Kazimierz Rosinkiewicz

"Ihak mądry osioł"

Czternastoletni syn farmera rozmawia ze zwierzętami za pomocą przenikania ich myśli

Wieść ta była w swej treści tak zaciekawiająca, a zarazem takimi szczegółami poparta, że wielu zarówno amerykańskich jak i europejskich psychologów zastanawiało się poważnie nad pytaniem, czy nie ma tu zjawiska znanego w nauce pod nazwą telepatii mózgowej, to jest: wzajemnego przenikania się myśli dwu żyjących istot bez pomocy dźwiękowych i słuchowych organów.

Nauka opisała wprawdzie liczne tego rodzaju zjawiska, lecz ich właściwego procesu nerwowego czy falowego wyświetlić dotąd nie umiała i nie umie. Toteż badacze wciąż jeszcze pracują nad tym ciekawym zagadnieniem. Dość wspomnieć choćby o doświadczeniach dokonywanych na niemieckich konikach w Elbersfeldzie, które wypukiwały kopytami litery dające w zestawieniu zupełnie trafne i zgodne z prawdą odpowiedzi na zadawane im pytania, a nawet umiały rozwiązywać łatwiejsze arytmetyczne zagadnienia.

Amerykańska notatka brzmiała:

W miejscowości Philipson(stan Iova) żyje czternastoletni chłopczyk, syn farmera, który cieszy się gorącą miłością wszystkich zwierząt, i to nie tylko domowych, ale i dzikich. Stwierdzono niejednokrotnie, że płochliwe sarny, ujrzawszy go w lesie z daleka, stawały jakby zaczarowane, przemienione w martwe słupki, i długo wpatrywały się w niego z widoczną sympatią, po czym podchodziły bez bojaźni do wyciągniętej ku nim ręki i pozwalały gładzić się po czole i grzbiecie, a nawet przyjmowały pokarm z garści chłopięcej.

Razu pewnego przybiegł z pastwiska wystraszony muł Halifaks i stanął przed chłopcem, jakby mu miał coś ważnego do powiedzenia. Zaciekawieni goście i rodzice, którzy właśnie w tym czasie zabawiali się na werandzie pogadanką przy czarnej kawie, zeszli wszyscy przed ganek i otoczyli muła. Chłopczyk, przyłożywszy mu rękę do czoła, zawołał po chwili:

- Halifaks mówi, że do naszej kotliny zjechali drabiniastym wozem obcy ludzie i zabierają nam owies ze sterty.

Całe męskie towarzystwo, porwawszy za strzelby, ruszyło do kotliny, gdzie istotnie ujrzano obcy drabiniasty wóz naładowany do połowy snopkami. Pod groźbą strzelb złodzieje dali się pochwycić. Przeprowadzona wkrótce potem rozprawa sądowa była prawdziwą sensacją dla całej okolicy.

W jakiś czas później jeden z sąsiadów farmerów zaprosił chłopaka do siebie, aby zbadał kosztowną rasową jego krowę, która od pewnego czasu okazywała jakiś stan chorobowy: była smutna, niecierpliwa i zła; bodła sąsiadki i nie przyjmowała pokarmu. Zawezwany weterynarz nie umiał tu nic poradzić.

Chłopak przyłożył krowie rękę do ciemienia i po chwili oznajmił:

- Ona mówi, że ma cierń w boku, powyżej łopatki, i ten bardzo jej dokucza. Wbiła go sobie podczas czochrania się o drzewo w zagajniku.

Zbadano uważnie krowę i rzeczywiście wymacano pod skórą długi i już zasklepiony kolec tarniny. Po usunięciu bolesnej zawady krowa odzyskała zdrowie i łagodne usposobienie.

Są to fakty, nad którymi nasi uczeni powinni poważnie się zastanowić i przystąpić dodalszych prób i doświadczeń.

Tyle amerykańska notatka. Ale coś podobnego zdarzało się i zdarza gdzie indziej. Było tak raz i w Polsce.

II

Mniej więcej na trzydzieści lat przed wielką europejską wojną uczęszczał do uniwersytetu w Moskwie, pewien bardzo zdolny i pracowity student medycyny, nazwiskiem Grzegorz Podkowa, syn inżyniera górniczego z Kaukazu.

W księgach uniwersyteckich miał swoją rubrykę, która brzmiała:

Grigorij Bolesławowicz Podkowa

Polak katolik

Mimo tak fatalnych w oczach władz carskich znamion nieprawomyślności, twardy jak pestka z brzoskwini, uparty, zamknięty w sobie Grigorij Bolesławowicz był uczniem wzorowym. W spełnianiu akademickich obowiązków i powinności nie dał się żadnemu z kolegów prześcignąć i zdobywał przy egzaminach najwyższe stopnie, pochwały i medale.

Takich wybitnych prymusów brać uniwersytecka zazwyczaj wysoko ceni i szanuje. A przecież mimo wszystko Podkowa nie cieszył się sympatią kolegów. Dziwną miał bowiem naturę, tak dziwną i "niesamowitą", że ta nie umiała zapukać do ludzkich uczuć i zniewolić ich ku sobie. Oto był w codziennym obcowaniu z ludźmi zakamieniałym mrukiem, prawie niemową, co tym szczególniej uderzało, że podczas egzaminów i pogadanek naukowych każdy temat roztrząsał płynnie, gładko i jasno.

Zagadnięty przypadkowo, przyparty niejako słowami do muru, uśmiechał się wprawdzie przyjaźnie, kiwał potakująco lub przecząco głową, rozkładał ręce, łamał palce, lecz na dźwięk słowa zdobyć się nie mógł lub nie chciał.

Mówiono o nim:

- Ot, skryty Polak i tyle! Coś tam w nim złego siedzi. Chyba należy do rewolucjonistów, bo tylko rewolucjoniści zwykle tak milczą.

Nikt jednak nie umiał wskazać na jakiekolwiek z jego strony przewinienie. Do żadnego związku studenckiego nie należał, czerwonych broszurek nic kupował, na zebrania koleżeńskie nie uczęszczał, o przyjaciół nie dbał, i w ogóle ludzi, w miarę możności, unikał. Wiedziano tylko tyle, że miłuje poważne księgi naukowe i - kocha zwierzęta.

Dzięki tej przyrodzonej wobec świata zwierzęcego uczuciowości, w dwudziestym drugim roku życia przestał jadać mięso i odtąd odżywiał się głównie "po kawalersku" chlebem, mlekiem, serem, owocami i surowymi jarzynami, jak na przykład oskrobaną marchwią lub surową, osoloną nieco i polaną sokiem cytrynowym kapustą, którą chrupał zdrowymi zębami, jak królik lub zając liście buraczane.

Był przy tym zdrów, silny, wytrwały i - jak się zdawało - na wszelkie dolegliwości codziennego życia najzupełniej niewrażliwy.

Na krótko atoli przed dyplomem doktorskim zaszły wydarzenia, które w gwałtowny sposób wypaczyły bieg dalszego jego życia.

Oto w gmachu uniwersyteckim pojawiły się ulotki urągające władzy cara i wzywające młodzież do strajku. W ślad za tym poszły aresztowania. Do grupy podejrzanych o spisek akademików włączony został inny Polak, katolik, nazwiskiem Ksawery Rybicki, u którego matki pierwej Podkowa mieszkał kilka lat "kątem".

Rozpoczęły się długie i zjadliwe dochodzenia działające na młodzież jak burza gradowa.

