieżyczki i skrzypią żelazne chorągiewki.

Opodal wsi karczma patrzy wciąż zezowatymi oczkami i zda się liczyć, ilu to ludzi przemieniła w bydlęta pod swym sczerniałym sufitem.

Wszystko tak samo, tylko trawa przydrożna bardziej wyschła, wydeptana przez gęsi arendarza - tylko baby na wsi chylą coraz więcej głowy i ramiona, a w "dolach" tych bosych kobiet srebrne nici połyskują.

Wszystko tak samo - tylko Chrystus, zniechęcony, ma jakiś wyraz zmęczony; czoło chmurne pod swą cierniową koroną zwiesił ku ziemi - snać długo czeka, wyciągając z błogosławieństwem ramiona.

Gromada nie śpieszy po pracy do smutnego Chrystusa, w karczmie u Szmula jak przed czterema laty szukazapomnienia i odpoczynku po całodziennym znoju.

Dziewczyny tylko wyrosły i gibkie jak trzciny kołyszą się miarowym ruchem, idąc błotnistą drogą.

I Małaszka urosła - jak sosenka prosta, smukła i w młodość strojna.

Włosy miękkie, długie, jasne owija naokoło głowy, tworząc tym sposobem diadem królewski.

Oczy zielonawe patrzą spod długich, ciemnych rzęs, mieniąc się kameleonowymi barwami.

Usta rozchylone, zmysłowe, z kącikami do dołu spuszczonymi.

Te kąciki nadają twarzy dziewczyny jakiś dumny, hardy wyraz.

Głowę nosi wysoko, klasycznie; piękna to głowa, osadzona na gibkiej, gładkiej szyi; rozchylona koszula znaczy kontury piersi czystej, dziewiczej.

Równe, proste plecy łączą się harmonijnym łukiem z linią rąk i znaczą śliczne wygięcie spadzistych ramion.

Biodra śmiało zarysowane odcinają stan i w dalszym przedłużeniu tworzą iście posągowe kształty.

Jakiś czar młodości, urok nieprzeparty wieje z tej bosej krasawicy, gdy stanie z odkrytą głową w jasny wiosenny dzionek i rumianą twarz swoją ku słońcu obróci.

Snopy światła migają po rysach dziewczyny, potok jasności oblewa ją wokoło, uwydatnia jej rysy - ona stoi niewzruszona, uśmiechnięta, pewna siebie i tej chłopskiej urody, nie lękającej się dnia białego.

Kocha się w niej wieś cała - ona patrzy na rozkochanych swymi zielonymi oczami i wzrusza ramionami.

Jeden Julek tylko ma łaski u niej.

Julek zmienił się także bardzo.

Zmężniał, pochylił ramiona - zestarzał się jakoś.

Dziewiętnastoletni chłopak miał chód, ruchy, spojrzenie siwowłosego starca.

Nie chodził już grywać smutnej piosenki nad samobójczą mogiłą - nie miał czasu.

Przeniesiono go z kredensu do stajni.

Nie miał bowiem najmniejszej "prezencji" na lokaja.

Tak zadecydowała jasna pani.

Jasna pani lubiła, aby wszystko miało odpowiednią "prezencję". Przypatrzywszy się uważnie szerokim plecom chłopca, wyrzekła stanowczym głosem rozkaz przeniesienia go z kredensu na kozioł.

Jego rozłożyste plecy mają szyk potrzebny tylko dla furmana, na pokoje są za wielkie - "szokują" swymi rozmiarami.

Przeznaczono więc Julka do "karych" - tych małych, starych koni, którymi wożą guwernantkę i jaśnie panienkę do kościoła.

Jasna pani ma osobny ekwipaż a la Daumont, z dżokejami w pąsowych kurtkach i blachach herbowych na ręku.

Trzaskają z krótkich biczyków i pędzą przez wieś, obryzgując błotem blade, zamorusane twarzyczki dzieciaków bawiących się pod płotem.

Julek nie ma wszakże pąsowej kurtki, ani złoconej blachy - zaszczytne te oznaki zostawiono dla dwóch rosłych Niemców, wybranych z nowo

założonej kolonii pod lasem.

Szerokie bary polskiego chłopca nie mogły się pomieścić w małpiej, dżokejskiej kurtce. Niemcom natomiast bardzo w tym stroju do twarzy.

W swej piaskowej liberii, w szarym płaszczu z peleryną i wysokim kapeluszu, siedzi nasz chłopak na wysokim koźle zielonawego koczyka i wywija długim batem nad czworonożnymi inwalidami.

Jest jak zawsze smutny i chmurny; teraz nawet chmurniejszy jak przed czterema laty - zakuto go w formalną liberię, włożono na niego kajdany.

Wysoki kołnierz piaskowej kamizelki gniecie wspaniały kark jego - atletyczne to ciało chyli się pod ciężarem kilku łokcisukna. Siedzi prosto, niewzruszony, stosujący się jak automat do wszystkich kaprysów guwernantki, lub zdenerwowanej i wiecznie chorej jaśnie panienki.

Jaśnie panienka wybujała jak młoda topolka, ale zbladła jeszcze bardziej. Chorowita jej cera, odbija się jakimś trupim połyskiem od błękitnych tkanin, które owiewają jej chudą i wynędzniałą postać. Boi się i lęka wszystkiego. Dawniej żaba sprawiała jej odrazę, dziś krzyczy za każdym silniejszym wstrząśnieniem powozu. Gdy wjadą w kałużę - zamyka oczy, a usta szepcą mimo woli: Notre pére, qui est aux cieux...

Mimo tej bladej cery i kaszlu, który wstrząsa jej piersią, roje "epuzerów" kręcą się dokoła.

Nędza i ubóstwo fizyczne nie przeraża tych ,,rozkochanych". Jedynaczka, trzy wsie i jedno miasteczko!

Mówią, że zaręczona. Młody hrabia Jerzy, piękny brunet, właściciel cudnych wąsów i olbrzymich długów, posiada serce milionerki. Przyjeżdża często do pałacu i przesiaduje po kilka dni.

Chodzi wtedy po ogrodzie z narzeczoną i uśmiecha się do niej. Kocha się w samym sobie i z zadowoleniem spogląda na jasne, letnie garnitury, które leżą na nim z nieposzlakowaną elegancją.

Cieniutką, hebanową laseczką uderza po końcach lakierowanych bucików i bawi znudzoną pannę opowiadaniem o olbrzymich bazarach wiedeńskich, gdzie wszystkiego, prócz rozumu, po niepraktykowanie niskich cenach dostać można.

Chodzi więc tak ta kochająca się para po gładkich alejach parku i ziewa ukradkiem, dopatrując w sobie braków i czyniąc w myśli uwagi nad rozkoszą chwil przedślubnych.

Spoza sztachet błyszczą dwie zielone źrenice i zdają się pochłaniać

tych dwoje elegancko przystrojonych ludzi, idących obok siebie...

To Małaszka, której wiek i wzrost nie dozwala przesiadywać już pod krzakiem berberysu; musi się więc zadowolić staniem koło sztachet i przypatrywaniem się wnętrzu parku.

Jak widzimy, przez lat cztery dziwaczna natura dziewczyny nie zmieniła się w niczym. Ta sama myśl, też sama żądza trawiła tę młodą duszę, ukazując jej świat nieznany, a na zawsze dla niej zamknięty.

Na zawsze? - o! nie! to być nie powinno. Ona wiedziała, była pewną, że ten czarodziejski sezam otworzy przed nią swe podwoje; ona miała to głębokie przekonanie, że i jej bose nogi deptać będą kiedyś miękkie kobierce, a płonące lica odbiją się w wielkich zwierciadłach.

Jak się to stanie, o tym nie wiedziała. Nie zastanawiała się wcale, czy to los, czy cokolwiek bądź innego ułatwi jej wejście po dwunastu stopniach oszklonego ganku; a choćby widziała na szczycie tych stopni topór kata, oczekujący na nią, ona by przecież tam poszła, gnana jakąś nadludzką siłą, straszną gorączką, która płonęła w jej łonie.

Przeczucie nie zawiodło jej, weszła po czerwonym suknie, zaścielającym schody; wiodło ją przeznaczenie w postaci Julka, który na swoją i jej zgubę otwierał przed nią dworskie podwoje.

A stało się to dziwnie szybko, ku wielkiemu zdziwieniu całej wsi, a nawet i samej Małaszki.

Julek od lat kilku pokochał jasnowłosą dziewczynę.

Kochał jądla tej prostej przyczyny, że nie miał nikogo innego do kochania. Były to jedyne usta, które się doń uśmiechały, jedyna główka, która chętnie garnęła się do jego ramienia.

Choć Małaszka była gospodarską córką, a on biednym sierotą, jednak uważał ją zawsze za swą przyszłą żonę. Czuł przecież, że żonę mieć musi - a któż inny miał nią być, jeśli nie to jedno dziewczę, które z nim letnimi wieczorami rozmawiało w dworskim sadzie?

Między dworską służbą nie miał ani jednego przyjaciela, nikogo, kto by doń przyjaznym słówkiem przemówił, lub mile pozdrowił. Dnie całe spędzał sam, krzątając się koło koni, lub czyszcząc uprzęże.

Jaśnie panna rzadko wyjeżdżała - czasem po południu na spacer. Wieczory zaś i noce upływały mu samotnie w stajni, bo do czeladnej izby chodzić nie chciał. Chichot dziewek i gruby, zmysłowy śmiech mężczyzn raził go niemile. Był więc sam, smutny, milczący. Oddalać się od dworu nie mógł, służba mu na to nie pozwalała; siedział więc długo w nocy na

progu stajni i patrzył w ciemne niebo, na którym świecił srebrny miesiąc.

Było mu wtedy tak ciężko, tak łzawo, że rad by szlochał jak dziecko. Opierał głowę o twardą futrynę drzwi i tulił się do drzewa, jak małe chłopię do matki.

Potrzebował łona, na którym by mógł złożyć zmęczoną głowę swoją - serca, którego bicie czułby przy swoim, miękkiej dłoni w swym ręku, ciepłego ramienia dokoła szyi...

W takiej chwili bezgranicznej tęsknoty zapragnął mieć przy sobie na zawsze jasnowłosą dziewczynę, która lat temu cztery, siedząc na przydrożnym płocie, wołała: Julku!...

Nie miał jednak ani chaty, ani dachu, pod który mógłby towarzyszkę swego życia zaprowadzić.

Zasłużeni lokaje mieli na wsi chaty i po kilka morgów gruntu, ale na to potrzeba było froterować pokoje i trzepać dywany po lat dwadzieścia, a czasem i więcej.

Skądże więc Julkowi marzyć o podobnym szczęściu!

Jedna wszakże noc jesienna przyniosła mu na czarnych skrzydłach swoich to szczęście, do którego wzdychał.

Było to w listopadzie, w tym brzydkim jesiennym miesiącu, pełnym błota, deszczu, niezdrowej wilgoci.

W listopadzie podobno anioł śmierci schodzi na ziemię i zabiera ze sobą dusze biednych suchotników, którzy drżą, kaszląc za zbliżeniem się wilgotnej, szarej sukni anioła.

Niektóre dusze pozostają jeszcze w tych wątłych, zniszczonych ciałach do przyszłej jesieni.

Mroźny anioł sądzi, że nie dość cierpiały, a może daje się ubłagać kochającej matce lub łzom narzeczonego. Nie wiem, co silniejsze - tylko to wiem na pewno, że każdy z tych nieszczęśliwych cierpi więcej, niż przynosi swym przedłużonym istnieniem rozkoszy.

Dlatego to sądzę, że wysłannik Boga jest raczej surowym sędzią, mierzącym karę, niż litościwym duchem, rozrzewnionym prośbą zatrwożonego serca. W pałacyku o gotyckich wieżyczkach odgrywała się właśnie wśród ciemnej, listopadowej nocy nierówna walka, toczona u bogatego wezgłowia rzeźbionego łoża.

Na łożu tym, wśródchmur batystu i koronek, spoczywała blada,

wynędzniała dziewicza twarzyczka.

To milionerka - narzeczona, schwycona wśród swych lat szesnastu przez ową okropną hydrę, nazwaną chorobą piersiową.

Nie ma jeszcze suchot, ale bardzo groźne zapalenie płuc przykuwa ją od tygodnia do łoża. Dwóch doktorów, sprowadzonych z odległych stron, czuwa dzień i noc koło chorej. Wyczerpują wszystkie środki ratunku, kłócąc się i rzucając na siebie nienawistne wejrzenia. Jasna pani jest "wyczerpaną". Upada ze znużenia, gdyż trzy razy dziennie wchodzi do pokoju córki. Ta atmosfera lekarstw zabija ją; czuje, że jeśli to dłużej potrwa - ona sama się rozchoruje.

Zapewnia o tym mdlejącym głosem, po czym odchodzi do swego buduaru, szeleszcząc trenem jedwabnego szlafroka. W sercu tej matki nie tleje iskra prawdziwej miłości, ona nie zawiąże bielizny swej córki dokoła drewnianego krzyża, jak to czynią bose, wiejskie matule. Najwięcej, układając się do snu, wzniesie głowę strojną w koronkowy czepek, i spoglądając na hebanowy krucyfiks, wyszepce: "Seigneur! sauvez mon

enfant!" po czym zaśnie spokojna, zostawiając troskę najemnym sługom i płatnym doktorom.

Jaśnie panienka miała się źle, źle bardzo.

Spocona, rozpalona, leżała na samym środku łóżka, z wyprostowanym ciałem, z rękoma wyciągniętymi; głowę, opartą na poduszce, pochyliła na piersi. Oddychała ciężko, otwierając co chwila blade, bezbarwne oczy, przysłonięte mgłą jakąś. Otwierała usta dla przyjęcia podawanych lekarstw, ale czyniła to machinalnie, bez chęci wyzdrowienia, widocznie życie zmęczyło to biedne, nędzne stworzenie.

Niebieskie światło lampy rzucało blady cień na czyste, dziewicze skronie; kaskada jasnych włosów, rozsypana po poduszkach, chłonęła te błękitnawe blaski i żółta barwa włosów nabierała pod wpływem tego światła zielonych odcieni. Na dworze noc ciemna i wilgotna rozpościerała panowanie swoje. Deszcz lał wielkimi strumieniami, bijąc w duże gotyckie okna. Niebo topniało na wodę, monotonny odgłos deszczu wdzierał się do sypialni chorej. Wśród tej monotonności pręgi wodniste biły bez końca o wysmukłe wieżyczki i wyniosłe topole, rosnące dokoła pałacu. Chmury skupiły się ponad wioską i zawisły ciężko, nisko - tuż nad słomianymi strzechami chatek.

Nagle chora podniosła głowę, zabrakło jej oddechu; na czole biednej

dziewczyny wystąpiły fioletowe pręgi, piersi wygięły się lekkim łukiem.

Kaszel zmienił się w świst, a odgłos jego przerażająco rozległ się po złoconej, wysokiej sypialni.

Zdawało się, że z każdą chwilą czysta dusza dziewczęcia uleci w wilgotną, ciemną dal - uleci, aby nie powrócić więcej.

Lekarze z trwogą spojrzeli po sobie.

Kazali zbudzić jaśnie panią, a sami przystąpili do cichej narady. Po chwili sypialnia chorej zaczęła napełniać się ludźmi. Tuż przy łóżku stanęła na koniec matka, zaspanymi oczami wpatrując się w córkę. Białe kaszmirowe okrycie spadało z jej ramion, pełna była jeszcze ciepłej, sennej woni i nocnych marzeń. Chyliła się nad córką, nie mogąc zrozumieć, żeby tak źle było. Lekarze przystąpili, a zbadawszy bliżej stan chorej, orzekli, iż tylko użycie jodu ocalić może tę konającą kobietę.Należało jednak się śpieszyć, śpieszyć się bardzo.

Półgodzinna zwłoka - a za nic ręczyć nie mogą. W domowej apteczce okazał się brak tego środka. Wyczerpano go. Do miasteczka było pięć wiorst. Tam i na powrót przejechać pięć wiorst w noc tak ciemną - przejechać tak szybko, kto się na to odważy? Do sypialni chorej wszedł jasny pan, wysoki, dumny szlachcic z siwiejącą głową. Wysłuchawszy rzecz całą, wyszedł spiesznie i kazał zbudzić dżokejów. Tymczasem Lawdański powrócił z niczym; Hans i Franc byli widocznie na wsi, uznając za stosowne użyć przyjemniej wieczornych i nocnych wakacji, niż chrapać w stajni, pilnując pańskich koni.

Furman pana, Hieronim, był starym zniedołężniałym człowiekiem - jego posłać? Miły Boże! wróciłby pojutrze z rana.

- Cóż robić? - pyta z rozpaczą jaśnie pan, stojąc w otwartych drzwiach swojej kancelarii.

Drzwi te prowadziły do kredensu. Słabe światło tlejącej na kominku kłody rzucało niepewne cienie na wielką kredensową izbę. Pod ścianami cztery tapczany lokajów z porozrzucaną pościelą. Na środku stali lokaje w naprędce narzuconych sukniach, z rozczochranymi włosami i zgłupiałymi minami. Wśród nich Lawdański z twarzą obojętną, znudzoną. Zdawał się nie dostrzegać niepokoju, malującego się w rysach jego chlebodawcy.

Ten jasny pan, płacący tyle pieniędzy, sprawiający migdałowe surduty i pąsowe kurtki swej służbie, stał teraz na progu ciemnego pokoju smutny i zgnębiony, a niedaleko konała jego jedyna córka, milionerka, i skonać

mogła dla braku jedynego środka ratunku.

- Co robić? - powtórzył jasny pan, spoglądając na zaspanych lokajów - który z was pojedzie, może ty, Bazyli?

Głos dumnego szlachcica stawał się miękkim, cichym, jak prośba dziecka. Bazyli, zakłopotany, podniósł głowę, chciał coś przemówić - nagle wysoka ciemna postać zarysowała się w półcieniu.

- Niechaj jaśnie pan pozwoli, ja pojadę. Czerwony blask dogasającego ognia oświetlił bladą twarz i czarne oczy przybyłego. Patrzył w ziemię i w ręku miął szarą czapkę. Zdawał się być onieśmielonym obecnością pana i wzrokiem lokajów, którzy go z niechęcią od stóp do głów mierzyli.

Mimo to stał tuż przed panem i powtórzył raz jeszcze:

- Ja pojadę.

Był to Julek, który posłyszał od Lawdańskiego o żądaniu doktora i niebezpieczeństwie, w jakim znajdowała się panienka. Szlachetna natura chłopca oburzyła się na obojętność, z jaką Lawdański opowiadał smutne wieści w piekarni. Przyszedł tam przypadkowo po ogień do fajki i zastał na wpół ubranego kamerdynera, szukającego niemieckich dżokejów.

- Wybrała się umierać w nocy i na taką szarugę - mówił przywiązany sługa, wzruszając ramionami.

Wówczas to Julek powiedział sobie: "pojadę".

I dlatego to przyszedł do kredensu, choć wiedział, że czyn jego ściągnie nienawiść całego dworu.

Nie obliczał następstw. Ktoś konał, on mógł przynieść ratunek - było to jego obowiązkiem.

Oprócz tego, taka szalona jazda w noc ciemną miała dlańurok wielki. Pragnął odświeżyć spalone gorączką czoło; sądził, że to go uspokoi. Dlatego to w głosie jego brzmiała nawet prośba.

Jaśnie pan nie zastanawiał się nad pobudkami - były mu obojętne - szczęśliwy - przyjął ofiarę chłopca.

- Dostaniesz chatę i grunt - wyrzekł szybko - chatę, a nawet całe gospodarstwo - dodał, sądząc, że wysokością nagrody podwoi dobre chęci chłopca.

Julek podniósł schyloną głowę.

- Chatę i grunt - powtórzył w myśli.

Było to ziszczenie najpiękniejszych jego marzeń - dach, pod którym

mógłby żyć z Małaszką, wypocząć po trudach dnia całego.

Zaszeleściły jedwabie, na progu kredensu tuż obok jaśnie pana pojawiła się biała kobieca postać. Delikatna, drobna ręka wyciągnęła długą kartkę papieru, zakreśloną męskiem pismem. To sama pani przynosiła receptę lekarza. Ręka jej drżała febrycznie, usta zbielały - widocznie uczucie matki stopiło ten lód okrywający serce - jasna pani w jedwabnym szlafroku trwożyła się o życie dziecka, które konało w przyległym pokoju.

- Kto jedzie? któż jedzie? - pytała niespokojnie.

- Ja, jaśnie pani - odparł Julek.

- Dlaczego nie Hans? nie Franz?

- Nie ma ich nigdzie - odpowiedział mąż, a zbliżając się do Julka, oddał mu receptę mówiąc - do apteki co koń wyskoczy, bierz Miss Jackson; pamiętaj, za pół godziny musisz być z powrotem. Czy będziesz?

- Będę, jaśnie panie - rzekł wolno Julek.

- W takim razie chata koło bramy, ta po Semenie, twoja i ogród twój. Jedź i wracaj...

- Wracaj! - powtórzyła jaśnie pani - będziesz dżokejem.

Ale Julek nie słyszał tej obietnicy, był już na progu kredensu, chowając receptę w kieszonkę kamizelki. Nagle zawahał się i zwrócił głowę.

- A jeżeli koń padnie? - zapytał, patrząc na strwożonych rodziców, którzy stojąc jeszcze na progu, śledzili jego kroki.

- Niech pada! - zawołał ojciec - byłeś powrócił.

- Dobrze, jaśnie panie.

I chłopiec - zniknął w ciemnej sieni.

W parę minut później tętent galopującego konia rozległ się wśród nocnej ciszy. Miss Jackson, klacz pełnej krwi, cud prawdziwy, o delikatnej szyi i suchych, nerwowych nóżkach, pędziła iście z wiatrem w zawody.

Tresowano ją na przyszłoroczne wyścigi. Dziś pierwszy debiut odbyło szlachetne zwierzę ścigając się z białym widmem, które swój śmiertelny całun roztoczyć chciało nad gotyckim pałacem...

Julek zdjął czapkę i rozpiął grubą burkę, którą narzuciła mu gwałtem klucznica na ramiona. Deszcz bił w twarz jego i smagał pierś chłopca.

Ciemno było dokoła. Miss Jackson, jakby rozumiejąc ważność swego posłannictwa, pędziła z szybkością błyskawicy, obryzgując jeźdźca

błotem i wodą.

W niecałe pół godziny przed ganek kredensowy wrócił Julek i wpadł do pałacu. W ręku trzymał ciemną flaszeczkę i oddał ją panu, który na tętent konia wybiegł z pokoju córki. Julek drżał cały, a zsukien jego spływały strumienie wody. Włosy zmoczone przylegały do skroni, na twarzy widniały smugi błota. Przed gankiem, okryta płatami piany, z poranionymi bokami i krwią nabiegłymi oczami, padła Miss Jackson, dysząc ciężko.

Śliczne stworzenie podniosło kilkakrotnie kształtną główkę i spojrzawszy w stronę stajni, żałośnie jęknęło. Miss Jackson istnieniem swoim opłaciła uratowanie panienki. Gdy ludzie nadbiegli, łagodne zwierzę leżało martwe z szeroko otwartymi oczami.

Julek powrócił do stajni; resztę nocy przepędził w gorączce, marząc o chacie koło bramy - o ładnej, białej chacie, prawdziwej hospodzie, którą mu jaśnie pan obiecał.

Tymczasem w pałacu powracał spokój i nadzieja. Lekarstwo okazało się zbawienne, ta mała, ciemna flaszeczka była silniejszą od potężnej, zimnej pani, której lodowe uściski zaczynały mrozić już wątłe ciało młodej dziewczyny.

Narzeczona - milionerka była uratowaną.

O ile październik był chmurny i smutny, o tyle listopad śmiał się ciepłem i słonecznymi promieniami. Żółte słońce oświetlało resztki liści drżących na gałęziach drzew i całowało zziębniętą i wilgotną ziemię. Były to wprawdzie pocałunki wystygłej piękności, które na pozór gorące, nie udzielają wszakże ciepła, nie budzą do życia. Słońce błyszczało jakimś pożyczanym blaskiem, sztuczną kokieterią zeszłej z pola kobiety, której przyszła fantazja ukazać się raz jeszcze na sali balowej.

Pewnego dnia, o samym południu, szła drogą do dworu spora gromadka ludzi.

Na samym czele poznajemy Małaszkę, ubraną odświętnie, z głową bogato strojną w złociste kwiaty i pawie pióra. Koszula odświętna, siną i krasną bawełną szyta na rękawach, opina jej kształtne piersi. Zamiast płóciennej ochwoty i zapaski, włożyła krasną, wełnianą spódnicę. Czerwona serżowa zapaska, jak ogień czerwona, ściśnięta w stanie pąsowym pasem, spadającym długimi końcami na przodzie. Nogi ustrojone w złote buty z wielkimi podkowami. Stąpa w tym stroju pewnie i śmiało, niosąc głowę wysoko. Papierowe, złote kwiatki i pąsowe,

dymkowe róże stanowią jej królewską koronę. Nosi swój diadem z godnością. Dziewicza ta oznaka stroi tylko głowę dziewczyny, którą we wsi zwą "sużenaja". Sużenaja - znaczy przysądzona.

Przysądzona przez Boga temu i temu za żonę. Lud mocno wierzy, że pary łączące się na ziemi były wpierw złączone w niebie. Cudna to wiara, bo uświęca związek, który dla nas ludzi inteligentnych, jest tylko środkiem do zwiększenia fortuny lub podniesienia blasku nazwiska.

Małaszka więc była przysądzona za żonę Julkowi. Po owej pamiętnej nocy jasny pan dotrzymał obietnicy. Julek dostał chatę po Semenie leśniczym i został dżokejem. Gdy przyszedł na wieś w swej czerwonej kurtce, zrobił olbrzymią sensację.

Wszystkie krasawice zaczęły się wdzięczyć i potrącać znacząco łokciami. Chciały w ten sposób ujawnić gwałtowną miłość, jaką zapłonęły ich serca na widok szkarłatnej kurtki; biała, czysta i widna chata nie miała tyle uroku dla tych wiejskich "panien na wydaniu", jak ta ognista barwa, strojąca szerokie plecy pogardzanego dawniej chłopca.

Wysokość godności, jaką Julek piastował, czyniła zeń istotę wyższą, nadwyraz pociągającą.

Ale on nie zważał na żadną z nich: ani Naścia Paziochowa, która miała taką moc korali na szyi, ani Dziuba Stepanówna, najśliczniejsza dziewka w całej wsi, ba! nawet i z siedmiu wsi dokoła, nie odwróciły tego serca, które od chwili szczęścia, jakie się doń zaśmiało, zapragnęło tylko jednej krasawicy, rusałki o zielonych oczach - Małaszki.

- Będziesz moją mołodycą? - pytał dziewczynę, stojąc koło tegoż samego płota, na którym cztery lata temu siedziała brudna, z pokaleczonymi nogami i podartą chuściną.

Zielone oczy Małaszki zaświeciły nagle; rzekłbyś, że złote słońca promienie odbijają się od gładkiej blachy herbowej, przytwierdzonej do ramienia nowokreowanego dżokeja i zapalają te fosforyczne błyski, drgające w dziewczęcych źrenicach.

- Będę - odrzekła sucho.

W głosie jej nie dźwięczała żadna serdeczna nuta, nie drżało uczucie. Wyrzekła "będę" bezdźwięcznie, bezdusznie, ostro jakoś. Nie oddawała razem z tym słowem i duszy swojej, dawała tylko królewską piękność ciała swego, w zamian za godność żony dżokeja. Był to z jej strony mariage de raison - szczebel wyżej.

Wiedziała, że przede wszystkim pójdzie z korowajem do dworu. To było

dla niej dostateczne.

Ustroiła się też pięknie, zgrabnie głowę wzniosła do góry i idzie na czele gromadki z całym przeświadczeniem swej wielkiej krasy.

Obok niej Julek odmłodzony, uśmiechnięty nawet; za nimi dwie drużki, starszy bojaryn, dwie swachy i śwityłka.

Wszyscy ci ludzie mają szaty odświętne: szare świtki, suto wyszyte czarnymi sznurkami; mężczyźni buty czarne, woniejące na milę dziegciem; dziewki dzwonią szklanymi paciorkami, strojącymi ich spalone szyje.

Starszy bojaryn niesie ostrożnie, z wielkim szacunkiem weselny korowaj.

Zatknięte weń drzewko świeci z daleka krasnymi jagodami, dokoła mnóstwo werczu zieleni się wdzięcznie dla oka. Woskowe ponadpalane świeczki pokrzywiły się trochę, ale to nic nie szkodzi! Korowaj udał się nad podziw.

Idą więc dumni z swego dzieła i donośnie śpiewają:

"Podoszwa jemu żelizna, Obruczi jemu sribrnyi, A na wersoczku żowtyj ćwit - Slawnyj nasz korowaj na weś świt".

Dochodzą już do dworu. Czyste głosy dźwięczą w powietrzu; nuta nie bardzo harmonijna, ale zawsze milsza od Wagnerowskich utworów. Silne piersi ukraińskich chłopów ślą w dal pieśń godową, tchnącą życiem, a mimo to smutną i rzewną. Małaszka przyśpiesza kroku, ruchome jej nozdrza otwierają się jak skrzydełka ptaka, oddycha szybko, oczy utkwiła w podjazdowy ganek, otwierający szeroko rzeźbione podwoje. Julek chce wejść do kredensu i zaczekać tam na jaśnie panią, ona go nie słucha.

Wyprzedza całą gromadę, mija Bazylego, który wyszedł z ganku na odgłos weselnej pieśni i wchodzi śmiało i odważnie na stopnie zasłane czerwonym suknem. Rzekłbyś, że ma skrzydła - za chwilę jest na górze, i otwierając szklane drzwi, wchodzi do wspaniałego przedpokoju.

Nagle zatrzymuje się - widzi swą strojną i wdzięczną postać, odbitą w wielkim stojącym lustrze; oniemiała na widok takiej piękności - własna jejuroda przeraziła ją. Stoi nieruchoma, wpatrzona w siebie samą. Wtem słyszy gwar za sobą: to gromada, pociągnięta jej zuchwałą śmiałością, weszła do przedpokoju i napełnia tę złocistą komnatę cichym szeptem i wonią dziegciową. Chłopi pozadzierali głowy i z podziwieniem patrzą na wyzłocone sztukaterie sufitu. Sztukaterie te są w najgorszym guście, robota tandetna obliczona na efekt i półcienie. Swachy pootwierały

szeroko gęby, a drużki nie zaniedbały popchnąć się kilka razy. Bojaryn tak się przeraził gipsowej Diany, stojącej na wysokim piedestale, że o mało nie opuścił korowaja na ziemię. Po chwili pokłonił się trzy razy i przeżegnał się pobożnie.

Naga bogini wyobrażała dlań jakąś świętą - niepokoił go tylko półksiężyc, który mu się przedstawił jako rogi.

- Ki czort? - rzekł do siebie - jak u perełestnyka.

I odwrócił się od posągu, z zabobonną trwogą, rzucając jednak na kochankę Akteona ukośne wejrzenia.

Małaszka stała na pozór spokojna, milcząca. Gdy drużki i swachy wyrażały swe podziwienie wykrzyknikiem lub kułakami, ona nie przemówiła ani jednego słowa.

Z zaciśniętymi ustami i rękoma kurczowo splecionymi wodziła wzrokiem po złocistych ścianach, ciemnej karmazynowej sofie i zatrzymała się na białej, smukłej Dianie, która wznosiła swe gipsowe ciało nad zielenią karłowatych palm i olbrzymich rycynusów. Czyste linie posągu rysowały się na ciemnym tle obicia okrywającego ściany, pełen wdzięku ruch bogini pochwyconej wśród fal rzecznych wiał dziwną ponętą dla oczu nie przywykłych do podobnego zjawiska.

Małaszka nie zastanawiała się nigdy nad pięknością ciała, stała więc olśniona tą harmonią linii, tą poezją zakutą w trochę gipsu; nie biła pokłonów, nie brała pogańskiej Diany za chrześcijańską dziewicę, uwieńczoną koroną świętości, a mimo to było jej tak dziwnie na duszy, jak wtedy, gdy ciekawością wiedziona, weszła do katedralnego, miejskiego kościoła. Dostrzegła tam w bocznej nawie obraz Matki Bożej, będący kopią słynnego "Wniebowzięcia" Murilla. Stała długo przed tym obrazem wpatrzona, zachwycona, z oczyma łez pełnymi. Nie czuła mistycznej ekstazy - nie, wcale nie wiedziała nawet, że ta w białej sukni i z rozwianym włosem pani, jest tą samą Matką Bożą, której złocistą sukienkę i srebrną koronę podziwia co dzień w cerkwi - ale chyliła mimo woli i wiedzy zachwyconą głowę przed pięknem, przed nieznanym dla niej uplastycznieniem ideału.

Z tym samym uczuciem wpatruje się teraz w nagą Dianę, a potem bezwiednie prawie spogląda w lustro, porównywując swą własną postać z gipsowym posągiem. Ale zastanawiać się długo nie ma czasu. Szelest jedwabi i głośna, przeplatana śmiechem rozmowa, daje znać o przybyciu jaśnie państwa. Swachy poprawiają kwieciste oczepki i szare przejrzyste

namitki; dziewczęta, krasne jak buraki, szczypią się wzajemnie; bojaryn spogląda na korowaj i wysuwa się naprzód. Na środku pozostają oboje "przysądzeni". Julek w swej czerwonej kurtce dżokeja i Małaszka na pozór spokojna, a w rzeczywistości bezprzytomna prawie z radości ujrzeniana koniec jaśnie państwa, a może i mówienia z nimi.