Podkowa nadstawił uszu i słuchał, słuchał - myślał i słuchał. Musiał to czynić, gdyż we wszystkich salach i pracowniach o niczym innym nie mówiono. Ażoto pewnego dnia wrócił pochmurny do domu, stanął w oknie i stoczył sam ze sobą ciężką walkę. Nikt z najbliższych nawet znajomych nie byłby go o taki myślowy pojedynek posądził:

- Rybicki, choć nietęga głowa, przecie dobry Polak i katolik - myślał - jako taki jest przez policyjne ogary Ochrany niesprawiedliwie ściganym zwierzęciem. Choćby inni uniknęli zesłania, on na pewno będzie skazany. Rybicki utrzymuje się z korepetycji i żywi przy sobie matkę. Jaki stąd wniosek?...

Zamiast zastanawiać się dalej nad tym zagadnieniem, wdział czapkę akademicką, przygniótł ją mocno do ciemienia, poszedł do sędziego śledczego i oświadczył:

- Panie sędzio! Wszyscy koledzy, których z pańskiego nakazu aresztowano, są niewinni. Ja sam jeden napisałem odezwę i sam rozrzuciłem ją po salach wykładowych. Tamtych jak najprędzej trzeba wypuścić, aby sprawiedliwości stało się zadość.

Zdziwiony sędzia wytrzeszczył oczy i pomyślał:

- Wariat, czy co? Na pewno wariat! Bywają czasami między młodzieżą tacy pomyleni zatraceńcy, co to dobrowolnie przyjmują obce winy na siebie, żeby tylko jakiejś tam "idei" służyć godnie. Ten właśnie wydaje mi się tego rodzaju maniakiem.

Zamiast prowadzić ostre śledztwo, wdał się z młodzieńcem w przyjacielską pogawędkę. Na wstępie oświadczył mu, że jego zeznaniom nie bardzo dowierza i prosi go po ojcowsku, aby je cofnął.

- Po co wam, Grigoriju Bolesławowiczu - mówił łagodnie - brać obce winy na swe barki. Powiedzcie, po co?

- Sprawiedliwości powinno stać się zadość. Obaj rozumiemy to doskonale.

- Dobrze, dobrze. Tylko, widzicie, tu żadnej nie będzie sprawiedliwości. Wy pojedziecie na wygnanie w głąb Syberii i tam ze dwa, trzy lata będziecie marny wiedli żywot, tymczasem prawdziwi winowajcy pozostaną nietknięci i w dalszym ciągu będą mącili prawny porządek, dokuczając spokojnym i wiernym rządowi ludziom. Czy to byłoby sprawiedliwe?

- Wszystko na świecie jest względne. Toteż i pojęcie sprawiedliwości różnorakie miewa oblicze.

- Dobrze, doskonale. Wszystko to rzetelna prawda. Tylko widzicie... ja dziś ogłuchłem i nic z tego nie słyszałem, coście do mnie mówili. Wracajcie zatem spokojnie do domu i namyślcie się do jutra. Jutro przyjdziecie tu znowu. Przyjdziecie sami, bez policyjnej eskorty. Ufam wam, że tak postąpicie. Prawda?

- Jeżeli pan sędzia w taki ludzki sposób rozkazuje, to oczywiście przyjdę, bo i tu musi sprawiedliwości stać się zadość. Ale to, com powiedział dziś, powtórzę i jutro bez najmniejszej zmiany.

- Tak wam koniecznie chce się jechać kibitką na Syberię?

- Ha, trudno. Jak trzeba, to trzeba.

- Właśnie zachodzi pytanie, czy koniecznie trzeba cierpieć dwa lata za winy niepopełnione?

- Hm! Powiada pan sędzia, że tylko dwa lata?

- Chcielibyście może więcej?

- Pewnie.

- Ileż tak?...

- Myślę, choćby ze dwadzieścia.

Sędzia znowu zza okularów wygapił oczy krótkowidza i pomyślał przelotnie:

- Wariat!... oczywisty wariat! I to jeden z tych najszlachetniejszych. Co ja z tym ludzkim pelikanem zrobię?

Pomyślał jeszcze trochę iwreszcie dodał głośno:

- Otóż tak: Do jutra jesteście człowiekiem wolnym. Pamiętajcie jednak, że tylko osły bywają uparte.

- Nie całkiem zgodne to z prawdą. Ludzie na ogół głupszymi i podlejszymi są istotami niż konie i osły, zwłaszcza osły.

- Skąd o tym wiecie?

- Wiem. Rozmawiałem z nimi.

- Wolno zapytać, w jakim rozmawialiście języku?... po francusku może, czy po niemiecku?

- Rozmawiałem beż słów. Mowa nasza była bezdźwięczna i obrazowa jak chińskie czy japońskie pismo, które nadaje się do użytku wszystkich języków.

- Czy wy, Grigoriju Bolesławowiczu, przyrodnik?

- Z amatorstwa tak, z ojcowskiej woli i namowy: medyk. Ale to na jedno

wychodzi.

- Aha. Rozumiem. Lubicie zatem zwierzęta i umiecie z nimi rozmawiać. Co?

- Umiem.

Sędzia mało nie schował głowy pod stół, żeby się dobrze wyśmiać. Młody, stateczny, poważny medyk, niezdradzający najmniejszej ochoty do kpin i żartów, zaciekawił go i bawił coraz bardziej:

- Proszę was... powiedzcie wy mnie, na jakiej wyżynie, według waszych spostrzeżeń, stoi inteligencja przeciętnego konia, jeżeli się ją porówna z umysłowością człowieka.

- Na poziomie cztero-, sześcio- lub ośmioletniego dziecka. Bywają jednak, podobnie jak i między ludźmi, chlubne wyjątki: świadczy o tym tresura cyrkowa. Słoń na przykład myśli kategoriami dziesięcioletniego człowieka, lecz i tu trafiają się jednostki o wyjątkowej inteligencji. Atoli najmądrzejszym stworzeniem między zwierzętami jest - moim zdaniem - stary, mądry, doświadczony osioł! Nazywają go ludzie zupełnie błędnie upartym głupcem, tymczasem jest on tylko konsekwentnym przyjacielem wolności. Upiera się, bo nie znosi cudzego przymusu i naporu. Koń bardziej ustępliwy, mimo to i on lubi swobodę i, o ile go człowiek batem nie zahuka, wykazuje wiele sprytu, pomysłowości i twórczej wynalazczości. Opowiadali mi naoczni świadkowie, że żyjące na swobodzie mongolskie koniki, chcąc w czasie wielkich mrozów zaspokoić pragnienie, wytupują sobie w rzece przeręble i to zupełnie na sposób zorganizowanych po ludzku robotników. Staje ich czwórka tyłami do siebie i walą kopytami w lód. Gdy pierwsza partia się zmęczy, dalszą pracę obejmuje druga, trzecia, po czym znowu wraca pierwsza grupa do roboty. Czyż nie jest tu coś z inżynierskiej pomysłowości, coś z robotniczego zespołu?!

... - A osioł!... Ho! ho!...

... - Fantazja starej Grecji, przyglądając się dzikiemu skalnemu osłu o ognistych ślepiach, jak nad przepaściami przeskakuje ze skały na skałę niby najzwinniejsza gazela, uczyniła z niego symbol poetyckiego polotu i porywu: doczepiła mu skrzydła, wetknęła w chrapy ogień i nazwała go pegazem.

... - Trzeba jeno zwierzęciu zostawić więcej swobody i inicjatywy, a zaraz się pokaże, ile w nim przyrodzonej inteligencji i ruchliwości komórek mózgowych. Świat zwierzęcy w syberyjskich pustkowiach, gdzie

jeszcze dotąd nie rozpanoszył się nad nim bat ludzki, kaganiec i obroża, jest tak świeży, pierwotny i ciekawy, że warto przyjrzeć mu się z bliska...