Drzwi się otwierają, do przedpokoju wsuwa się strojne grono dam i panów. Tylko co powstawano od śniadania; przyjechała właśnie siostra hrabiego-narzeczonego i bawi w pałacu od kilku dni. Urodzona w Warszawie, wychowana w Paryżu, pragnie na własne oczy zobaczyć "tych biednych ludzi". Idą więc sporą gromadką, bo i panienka już zdrowsza i hrabia-narzeczony przyjechał; wszyscy chcą uśmiać się do woli z tych, którzy w pocie czoła pracują na jaśnie państwo i swoje życie. Stają więc w progu i patrzą ciekawie. Panie mają jasne szlafroki z lekkiej materii i koronkowe krezki u szyi. Panowie - zgrabne anglezy i po największej części monokle na szerokich tasiemkach. Całe to strojne grono śmieje się, kołysze, gada, roznosząc woń czczej paplaniny i Jockey-clubu.

Panie przykładają koronkowe chusteczki do nosa.

- Ach! jakże nie pachną ci poczciwi ludzie!

Mimo to patrzą z ciekawością. Dziewczęta wiejskie płonią się jak jagody, swachy przekręcają z zakłopotania namitki, nasuwając je na ucho - jeden bojaryn nie traci rezonu. Podchodzi ku jaśnie pani i rozpoczyna swą orację. Mówi szeroko i długo, a panie i panowie śmieją się bez żenady.

Nagle śmiać się przestają. To Małaszka podniosła schyloną głowę i spojrzała na nich swymi zielonymi oczami.

Piękność dziewczyny olśniła zdenerwowane grono: ta strojna narzeczona, smukła, kształtna, dziewiczo-piękna w swej złocistej koronie, stała przed nimi jak zjawisko zbiegłe z kart jakiegoś wzruszającego romansu.

- Charmante! - rzekła hrabina-siostra, przykładając do oczu lornetkę, mimo że widziała bardzo dobrze, gdyż miała wzrok ostrowidza.

- Ravissante! - dodał hrabia-narzeczony.

Blade jego oczy śledziły z upodobaniem dziewczynę.

Z lubieżną rozkoszą ślizgał się wzrokiem po tych posągowych kształtach, rozbierając je w myśli z wszelkiej osłony.

Nie zdarzyło mu się nigdy spotkać tak olśniewającej piękności. Zielone

oczy i białe zęby rozjaśniały twarz całą; podbródek okrągły, duży, nadawał jej wyraz dziwnej, nieustraszonej stałości.

Gdy się zwróciła, profil jej miał czystość linii posągu. Pomimo chłopskiego ubrania, zachowała wyraz majestatycznej i wzniosłej godności; dwie ciemne plamy na jej policzkach świadczyły tylko o jej wielkim, wewnętrznym wzruszeniu.

Nie spuszczała teraz oczu, patrzyła wprost siebie hardo, wyzywająco niemal. Zmierzyła w jednej chwili wdzięki jasnych pań i oceniła je z biegłością taksatorów zakładów zastawniczych.

Uczuła się piękniejsza i podniosła dumnie głowę. Nie mieszała się pod tym spojrzeniem mężczyzn, którzy na jej widok uczuli pewien niepokój. Ona także popatrzyła na hrabiego. I tak stali naprzeciw siebie, magnetyzując się wzrokiem, przedzieleni tylko przestrzenią kilkunastu kroków.

Słoneczne promienie wpadały do pokoju przez kolorowe szyby i barwiły czerwono lub niebiesko suknie i twarze obecnych. Jedno z tych purpurowych świateł oblało nagle twarz Małaszki - zdawała się płonąć i palić jakimś demonicznym blaskiem.

Tymczasem bojaryn kończył swą przemowę, a oddając korowaj prosił o błogosławieństwo.

Rozpoczęła się ceremonia ukłonów, niewymownie przykradla Małaszki - ciężko jej było zginać dumny kark przed państwem. Toteż odetchnęła, gdy jaśnie pani uwalniając państwa młodych od nużącej powinności, kazała zaśpiewać coś z weselnych pieśni. Uczyniła to na usilne prośby hrabiny, którą to wszystko niezmiernie zaanimowało.

Gromada po krótkiej naradzie zaintonowała cudnie piękną pieśń sieroty, wychodzącej za mąż:

"Raztupisa, raztupisa

Mat'syra zemla,

Razkalisa grobowa doska,

Probudisa rodnoj batiuszka -

Mnie nie godok u was godował"...

Śpiewali przyciszonymi, stłumionymi głosami.

Śpiew ich miał urok dziwny, poezję pełną prostoty. Ta melodia sieroca, pełna skargi i cichego bólu w ustach tych spracowanych ludzi nabierała właściwego wyrazu i odpowiedniego wdzięku.

Pośrodku stał Julek ze spuszczoną głową.

Słowa pieśni stosowały się do jego położenia.

Bez ojca i matki, prawdziwy sierota, brał sobie za żonę dziewczynę, która go nie kochała.

Wiedział o tym, czuł, że ona go kochać nie może, a mimo to wiązał się z nią na życie całe.

Odwrócił głowę i spojrzał na Małaszkę. Serce jego ścisnęło się - jakieś dziwne, nieokreślone w umyśle powstało przeczucie. Dziewczyna oblana purpurowym światłem patrzyła wciąż płonącymi oczami w bladą twarz hrabiego, on zaś uśmiechał się ku niej, przymrużając powieki.

Całe strojne grono dam, zasłuchane w smutną, chłopską piosenkę, stało nieruchome na progu, zapominając drwinek i złośliwych uwag. Rzekłbyś, że ta dziecięca melodia kołysze do snu te ironiczne, sarkastyczne słowa, zamarłe na ukarminowanych ustach pięknych kokietek. Wobec tej nieskażonej brudnym realizmem poezji milkły sceptyczne żarciki - chłopska piosenka z triumfem wpływała w złociste komnaty, napełniając dźwiękiem swoim wyniosłe ściany pałacu.

Pominiemy opisy wesela i ślubnych uroczystości.

Wszystko odbyło się tak, jak zwyczaj każe i jak się godzi. W niespełna tydzień Małaszka w namitce i z obciętymi włosami krzątała się po ładnej, białej chacie stojącej tuż przy wjazdowej bramie.

Obowiązkiem jej było - gdy posłyszy turkot powozu, czym prędzej otwierać szeroko wrota, a potem je zamykać. Wypełniała to z przyjemnością wielką. Dużo gości bywało w tych czasach w gotyckim pałacyku. Dzień ślubu jaśnie panny nadchodził, a jakkolwiek sam ślub miał się odbyć w Warszawie, wiele osób złączonych czy to węzłem przyjaźni, czy pokrewieństwa, przyjechało nawet z dalszych stron.

Małaszka w krasnej spódnicy i wyszytej koszuli, świeża jak róża, z uśmiechem zalotnicy miejskiej, wybiegała z chaty i chwytała silną dłonią ciężkie, drewniane skrzydło bramy.

Koło niej przejeżdżał to amerykan, zaprzężony parą rasowych anglezów - to zgrabny koczyk z czwórką szpaków ustawionych w "poręcz". Czasem jak błyskawica mignął tarantas z węgrzynkiem na koźle, lub ciężko sapiąc wtoczyła się poważna kareta.

Małaszka miała odpowiedni zapas uśmiechów i spojrzeń, którymi darzyła przejeżdżających.

Wrodzonym sprytem umiała zastosować wyraz swej twarzy stosownie do rodzaju ekwipażu, lub osób w nim siedzących. Z amerykanem była dumną i imponującą, do koczyka posyłała skromne i łagodne spojrzenie, karecie usuwała się z drogi z postawą pełną szacunku,za to dla tarantasa chowała cały arsenał zabójczych płomieni, rzucanych spod długich, jasnych rzęs.

W tarantasie siedział najczęściej hrabia-narzeczony, bawiący teraz po całych tygodniach w pałacu. Był jednakże bardzo zakłopotany i zamyślony - nic dziwnego - chmary pejsatych wierzycieli nie dawały mu wytchnienia. Słaby stan zdrowia narzeczonej, jej delikatny organizm, nie dozwalały mu być pewnym ani na jedną chwilę. Może umrzeć przed ślubem! Ta myśl dręczyła po całych dniach rozkochanego(?) młodzieńca.

Patrzył na bladą dziewczynę z trwogą źle ukrytą i okrywał ją starannie przed wieczornym chłodem i nie dozwalał pić zimnej wody.

Za każdym odgłosem kaszlu, który rozrywał pierś dziewczęcia, zrywał się przerażony i biegł ku niej, podając słodowe cukierki. Dla obcych cała ta komedia była nadmiarem uczucia, dla samej panny i jej rodziców wydawała się tym, czym rzeczywiście była - to jest wstrętnym rachunkiem.

Do złoconego herbu szlachcica brakowało dziewięciopałkowej korony, trzeba było ją mieć - bez względu na to, kto tę koronę kładł na czoło schorowanej dziewczyny.

Zresztą Ella nie kochała nikogo; było to jej obojętne: ten czy ów; wiedziała, że iść za mąż musi, a tytuł miał i dla niej niewysłowiony urok.

Hrabia Jerzy nie wydawał jej się wstrętnym, patrzyła jednak bez wzruszenia na tę twarz wybladłą, o greckich, regularnych rysach. Nie drżała na jego widok, jak ta mołodyca pod wjazdową bramą, gdy tarantas hrabiego przelatywał przez drewniane wrota. Małaszka płoniła się i bladła na przemiany, widząc z jaką pyszną obojętnością hrabia mija jej chatę i nie zwraca uwagi na te wdzięki, które tak bardzo ceniła. Widocznie zapomniał o niej, bo choć owego pamiętnego, weselnego ranka nie przemówił do niej słowa, ale oczy jego płonęły takim zachwytem! Nie mogła się pomylić, wszakże i ona sama poczuła magnetyczny wpływ tego spojrzenia, bo dotąd na samo wspomnienie krew jej do głowy uderza. Roiła najśmielsze plany - otwieranie bramy miało być jej wielką w tym względzie pomocą.

Sądziła, że od razu przypomni się pamięci hrabiego.

Kładła najeżyściejsze koszule, najuroczystsze namitki, nie zarzucała nigdy świtki na okrągłe ramiona - hrabia mijał ją zwykle z jedną i tą samą obojętnością.

Zadumany, posępny, siedział w swym tarantasie, patrząc ponuro przed siebie. Wobec trosk majątkowych namiętność zgasła, kłopoty finansowe uśpiły zmysły - krasne chustki Małaszki i jej zielone oczy nie mogły poradzić nic przeciw poważnej liczbie długów.

Małaszka szalała, bezsilna wobec tej kamiennej postaci; wytężała cały swój spryt i przebiegłość chłopską, aby zmusić hrabiego do spojrzenia raz jeszcze w jej oczy. Walka ta podniecała ją, w gorączce chodziła koło gospodarstwa i przyjmowała pieszczoty męża. Zdawała się ciągle wyczekiwać czegoś, widzieć kogoś poza szerokimi barkami Julka. Patrzyła ciągle w okno i drżała, gdy turkot kół rozległ się w powietrzu.

Nie kochała przecież hrabiego - nie, ale byłaby pół życia oddała za jedną chwilęspędzoną przy jego boku.

Gdy Julek całował jej usta, ona zamykała oczy i uchylała głowę - zdawało się jej, że powinna te usta zachować dla hrabiego, że to spojrzenie, wymienione z bladym panem w przedpokoju pałacowym przy odgłosie pieśni weselnej, związało ją jakąś przysięgą - rodzajem zobowiązania. Czekała więc, ale dotychczas czekała na próżno i to czekanie przejmowało ją trwogą i paliło gorączką, która ją dniem i nocą trawiła. Na koniec prosty wypadek usłużył jej więcej niżeli wszystkie uroczyste namitki i haftowane koszule.

Julek wyjechał dnia tego na pewien czas z panem i z panią w dalekie strony. W chacie została sama Małaszka i czarny kot z zielonymi oczyma.

W gotyckim pałacu kręciła się sama jaśnie panna, pod dozorem hrabiny-siostry. Narzeczony miał jednak prawo, mimo nieobecności rodziców, odwiedzać narzeczoną. Nie miano serca zabronić tej rozkoszy zakochanemu młodzieńcowi.

Przyjeżdżał więc jak zwykle, oglądał z panną świeże żurnale - dysputował nad krojem trenu, lub siedział w przykładnym milczeniu.

Hrabina-siostra znajdowała niezmiernie dystyngowanym podobne obejście i zwracała uwagę narzeczonej, jak bardzo "réservé" jest jej przyszły małżonek.

Panna ruszyła ramionami i popijając ekstrakt słodowy, zagryzła go słodowymi cukierkami.

Dla niej istniał tylko jeden człowiek, którego by z wdzięcznym

uśmiechem przyjąć mogła. Johan Hoff, Malzbonbons-Hoflieferant in Wien.

Był to fabrykant ekstraktu słodowego, a ona wierzyła w niego, jak w Boga.

Na świecie cudowny poranek zimowy; pierwszy śnieg spadł od wczoraj - biało było i zimno; zdziwione drzewa strząsały z siebie puchowe okrycie, jak młode kobiety zrzucają balowe narzutki z białych ramion. Słomiane dachy chatek spokojniej przyjmowały śnieżną sukienkę - tak jak rozsądne staruszki liczą siwe włosy każdego rana. Szarawe światło poranku wolno, nieśmiało budziło ze snu ziemię.

Białe smugi na ciemnym horyzoncie rozciągały się jak podarta gaza balowej sukienki. Płaty tej gazy oddzierały się z góry i spadały na ziemię, owijając jakąś mgłą jasne i przejrzyste białe dachy i bezlistne drzewa. Wieś budziła się powoli, tu i ówdzie błyszczały ognie, skrzypiały wrota.

Zaspana mołodyca w kożuchu i boso biegła z wiadrem do studni. W drodze rzucała sąsiadce "pomagaj Boh" i za chwilę była już przy studni, znacząc ślady nóg bosych na śniegu.

Małaszka jeszcze spała. W kącie izby na tapczanie, w porozrzucanej i grubej bieliźnie, leżała z przymkniętymi oczami i przechyloną na jedno ramię głową.

W szarzejącym świetle poranka bielała na tle ciemnej, perkalikowej poduszki jej obnażona szyja i muskularne, silne ręce. Pyszny jej biust rysował się jak wykuty z jednej marmurowej bryły. Ręce, od łokcia białe jak śnieg, mieniły się dalej ciemną, brązową barwą, spaloną od słońca.

Mimo chłodu panującego w chacie, gorąco było tej czerstwej, zdrowej kobiecie. Zrzuciła z tapczana wełnianą derkę i leżała tak zwrócona twarzą ku oknu, śmiejąc się przez sen, i oddychając lekko.

Wielki czarny kot drzemał obok, wydając właściwetylko kotom mruczenie. Cała chata zdawała się spać, tonąc w szarawym brzasku dnia wschodzącego. Nagle na drodze dał się słyszeć turkot.

Mimo lekkiej warstwy śniegu nie odważono się jeszcze na sanie - koła były odpowiedniejsze.

Dlatego to przez uśpioną wioskę przeleciał tarantas. To hrabia-narzeczony powraca z miasteczka, gdzie po całonocnej hulance pożegnał u Szymka Soroki grono towarzyszów. Rozmarzony fabrykowanym szampanem, niby uśmiechnięty, gwiżdżący przez ściśnione usta bachancką piosenkę, siedzi w swoim tarantasie i patrzy ogłupiałym

wzrokiem na zamkniętą bramę.

Małaszka śpi mocno i nie słyszy wołania woźnicy. Pan hrabia zaczyna się niecierpliwić.

Woźnica chce zleźć z kozła i otworzyć bramę. Pan hrabia zatrzymuje go. Boi się zostać w powozie, gdy na koźle nie będzie nikogo. A nużby konie w bok skoczyły - cóżby on wtedy zrobił?

Woli sam zejść i otworzyć bramę.

Próżne usiłowania - ręka zdenerwowanego panicza za słaba na takie wielkie i ciężkie belki, przy tym konie rzucają się w prawo i w lewo. Hrabia decyduje się wejść do chaty.

Na skrzyp drzwi Małaszka otwiera oczy. Podnosi głowę i opierając ją na łokciu, wpatruje się w postać męską stojącą u progu.

Oczy ich spotykają się - mimo półcienia panującego w izbie, poznało się tych dwoje, trawionych równie silną, choć niejednaką namiętnością.

Ona chciała zadowolić swą dumę, on żądzę zmysłową.

Patrzyli na siebie długą chwilę - w chacie zapanował żar, który zdawał się podniecać iskry, płonące w zielonych oczach Małaszki.

Nagle kobieta zerwała się z tapczana, jednym skokiem przypadła do kolan mężczyzny... "panyczu mój" - zaczęła dziwnym głosem i urwała, patrząc wilgotnymi oczami w twarz hrabiego.

To szczęście, o którym marzyła, przyszło do niej razem z przebudzeniem. Śniła o pocałunku wybladłych i bezkrwistych warg - wargi te na dzień dobry całowały jej koralowe usta...

Była u szczytu marzeń swoich.

W kilka dni później pałacyk gotycki opustoszał zupełnie. Jaśnie państwo, panienka, goście, hrabia-narzeczony - wszyscy wyjechali do Warszawy. Julka zostawiono wszakże przy tych koniach, które nie miały wieźć panny młodej do kościoła.

Rad, że się pozbył przykrej służby, zrzucił z siebie czerwoną kurtkę i włożywszy siwą świtkę, wszedł do chaty.

- Raduj się - rzekł do żony - pojechał dwór na wesele, to ja siedzieć będę teraz z tobą, hołubko moja, choć rok cały!

I usiadł na ławie koło okienka, patrząc na krzątającą się żonę.

Ale Małaszka nie odpowiedziała słowa. Milcząc, zaczerpnęła wody z wiadra i napiła się trochę.

Po owym pamiętnym ranku zimowym nie widziała więcej hrabiego. Przesunął się jak cień przez kilka minut tylko, a mimo to, wspomnienie o nim zostało w każdym kącie chaty.

Tę delikatną woń, jaką wydawały jego suknie - woń Jockey-clubu i wybornego tytoniu, Małaszka czuła ciągle koło siebie. Nosiła teraz głowę bardzo wysoko, byłaby nawet rada, gdyby wszyscy widzieli jej hańbę wyrytą na czole.Gdyby nie wstrzymywała jej trwoga przed Julkiem, poszłaby do karczmy w niedzielę po południu i głośno, bez rumieńca, opowiedziałaby z drobnymi szczegółami wizytę hrabiego. Była dumną, że choć chwilkę znalazła się w jego objęciach; zdawało się jej, że jest to szczytem szczęścia i dowodem wielkiej łaski fortuny.

Gdy pan hrabia opuszczał próg Julkowej chaty, upuścił przypadkiem na progu cienką chusteczkę. Małaszka schowała ją w głębi skrzyni. Gdy była sama, wyjmowała biały płatek i przykładała go do twarzy - nie całowała go wszakże miłośnie, wciągała tylko w siebie woń angielskich perfum, tak jak przed kilkoma laty, siedząc na płocie, ocierała twarz o brudną i zatłuszczoną połę lokaja.

Z kredensu przeskoczyła nagle do salonu; teraz z litością myślała o Warce i krzaku berberysowym, przy którym odegrała się scena miłosna między lokajem i garderobianką.

Sądziła wszakże, że stosunek ten potrwa dłużej, że hrabia zapragnie zobaczyć ją raz jeszcze. Czekała pewna siebie i wrażenia, jakie zrobiła na zdenerwowanym paniczu.

Tymczasem dziś mąż jej spokojnie mówi, że państwo jadą na wesele, a on pozostaje w chacie.

Czy on pozostaje, jest to dla niej obojętne. Ale hrabia wyjeżdża!

Krząta się więc po chacie chmurna, milcząca, rozpalając drżącymi rękoma ogień w piecu. Potem bierze się do obierania kartofli - ręce się jej trzęsą, oczy mgłą zachodzą. Siedzi na ławie naprzeciw Julka, palącego spokojnie fajkę i spoglądającego przez zamknięte okienko.

Za chwilę opuszczą powozy dworskie dziedziniec i przejadą bramę, aby więcej nie wrócić - odwiozą jaśnie państwa na stację kolejową, a potem już z tej samej stacji wysłane do Warszawy zostaną. Wówczas to skończy się jej marzenie, przepadnie nadzieja. Nagle do uszu Małaszki dochodzi hałas i wołanie. Julek zrywa się z ławki i wybiega. Małaszka w ślad za nim - otwiera drzwi i staje na progu.

Przed bramą kilka powozów dworskich, Julek otwiera szeroko wrota,

karety jedna po drugiej, czarne, zamknięte jak trumny, przesuwają się koło drżącej kobiety! W jednej z nich jest z pewnością on - może spojrzy, może przechyli głowę przez okno powozu.

Nie - na próżno! Hrabia otula teraz milionerkę ciepłym szalem i zapewnia ją o dostatecznym zapasie słodowych cukierków.

Pudła i koła karet przyprószone śniegiem, konie pokryte szronem. Woźnice siedzą poważnie w swych futrzanych płaszczach. Zwierzęta ślizgają się, wyciągając szyje, a Julek ciągnie je za uzdy.

Puszysty dywan tłumi stuk i hałas, tylko z głębi powozu podnoszą się bardzo niecierpliwe głosy dam, lub gniewne słowa woźnicy.

Cały orszak sunął z wolna koło chaty, na progu której stała milcząca kobieta. Na koniec ostatnia kareta przebyła bramę i podążyła za innymi.

Julek, zamknąwszy wrota, poszedł do stajni zabrać swą odzież i niektóre sprzęty. We drzwiach chaty stała wciąż Małaszka, patrząc szklanym wzrokiem w przestrzeń.

Przed nią rozpościerał się biały całun śniegowy, a pozanim ściana lasu cudowny przedstawiała widok. Drzewa strojne w szklaną koronkę, miały pnie zmienione w całe słupy kolumn. U góry gałęzie osrebrzone rysowały się wyraźnie na jasnym niebie.

Przejrzyste, białe sklepienie miało zaledwie odcień błękitu. Srebrne, słoneczne blaski świeciły, nie wydając ciepła. Wszystko leżało ciche, martwe, białe.

Małaszka przymknęła oczy.

Hrabia przeszedł przez jej życie jak cień, ale cień ten nie znikł wraz z nim samym. Odjechał, nie troszcząc się o nią - zapomniał, znieważył ją okrutnie. W sercu jej dotknięta została najdrażliwsza struna, bo jej pycha, niczym niepohamowana pycha! Skosztowała z upajającej czary i w tej samej chwili czara ta rozprysnęła się w tysiące kawałków. Ten człowiek był ciągle przy niej, oderwane słowa, czyny, uśmiechy, wszystko pamiętała do najdrobniejszych szczegółów. Przez tę krótką chwilę wrósł w jej duszę, stał się jej myślą, jej życiem. A dziś, dziś odjechał bez spojrzenia, bez słowa żalu - zostawił ją samotną na progu chaty, z rozbudzonym pragnieniem widzenia go częściej. Czyż tak mało dała mu rozkoszy, że nie zapragnął więcej jej uścisku i spojrzenia ócz zielonych?

Małaszka schyliła głowę.

Zwątpiła o potędze swych wdzięków.

Dwie łzy zawisły na jej jasnych rzęsach.

Nie serdeczne jednak były to łzy, nie tęsknota i ból wyciskała je z oczu dumnej mołodycy - zawiedziona pycha i zraniona miłość własna zmuszały ją do płaczu.

Harda jej głowa opadła na piersi, zniechęcenie i gorycz rozlały się na twarzy, ręce nerwowym ruchem szarpały zapaskę.

Nagle podniosła głowę, zielone oczy błysnęły, wyraz zniechęcenia ustąpił jakiemuś prawie demonicznemu ogniowi, który oblał szkarłatnym rumieńcem policzki kobiety. Ponury cień zasępił jej czoło, ręce skurczyła, jak przed jakimś paroksyzmem nerwowym.

Szybkim ruchem zwróciła się ku bielejącej drodze, na której widniały jeszcze ślady kół powozowych; jedną rękę podniosła do góry, a grożąc nią w powietrzu, syknęła zaciśniętymi ustami.

Odtąd była zawsze ponura i milcząca.

Julek, który wiele obiecywał sobie szczęścia podczas tych krótkich wakacji, nie znalazł go w chacie.

Małaszka odpowiadała mu ostro, lub nie mówiła doń wcale. Koło gospodarstwa chodziła skrzętnie, zdawało się, że nadmiarem pracy chce zagłuszyć w sobie wspomnienia.

Wstawała pierwsza, kładła się spać ostatnia. W powierzchności jej jednak zaszły pewne zmiany. Schowała głęboko do skrzyni haftowane koszule i uroczyste namitki - nosiła teraz zgrzebne płótno i ciemne perkale. Nie zbrzydła mimo to wcale, nawet ten ostry wyraz twarzy nadawał się do posągowego rodzaju jej piękności. Ta bruzda, rysująca się między ściągniętymi brwiami, dawała jej pozór głębokiego zamyślenia.

Julek patrzył na nią smutny i zniechęcony. Pragnął szczęścia i wesela w domowej zagrodzie - znalazł natomiast odpychający chłód i obojętność.

Szukał serca, przy którym by się mógł ogrzać, a trzymał w objęciach swoich marmurową bryłę, w której najgorętsza pieszczota nie mogła zbudzić życia.

Wprawdzie doświadczone, a stare baby twierdziły, że wiele do tej zmiany przyczynił się stan młodej mężatki,i obiecywały Julkowi wiele szczęścia, gdy dziecię pod ich strzechą zapłacze, ale słaba to była pociecha! - rzeczywistość była tak przykra, tak ciężka do zniesienia, że nawet myśl ojcostwa nie uśmiechała się mężowi.

Minęła zima i nadeszła ciepła, cudowna wiosna.

Julek z radością przywitał pierwsze promienie słońca, a gdy drobna, zielona trawka zaczęła pokrywać mogiłę wisielca, rzewne tony sierocej piosenki zadrżały w powietrzu.

Wrócił do swego dawnego ustronia; wolał tam siedzieć wśród drzew jeszcze bezlistnych i drobnych ziółek, wychodzących nieśmiało z ziemi, i "grać, grać, taj dumać!" - niż przebywać w chacie, po której układając haładyszki, krzątała się chmurna i smutna kobieta.

Siedział tam po dniach całych, przesiedział nawet i lato, aż wróciwszy pewnego sierpniowego wieczora, zastał w domu maleńkiego gościa, który drzemał spokojnie w plecionej kołysce, zawieszonej u pułapu.

Wielki, barczysty chłop pochylił się nad tą drobną, wątłą postacią i stał tak długo, wpatrzony w tę czerwoną i głupią buzię. Dziecko przez sen uśmiechnęło się tym dziwnym uśmiechem, który jest właściwością tylko tych małych istotek.

Oczy Julka napełniły się łzami.

Był to syn, jego syn! jego dziecię! własność jego! Nie będzie teraz znów sam na świecie - ten maluchny robaczek będzie dlań ojcem, matką, żoną, wszystkim! wszystkim!...

Wzrok jego mimo woli ogarnął z miłością całą chatę i zatrzymał się na leżącej na tapczanie Małaszce.

Czerwony blask płonącego łuczywa oblewał twarz jej, zmęczoną fizycznym cierpieniem.

Policzki zapadły, a rysy się zaostrzyły. Patrzyła w ziemię, oparłszy brodę na łokciu.

Julek zbliżył się ku niej z wyciągniętymi rękoma.

Pragnął uścisnąć serdecznie matkę swego syna - kobietę, która mu dała taką słodką a nieznaną mu chwilę; chciał powiedzieć jej, ile szczęścia przepełnia mu serce i rozrywa piersi.

Zapomniał od razu o ciągłych waśniach i dawnych rozterkach.

W kobiecie, która mu truła życie, widział tylko matkę swego dziecięcia.

Dlatego to zbliżał się z taką tkliwością do leżącej Małaszki.

Ale ona rzuciła się nagle jak zraniona lwica.

Głuchy okrzyk wyrwał się z jej piersi, ręce wyciągnęła przed siebie, jak gdyby broniąc się od uścisku męża. Zgrzebna koszula spadła z jej ramion, a purpurowy blask ognia oblał jej posągowe łono. Straszną była w tej chwili - jakaś bezgraniczna rozpacz, a nawet trwoga łamała jej

postać w kurczową linię - oczy otwarte szeroko utkwiła w przerażonego męża. Po czym padła, ukrywając twarz w perkalowe poduszki.

Obnażone ramiona wstrząsnęły konwulsyjnym dreszczem. Zrobiła się nagle małą jak dziecko, tuliła się do siennika, drżąc i wymawiając niezrozumiałe słowa.

Julek odstąpił od tapczana i załamał ręce.

Dziecię w kołysce zapłakało.

Julek ujął za sznurek przyczepiony do kołyski i z wolna, ostrożnie kołysać zaczął.

Dziecię usnęło.

Dogasające łuczywo rzucało niepewne i nierówne blaski na wnętrze chaty. Pod tą słomianą strzechą odgrywał się w tej chwili początek dramatu, do którego jeden z aktorów przed chwilą płaczem powitał ziemię.

Mały, niewinnyaniołek spał w swej wyplatanej kołysce, nieświadom bólów i rozpaczy, jakie w tej chwili szarpały sercem jego ojca i matki.

Z namiętności ludzkich nie poznał jeszcze żadnej, ze smutków zrozumieć nic nie mógł, a przecież jego przyjście nie wywołało śmiechu w tej ciemnej izbie.

Ojciec stał smutny i przygnębiony, kołysząc machinalnie plecioną kolebkę; matka leżała, walcząc z jakimś strasznym widmem - wspomnieniem, które jak upiór od tak dawna serce jej rozdzierało.

Nawet anielski uśmiech dziecka nie wygnał z progu tej chaty cienia bladego panicza, który wśród zimowego poranka wsunął się jak wąż przez niskie drzwi tej chaty.

I dziś cień ten stoi wśród tych trojga istot i sieje rozpacz i zgryzotę.

Nagle łuczywo zagasło - ciemność zapanowała w izbie. Wśród ciszy nocnej słychać było tylko łkanie Małaszki i ciężki oddech Julka.

Dziecię spało.

W kilka miesięcy później, szarą godziną zastukano do Julkowej chaty.

Małaszka otworzyła drzwi, i przez niski próg wsunął się Szmul, siwowłosy arendarz. Wszedłszy obejrzał się dokoła, widocznie rad był, że znalazł w chacie tylko młodą matkę. Julek wyszedł na chwilę do stajni, bo teraz siedział po całych dniach w chacie i kołysał plecioną kolebkę.

Nie chodził już grywać nad mogiłą wisielca.

Całą potrzebę kochania przelał na swego Stepanka i otulał go, powijał, a hołubił bez miary. Małaszka była właściwie ojcem, a on matką. Role ich zamieniły się.

Młoda kobieta podawała dziecku swemu pierś zimną, kamienną prawie; nigdy nie przytuliła syna do łona, nigdy nie zanuciła piosenki.

Za to Julek chodził koło maleństwa z pieczołowitością najdelikatniejszej kobiety; początkowo drżał na samą myśl dotknięcia się tego drobnego ciała. Zdawało mu się, że swymi grubymi rękoma zgniecie te różowe nóżki i maluchne rączki. Ale widząc jak Małaszka ostro i nieuważnie przewijała dziecię, przezwyciężył swą trwogę i sam zajął się synem. Małaszka milcząc, ustąpiła mu chętnie praw swoich, a nawet powierzyła mu pranie i suszenie pieluch. Julek z całym namaszczeniem podjął się tego trudnego aktu.

Miał wiele wolnego czasu - państwo nie wrócili jeszcze. Po ślubie córki, który odbył się z wielką okazałością w kościele Wizytek, wyjechali za granicę. Młoda para udała się także do Wiednia i tam na wyścigi traciła ojcowskie miliony.

Na koniec wróciła do Warszawy. Młoda hrabina po ciężkiej i strasznej męczarni wydała na świat równie bladego i zmęczonego syna. Dziecko nie rokowało długiego życia - tylko zdrowy i świeży pokarm mógł ratować i przedłużać jego wątłe istnienie. Mamki miejskie nie okazywały dostatecznych przymiotów; po wspólnej więc naradzie postanowiono sprowadzić z dóbr pani hrabiny jaką silną mołodycę, która by wraz z mlekiem swoim przelała choć setną część zdrowej krwi w żyły bladego hrabiątka.

- Niech będzie wysoka, a przede wszystkim ładna - mówiła mdlejącym głosem pani hrabina do swego pleniponenta.

Dygnitarz ten bawił od kilku dni w Warszawie wsprawach majątkowych.

Skłonił łysą głowę przed wyrocznią, strojną w koronki i batysty.

- Będzie wysoka i ładna - powtórzył z udaną pewnością siebie.

Wracając jednak na Ukrainę, zaczął tracić swą pewność.

Skąd u licha wezmę na poczekaniu wysoką i ładną? Ta wymokła hrabina myśli, że mamki rosną, jak grzyby po deszczu.

Po przyjeździe zawołał natychmiast Szmula i zwierzył mu się z życzenia hrabiny, które mu tyle kłopotu sprawiało.

Nadspodziewanie jednak Szmul mlasnął z radością językiem i wzruszył

ramionami.

- Nu, co za kłopot! - rzekł - tu w chacie pod bramą jest taka fajna mołodyca, silna jak dąb, a wysoka, jak z przeproszeniem, sam jaśnie wielmożny hrabia; ona pójdzie z chęcią, ale trza ostrożnie, a delikatnie koło niej, bo tam mąż złośnik i grubianin. On jej nie zechce puścić, ale ja mam na nią sposoby...

Tu mrugnął figlarnie okiem, a poszeptawszy chwilę z plenipotentem, zakasał chałat i poszedł do Julkowej chaty.

- Nu, jakże zdrowie? - zapytał u progu, a widząc niechęć na twarzy gospodyni dodał: - Co to wy zawsze taka skrzywiona, jak środa na piątek? Ja do was z nowiną i bogactwem, a wy się krzywicie i spojrzeć nawet nie chcecie.