- Ej, wy, Grigorij Bolesławowicz! - zawołał rozbawiony sędzia. -Ja was już trochę przejrzał. Może wy dlatego pragniecie dostać się do tych wolnych stepów na wygnanie, żeby tam zająć się zwierzętami?! Co?...

Podkowa ruszył obojętnie ramionami, zgniótł palce, aż chrupnęły, i nie odrzekł nic.

- A z ptakami rozmawiali wy kiedy?

- Czemu nie? Rozmawiałem. Najwięcej to z moim żółtym kanarkiem u ojca, w domu.

- Jakże to było, opowiedzcie. Może się czego nowego nauczę.

- Ano, miałem w domu kanarka i chodziłem koło niego jak koło rodzonego brata. Początkowo myślałem sobie: Ot, głupia mała ptaszyna. Co ja z niej wydobędę; od zarania życia pozostaje w klatce, w niewoli, bez żadnych ważniejszych wrażeń z zewnątrz, gdzież może ona coś więcej czuć lub rozumieć poza swoim codziennym głodem. Tymczasem po dłuższej obserwacji zetknąłem się z takimi skarbami inteligencji zwierzęcej, że aż sam sobie wierzyć nie chciałem. Nie mówię już o tym, że przy pomocy pozytywki wyuczyłem go śpiewać dwie melodie, bo to najłatwiejsze i najmniej ciekawe. Pospolita tresura. Odruch. W dodatku wiadoma rzecz, iż niektóre zwierzęta, jak szczury, wielbłądy, osły, szpaki, papugi miłują muzykę namiętnie i niekiedy podlegają jej hipnozie. U mego kanarka o wiele bardziej zajęły mnie inne rysy jego charakteru wydobyte z przyrodzonej ptasiej natury. Przede wszystkim wielokrotnie stwierdziłem, że umie on myśleć. Z uczuć najczęściej i najwyraźniej przejawiały się: ciekawość i lęk przed każdą nowością. Te dwa uczucia wzmagały się w nim i nawzajem zwalczały. Zresztą, widzimy to samo i u dzieci, a nawet i u osób starszych nieoswojonych z metodą naukowego badania. Umieściłem przed klatką lusterko. Zdziwił się zrazu, potem zaciekawił i począł igrać ze swą podobizną: zbliżał się, oddalał, rozstawiał skrzydełka i gwarzył. Najwyraźniej gwarzył, jakby prowadził z sąsiadem czy z sąsiadką dialog lub zachęcał podobną sobie istotę do odpowiedzi na zadane jej pytania. Chwilami rozdziawiał dzióbek i śmiał się. A jakże! Śmiał się wibrującym języczkiem i podrzucanym ogonem. Brałem go nieraz do ręki i przykładałem palce do ciemniejszej czapeczki na głowie. Po pewnym czasie zaczął myślą mówić:

- Puść mnie, puść mnie. Ja tak nie lubię ludzkich uścisków. Mnie w twoich objęciach za gorąco.

... - Postawiłem obok klatki budzik. Wtedy on zaciekawił się tykaniem i szukał źródła rytmicznych uderzeń: obskakiwał budzik dokoła, pochylał bokiem główkę. Śledził poruszanie się sekundowej wskazówki, zaglądał pod spód, nawet próbował usiąść na dzwonku. Dziwił się przy tym, że nóżki zsuwają mu się po owalnych bokach metalu i szukał pazurkami jakiegoś zaczepienia. Z kolorów najbardziej podobał mu się żółty, toteż mizdrzył się do lustra, jak próżna kobieta, wykręcając się to w prawo, to w lewo. Najwyraźniej lubował się we własnym rodowym upierzeniu. Również kremową różę witał wesołym świergotem. Natomiast nie znosił koloru czerwonego. Raz przyniosłem z miasta czerwony dziecięcy balonik. Ach! w jaką on wtedypopadł rozpacz! Wciskał się w kąt klatki trwożnie i wykrzykiwał głosem nabrzmiałym trwogą. A gdy mu położyłem rękę na główce, powiedział:

- Zabierz to, zabierz. Ja się boję!

- Dlaczego się boisz, powiedz: dlaczego?

- To brzydki ptak, straszny ptak. Krew, krew...

... - Wystawiłem raz klatkę przed okno. Na to zleciała się gromada wróbli i usiadła obok na drzewie.

... - Mój kanarek znowu bardzo się zatrwożył i, zapytany palcami, odpowiedział:

- Zabierz mnie stąd prędko, zabierz. Oni wszyscy złoszczą się, że mam żółte na sobie piórka i nie jestem do nich podobny. Grożą mi, że mnie zabiją...

... - Coś tu było z instynktu rasy, z nienawiści psa foksa do gryzoni wszelkiej odmiany, lub kuny do rodu ptasiego. Krótko mówiąc: jakaś dziwna zagadka bytu, przekleństwo materialnego żywota.

Tu Podkowa zgniótł palce ponownie.

- Macie tego kanarka dotąd w domu? - zapytał sędzia.

- Niestety. Zadławił mi go kot. W gniewie zastrzeliłem kocura. Jest to jedyny przelew krwi na moim sumieniu. I nie mogę go sobie darować.

- A psychologią owadów zajmowaliście się także?...

- Oho, ho! Mrówki, pszczoły!... Cudowny świat!... cudowny! W domu miałem szklany ul i godzinami śledziłem społeczną pracę tych szlachetnych istot.

III

Stało się ostatecznie urzędowej sprawiedliwości zadość. Wyrok zapadł. Grzegorza Podkowę skazano na dwa lata wygnania do irkuckiej guberni, w okolice źródeł Jeniseju.

Sędzia śledczy musiał coś napisać, aby akt urzędowy doczekał się swego wykończenia, a ponieważ Podkowa uparcie obstawał przy swej winie, inni zaś aresztowani akademicy, broniąc tajnej organizacji kółka, jak najbardziej stanowczo wypierali się udziału w spisku, nadto innych poszlak nie było, sąd kolegialny, chcąc raz położyć kropkę urzędową na akcie, wydał na Podkowę, może nawet wbrew przekonaniu, potępiający wyrok. Powiedziano sobie po prostu: Winowajca sam się zgłosił - sprawa załatwiona.

Wątpliwe, czy który z członków sądu przypuszczał, że swym wyrokiem wielką Podkowie wyrządza przysługę. Wielką i od lat upragnioną!

Ojciec, inżynier, życzył sobie, by jego jedynak po ukończeniu studiów medycznych i uzyskaniu dyplomu objął stanowisko pomocniczego lekarza w jego kopalniach na Kaukazie. Tymczasem uparty Grześ, choć zawzięcie milczał, żadną miarą nie chciał pogodzić się z takim losem. Na ponure krużganki kopalni i bezkrwiste mrowisko czarnych robotników patrzyć nie mógł. Natura parła go w świat, gdzieś daleko, gdzie było jak najwięcej słońca, zieleni, ciszy, czystego powietrzą i wolności. Marzył o podróżach naukowych po niezbadanym dorzeczu Amazonki, o dziewiczych lasach afrykańskich nad jeziorami Alberta i Wiktorii, o naukowych dociekaniach nad australijskim światem zwierzęcym, tak różnym od fauny innych kontynentów - a tu stawiają mu w perspektywie okłamywanie robotników i pisanie sążnistych urzędowych raportów. Jakże się na to zgodzić z lekkim sercem?

Również środkowa, dziewicza część Syberii nęciła go ku sobie, tę jednak umieszczał na ostatnim planie, wiedząc z góry, że ojciec sprzeciwi się jak najenergiczniej zagrzebaniu sięsyna w jakuckich tajgach.