Małaszka podniosła głowę.

- Nowina? - spytała... myślała, że to hrabia powraca.

Patrzyła więc uważnie na żyda i ręką cisnęła bijące łono.

- Ot, przyjechał jasny plenipotent - zaczął żyd - i mówił mi, co jaśnie hrabina ma syna i kazał mi wiszukać we wszi dobre mamkę dla dziecka; ja pomiszalałem co wy jechać możecie, bo to i los i szczęście niemałe. Będzie pieniądzów kupa i podarków. To bardzo dobry interes. Mie Hapka Pazioszycha zaczepiła i dawała odstępne, ale ja przódy do was przyszedł, może z wami zrobię geszeft. Ale musicie mi dać faktornego tego czarnego byczka, co go macie w chlewiku. A to wam przysyła jaśnie wielmożny plenipotent na początek...

I kładł na stole różową asygnatę, a mrugał wciąż figlarnie i uśmiechał się dwuznacznie.

Małaszka aż pobladła z wielkiej radości.

Nie patrzyła na dziesięciorublówkę - pieniądze dla niej w tej chwili nie miały żadnego znaczenia; szczęście przepełniało jej całą istotę i mieniło się tysiącznymi odcieniami na jej zwykle zasępionej twarzy. Pojedzie do miasta, będzie chodzić w krasnych spódnicach i koralach po złoconych pokojach, jeść na gładkich, błyszczących talerzach!

Tysiące myśli krzyżują się w jej głowie jak błyskawica; ale rzecz dziwna... to, co ją najwięcej do Warszawy ciągnąć powinno, to jest sposobność widzenia hrabiego, utonęło w tym chaosie dumy i chęci zadowolenia próżności. Nie myśli o bladym paniczu; rzekłbyś, że nie dba o niego - drży cała i stojąc przed Szmulem, układa plany i zamiary na

przyszłość.

Dziecko, mąż, chata, swoi - nic nie istnieje dla tej zgorączkowanej kobiety; przedjej oczyma snuje się jakiś świat zaczarowany, jakieś mgliste, niewyraźne obrazy, z których zapytana nie mogłaby zdać dokładnej sprawy. Po kilku chwilach Szmul opuszcza chatę Julkową - na progu rzuca jeszcze jedno słowo:

- Nu! o dziesiątej coby wy byli gotowi; a nie gadajcie przed mężem... on i głupiec jeszcze was nie puści; potem, jak zobaczy jaki to dobry interes, to się przestanie złościć i ułagodzi. Ja tu będę czekał za chlewikiem i was na kolej odwiozę. Tam będzie Terpiłowski i was przypilnuje do Warszawy. Pamiętajcie, cobyście się nie spóźnili... bo wezmę Hapkę i wy stracicie los, a jaki los!...

- Nie zapomnę, nie zapomnę - upewniała Małaszka i drżącą od wzruszenia ręką otwierała niskie drzwi chaty opierając się o ścianę.

Czarna postać żyda zniknęła w szarym świetle dnia zachodzącego...

- O dziesiątej - wyrzekł, obracając się raz jeszcze.

- O dziesiątej - powtórzyła jak echo kobieta. Gdy Małaszka wróciła do izby, zastanowiła się. Powtórzyła za żydem o "dziesiątej" - ale skądże ona może wiedzieć, kiedy to będzie ta dziesiąta?

Bezpieczniej zrobi, gdy zaraz zwiąże węzełek i schowa się za chruścianą ścianką chlewika.

Julek może lada chwila wrócić - a tajemny głos ostrzegał ją, że w takim razie musiałaby pozostać w domu.

Na tę samą myśl ogarniał ją szał. Ona miałaby wyrzec się dobrowolnie takiego szczęścia - odstąpić innej to ziszczenie marzeń i snów swoich! Nigdy! Raczej z życiem pozwoli wydrzeć sobie zaszczyt zostania mamką hrabiowskiego dziecka.

Roztwiera szybko skrzynie i zrzuca krasne spódnice, haftowane, koszule, zapaski i związuje je w nieładzie, z pośpiechem wielkim.

Dwie silne plamy występują jej na policzki.

Drży cała, pierś faluje pod zgrzebną koszulą, oczy błyszczą w ciemności, jak dwie gwiazdy odbite w zielonawej wodzie.

Już jest gotowa, biegnie do progu nieprzytomna, szalona.

Nagle ze środka ciemnej izby dolatuje płacz cichy, jakieś niewyraźne łkanie.

Małaszka obraca głowę i zatrzymuje się chwilę.

To jej dziecko zbudzone, zapewne głodne, dopomina się o pierś matczyną.

Uciekająca kobieta doznała nagle dziwnego uczucia - było to pchnięcie noża, które przeszyło jej serce. Zdawało się jej, że ktoś przykuł jej stopy do ziemi; lekki węzełek zarzucony na plecach zaciężył nagle, jak stufuntowy ciężar, i gniótł jej silne ramiona.

Dziecię płakało ciągle w swej plecionej kołysce; głos ten rozlegał się po ciemnej izbie coraz wyraźniej, doniosłej, śmielej. Wśród tej ciemnej izby, płaczliwy głos maleństwa zdawał się wołać, prosić, upominać...

Małaszka stała chwiejna, niezdecydowana, przelękniona prawie.

Nagle dał się słyszeć skrzyp bramy. To Julek wracający z dworskiej stajni do chaty. Jednym skokiem Małaszka przeskakuje ciemną sionkę i jak błyskawica niknie za ścianą chlewika.

Tam składa swój węzełek i czeka na Szmula.

Gdy Julek wszedł do chaty, zdziwił się niemało, nie zastawszy żony w izbie. Sądził, że poszła po wodęlub po ogień do sąsiadki.

Zapalił łuczywo i wziął na rękę płaczącego syna.

Tej nocy wszakże długo czekał na powrót żony, a dziecię na próżno płakało i skarżyło się żałośnie.

Dopiero nazajutrz dowiedział się, co się stało z tą, którą miłował małą dziewczynką, a potem krasawicą pod dach swój wprowadził.

Po pięknej i hardej mołodycy zostało tylko malutkie dziecię, śpiące w plecionej kolebce, trochę szmat porozrzucanych i różowa dziesięciorublówka, zapomniana na stole.

Ogród Saski w Warszawie, to słusznie nazwany letni salon mieszkańców syreniego grodu.

Pod cieniami rozłożystych kasztanów ileż setek strojnych dam, szykownych dandysów, lub biało i niebiesko poubieranych dzieci.

Wszystko kręci się, chodzi, ogląda lub krytykuje. Tu romansuje bona, płaska i chuda Niemka, z kelnerem nocnych restauracyj. Tam znów młoda mężatka, żona urzędnika, spędza przedobiadowe chwile na wymianie czułych spojrzeń z operowym śpiewakiem. Tu młody farmaceuta, który zdaje od dwóch lat egzamina i marzy w samotnej alei o wstąpieniu na scenę w razie "spalenia" po raz trzeci.

Damy po największej części pozasiadały ławki, wysuwając nóżki w pąsowych lub kawowych pończoszkach. W ręku trzymają parasolki

obszyte koronką i choć słońce pada im prosto na twarz, przechylają parasolki w tył, ażeby dać możność przechodniom podziwiać pudrowane policzki i karminowe usteczka. Wszystkie te kobiety mają jasne, satynowe suknie, pióra na kapeluszach i długie duńskie rękawiczki.

Niektóre noszą iluzjowe woalki. Iluzja cudownie kryje zmarszczki i nadaje wyraz melancholii zwiędłym twarzyczkom. Mówią, a raczej szczebioczą szybko i głośno; niekiedy wołają małe, trzyletnie lub czteroletnie dzieci, upominając, aby się zachowywały grzecznie i przygładzają im grzywki.

Dzieci patrzą z udaną powagą spod swych wielkich "rembrandtów", a oddaliwszy się od matek, nie omieszkują wpadać jak bomby na emerytów, lub rozbijać piłką okulary na nosie staruszek.

Staruszki łaja i gniewają się bardzo, odsyłając małych swawolników na tak zwany "trawnik dziecinny". Ależ to niepodobieństwo! - Tam mamki żydowskie porozsiadały się ze swymi wózkami i całe potomstwo bankierów płacze lub gaworzy na tym "trawniku dziecinnym".

Dlatego lepiej urodzone dzieci skaczą po alejach, przewracają się i wrzeszczą wniebogłosy.

Matki i bony uspokajają i łagodzą te gwałtowne oznaki rozdrażnienia nerwów.

Pod ożywczymi promieniami słońca ogród cały okrył się jasną zielonością, delikatną i lekką jak koronka. Koło krat łodygi powojów i chmielu powypuszczały cienkie latorośle, a jaśmin wydaje cudowny zapach.

Pod tymi ciemnymi gałęziami drzew spokojnie było, mimo gwaru, i błogo. Ten nadmiar życia nie drażnił tutaj. Ponad drzewami niebo czyste, bez chmurki, jasne jak kryształ; w powietrzu woń jaśminu i Jockey-clubu, którą te panie wnosiły tu, jak do salonu.

Wszędzie, gdzie spojrzysz, jasne suknie, barwne pióra, pęki zieleni, świecące oczy, lub długie, koronkowe sukienki niemowląt. Wszystko to mieszało się razem i cisnęło pod oko.

Młodzi ludzie lub podstarzali donżuani przechadzali się po alejach z cienkimi laseczkami w rękach i kwiatkiem w ustach.

Przypatrywali się siedzącym lubprzechodzącym kobietom, robiąc przy tym impertynenckie uwagi. Damy znajdowały jednak, że panowie ci są bardzo szykowni i w zamian za impertynencje spoglądały filuternie spod rzęs przyczernionych. Kilka sławnych piękności siedzi w tak zwanej

"owocowej alei". Te nie uśmiechają się i nie spoglądają filuternie. Mają swoją sławę i ustaloną reputację wdzięków.

Piękna doktorowa, spokojna i niewzruszona, patrzy wielkimi, czarnymi oczami na podziwiające ją tłumy z powagą królowej.

Niedaleko niej pani X, znana ze swej ekscentryczności, założywszy ręce po napoleońsku, z całą obojętnością przyjmuje komplementa i aluzje, tyczące się jej czarnych włosów, lub długich na ośmnaście guzików rękawiczek. Same najpiękniejsze, najdziwaczniej ubrane, zebrały się koło owocarni.

Siedzą tam, czekają na adoratorów, ziewając lekko i przyglądając się sobie nawzajem.

Ale od kilku dni przybyła im rywalka.

Tak jest - rywalka, w krótkiej, czerwonej spódnicy i wyszytej koszuli. Strój to chłopski, ale bogaty i zrobiony przez Hersego. Wygląda prawdziwie maskaradowo ta hrabiowska mamka, ale oryginalnością ukraińskiego kroju i pięknością twarzy zwraca ogólną uwagę. I teraz siedzi na jednej z ławek, opierając jedną nogę około białego, plecionego wózka, który porusza lekko. W wózku, za atłasowymi, niebieskimi firankami, widać twarzyczkę małego trupka, z zielonawą cerą i zsiniałymi powiekami. Trupek ten niby żyje, niby się uśmiecha, niby płacze. Jedwabna kołderka, obszyta delikatną koronką, pokrywa wątłe i chude członki. Mamka nachyla się i zagląda do wózka; nie czyni tego wszakże z troskliwości, nie, wcale - ona tylko od czasu do czasu schyla się, aby potem powstać nagle i zadziwić obecnych swym wzrostem i gibkością ciała.

Jedwabna, czerwona spódnica szeleści, a szelest ten sprawia jej rozkosz nieokreśloną. Dziwnym instynktem odgadła siedzibę najpierwszych piękności - tam skierowała swój wózek i rozsiadła się na jednej z ławek, dumna i uśmiechnięta. Uczyniła to z takim spokojem i pewnością siebie, jakby miejsce to zamówione dla niej czekało na nią od dawna. Nie osłania się przejrzystą iluzją - jej świeża, rumiana twarz nie boi się jasnych, słonecznych promieni.

Zielonymi oczyma patrzy na przechodzących, bez śladu zdziwienia, lub zazdrości. Te panie w różowych satinettach nie zachwycają jej wcale; ona woli swą krasną, jedwabną spódnicę, bo wie, że wyróżnia ją z tłumu.

Na ustach ma nawet uśmiech szyderczy; gdy garstka zdziwionych stanie przed nią, nie rumieni się i nie spuszcza oczu ta harda mołodyca;

patrzy wprost przed siebie, a tylko delikatne jej nozdrza poruszają się lekko. Rzekłbyś, że wciąga w siebie upajającą woń pochlebnych słówek i zachwytów nad jej urodą.

Zbytecznie, zdaje się, jest dodawać, że tą hrabiowską mamką, rozsiadającą się w owocowej alei Saskiego Ogrodu, jest nasza Małaszka.

Uciekła więc naprawdę tej ciemnej, letniej nocy, uciekła z chaty, w której tak rzewnie płakało jej dziecię. Nic jej nie wstrzymało; z gorączką w sercu i na twarzy weszła do wspaniałej sypialni hrabiny i wzięła na rękęchude i nędzne paniątko. Uśmiechała się doń nawet i hołubiła - wiedziała, że tak robić powinna, choć ten trup żyjący sprawiał jej odrazę. Hrabiego nie było w Warszawie, spodziewano się jego powrotu za kilka tygodni - mogła więc Małaszka namyślić się i ułożyć plan dalszego postępowania. On zapomniał o niej, a ona pragnęła pozornie zapomnieć o nim. Codziennie słyszała zachwyty nad swą urodą, wzrostem - słowem, nad całą postacią. Uczuła się bardzo piękną i uraza do hrabiego spotęgowała się w jej sercu. Na wsi, w niskiej chacie, przy Julku, straciła już wiarę w moc swych wdzięków - tu, wśród tych złocistych luster i świec jarzących, zdumiała nad czarem, który wiał z całej jej istoty.

Teraz stawała długo i często przed wielkimi zwierciadłami, uśmiechając się do siebie i przybierając wdzięczne pozy. Rzekłbyś, że to model z profesji, wyćwiczony przed sztalugami najwybredniejszych malarzy. Gdy dziecię spało - ona zdejmowała zeń błękitną kołderkę i drapowała na sobie jedwab i koronki, owijając swą głowę w te lśniące błękity.

Patrzyła wtedy w wielkie lustro w złoconych ramach, i obracała się profilem lub en face, nagarniając jasne włosy nad czoło.

Duma jej rosła z dniem każdym. Stała się kapryśną, wymagającą. Spała długo i gniewała się, gdy dziecię sen jej przerywało. Szczypała je wówczas i życzyła w nadmiarze uczucia, aby "mu oczy na wierzch wyszły..." Jeśli na krzyk dziecięcia wchodziła rezydentka, panna lub wreszcie sama hrabina, zmieniała natychmiast ton mowy i ubolewała, że "biedna dziecina śpi niespokojnie".

Pochylała się wówczas nad rozkrzyczanym dzieckiem i huśtała je na rękach, nucąc przy tym piosenki. Hrabina lubiła ją bardzo. Zachwycała się jej urodą i troskliwą opieką, którą rozciągała nad hrabiątkiem. Rzeczywiście, Małaszka nie dała nikomu zbliżyć się do dziecka.

Troskliwość ta pochodziła z bardzo naturalnej przyczyny: obawiała się, aby nie dostrzeżono sinych znaków, pochodzących z jej wybuchów

miłości dla wychowanka. Dla hrabiny jednak rzecz ta przedstawiała się inaczej. Małaszka tak naturalnie prosiła ją, aby nikt się do niej nie wtrącał - skarżyła się, że jej dziecko zaziębią lub przełamią, a ona potem "naciągać" je będzie musiała.

Hrabina bała się owego "naciągania" i zakazała jakiejkolwiek kontroli nad postępowaniem mamki.

Została więc panią sytuacji. Powoli owładnęła całą służbę. Słyszała, jak doktor mówił, że płacz mamki działa zabójczo na dziecko - szlochała więc przy najmniejszej okazji i płakała bez łez. Tarła suche oczy pieluchą, a gdy były dość czerwone, skrapiała policzki wodą, robiąc sobie tym sposobem sztuczne łzy.

Hrabina ze względu na dobro swego syna ustępowała jej we wszystkim i nakazała całej służbie, aby ostrożnie obchodziła się z mamką. Wskutek tego nakazu znienawidzono Małaszkę tak w kuchni jak w garderobie.

Nazywano ją po cichu "mamczurą" i wymyślano na nią niestworzone brednie.

W oczy jednak ulegano jej despotyzmowi i znoszonojej kaprysy z pozorną uległością.

Udawano się czasem pod jej protekcję - ona przyrzekała wstawić się do pani, z miną dygnitarza. Siedząc na sofie obitej brokatelą, i trzymając na ręku tę masę koronek, wstążek, zielonawej skóry i kilku kosteczek, które miały reprezentować potomka hrabiowskiego rodu, udzielała łaskawie posłuchania i uśmiechała się, naśladując, o ile mogła panią hrabinę.

Nosiła teraz cieniuchne, webowe koszule i udawała, że się nie może obejść bez chustki do nosa. Miała buciki na wysokich obcasach, które niemiłosiernie wykoślawiała.

Co rano z hrabiowskiej kamienicy wyjeżdżał biało lakierowany wózek, popychany przez podrostka w szarej liberii z błyszczącymi guzikami. Małaszka szła obok, trzymając w ręku elegancki koszyczek z bielizną dziecka.

Gdyby ów koszyk nie miał jedwabnych sznurków i nie był tak szykownie wypleciony, nie wzięłaby go za nic do ręki.

Małaszka zaczęła rozpoznawać piękno i odróżniała elegancję od pospolitości.

Dobierała zawsze harmonijne barwy wstążek i paciorek, które wiązała na szyi; zrzuciła namitki, a natomiast stroiła głowę w czerwone,

jedwabne chustki.

Obcięła sobie grzywkę i zakręcała ją w tysiące loczków.

Gdy nadeszły przyjaciółki hrabiny i wołano ją do salonu, wchodziła z uśmiechem, witając niskim schyleniem głowy zebrane osoby. Skoro te panie brały na rękę poduszkę z dzieckiem - ona opierała się z wdziękiem o wysokie, rzeźbione krzesło i stała tak, pozwalając się podziwiać i chwalić.

Pewnego dnia bankierowa X... zapytała ją, czy nie tęskni za swoim synem.

Małaszka spuściła oczy i namyślała się nad odpowiedzią. Nie chciała wydać się złą matką, a przyznając się do tęsknoty, bała się przyspieszyć powrót do domu, o którym myśleć bez trwogi nie mogła.

Stała więc w milczeniu, bawiąc się szeroką, jedwabną taśmą, której końce spadały od stanu aż do kolan.

Pani hrabina przyszła z pomocą swej ulubienicy.

- Z pewnością tęskni - rzekła z głębokim przekonaniem o prawdzie słów swoich - tęskni bardzo, ale cóż robić? Nie mówmy jednak o tym, bo każda jej zgryzota, to trucizna dla mego Maniusia...

Zgromadzone damy zaczęły ubolewać, kiwając głowami. Pióra u kapeluszy szeleściły, wydając szmer podobny do spadających liści.

Chcąc oszczędzić mamce zgryzoty, a tym samym nie truć hrabiego Maniusia, zaczęły panie wypytywać stojącą wśród nich kobietę o imię, wiek dziecięcia, na czyjej opiece zostało itd.

Bawiły się w dobre i łaskawe damy, udawały troskliwość i szczególne zajęcie...

Przebiegła chłopka odgadła natychmiast, jaką rolę zagrać w tej komedii powinna.

Przybrała żałosną minę i stłumionym głosem opowiadała, ile to łez kosztowało ją rozstanie się z ukochanym synem.

Mówiła powoli, śledząc wrażenie słów swoich.

Rezultatem tej sceny było rozrzewnienie ogólne i otworzenie eleganckich maluchnych portmonetek, które panie miały w kieszonkach dolmanów.

Kilkanaście rubli, danych na "pieluszki" dla Stepanka, spadło na fartuch Małaszki. Za kilka dni szeleściła jedwabna, pąsowa spódnica, która od dawna stanowiła jedyny cel marzeń dumnej mołodycy. Hrabina

kupowała jej kaszmirowe lub tybetowe spódnice- ona zapragnęła jedwabiu. Teraz dumna kroczy wśród strojnego tłumu po żwirowanych alejach ogrodu, bijąc z daleka w oczy szkarłatnym kolorem stroju.

Odtrąca od siebie myśl o przeszłości, żyje teraźniejszością; upaja się snem szczęścia - nic jej nie brakuje tylko... hrabiego.

Gdy on powróci, musi przypomnieć sobie ten ranek zimowy, gdy ona drżąca i ciepła jeszcze snem nocnym, przypadła mu wpół ubrana do kolan. Och! Ona powtórzy raz jeszcze tę scenę miłosną, tylko role muszą być zmienione. W nieograniczonej swej dumie chce zmusić hrabiego do padnięcia u jej kolan.

On klęczeć przed nią musi, tak jak ona przed nim w swej chacie klęczała. I podnosiła głowę wysoko, marszcząc brwi, jakby miała już u stóp swych jasnego pana w modnym anglezie.

Wzruszyła ramionami z pyszną obojętnością i zakładała ręce na piersiach.

Patrząc z boku, można by przypuścić, że to która z artystek próbuje rolę kokietki.

Rzeczywiście, była to próba z dramatu, którego akcję główną prowadziła właśnie ta wysmukła chłopka, siedząc w jedwabnej spódnicy i różnobarwnych koralach, na ławce w owocowej alei miejskiego ogrodu.

Była to artystka skończona. Nie robiąc studiów a la Sarah Bernhardt , czarowała widzów to niezrównanym wdziękiem wiejskiej mołodycy, to pozą lub finezją miejskiej kobiety.

Miała na zawołanie śmiech i łzy - pokorę lub dumę - wdzięk kotki lub majestat królowej. Jak zręczny pająk roztaczała swe siatki i za pośrednictwem dziecka podbijała serce matki. O swoim synu nie myślała nigdy; pierwszy i ostatni raz rozrzewniła swoją opowieścią miłosierne damy. Kupiła sobie za tę opowieść spódnicę i dała pokój macierzyńskim sentymentom.

Gdy Julek, nazajutrz po ucieczce Małaszki, dowiedział się całej prawdy, jęknął boleśnie i zatoczył się jak pijany.

Uciekła!

Uciekła wśród nocy, rzucając dom, dziecko i jego - uciekła do ludzi, do miasta...

Na służbę. Po co? Czy jej tu źle było?

I błędnymi oczyma powiódł po ścianach chaty. Nic nie brakowało. Tyle

garnków, tyle misek - nawet dwie stłuczone filiżanki, które sam skleił, stary dywanik z sanek, obrazek z pudełka od chustek, które znalazł na śmieciach... Obrazek ten zawiesił nad oknem. Była tam głowa blondynki w różowej, mocno dekoltowanej sukni i w lila kapeluszu z piórami. Pamiętał, że Małaszka częściej stawała przed tym obrazkiem, jak przed obrazami świętych i wizerunkiem Pana Jezusa. Patrzał teraz na malowaną twarz blondynki i znajdował pewne podobieństwo w tej czerwonej twarzy do swej żony.

Obejrzał się dokoła - na podłodze leżały w nieładzie stare suknie i koszule. Każdy gałganek, każda szmatka zdawała mu się szeptać imię tej, która tak bezlitośnie odeszła w dal, zostawiając małą biedną dziecinę, płaczącą w kołysce.

Nie kochał jej... znienawidził ją!

Gniewnymi rękami schwycił leżące na ziemi ubranie i wrzucił w rozwartą skrzynię.

Na dnie skrzyni dostrzegł cienką batystową chusteczkę, ozdobioną hrabiowską koroną. Schwycił ten cienki płatek i długą chwilę patrzyłnań z podziwem.

Skąd w jego chacie znalazł się ten batyst? Dlaczego był ukryty na dnie skrzyni? Nie domyślał się wszakże prawdy. Małaszka nie wychodziła prawie z chaty, siedziała zawsze chmurna i milcząca. Musiała tę chustkę znaleźć kiedy przed bramą i schowała ją...

Wrzucił więc chustkę na dawne miejsce i zatrzasnął wieko skrzyni z taką siłą, jakby pragnął w niej raz na zawsze pogrześć nawet wspomnienie o tej kobiecie, którą kochał jeszcze małym brudnym dziecięciem.

Znienawidził ją.

Zwrócił się do kołyski i na głowie swego syna złożył gorący, długi pocałunek.

- Sieroto moja!... - wyszeptał, tuląc dziecię do siebie - sieroto moja!...

I zaczął sam zajmować się dzieckiem - poił je mlekiem z cierpliwością anielską.

Nieraz nie kładł się wcale, całą noc boso chodził po izbie, kołysząc krzyczące dziecię na rękach.

Uspokajał je i zabawiał, pokazując mu rozmaite figle na cieniu, które jednak nie zajmowały wcale rozpłakanej dzieciny.

Mleko szkodziło dziecku; podawano mu je zimne, nie rozpuszczone wodą - z dniem każdym chłopiec chudł i mizerniał. Krzyczał po całych dniach i nocach. Julek zamiast przywołać którąkolwiek z sąsiadek, niepojętym uporem wiedziony, zamykał chatę przed życzliwymi. Rad by skryć się z swą hańbą pod ziemię - wstydził się swego opuszczenia i zdrady żony. Bał się litości i ubolewań ogółu. Wiedział, że dziecko niknie i ucieka mu z chaty daleko, ale sam przed sobą taił straszną prawdę.

Teraz, gdy ten mały był jego światem całym, nie chciał przypuścić, aby Bóg odebrał mu to dziecię w takiej chwili. Ale Stepanek z każdym słońca wschodem stawał się bledszy i leżał jak figurka woskowa w swojej plecionej kołysce. Gdy ojciec pochylał się nad nim, szukając jego spojrzenia, dziecię zachowywało się martwo, jakby jakiś cień padł na jego oczy. Na drobnej, znędzniałej twarzyczce, zarysował się z wolna wyraz właściwy tylko konającym - anioł śmierci z wolna rozsuwał swą zasłonę nad opuszczonym dziecięciem. Nie umiano w tej chacie ocenić szczęścia, jakie Bóg zesłał w postaci tej małej dzieciny - odchodziło więc w nieznaną dal, poskarżyć się aniołom skrzydlatym.

I odeszło w noc letnią, ciepłą, taką samą, w jaką przyszło na ten świat boży. Rok istniało na świecie i przeżyło wiele nędzy, głodu i braku. Zasnęło cicho, spokojnie, na ręku odrętwiałego z bólu Julka.

Skończyło się.

W chacie było cicho, cicho bardzo.

Dogasające łuczywo rzucało czerwony blask na całą izbę i oblewało postać nieszczęśliwego ojca z martwym synem na ręku.

Przez otwarte drzwi wpadł do chaty prąd ciepłego świeżego powietrza.

Umarło! Umarło!

Julek nie płakał, obłąkanym wzrokiem tylko patrzył przed siebie. Ściskało go w gardle; na ziemi dostrzegł ciemną perkalową koszulkę. Stepanek nie włoży już jej więcej - on leży zimny i martwy z twarzyczką sczerniałą, z oczkami zamkniętymi.

Julek wstał i złożył martwe dziecię w kołysce,potem ścisnął skronie swe, jak gdyby czuł, że czaszka mu pęknie.

Obejrzał się wokoło i nie mógł przypomnieć sobie, gdzie się znajduje. Zaczął myśleć, ale to myślenie sprawiło mu ból niewypowiedziany. Wiedział tylko jedno, że jest ojcem i że to jego dziecię śpi w kołysce.

Wziął znów dziecię na rękę i zaczął z nim chodzić po izbie, huśtając je i

kołysząc bezustannie.

Nie czuł zimna i sztywności trupa, owszem okrywał go pocałunkami i przemawiał doń najczulszym głosem.

Trwało to do rana; gdy słońce weszło i pierwsze jego promienie wpadły do chaty, on chodził jeszcze po ciasnej izbie, kołysząc martwe dziecię na rękach.

Razem z duszyczką dziecka i dusza tego nieszczęśliwego uleciała bezpowrotnie, pozostały tylko dwa ciała, z których jedno miało jeszcze pozory życia...

Całe lata składały się na tę jedną chwilę. Nosząc już w sobie skłonność do melancholii, którą rozwinęła samotność i częste przesiadywanie w lesie - Julek stracił rozum - zwariował!

Było to ciche, spokojne obłąkanie - nie robił nikomu nic złego - siedział w swej chacie przy pustej kołysce, lub prał i suszył czyste podarte pieluszki.

Gdy mu dziecię zabierano i wieziono na cmentarz, oddał je bez oporu - w jego przekonaniu, Stepanek żył ciągle, widział go, pieścił, kołysał, mówił doń i uspokajał.

Dziecię to było dla niego widzialnym - imienia matki nie wymówił wszakże nigdy.

Zdawało się, że o niej zapomniał zupełnie.

Ludzie z początku bali się i uciekali przed nim.

Widząc wszakże, że jest równie spokojnym jak dawniej, przywykli i oswoili się z jego stanem. Często pytano go o zdrowie dziecka, na co odpowiadał zwykle pomyślnie i z uprzejmością wielką. Gospodarstwem zajmował się jako tako, a zresztą potrzebował teraz bardzo mało. Nikt nie wiedział, czym żyje i co robi. Zapuścił brodę i długie włosy. Wzrok miał błędny i jakby zamglony. Chodził wolno i trzymał się bardzo pochyło. Czasem tarł ręką czoło, jakby pragnąc coś sobie przypomnieć. Stawał i zamyślał się. Potem zrywał się i szedł i do chaty kołysać próżną kołyskę. Całe noce spędzał chodząc po izbie i nosząc na ręku fikcyjne dziecko. Nad ranem padał na ziemię znużony i zasypiał snem twardym, kamiennym.

Dlaczego się zeń budził? Czy nie lepiej stokroć byłoby, gdyby to ciało pozostało nieruchome i senne na wieki?

Podzwrotnikowe gorąco!

Hrabina nie może dłużej wytrzymać w oszklonej altanie fotografa. Schodzi powoli z krętych wschodów, ocierając pot z czoła.

- Nie mam siły... - mówi mdlejącym głosem.

- Niech pani hrabina przejdzie do buduaru - prosi jasnobrody fotograf - my tu sami damy radę i krzywdy pieszczoszkowi nie zrobimy.

Hrabina uległa rozsądnej perswazji i wchodzi do ciemnego pokoiku, powleczonego białym i czerwonym kretonem, na podobieństwo dziesięciocentowych muzeów wiedeńskich.

Tymczasem na górze, w atelier, rozlega się krzyk pieszczoszka, którego podobiznę zdejmujądziś po raz czwarty.

Malec siedzi na kolanach mamki i roztwierając szeroko buzię, wrzeszczy wniebogłosy. Boi się ciemno pokrytej maszyny i samego fotografa. Jest to bez wątpienia bardzo wdzięczny obrazek rodzajowy, który malarz przeniósłby na płótno i podpisał: "płaczące chłopię" - ale fotograf innego jest zdania; pragnie uspokoić rozgrymaszone dziecię i pokazuje mu w tym celu zakurzone koszyczki i połamane wazony. Ale prześliczne te rzeczy wywołują jeszcze większy lament i rozpacz ze strony Maniusia.

Widocznie jest dziś zdenerwowany i jawnie protestuje przeciwko wszystkim wynalazkom nowoczesnym.

Na wschodach dają się słyszeć męskie kroki - po chwili do atelier wchodzi sam hrabia...

Powrócił przedwczoraj - a ponieważ zajęcie się dzieckiem uważa za nader miłą dywersję wśród swych innych zajęć - dowiedziawszy się w domu, że pani hrabina pojechała do fotografa, sam podążył za nimi.

Wszedł więc do altany, niosąc ze sobą jasność letniego garnituru i woń Jockey-clubu. Na wschodach już śmieje się hałaśliwie i pyta: czy fotografia się udała. Małaszka drży i blednie. Stoi właśnie na środku altany z dzieckiem na ręku, a promienie słońca oblewają całą jej postać. W jednej chwili jednak odzyskuje całą przytomność - czuje, że od tej sekundy cała jej przyszłość zależy - wie, że wrażenie, które wywoła, pociągnie za sobą cały szereg wspomnień, mglistych obrazów niedawnej przeszłości... Podnosi hardo głowę i za chwilę uśmiech zmysłowy rozsiania jej purpurowe wilgotne usta. Oczy, usta, cała postać uśmiechają się dziwnym, nieokreślonym czarem; jedwab purpurowy szeleści, a korale dzwonią, gdy powoli przechyla się ku przodowi.

Gdy hrabia wchodzi i spogląda ze zdumieniem na nią - ona wesoła,

roześmiana, pochyla się jeszcze bardziej naprzód.

Wita go niby niskim chłopskim ukłonem, a przecież głowy nie zgina, karku dumnego nie chyli. Tchnie cała weselem, rozkoszą, zdrowiem. Hrabia ogarnia całą jej istotę jednym rzutem oka - przypomina sobie, że widział gdzieś twarz tę śmiejącą się żywym rumieńcem, jakieś dreszcze przebiegają jego ciało... Przybliża się. Małaszka podaje mu dziecko - a pochylając się zręcznie, szepce: "panyczu mój..." To dosyć! - w umyśle hrabiego z zadziwiającą dokładnością zarysowują się wypadki tego zimowego poranku, w którym to słowo owionęło go całego.

- To ty! - pyta zdziwiony wpatrzoną weń kobietę.

Na to pytanie zielone oko, z taką tkliwością patrzące w niego, zapala się fosforycznym ogniem.

- To ja - odpowiada krótko i ostro.

O ileż głos ten brzmi dziwniej, niemiłej. Nie ma w nim tej prośby, namiętnej, stłumionej prośby, jaka brzmi przy słowach: "panyczu mój".