Tymczasem nieszczęśliwy, a może właśnie dla niego szczęśliwy przypadek podał mu niejako pomocną rękę i zawyrokował ostatecznie o dalszych jego losach. Na widowni uniwersyteckiej pojawiła się sprawa tajnej odezwy wraz z zamieszanym w nią Polakiem, katolikiem, kolegą Ksawerym Rybickim i jego niezaopatrzoną matką. Podkowa powiedział sobie z humorem:

- Wystrzelę spod pachy i ubiję dwa wróble za jednym zachodem, to jest: uratuję Rybickiego wraz z jego staruszką i nie dostanę się do kopalni. Rodzic z Kaukazu nic tu zaradzić nie może. Za młodych lat sam należał do różnych spisków studenckich, więc i synowi nie poczyta tego za hańbiący występek. Ma mnie jednego na świecie, toteż nie poskąpi mi kilku rubli miesięcznie na książki, mąkę, cukier, herbatę i naftę, a ziemniaki, proso, soję i jarzyny sam sobie wyprodukuję.

Przyjął wyrok z pogodną obojętnością i poszedł z pożegnaniem najpierw do uratowanego kolegi, potem do sędziego śledczego.

Pierwszemu rzekł:

- Ty, Rybicki!... Bądź raz mądrym osłem i nie pchaj ogona między drzwi, bo ten zacny czworonóg nigdy podobnego głupstwa nie robi. Siedź cicho, póki matka żyje. A chcesz brykać, to idź na łąkę i fikaj kozły jeden po drugim, aż ci szelki pękną. Potem wracaj do domu i zaszywaj szelki i usta szarym szpagatem na kilka ściegów. Ludzie byliby, widzisz, najmilszymi stworzeniami na świecie, gdyby ich jaki piorun z nieba raz na zawsze oniemił. Bądź zdrów!

Sędziemu uścisną! rękę przyjaźnie i przemówił, łamiąc palce.

- Wy, sędzio, jesteście w duchu wolnym człowiekiem, choć macie ciasny kołnierz u munduru i wytarte na łokciach rękawy. Życzę wam, żebyście wygrali wielki los na loterii i poszli sobie z urzędu na wieś uprawiać własną marchew i własną kapustę.

Sędzia zaśmiał się i zawołał:

- Słuchaj, Grigoriju Bolesławowiczu! Przyznajcie się teraz po przyjaźni, dla mojej prywatnej wiadomości, wiecie... tak... na ucho, niby kolega koledze: Ułożyliście odezwę, czy nie? Dalibóg, nie powiem nikomu.

Podkowa zgarnął w tył rozczepionymi palcami włosy i odrzekł z powagą:

- Wyrok sprawiedliwego sądu to rzecz święta, więc nie godzi się roztrząsać jego szczegółów. A bejowi Algieru urosła na nosie brodawka.

Ostatnie słowa były cytatem z opowieści Gogola pod tytułem: Pamiętniki wariata. Młodzież akademicka często używała tego zwrotu, gdy nie chciała odsłonić całej prawdy.

Sędzia zrozumiał. Zaraz po wyjeździe Podkowy wyprawił obszerny list do kolegi sądownika w Irkucku i poprosił o opiekę nad ciekawym ludzkim pelikanem. Kolega znał się dobrze z naczelnym okręgowym lekarzem i złożył poufną prośbę w jego ręce.

Może dzięki temu Podkowa dostał w zacisznym mongolsko-kozackim osiedlu starą kazionną jurtę na mieszkanie i spory ogród pod uprawę jarzyn, nadto został zamianowany wraczem, to jest pomocnikiem lekarza, bez żadnej pensji, ale i bez żadnych urzędowych obowiązków.

Więcej mu do szczęścia nie było trzeba.

Zaczął się zatem nowy okres w jego życiu, właśnietaki, o jakim marzył, jakiego pragnął najgoręcej. Bujna przyroda wraz z zupełną swobodą myśli i ruchu roztoczyła nad nim dobroczynne skrzydła. Ojciec oczywiście nie opuścił go: dosyłał miesięcznie więcej rubli, niż mu było trzeba, tak iż wygnaniec odkładał nawet trochę złotych imperiałów na czarną godzinę. Niebawem urządził się wspaniale niby drugi Robinson na wyspie. Jurtę oczyścił, zbudował własnoręcznie z kloców dwie szopki z przegródkami dla zwierząt i przyjął na gospodynię starą Mongołkę, która dbała o skromne pożywienie dla niego i zwierząt. Co prawda wyciągała mu niekiedy ruble z kuferka i kupowała u kozaków butelczynę oczyszczonej, to jest monopolową wódkę, którą namiętnie lubiła, lecz Podkowa, choć wiedział, co się dzieje, nie protestował.

- Ludzka sroka i tyle - powiedział sobie pogodnie. - Żebym nie wiedzieć ile płacił jej miesięcznie za usługę, zawsze będzie kradła, bo sama nadzieja pomyślnie dokonanej kradzieży sprawia jej przyjemność. Trzeba w kuferku wyznaczyć osobną przedziałkę na tak zwany fundusz złodziejski. Niech się stara bawi dalej. Żadna siła już jej tego nie oduczy.

Wkrótce potem obmyślił sobie pewien wygodny program życiowy i tego się trzymał. We dnie obcował ze zwierzętami, płazami, ptakami, owadami i w ogóle ze wszystkim, co żyło, biegało, skakało lub latało. Nadto uprawiał ogród lub zbierał zioła lekarskie, które następnie suszył lub przechowywał w słojach. Jeżeli przyszedł po poradę jaki Kozak, Mongoł lub Buriat, leczył go chętnie, spełniając tym sposobem obowiązki bezpłatnego wracza. Pieniędzy jednak nigdy nie przyjmował, przeciwnie, własne leki oddawał za darmo.

Lubił także obcować z tamtejszymi szamanami, to jest ludowymi znachorami i czarodziejami, których przywabiał do siebie wódką. Czasami odbywał dalsze wycieczki na południe, zapuszczając się aż w głąb północnego Tybetu, i tu zaglądał do sadyb podrzędnych lamów, wnikając powoli w tajniki tamtejszego, gnuśnego wprawdzie, lecz niepozbawionego pewnych oryginalnych cech zakonnego świata.

O ile we dnie pędził życie czynne, ruchliwe i mające doraźny cel na oku, o tyle wieczorami, zwłaszcza w miesiące zimowe, wciąż czytał,

czytał, sprowadzał książki z Moskwy i czytał. Po francusku i niemiecku rozumiał prawie tak jak po rosyjsku. Teraz zabrał się po trosze do angielszczyzny. Nie trwało to jednak długo, gdyż ważniejszą wyczuł w sobie potrzebę. Oto zrozumiał, że za słabo dotąd włada polskim językiem naukowym, którego mu rosyjska uczelnia nie dała. Wprawdzie matka nauczyła go codziennej, potocznej mowy okraszonej bajkami i wierszykami, lecz tego wszystkiego było mu za mało. Matka jednak, oprócz mowy ojczystej, dała mu coś znacznie więcej, bo nauczyła go kochać tę mowę i widzieć w niej skarb godny przechowania w największym pudełku rodzinnych pamiątek.