- To ja! - odpowiada sucho, bezdźwięcznie. Cały żal, a zarazem i uraza tajona przez lat tyle, składa się na te dwa słowa. Hrabia nie chce jednak zrozumieć, za co może mieć doń urazę ta piękna mołodyca.

Wszedł rankiem zimowym do chaty i zastał ją półsenną: przypadłamu do nóg, on uczynił jej ten zaszczyt, że od stóp swoich podniósł ją do uścisku, do objęć. Potem... zapomniał. Miły Boże! tak się zawsze robi. Nie pamiętał na trzeci dzień o chacie koło bramy. Dziś widzi kobietę znowu, pełną krasy i zdrowia, piękną w tych jedwabiach i haftach, i ciepły prąd przebiega jego ciało; patrzy, a gorąco panujące pod szklanym dachem altany, ciśnie mu czaszkę i rozsadza żyły.

Fotograf wyszedł do swej pracowni, aby przygotować płytę, oni zostali sami wśród porozrzucanych płócien, szezlongów, tekturowych brzóz i dywanów z siana. Pomiędzy nimi mały Marianek, nieufny i zachmurzony, spoglądał na ojca. Dziecię to dzieliło ich.

Pragnął ująć jej rękę - tę, która była wolną; usunęła ją z dumą królowej.

Hrabia cofnął się zdziwiony pod naciskiem tego wzroku.

- Dlaczego się usuwasz? - zapytał, nie przyzwyczajony do oporu. - Podobasz mi się, pamiętam cię w chacie przy bramie, moja piękna...

Słuchała go milcząc, z miną nawet surową; uśmiechem zmusiła go do przypomnienia sobie zimowego ranka, teraz uśmiech ten ukryła, a przybrała zimną, lodową maskę.

Opanowany szaloną żądzą, podnieconą dziwnym zachowaniem się kobiety, wyciągnął znów ręce. Zbliżył się i całował jej haftowaną cienką koszulę. Przez pajęcze płótno czuł ciepłe, miękkie ciało, które uginało się pod dotknięciem drżących ust jego.

Ona stała sztywna, z zaciśniętymi wargami.

On tymczasem schwycił jej rękę obnażoną i zsunąwszy szeroki rękaw koszuli, okrył ją chciwymi pocałunkami.

Marianek zapłakał. Choć Małaszka biła i szczypała biedne dziecię - ono w prostocie swej niewinnej duszyczki przywiązało się do swej karmicielki. Nie znając się na wybuchach namiętności, sądziło, że hrabia wyrządza jakąś dotkliwą krzywdę Małaszce.

Ale hrabia nie słyszał płaczu dziecka: namiętność nie chciała uciszyć się. Pochylił się nad nią, patrzył na jej szyję, gdzie wiły się drobne włoski.

- Chcę cię widzieć... - szepnął prawie rozkazująco.

Ale ona poprawiła dziecku koronkę u koszuli i z pyszną obojętnością odeszła, zostawiając go na środku altany. Gdy się odwrócił, ujrzał ją rozmawiającą z wielkim spokojem z panią hrabiną, która w tej chwili weszła.

Małaszka zdawała sprawę z niefortunnych prób fotograficznych i żaliła się z miną niezadowoloną, że wskutek tego ona sama wyrzec się musi posiadania swego wizerunku.

Hrabina namawiała do jeszcze jednej próby tym bardziej, że dziecię się uspokoiło. Fotograf powrócił i zaczęto układać mamkę wraz z dzieckiem, a jeszcze południowe światło oblewało srebrem i złotem pozującą kobietę.

Marianek znudzony i zmęczony, usnął na jej ramieniu - ona zwróciwszy pełnym harmonii ruchem śpiącą twarzyczkę dziecka od siebie, stanęła na tle malowanego krajobrazu prosto, posągowo, nieruchomie prawie. Jedną ręką przytrzymała dziecię, drugą wsparła o tekturową skałę. Zwróciła głowę na bok, a klasyczny prawie profil zarysował się delikatną linią w powietrzu.

Fotograf nie miał nic do zarzucenia - chwalił głośno zmysł estetyczny tej chłopki, któratak piękną linią bezwiednie odcinała się w tej chwili od ciemnego tła krajobrazu.

Hrabina uśmiechała się wskazując mężowi na swą faworytkę i odnajdując w niej niebywałe przymioty i zalety ducha.

Hrabiego mało obchodziła w tej chwili duchowa strona tej kobiety. Myślał on o czym innym - wśród tego cieplarnianego gorąca, pod tymi drobnymi szybami szklanego dachu mieniła się dlań ona jak cudny kwiat zamorski, pełen woni i słonecznych blasków. Ona zaś musiała odczuwać całą potęgę wrażenia, jakie uczyniła - stała nieruchoma, piękna, jak posąg wykuty z jednej twardej bryły. Tylko błękitna siatka żyłek, widnych na skroniach, nabiegła krwią, a oczy przysłaniały przelotne blaski. Była szczęśliwą, bardzo szczęśliwą.

I odtąd zaczęły się dla kobiety tej dnie niewypowiedzianej rozkoszy. Stawiała opór żądzy hrabiego i w ten sposób podniecała go. Przesuwała się po to, aby zniknąć jak widmo senne. Nieraz wchodziła wczesnym rankiem do hrabiowskiej sypialni, niosąc na ręku Marianka w koszulce. Podawała dziecko na wpół rozespanej hrabinie, a sama stawała w progu, opierając się o ciemną aksamitną portierę. Stała tak z oczyma wpatrzonymi w przestrzeń, milcząca, czekając do chwili, w której hrabina znudzona zabawą z synem, zawoła ją do siebie. Hrabia milczał także, otwierając na wpół senne oczy i obejmując wzrokiem tę kobietę, która jak senne zjawisko zjawiała się co rana na tle ciemnej kotary, aby po krótkiej chwili zniknąć w fałdach aksamitu. Myślał potem o niej, pijąc kawę, lub czesząc rzadkie włosy. Zdawała się nie dostrzegać go - miała twarz obojętną i na pozór znudzoną.

Raz spotkał ją na wschodach, wracającą z południowego spaceru - niosła na ręku dziecię, i zarumieniona od sierpniowego gorąca, oddychała ciężko. Zatrzymał ją, zastępując jej drogę, ale ona królewskim ruchem odsunęła na bok dumnego pana. I on, lew salonów, pogromca serc niewieścich, usunął się przed tą wyciągniętą ręką, strojną w haftowany rękaw chłopskiej koszuli, i patrzył ogłupiałym wzrokiem, jak z szelestem jedwabnej spódnicy, szła dalej po wschodach, aż znikła na skręcie.

Małaszka oddychała teraz pełną piersią, używała do woli uczucia nasyconej zemsty, widziała męki hrabiego, a fantazja jej pracowała całą siłą nad wymyślaniem tysiąca środków, którymi pobudzając namiętność swego pana, mogła ją doprowadzić do szczytu.

Raz w nocy zastukała do drzwi sypialni hrabiny, wołając o ratunek. Marianek według słów jej był bardzo chory. Miał gorączkę - rzucał się w swej kołysce i płakał bezustannie. Hrabina przerażona wybiegła wpół ubrana, zastała Małaszkę boso i w naprędce narzuconej bieliźnie; chciała iść do syna, Małaszka zatrzymała ją - trzeba zbudzić pana hrabiego,

może on co poradzi.

Hrabina wróciła do sypialni i po chwili wbiegła do dziecinnego pokoju, ciągnąc męża za sobą. Zastali przy kołysce Małaszkę pochyloną nad płaczącym chłopcem. Marianek nie miał wprawdzie gorączki, ale krzyczał głośno: pokazując na rączki i wołając: "kuku".

Wdziecinnym języku słowo "kuku" oznacza "boli". Niebieska lampa paliła się zawieszona u sufitu, oblewając mdławym blaskiem porozrzucaną bieliznę, pościel i miękkie, niskie sprzęty.

Zapomniane w kącie zabawki zdawały się drzemać w tym półświetle, tekturowy pajac w czerwonej sukience wykrzywiał swą podrapaną twarzyczkę i zdawał się płakać razem z krzyczącym w kołysce dzieckiem.

Malutkie krzesełko leżało przewrócone na dywanie, obok grzechotki i kościanego łóżka.

Wchodząc, hrabia potknął się o to małe krzesło wybite czerwonym adamaszkiem, machinalnie podniósł je; gdy chciał postawić sprzęt na właściwym miejscu - wzrok jego padł na pochyloną nad dzieckiem Małaszkę.

Ona zdawała się oczekiwać tylko tej chwili - podniosła się i wyprostowała. Potężne ramiona oblało błękitne światło lampy, spadająca z tych ramion koszula odkrywała olśniewający biust, modelowany na wzór starożytnych posągów.

Głowa uwolniona z więzów kraśnej chustki zdumiewała czystością linii - włosy przy ślubie odcięte, teraz odrosły i spadały do połowy pleców, wijąc się po szyi jasną złotą kaskadą.

Obok niej hrabina, wątła, drobna postać z zapadłą piersią i chudymi, długimi rękami.

Można pani stała tam jakby dla kontrastu, dla porównania. Wzrok hrabiego błądził od jednej do drugiej, aż na koniec zatrzymał się na Małaszce.

Dziecko w kołysce przestało płakać i patrzyło zdziwionymi oczami na te odwiedziny rodziców - rzecz zupełnie niezwykła o podobnej porze.

Hrabina zdziwiona, nie widząc śladu gorączki, ani chorobliwych symptomatów, zaczęła robić wymówki Małaszce, że zupełnie niepotrzebnie przerwała jej sen, tak potrzebny dla jej zdrowia.

Małaszka nie odpowiedziała nic, schyliła się tylko i wzięła dziecko na rękę. Marianek krzyknął boleśnie i zaczął się wyrywać z objęć mamki.

Pod haftowaną kołderką ręka Małaszki szczypała białe i delikatne ciało dzieciny.

Hrabina przerażona rzuciła się ku dziecku... - Niech jaśnie pani przyniesie ten ocet, co stoi koło lustra - zaordynowała mamka drżącej z trwogi o dziecko matce.

Hrabina w jednej chwili znikła za drzwiami.

Była to istota nieporadna, a zwłaszcza w stanowczej chwili, chwytała ze skwapliwością każdą podaną sobie radę.

Teraz biegła po ocet tualetowy, sama nie wiedząc po co i dlaczego. Dziecko było chore i krzyczało, ktoś kazał jej przynieść octu - śpieszyła się więc, gubiąc aksamitne pantofelki po drodze.

W dziecinnym pokoju został hrabia i Małaszka.

Ta ostatnia położyła dziecko do kołyski, które natychmiast płakać przestało - potem usiadła na niskim taburecie i bosą nogą oparłszy o biegun kołyski, miarowym ruchem opuszczać i podnosić je zaczęła. Hrabia zbliżył się ku niej i pochylił się tak blisko, że gorący oddech uczuła na szyi. Ta cisza nocna, to półświatło i ją zaczęło rozmarzać. Była przede wszystkim kobietą i kamienna jej wola opuszczać ją zaczęła.

On przeczuł tę reakcję, był przy niej blisko, blisko bardzo - jedną ręką objął jej kibić i starał się ją podnieść ku sobie. Była chwila wahania. Małaszka chciała powstać i zrównać sięw ten sposób z obejmującym ją mężczyzną - ale przed jej oczyma mignęło, jak błyskawica szare światło zimowego poranka, a na tym tle zarysowała się niewyraźnie ona sama klęcząca u kolan hrabiego. On klęknąć przed nią musi, wtedy ona nie stawi oporu, podniesie go łaskawie ku sobie i poda mu usta do pocałunku. Siedziała więc ciągle, ale ręce jej nerwowym ruchem oplotły szyję hrabiego. Silne i muskularne jej dłonie zaczęły giąć ku ziemi wysoką postać mężczyzny - on wpatrzony w te zielone oczy, olśniony białością nagiego biustu, bezwiednie prawie ugiął kolana.

Klęknął nie przed chłopką, ale przed czarownie piękną kobietą, w której widział urok i niepospolitą harmonię, jaką mało która ze strojnych dam poszczycić się może.

Był u jej stóp.

Prosił o naznaczenie schadzki - on prosił!

Nie chciała być dłużej okrutną - osiągnęła swój cel, opór dłuższy nie miał racji bytu.

Pochyliła się ku niemu i wilgotnymi usty szepnęła:

- Jutro o zmroku... wieczorem, w zielonym pokoju...

Zielony pokój - była to niewielka izdebka na facjatce, którą wytapetowano, przystrojono i przygotowano dla pana Lawdańskiego.

Pan Lawdański nie przybył jeszcze ze wsi - niechętnie rozstawał się z tuzinem mołodyc, których był kolejno szczęściem i osłodą - pokój więc był próżny. Małaszka wiedziała o tym aż nadto dobrze.

Naznaczyła tam schadzkę, bo za dom oddalać się na długo nie mogła.

Hrabia uśmiechnął się i powstał. - Skinieniem głowy obiecał przyjście - usunął się na bok i czekał powrotu hrabiny, która też niebawem weszła, niosąc kryształowy flakon napełniony do połowy octem.

Potrzeba trzeźwienia dziecka okazała się zbyteczna.

Marianek spał w swej kołysce, ukrywszy nosek w mięciuchne poduszki.

Hrabina odeszła uspokojona, w ślad za nią pośpieszył hrabia.

Małaszka została sama.

Za pomocą bicia i szczypania udało się jej rozkrzyczeć dziecko, a tym samym ściągnąć hrabiego w nocy i okazać mu się w całej pełni wdzięków i młodości. Instynktem odgadła, że jest stokroć piękniejsza z obnażoną szyją, jak w haftowanej koszuli.

Uśmiecha się więc teraz z zadowoleniem i ruchem leniwej kotki zabiera się do spoczynku.

Po chwili zasypia, a we śnie jeszcze widzi hrabiego u stóp swoich, pośród porozrzucanych zabawek, tuż obok pajaca w czerwonej bluzce.

Widzi we śnie jak najdokładniej twarzyczkę pajaca wykrzywioną, ironicznie uśmiechniętą. Nagle te rysy przemieniają się w dawniej jej znane, nawet dobrze znane. Postać pajaca rośnie, olbrzymieje - czerwona bluzka zamienia się na pąsową kurtkę ze złotą blachą u rękawa. Zamiast błazeńskiego kołpaka, widnieje dżokejska czapka, a spod niej wysuwają się czarne gęste włosy. Ciemne oczy patrzą ponuro, smutno na leżącą kobietę.

I w bladym świetle lampy pajac podnosi się z miękkiego kobierca i staje nagle przed nią, grożąc, szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa. Twarz ma mściwą, nieubłaganą, jedną rękę kładzie na piersi kobiety. Ręka ta ją dusi, tłoczyku ziemi, gniecie... Rada by pozbyć się tego okropnego ciężaru, ale zagięte palce wpijają się w jej ciało. Czuje ból straszny, dotkliwy.

Nagle krzyk wyrywa się z jej ściśniętego gardła. Poznała go!

Poznała to senne widzenie, te oczy ciemne chmurne, te włosy czarne i tę dżokejską kurtkę.

To Julek - to jej mąż.

Dobywa wszystkich sił - zrywa się, otwierając oczy.

Wszystko znikło.

Lampa zgasła, a wschodzące słońce zagląda ciekawie przez białe story. W kołysce śpi Marianek, a na ziemi drzemią zabawki, fotelik i mały tekturowy pajac w czerwonej bluzie.

Ani śladu dżokeja z herbową blachą na ramieniu.

Małaszka siedząc na łóżku uspokaja się powoli. Taki głupi sen!

Przestraszyła się jednak naprawdę, dotąd jeszcze plecy pokrywają krople potu, a twarz ma bladą, bardzo bladą. Dziwna rzecz! Skąd stanął przed nią ten człowiek, którego zostawiła tak daleko, w pustej chacie pod bramą, i o którym nie myślała nigdy? Czego on chciał od niej wśród tej jasnej pańskiej komnaty?

Nie trzeba myśleć o nim! I zaczyna przypominać sobie wypadki tej nocy. Uśmiech powraca na jej usta, schadzka w zielonym pokoju do reszty rozprasza trwogę.

Pójdzie na nią, pójdzie z pewnością.

Ale Marianek może krzyczeć podczas jej nieobecności.

Hrabina posłyszy, przyjdzie i spostrzeże.

Nie domyśli się, gdzie pójść mogła; ale mamce pod utratą służby nie wolno oddalać się od dziecka.

Siedzi więc i myśli. Nagle zrywa się uradowana.

Wyborny sposób przyszedł jej do głowy.

- Marianek będzie spał jak kamień, i nie zapłacze ani razu.

Ściemniło się już prawie, gdy z kamienicy zajmowanej przez rodziców Marianka, wybiegła Małaszka, kryjąc coś pod wełnianą chustką, narzuconą na ramiona. Obejrzała się dokoła i stała przez chwilę, jakby przypominając coś sobie; nagle zwróciła się na prawo i biegła szybko wzdłuż ulicy. Na rogu mignęła wielka latarnia z kolorowymi szybami. Oświetlone wnętrze pozwoliło czytać napis: "Skład piwa i wódek".

Małaszka nie umiała czytać, ale chłopskie jej powonienie odgadło szynk i przeczuło wódkę. Za chwilę stanęła przed szynkwasem, podając

niewielką butelkę, i cichym głosem rozkazała nalać w nią miarkę jak najmocniejszej wódki i uciekła szybko, nie oglądając się poza siebie.

Wróciła do domu i wdrapała się na wschody.

Gdy weszła do dziecinnego pokoju, była dziwnie pomieszana. Nie rozumiała jednak swego pomieszania. Nie chciała przecież zrobić nic złego.

Pragnęła iść na wyznaczoną schadzkę, a tu dziecko krzykiem swoim mogło odkryć jej nieobecność. Trzeba je uśpić. Nieraz przecież widziała, jak gospodynie na wsi usypiały krzykliwe dzieci. Dawały im trochę wódki, a bębny potem spały jak zabite w swych plecionych kołyskach. Ona też da dziecku kilka kropel wódki, która szkodzić nie może, owszem pomoże. Jeśli dziecko ma choć jakikolwiek zaród choroby - to wódka ten zaród w nim struje. Tak rozumując, bierze na kolana dziecię, a drugą ręką sięga po przyniesiony trunek. Marianeksię wzbrania, jakby przeczuciem wiedziony wyrywa się z kolan mamki i konwulsyjnie rzuca się całym ciałem. Małaszka usiłuje wlać mu trochę palącego napoju w ściśnięte usta. Przychodzi jej to z trudnością - Marianek zasłania usta rączkami i gwałtownymi ruchami rozlewa wódkę po batystowej koszulce.

Małaszkę ogarnia wielka niecierpliwość - w ten sposób nie skończy nigdy. Ściemnia się coraz bardziej - spóźni się. Kto wie, może hrabia czeka, a znudzony odejdzie.

Pragnienie nasycenia swej próżności a wreszcie i żądzy zmysłowej, rozpala jej krew, drży cała z gniewu i gorączki.

Mocno przyciska krzyczące dziecko i jedną ręką ściskając mu nosek, wlewa po kropli usypiający napój. Dziecko się krztusi i łyka palącą wodę, oczy łzami zaszłe obraca na twarz swej opiekunki - ona bezprzytomna, z zaciśniętymi ustami, nie zważa nawet, jaką dozę wlewa trucizny. Ona wie tylko tyle, że tam na górze, w zielonym pokoju, czeka na nią hrabia, a opóźnienie stać się może dla niej zgubą. Na koniec zabrakło wódki - dziecię leży ciche, z popalonymi ustami i powoli przymyka powieki. Od czasu do czasu jęk cichy, stłumiony, wydziera się z tej malutkiej słabej piersi.

Małaszka kładzie dziecko do kołyski i chwilę słucha. Dziecko zdaje się zasypiać. Przykrywa je kołderką i chowa flaszkę od wódki pod łóżko. Nic już nie stoi na przeszkodzie - może biegnąć do niego.

Wysuwa się po ciemku i na palcach przebiega długi korytarz. Ładna lampa z matową banią oświetla białe ściany i złote szlaczki.

Małaszka przesuwa się jak cień, zaciskając wkoło nóg swą czerwoną spódnicę, bo się obawia najlżejszego szelestu. Serce bije jej gwałtownie, gniewają to - bo się jej zdaje, że nawet to bicie serca zdradzić ją może.

Przechodząc zaczepia o jeden z wielkich wazonów stojących koło lustra i omal nie przewróciła go.

Przestraszyła się bardzo i przyśpieszyła kroku.

Na kurytarzu nie było nikogo. Również na wąskich wschodach, prowadzących na facjatkę.

Za chwilę Małaszka była pode drzwiami zielonego pokoju. Ujęła klamkę i tak stała czas jakiś niepewna i wahająca. Na koniec przemogła nieznane wzruszenie, które ją ogarnęło. Otworzyła drzwi i wsunęła się do pokoju.

Nie było nikogo.

Dokoła cicho, pusto, ciemno.

Stała tak tuż przy progu i zaczęła... czekać.

Na niebie zaiskrzyły się miliardy gwiazd i świeciły przez otwarte okno. Małaszka mimo woli skierowała wzrok swój ku tym drżącym diamentom i patrzyła długo, długo bardzo. Na pobliskim zegarze biły kwadranse, godziny i półgodziny - czas leciał na skrzydłach nocy, ona czekała ciągle, stojąc u progu i wpatrując się w gwiazdy.

Powoli jakiś smutek, jakieś zniechęcenie ogarniać ją poczęło. Doznała tego samego uczucia, jakie ściskało jej serce, gdy zimowego ranka szereg karet przesuwał się z wolna przed jej chatą i znikał na zakręcie drogi.

Ten bunt, jaki zadawała swemu sercu, pragnąc zmusić hrabiego do ukorzenia się przedjej próżnością i pychą, mścił się na niej w okropny sposób.

W tej chwili nie była istotą, pożądającą hrabiego dla cienkiego surduta i woni Jockey-clubu, była przede wszystkim kobietą, która kochała, nie zdając sobie już dokładnie sprawy ze swoich czynności. To, co brała li tylko za chęć nasycenia swej dumy, miało głębszą podstawę. Chciałaby zniknąć teraz w jednym uścisku, w jednej minucie zadowolnić to, czego brakło jej życiu całemu!

A teraz w głębi swej duszy uczuła dziwne ciśnienie wewnątrz, bezbrzeżny smutek.

Czekała, a on nie przychodził. Zapomniał, a może miał inną, milszą

schadzkę i jaką wielką, uczoną damę.

Okno pokoju wychodziło na ogrody otaczające ulicę. Gwar miasta nie dolatywał do uszu zgnębionej kobiety.

Było to morze ciemności ta noc, która rozpościerała swoje cienie.

W cieniach tych zasypiał świat. Świat usypiał tej nocy, a w kamiennej piersi Małaszki budziło się serce.

Dwie łzy spłynęły z jej oczu.

Płakała długo drżąc na całym ciele. Zrozumiała swą nicość, czuła, że nie samą pięknością ciała można skłonić mężczyznę do pożądania kobiety. Myśli głucho pracowały w jej głowie, była zanadto pogrążona w ciemności umysłowej, aby mogła od razu sformułować, czego jej brak właściwie. Czuła to jednak. Powstało w niej uczucie wielkiej zazdrości do tych pań, które tak pięknie mówić umieją, nie zazdrościła im haftowanych parasolek lub jedwabnych dolmanów - ona chętnie byłaby oddała teraz białość ramion swoich i czar oczu zielonych za możność wysłowienia się tak, jak te panie mówiły do siebie w salonie. Widziała się niczym, straciła nadzieję i płakała.

Północ wybiła głośno, dźwięcznie, śmiało.

Małaszka machinalnie zwróciła się ku drzwiom, i chwiejąc się, zeszła po wschodach.

Miała oczy łez pełne i serce ściśnięte głębokim żalem.

Na kurytarzu zastała całą służbę w przerażeniu wielkim.

Biegano, szeptano i potrącano się wzajemnie.

Małaszka przeczuciem wiedziona zatrzymała się nagle.

Ale było już za późno, spostrzeżono ją.

- Jest, jest!... - wołano ze wszystkich stron.

Z otwartych drzwi dziecinnego pokoju dolatywał gwar kilkunastu głosów.

- Sprowadźcie ją... - wołał jakiś mężczyzna z siwą brodą, wychodząc na kurytarz.

I za chwilę Małaszka potrącana, popychana, na wpół nieprzytomna, znalazła się w pokoju Maniusia.

Z początku nic dostrzec, nic rozróżnić nie mogła. Widziała tylko mnóstwo osób pochylonych nad kołyską dziecka - słyszała gwar i łkania kobiece, łkania spazmatyczne, bolesne, okropne...

Gdy jednak ten sam siwowłosy mężczyzna wziąwszy ją za rękę przyprowadził przed kołyskę, zrozumiała całą prawdę i zakrywszy oczy, osunęła się prawie martwa na kolana.

W kołysce leżał Maniuś bezprzytomny, sztywny.

Na białych wargach widniała piana, a z piersi wyrywały się chrapliwe dźwięki. Zieloność trupa pokrywała to nieszczęsne dziecko, wijące się w mękach powolnego konania. Nadmiar wódki spalił wnętrzności nieprzyzwyczajonego do podobnych eksperymentów chłopca. Delikatny organizm niemowlęcia nie mógł przenieść tej trucizny - mimo starań lekarzy, było za późno. Dziecię konało.

Tuż przy kołysce klęczałaszalona z rozpaczy hrabina...

Wpatrzona w twarz umierającego dziecka, łamała ręce i łkała gwałtownie. Czepiała się doktorów, błagając o ratunek, robiąc im wyrzuty za ich powolność i nieumiejętność.

Ta kobieta w dziecku tym traciła wszystko, świat cały. Nie kochała nic i nikogo prócz syna swego - wiedziała, że mąż poślubił ją dla jej posagu - na dziecko przelała całą potrzebę kochania, jaka istnieje w sercu każdej kobiety. Dziś jedyne jej ukochanie kona, otrute przez jakąś nędznicę, otrute w niepojętym dla nikogo celu, otrute prostą wódką, której ostrą woń wydaje cieniuchna bielizna biednej dzieciny.

- Ratujcie! ach, ratujcie!... - jęczy nieszczęśliwa matka, włócząc się u nóg doktora.

Dziecko otwiera oczy i spogląda w górę. Wzrok jego błądzi przez chwilę po białym suficie i zatrzymuje się na błękitnej lampie, zawieszonej u stropu. Gdy było zdrowe, wyciągało zawsze rączki ku temu łagodnemu światłu i pragnęło pochwycić przejrzyste niebieskie szkło - i teraz wyciąga rączki, i teraz patrzy na lampę, ale po chwili rączki opadają, a oczy nieruchome, martwe, zasłania cień szary i rozszerza je bezmiernie. Ciche westchnienie wyrywa się z piersi, Marianek nie żyje...

U stóp klęczą dwie kobiety. Jedna - matka, łkająca głośno i buntem swej rozpaczy napełniająca powietrze, druga - bezwiedna, zabójczym zasłaniająca twarz drżącymi rękami.

Ciemnota umysłu, szalona pycha, a na koniec namiętność, słały tej kobiecie drogę trupami.

Była u szczytu szczęścia - jedna noc zepchnęła ją w przepaść nędzy i występku.

Wewnątrz chaty ciemno było.

Julek chodził miarowym krokiem, kołysząc na rękach urojone dziecię. Chata, niezamiatana, nieczyszczona, okropny przedstawiała widok. Wariat w przystępie swego szaleństwa darł wszystką odzież na pieluszki dla nieistniejącego dziecka. Miał na sobie tylko brudną okropną koszulę i resztki płóciennych spodni, przepasanych kawałkiem postronka.

Na dworze deszcz padał i wiatr dął niemiłosiernie. Drzewa szumiały, kłoniąc się ku ziemi, a przez wybite szyby wpadał zimny wicher, świszcząc i gospodarując po ciemnej chałupie.

Wariat chodził ciągle, pomrukując i nucąc jakieś piosenki. Nie było w nich melodii, ale rytm, dopomagający mu do stawiania równych, miarowych kroków.

Na wsi ludzie spali po trudach i pracy całodziennej, a rzeki błota płynęły drogą, wijącą się wśród chat. Ponad chatami gałęzie drzew niewyraźnie rysowały się jak olbrzymie ramiona. Drogą koło chat szła spiesznie jakaś kobieta, kryjąc się i oglądając, jakby dążąc na jakąś schadzkę. Była okryta wełnianą chustką, a w ręku niosła niewielkie zawiniątko. Deszcz zmoczył nielitościwie całą jej odzież, włosy przylegały w mokrych pasmach dokoła skroni - szła schylona, zgarbiona, zmęczona jakaś. Od czasu do czasu podnosiła wielkie zielone oczy i starała się przejrzeć wśród ciemności, które ją otaczały. Błoto było tak gęste, że lakierowane buty przylegały do niego.

Doszedłszy do chaty stojącej koło bramy, zatrzymała się.

Nie widząc światła w oknach, zawahała się chwilę.

Wiatr dął z coraz większą gwałtownością -deszcz lał strumieniami. Na koniec otworzyła drzwi i weszła do chaty niepewna, dziwnie zaniepokojona... Wśród ciemności, panującej w izbie, doleciały ją kroki nóg i monotonne mruczenie.

- Sieroto moja! - mówił wariat, chodząc po izbie. Nie śmiała się jednak odezwać, bała się, bo jakkolwiek głos Julka pieścił dziecię, jednak brzmiała tam nuta ostra, przykra, jakaś groźna nawet. Stała więc tak przytulona do ściany, bez tchu i myśli. Wiedziała, że ją spotka jakieś nieszczęście, czekała nań cierpliwie.

Od chwili śmierci małego Marianka doznała tyle ciosów i upokorzeń, że zaczynała obojętnieć na wszystko. Powróciła do chaty, boją państwo wypędzili, każąc sobie dziękować, że nie dają jej uwięzić za otrucie dziecka.

Wśród naigrywań i drwin służby odstawiono ją na kolej, zapłaciwszy jej

miejsce III klasy, do rodzinnej wioski. Z całej świetności dozwolono zabrać czerwoną jedwabną spódnicę, i ten skarb przywiozła ona do swej chaty, w małym zawiniątku trzymanym w ręku. Było to wszystko, co się jej zostało... jedyna pamiątka bezpowrotnej przeszłości, świadek triumfów i hołdów, odbieranych pod zielonymi drzewami miejskiego parku.

Kochała tę spódnicę i ceniła ją jak relikwię.

Kto wie? Może jeszcze kiedyś dostanie się do miasta, włoży wtedy jedwabie i zaszeleści nimi... Trzyma więc w ręku to jedyne bogactwo swoje i słucha piosenki i słów wariata.

Nie rozumie go dobrze - wie, że nosi po izbie dziecko i usypia je, ale dlaczego w chacie ciemno, dlaczego wiatr tak smutno jęczy, wpadając do wnętrza przez wybite szyby?

Na koniec Julek zbliża się do kołyski - zapewne ułożył dziecko na posłaniu, bo porusza czas jakiś plecioną kolebką i uspokaja dziecinę.

Potem podnosi szmaty z ziemi i wychodzi.

Przestępując próg, dotknął z lekka Małaszkę, ale nie zważał na to - spieszył nad staw, prać wśród deszczu i wichru podarte łachmany. Dla tego człowieka była wieczna noc w umyśle i wieczna noc dokoła. Ciemność nie przestraszała go.

W chacie została sama Małaszka.

Odetchnęła i złożywszy zawiniątko, zbliżyła się do kolebki.

Machinalnie wyciągnęła ręce.

W kołysce nie znalazła nikogo. Nieokreślony przestrach ścisnął jej serce. Gdzież jej dziecko, które przed chwilą Julek kładł do kolebki.

Co to jest? Czyż on zabrał dziecię ze sobą, wychodząc z chaty? Nie - przypomina sobie, że niósł tylko pęk łachmanów w spuszczonej ręce, drugą przyciskał do skroni. Widziała to wśród ciemności panującej w chacie. Przechodził koło niej tak blisko, że prawie czuła jego ciężki, gorący oddech... Dziecię już powinno być duże - dwuletnie. Gdzież ono? Gdzież to dziecko, które porzuciła owej pamiętnej nocy?

W kominie tliły się jeszcze iskry pod popiołem - znalazła kawałki łuczywa, rozdmuchała ogień i oświetliła izbę.

Miły Boże! Jakąż okropną, straszną ruinę ujrzała przed sobą. Brud, kurz, porozrzucane i połamane sprzęty i szmaty, tworzyły trudny do opisania chaos. Pośrodku pusta kołyska, napchana łachmanami,

poruszała sięwolno, poważnie jakoś. Kołyska ta była straszna swą próżnią, czerniła się wśród tej izby, jak wyrzut sumienia pośród ciemnej nocy. Małaszka zdrętwiała. A więc to był jej dom, w którym teraz żyć będzie musiała. Przed jej oczyma przesunął się cały szereg złocistych pokoi, miękkich kanap, błękitnych lamp - słowem, ten eden, z którego ją tak sromotnie wypędzono. Tam dostatek, woń, przepych - tu brud, nędza, zgnilizna dokoła! Uczuła się strasznie nieszczęśliwą - zdawało się jej, że spadła w przepaść okropną, bezdenną przepaść.

Nagle drzwi chaty skrzypnęły. Przy blasku płonącego łuczywa Małaszka poznała Julka, który stanął na progu.

Deszcz przestał padać, tylko wicher grał z szaloną dzikością. Wariat miał smutną znękaną postać i postąpił bezmyślnie kilka kroków.

Złożono ich kości do jednej sosnowej trumny i pogrzebano obok Stepanka.

Leżą tam we troje i śpią cicho, a tylko wicher jęczy nad ich mogiłą, a brzoza szumi... taj płacze...