Pod wpływem tych świętych uczuć, zaostrzonych dziecięcą wyobraźnią, zabrał się z całą mocą do poważnych dzieł pisanych w języku polskim, a sprowadzanych z kraju. Aby wyrobić sobie styl poprawny, począł przekładać niektóre ustępy z francuskich i niemieckichprac na język polski, gdy zaś po pewnym czasie przekonał się, że już opanował dostatecznie naukową polszczyznę, postanowił:

- To dzieło: "O psychologii zwierząt", któremu zamierzam poświęcić całe życie, napiszę po polsku, aby rodakom zostawić po sobie jakąś pamiątkę. Muszę tylko nauczyć się pisać bardzo przystępnie, jasno i prosto, żeby każde polskie dziecko rozumiało mnie łatwo. Prostota i jasność to najlepszy sposób porozumiewania się człowieka ze zwierzęciem, człowieka z człowiekiem, człowieka z Bogiem. Dzisiejszy książkowy styl to dżungla i tajga, nad którymi dalsze pokolenia muszą przejść do porządku dziennego; muszą! - bo inaczej wśród powojów i plecionek mowy na sam czyn braknie czasu. Będzie to cnota z konieczności, ale zawsze cnota.

Odtąd wszystko, co u swych wychowanków spostrzegł, naukowo zbadał i wielokrotnie stwierdził, wszystko, co wydało mu się godnym uwagi jako przejaw natury, instynktu, pracy mózgu lub zwierzęcego uczucia, notował pilnie w zeszytach. Ukończone rozdziały odkładał na bok, żeby się jakiś czas odleżały. Tak radzili postępować starzy Rzymianie i tę ich wskazówkę uznał za słuszną, gdyż po pewnym czasie pisarz-twórca łatwiej zdobywa się na sąd krytyczny i ocenia obraz swych myśli oczyma bezstronnego sędziego.

Wysiedlono go na dwa lata, tymczasem on tak się zacietrzewił w swych dociekaniach, że nawet nie spostrzegł, jak mijają dni, tygodnie, miesiące, lata, lat dziesiątki.

W jakiś czas po osiedleniu się Grzegorza Podkowy na Syberii umarł

ojciec-inżynier i zostawił mu w jednym z tyfliskich banków skromną gotówkę, z której mógł dalej żyć spokojnie, zwłaszcza że i jego własne oszczędności, w rublach złożone, stanowiły także dość pokaźną sumkę. Gotówkę po ojcu podjął i zmienił na złote imperiały, które dołączył do dawnych trzymanych w kuferku, zupełnie nie dbając o procenty bankowe. W kilka lat później, po wojnie europejskiej, przekonał się, że przypadkowo wygrał terno: moneta papierowa bowiem straciła całkowicie swą wartość, jego zaś ruloniki złota zwiększyły swą siłę nabywczą.

Ale oto pewnego dnia, spojrzawszy w zwierciadło przeznaczone dla uciechy i zabawy zwierząt, zadziwił się jak dziecko, gdy po raz pierwszy ujrzy swą podobiznę w wodzie źródlanej.

Przed nim stał wyniosły starzec o licznych zmarszczkach na czole i srebrzystej, aż po pas, brodzie.

- Więc to ja?! Ja, Grzegorz Podkowa?... Ja, autor pół setki zeszytów zapisanych spostrzeżeniami o psychologii zwierzęcej. Ha, trudno: zwierciadło chyba nie kłamie.

I teraz to po raz pierwszy zatęsknił do kraju, którego nigdy dotąd własnymi nie oglądał oczyma.

- Już czas - pomyślał. - Trzeba wracać do swoich i zabrać się uczciwie do uporządkowania dwudziestokilkuletniej pracy, aby sprawiedliwości stało się zadość.

Niemal jednocześnie nadszedł z Lubelszczyzny, od dalekich krewnych, list, w którym go proszono, żeby przyjechał do kraju i przystąpił wraz z dalszą rodziną do wydobycia z depozytu sądowego spadku po jakiejś nawet z nazwiska nieznanej mu ciotecznej babce. List szukał go długo pocałej Rosji, aż w końcu trafił do kancelarii uniwersytetu w Moskwie, skąd go odesłano do kozacko-mongolskiej osady nad Bajkałem.

Była to nowa okoliczność, która ostatecznie przyspieszyła wykonanie powziętego już zamiaru.

Wrócił zatem do kraju, zapoznał się z krewnymi, wszedł w ich środowisko i zapytał krótko, czym może im służyć.

Przemówił najstarszy członek rodziny:

- Idzie tu o zebranie rodowych akt i dokumentów, o wykończenie drzewa genealogicznego na podstawie rodzinnych metryk, następnie o przeprowadzenie procesu spadkowego z wykonaniem woli zmarłej staruszki. W tym celu potrzebne są różne rejentalne pełnomocnictwa,

różne podania ze stemplami i bez stempli, różne podpisy i oświadczenia, różne zabiegi u osób wpływowych i różne łapówki dla urzędników ministerstwa sprawiedliwości... A jak się to ślicznie, pięknie wszystko wykona, wówczas - kończył patriarcha rodziny - otrzymasz zacny, kochany krewniaku, może dwa tysiące rubli, a może i więcej.

Wśród tych ponętnych wyliczeń zapanował między zebranymi najpierw cichy szept i pomruk, potem coraz głośniejszy harmider, wreszcie krzyk pełen gniewu, oburzenia i złorzeczeń tak zjadliwych, jakby kto do klatki ze zgłodniałymi wilkami wrzucił ochłap mięsa.

Podkowa wyprostował się, zesztywniał, ruszył pogardliwie ramionami i oświadczył:

- Wszystko, co każecie, podpiszę bez wahania i bez czytania, tylko musicie zaręczyć mi słowem, że zostawicie mnie w spokoju. Nigdy żadnych procesów nie prowadziłem i nigdy prowadzić ich nie będę. O całym spadku nie chcę nic wiedzieć.

- Jak to?! Zrzekasz się dwu tysięcy rubli?

- Pewnie, że się zrzekam!

- Na naszą korzyść?

- Wolałbym na korzyść słońca, zieleni i świeżego powietrza, ale jak wam na tym zależy, to na waszą korzyść.

- I nie będziesz miał do nas żadnej pretensji?

- Oprócz tej jednej, żebyście zostawili mnie w spokoju.

- A, jeżeli tak, to ślicznie dziękujemy.

- I ja wam ślicznie dziękuję.

Ukłonił się i wyszedł.

IV

W kilka miesięcy później Grzegorz Podkowa rozwoził w klasztornym ogrodzie przy pomocy osiołka nawóz po grządkach.

Klasztor ów był sierocińcem i domem podrzutków pozostającym pod opieką sióstr miłosierdzia. W głębi ogrodu widniał niewielki domek, w którym z łaski dobrych ludzi żyło dziesięciu staruszków i siedem staruszek o jednym lub dwu zębach w sinawych dziąsłach.

Dużo tu, w tym zakładzie, ludzkiego miłosierdzia. Słowo to spotyka się oczyma na każdym kroku. Panuje ono nie tylko w sercach matki przełożonej, starszych i młodszych sióstr, służebnic niehabitowych i

dziatwy klasztornej, ale też na różnych i licznych napisach. Widzimy je nad frontową bramą, na pawilonie staruszków, na murze od głównej ulicy, na blaszanej pace, do której zamożniejsi mieszkańcy wielkiego miasta składają paczki i torebki z resztkami obiadów, widzimy na rękawach sióstr i służebnych kobiet, nawet na granatowej czapce ze sztywnym daszkiem, którą Grzegorz Podkowa, ogrodnik i jałmużnik zakładu w jednej osobie, wdziewa, wybierając się z osiołkiem na miasto.

Podkowa jest tu jałmużnikiem rano, zaś po południu klasztornym ogrodnikiem czuwającymnad jarzynami i owocami kuchni zakładowej.

Jakimże cudem to się stało, że ukończony medyk, mąż nauki, poważny badacz przyrody, w dodatku człowiek dość zamożny, objął tak podrzędne stanowisko?!

Istotnie, było tu coś trochę z cudu, trochę z przyrodzonego dziwactwa samego Podkowy, ale najwięcej z protekcji mądrego osiołka Ihaka.

Krewni radzili mu, żeby się ubiegał na podstawie swych świadectw uniwersyteckich i prac naukowych o stanowisko asystenta czy pomocnika przy jakim poważnym ogrodzie botanicznym albo zakładzie naukowym. Odrzekł, że się zastanowi, lecz na razie ma czas - głodu z pewnością nie zazna.

Więc błądził po różnych zakątkach Polski, patrzył pilnie na ludzi, w ludzkie zaglądał serca, słuchał i myślał. A gdy już dobrze napatrzył się na wszystko, co go zaciekawiało, zadał sobie w duszy pytanie:

- Doprawdy nie wiem, po co ja tu przyjechałem. Ojczyzna, oglądana z daleka, przez okulary wygnańca, była o wiele piękniejsza niż ta, na którą patrzę. Czyż nie mogłem porządkować dalej moich szpargałów w zacisznej jurcie nad Bajkałem?

Działo się to przed wielką wojną, kiedy tzw. Królestwo należało jeszcze do Rosji.

Przypomniał sobie atoli Podkowa, że nie tylko musi księgi uporządkować, ale następnie także drukiem po polsku je wydać, w tych zaś sprawach najlepiej porozumiewać się z wydawcami ustnie. Tak, to był ważny powód pozostania w kraju. Zatem pozostał.

Potrzebował jednak jakiegoś zacisznego kąta, gdzie by mógł wieczorami pracować, niby drugi Brehm, nad swym wielotomowym dziełem.

Wtedy to począł chodzić po przedmieściach wielkiego miasta i szukać izdebki otoczonej zielenią i z oknem ku południowi. Podczas tych

wędrówek trafił na długą podmiejską, ładnie zadrzewioną aleję, mającą kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt pięknie utrzymanych ogródków kwiatowych. W tych ogrodach były nowe wille i letniskowe dworki zamożnych ludzi z wielkiego miasta. Na końcu alei, daleko, daleko za gwarnym miastem, wznosił się stary klasztor otoczony ogrodem i sadem o wiele większym niż inne ogrody przed willami. Na murze klasztornym wyczytał napis: Miłosierdzie.

Do takich słów jak: wolność, sprawiedliwość i miłosierdzie żywił od dawien dawna gorącą sympatię, toteż już sam napis na bramie zastanowił go i zaciekawił.

W ogrodzie klasztornym dojrzewały owoce. Żółtozielone kulki i dzbanuszki świadczyły swą barwą i wymiarami, że ogród starannie jest utrzymany i posiada szlachetne gatunki drzew owocowych, jakby z krymskich i kaukaskich stoków umiejętną ręką znawcy-amatora do Polski przeniesionych.

Napis i owoce tak go poruszyły, że zatrzymał się przed bramą i zadzwonił.

Przez okrągłe okienko wyjrzało oko siostry odźwiernej. Widocznie długa, srebrzysta broda podobała się kobiecie, bo wnet otworzyła bez szelestu ciężkie drzwi i uśmiechnęła się przyjaźnie.

- Czy mógłbym prosić o pozwolenie obejrzenia ogrodu? - zapytał Podkowa grzecznie.

- Ach, to niechybnie nowy nasz pan ogrodnik. Czytał pan zapewne ogłoszenie w Gazecie Codziennej i przyszedł do umowy z matką przełożoną. Prawda?... Proszę, niech pan spocznie na ławeczce, zaraz zatelefonuję.

I nie czekającna dalsze wyjaśnienia, podała wiadomość do czarnego lejka. Podkowa tak był zaskoczony, że już nic nie mówił i czekał.

Wnet rozwarły się dalsze drzwi i inna siostra w habicie zaprowadziła go do parlatorium, gdzie oczekiwała nań matka przełożona. Wskazała mu ręką krzesło i zaczęła:

- Przychodzicie zapewne... Przepraszam... przychodzi pan zapewne dowiedzieć się, jakie są warunki dotyczące posady ogrodnika i jałmużnika w naszym zakładzie. Prawda?

- Nie czytałem ogłoszenia w Gazecie Codziennej i, wstępując w te progi, nie myślałem o posadzie ogrodnika, lecz nie znaczy to, żebym nie chciał przeczytać ogłoszenia i pomówić o posadzie. Na uprawie jarzyn i

pielęgnowaniu drzew owocowych znam się zupełnie dobrze, a tu, jak zauważyłem, dużo jest światła, zieleni i czystego powietrza. I miłosierdzie, jak widzę, roztoczyło tu swe skrzydła. Zakład podoba mi się zarówno ze swej duszy jak i z zewnętrznego wyglądu.

- W takim razie możemy mówić. Muszę jednak na wstępie wybadać pańskie kwalifikacje. Otóż proszę mi najpierw powiedzieć, czy umie pan czytać i dobrze pisać?

- Czy umiem dobrze pisać, tego sam dokładnie nie wiem. Powiedzą mi to dopiero krytycy, gdy wydam drukiem naukowe dzieło zakrojone na trzy, cztery tomy. Co zaś do czytania, to na podstawie przeczytanych kilkuset prac naukowych w języku francuskim, niemieckim, angielskim, rosyjskim i polskim sądzę, że czytam dość biegle we wszystkich wymienionych językach.

Matka przełożona zdziwiła się podobnie jak swego czasu sędzia śledczy w Moskwie. Myślała zapewne również tak samo, że ma przed sobą wariata, toteż zagrymasiła ustami, jakby przełykała gorzką pigułkę.

- Jakie pan ma szkoły? - zapytała wreszcie.

- Skończyłem wydział lekarski w Moskwie. Ale było to dawno, bardzo dawno. Potem pracowałem samodzielnie nad zjawiskami przyrody, uprawiałem ogród i badałem życie zwierząt.

- Widzę, że trudno nam będzie dojść do porozumienia. Pańskie kwalifikacje są za wysokie na tak podrzędne stanowisko jak nasze. Nie wiem nawet, czy warto dalej mówić?

- Dlaczego?

- Nie byłybyśmy w możności opłacać ogrodnika i jałmużnika z uniwersyteckim wykształceniem.

- Jeszcze nie mówiliśmy o warunkach.

- W takim razie proszę mi powiedzieć, ile żądałby pan na miesiąc za swoją pracę?

- No, nie jestem wymagającym człowiekiem. Wystarczyłby mi skromny pokoik z oknem na wschód lub południe, dwa bochenki chleba tygodniowo i codziennie spory garnuszek mleka. Oprócz tego trochę jarzyn i owoców własnej uprawy.

- A pieniędzy ile?

- Żadnych pieniędzy.

- Jak to? Wcale?...

Matka przełożona dziwi się jeszcze bardziej.

- Powiedziałem. A ja raz wymówionego słowa nigdy nie cofam. Ostatecznie, gdyby zachodziła konieczna potrzeba, mógłbym zakładowi sam płacić, wszelako nie więcej nad dziesięć rubli miesięcznie.

Przełożona uśmiechnęła się chwiejnie, niedowierzająco, lecz i z widoczną życzliwością. Sama była dawną studentką szwajcarskiego uniwersytetu, toteż wykształconych ludzi ceniła. Stary jałmużnik z piękną srebrzystą brodą bardzo jej się podobał, jego zaś skromne warunki wprawiły ją wprost w zdumienie.

Wstała.

- Chodźmynajpierw obejrzeć ogród. Nie wiem, czy się panu u nas spodoba. Potem pomówimy dalej.

Wyszli i oglądnęli wszystkie działy pracy ogrodniczej. Gatunki drzewek otoczonych białym natryskiem wapiennego mleka rozpoznawał Podkowa doskonale, wymieniał ich nazwy, oceniał trafnie zalety lub wady ich owoców. Ziemia, którą przepuścił przez palce, wydała mu się pulchna, dobrze zasilona humusem i urodzajna, szpalery porzeczek, malin i agrestów były oblepione jagodami wyjątkowej wielkości.

- No i jakże? - zagadnęła przełożona z widoczną dumą.

- Muszę pokłonić się nisko.

- W takim razie oglądniemy sobie jeszcze mieszkanie i nasz żywy inwentarz, to jest: stado kur, cztery krowy i osiołka Ihaka. Osiołek bardzo mądry.

- O, ten zaciekawia mnie, jako badacza życia zwierząt, najbardziej.

- Naprawdę?... Tym lepiej. Nasz Ihak jest taki dowcipny, że nie potrzebuje lejc, ni wędzidła. Wystarczają mu same słowa. Jałmużnik mówi mu na przykład: - Ihak, jedziemy dalej!... - On zaraz przerywa drzemkę i posuwa się naprzód. - Ihak, stajemy. - On staje. - Ihak, zawracamy do domu. - Kochany kłapouch zawraca zgrabnie, tak że nigdy nie zaczepi o krawężnik bruku lub o latarnię. Zna dokładnie kamienice, wille i zaułki, gdzie nasza paka zwykle się zatrzymuje. Mogłybyśmy wysyłać go samego do miasta i niezawodnie wróciłby zawsze z pełną paką do domu. Jałmużnik jest tu tylko po to potrzebny, żeby dzwonił i dawał znak kucharkom, iż wóz Miłosierdzia czeka na zbędne w domu resztki. Przy tym jałmużnik musi także czuwać, by Ihak zbyt często i zbyt głośno nie śpiewał po ulicach, gdyż swym pięknym głosem mógłby sprawić, że by nam zabroniono wstępu do miasta. Nasz Ihak nie spieszy

się nigdy, zazwyczaj kroczy statecznie i ciągnie pracowicie. Nawet wtedy, gdy przebiera nogami - drzemie. Panów swych słucha sprawiedliwie, lecz gdy kogo nie lubi, to gryzie i kopie. Jednego z trzech jałmużników, którzy mu przewodzili, kopnął raz mocno w nogę i ugryzł w łokieć. Okazało się później, że był to człowiek zły i niepoprawny złodziej. Ihak poznał się na nim. Dwu innych ogrodników słuchał potulnie i był do nich przywiązany. Ma on tu swój okólnik, to jest: małe, zagrodzone poletko, gdzie popołudniami, o ile nie rozwozi w beczce wody po ogrodzie, skubie sobie spokojnie trawę lub drzemie.

... - Dziwne są niektóre jego upodobania. Oto jedno z nich: zaraz za naszym murem jest, jak pan widzi, ładna willa z werandą na pięterku, obrosła dzikim winem. Należy ona do redaktora Bukalskiego. Tu, na tej werandzie, redaktor często dyktuje swej żonie artykuły do gazet, które ona szybko wystukuje na maszynie do pisania. Nieszczęśliwi to ludzie, ci państwo Bukalscy. Przed pół rokiem ulegli oboje katastrofie kolejowej. Wagon ich został strącony z nasypu. Ona prawie cudem uszła śmierci, on zaś uderzył czołem o ramę okienną i wskutektego nadwyrężył wzrok tak dalece, że dziś sam pisać nie może. W tej katastrofie stracili także dziecko-niemowlę. Rzecz tym dziwniejsza, że nie wiedzą nawet, co się z dzieckiem stało. Zwłok maleństwa nie odnaleziono. Kobieta podczas katastrofy zemdlała i obudziła się dopiero w szpitalu. Dziś twierdzi uporczywie, że jej mała Krysia nie umarła, tylko ktoś ja po wypadku ukradł. Komu tam obce dziecko potrzebne!

... - Ale nie o Bukalskich chciałam mówić, tylko o Ihaku. Otóż w chwili, gdy redaktor zacznie dyktować żonie swe myśli, Ihak zaraź przerywa skubanie trawy, podchodzi jak najbliżej do muru, naprzeciw werandy, i słucha pilnie stukotu maszyny. Zdaje się, że ów stukot sprawia mu przyjemność i usposabia go do drzemki. Ma też inne swoje ciekawe upodobania - słucha, na przykład, bardzo chętnie muzyki i sam jej przeraźliwym głosem wtóruje.

Doszli do domku ogrodnika.

Podkowa rzucił okiem pobieżnie na izdebkę, na kury, na krowy i z wielkim zaciekawieniem wszedł do oślego okólnika. Spojrzał Ihakowi bystro w oczy i przyłożył mu rękę do płaskiego czoła. Ihak nie bronił się, nie cofał, nie uchylał głowy, przeciwnie odpowiedział również przychylnym spojrzeniem i poddał się woli człowieka. I zaraz, po krótkiej chwili czekania, wyczuł Podkowa pod palcami pierwsze drgnienia jego myśli:

- Witam cię, stary. Podobasz mi się. Masz ładną siwą brodę. I długą aż do pasa. Można by z niej zrobić ładną szczotkę do nakrapiania drzew mlekiem wapiennym, żeby się robactwo nie mnożyło. Właśnie starą szczotkę popsułem, to jest nadeptałem na nią kopytkiem i rozlazła się na dwie części. Trzeba zrobić nową. Czy ciebie, stary, także pokropił kto mlekiem wapiennym. Podobasz mi się. Szkoda tylko, że masz takie krótkie uszy. Zdałyby się tobie trochę dłuższe. Ja dlatego jestem taki muzykalny, że mam piękne łopiany u głowy.

Podkowa zaśmiał się i wrócił do przełożonej w doskonałym nastroju.

- I cóż? - zagadnęła kierowniczka zakładu. - Jak pan uważa? Może byśmy spróbowali, dajmy na to: jeden miesiąc. W tym czasie poznamy się bliżej i stwierdzimy obopólnie, czy możemy dalej razem pracować.

- Z ochotą - odrzekł Podkowa. - Czuję, że będzie mi tu dobrze. Ihaka już polubiłem.

- W takim razie: zgoda!

Na to Ihak dźwignął głowę na ukos pod niebo, wyprężył szyję i zaśpiewał radośnie na dwa kilometry wokoło:

- Iha!... Iha!... Iha!

V

Ihak i Podkowa zostali tedy przyjaciółmi i pracują zgodnie, po sąsiedzku, jak dobrani koledzy.

Rano oczyszczają wspólnymi siłami ścieżki z kupek chwastów wyrwanych dnia poprzedniego przez dziatwę zakładu. Zbiera się te kupki do wózka na dwu kołach i wywozi do jamy kompostowej na końcu ogrodu. W nakładaniu ziela do wózka i wyrzucaniu go pomagają dzieci.

Sierotki są ubrane w szare kitle ze zgrzebnych konopi i muszą także w ciągu wiosny i lata, przed godzinami szkolnymi, pracowaćw ogrodzie, to jest: wyrywać starannie dokuczliwe chwasty i wynosić je koszykami na ścieżki. Dzieci wolą nawet pracę tego rodzaju, niż słuchanie w szkole o rzeczownikach, przymiotnikach i zaimkach, przy których zwykle ziewają. Taka to natura dziecka i taka powszechna miłość dziecięcych główek do rzeczowników, zaimków i trybów bezokolicznych albo inaczej: do czarnego chleba bez masła, sera czy też powidełek. Lecz powoli, powoli uczą się rozumieć, że i tryby gramatyczne są w życiu niezbędne.

Gdy kupki są zebrane jak się patrzy, sposobi się jałmużnik do przechadzki po mieście: nasadza czapkę z napisem na głowę i wynosi uprząż ze stajenki; Ihak wie, co to znaczy, więc bez żadnej zachęty

pochyla się i kładzie po sobie długie uszy, aby owalne chomąto gładko wlazło przez głowę. A nie jest to byle jaki ośli przyodziewek. O, nie! Chomąto Ihaka ma w sobie coś z uroczystej parady, która powinna wdzięcznym wyglądem przyciągać ludzi i wzruszać ich serca. Chomąto Ihaka jest lakierowane, podłożone czerwonym sukienkiem i obwieszone brząkającymi kuleczkami. Dawniej, gdy osiołek jeszcze brykał i rozpędzał się dla własnej przyjemności, zaraz czuł radośnie, jak kuleczki grają, dziś tego nie robi, bo i po co? Raz spróbował, doświadczył, zrozumiał i ma dość. Na co brykać i pędzić, kiedy nikt za to garści owsa nie da, przeciwnie, jeszcze go ktoś gotów zwymyślać albo i poczęstować pięścią po wydłużonej buzi. Ihak takich namacalnych ludzkich czułości nie lubi.

Za dawnych, dawnych lat, kiedy jeszcze młoda krew ostro waliła w Ihakowych tętnicach, chętnie i z lubością przyglądał się w szybach sklepowych lub zwierciadłach własnej osobowości i cieszył się, ze jest taki urodziwy i że ma chomąto zupełnie stosowne do twarzy. Rozumiał w one czasy, że jest ładny, bo ma uszy dłuższe niż konie i inne osły, że jest mądry, bo rozumie, co ludzie do niego mówią, że jest uczony, gdyż pilnie słucha wykładów redaktora Bukalskiego, ale najważniejsze, że jest wysoce muzykalny, albowiem skoro tylko usłyszy trąby wojskowe na ulicy albo katarynkę na podwórzu, zaraz chce mu się do wtóru ryczeć, co też zazwyczaj ku wielkiej uciesze rodu człowieczego umiejętnie wyczynia.

Dziś, gdy doczekał się lat sędziwych, już nie ma ochoty brykać, przeciwnie, uważa, iż daleko piękniej jest chodzić statecznie krok za krokiem i wszędzie, gdzie się tylko da, odbyć małą drzemkę. Żeby jednak był naprawdę leniwy i twardo gdzie bądź spał, tego ani matka przełożona, ani żaden z jałmużników zarzucić mu nie może. Między łagodną półświadomą drzemką a gnuśnym spaniem gruba jest różnica. Ihak, drzemiąc, widzi i słyszy wszystko, co się dokoła niego dzieje, obok tego zawsze myśli. Dziś wie także na pewno, że ludzie darzą go miłością i przyjaźnią, zwłaszcza ci ludzie mali, co jeszcze lubią brykać.

Gdy tylko na ulicy przystanie,zaraz zjawia się przed nim cała ich gromada: śmieją się, wrzeszczą, nazywają się wzajemnie osłami i umizgują się do niego jakby do jakiej pokrewnej istoty. Wszyscy mówią naraz:

- Ihak! Patrzcie, nasz Ihak!... Widzicie, nasz zabawny Ihak... Dzień dobry ci, Ihak. Jak się masz, Ihak. Serwus, serwus Ihak! Chcesz, Ihak, cukru, chcesz? Na! Bierz i chrup!

Jak dają, to i bierze. Czemu nie?! Cukier dobry, gdy się osiołek lub ośliczka do niego przyzwyczai.

Zaraz też cała ta zgraja, nie pytając o pozwolenie, zaczyna go brudnymi palcami gładzić po nosie, jakby nos był od tego, żeby go gładzić paluszkami z żałobną obwódką przy paznokciach.

Zrazu znosi Ihak te karesy cierpliwie, lecz niekiedy bywa tego trochę za wiele. Wtedy trzęsie niecierpliwie skórą, brząka kulkami i myśli nieco zniecierpliwiony:

- Przede wszystkim, dzieci, pamiętajcie o czystych, niepoplamionych atramentem palcach, potem dopiero wolno wam dobierać się do mego nosa. Jużeście zdarły z niego delikatniejsze włoski, a niebawem podrapiecie mi i skórę. Dość tego dobrego, dość! Ech, bo jak się rozzłoszczę, to zaraz schwycę jakiegoś osiołka albo ośliczkę wargami za ucho i dobrze wytarmoszę. A nie, to pogładzę was własnym kopytkiem po nosach, żebyście wiedzieli, jak wygląda prawdziwa ośla miłość.

Dzieci jednak nie rozumieją tych uwag, ani nie zastanawiają się nad nimi, jakby zacny Ihak był prawdziwym nauczycielem lub nauczycielką w szkole, których słowa przypominają najczęściej groch rzucany o ścianę.

Ihak zna z widzenia także starsze pokolenie dwunożnych istot w spodniach i spódnicach. Zna różnych starszych panów, którzy zawsze o tej samej godzinie piją po kawiarniach kolorowe płyny bądź to ze szklanki, bądź też w upały przez słomianą rurkę; zna także większych nieco chłopaków, którzy w pewnej chwili wypadają nagle z jakiejś bramy, pędzą jak ścigani i krzyczą co sił starczy jakoś tak: Kurier zaprzedany, Kłamliwa prawda, Kulawy postęp, Przyjaciel kieszeni.

Między nimi jest jeden rowerzysta, co krzyczy najgłośniej. Ten z pewnością zarabia najwięcej, bo nie tylko ma rower, ale i silną pięść; umie także bokiem, odtrącająco kopać, jakby był z osiołkami spokrewniony po kądzieli.

Ihak zna również dziewczęta, co chodzą z kwiatami i naprzykrzają się innym ludziom, podsuwając bukieciki pod nos lub oczy. Między nimi są dwie siostry. Jedna zwie się czarną Wiktą i sprzedaje na wiosnę róże, w jesieni chryzantemy i astry, a zimową porą pieczone kasztany pod latarnią; druga mieni się Benią i handluje błyszczącymi rurkami, z których bucha ogień. Te siostry często sprzeczają się i przeklinają brzydko, jakby z nich samych wytryskał ogień.

Ihak wyrusza wprawdzie chętnie do miasta, bo zawsze po drodze

zobaczy lub usłyszy coś nowego, przecież na dobrą sprawę woli swój zaciszny okólnik obok stajenki, naprzeciwko willi państwa Bukalskich, gdzie ma najwięcej swobody: może tu przechadzać się, jak mu się podoba, skubać sobie trawę lub chwasty,kiedy zechce, drzemać do woli i - co najważniejsze - słuchać stukotu maszyny pani redaktorowej. Lubi ten stukot, gdyż nastraja go muzykalnie i zachęca do łagodnej drzemki, podczas której może rozmyślać o słowach i obrazach dyktowanych przez redaktora.

Pewnego dnia atoli spotyka go gorzka przykrość. Dowiedział się mianowicie ze słów zamienionych na werandzie przez małżeństwo, że ulubiony jego stukot wnet na dłuższy czas ustanie.

Biedny Ihak posmutniał i zwiesił głowę.

Podkowa, wybierając się do miasta, zbliżył się z chomątem ku niemu i zauważył jego przygnębienie.

- Cóż to, Ihaku? - zagadnął. - Możeś ty chory, żeś posmutniał i zwiesił głowę?

- Ej, nie - odrzekł osiołek, zatrzepotawszy długimi uszami przecząco, aż załopotały w powietrzu. - Chory nie jestem, tylko widzisz, mój stary, spotkała mnie wielka przykrość.

- No, jaka?

- Moja czarna pani, co tak pięknie gra na swych błyszczących klawiszach i taki miły roztacza wokół siebie hałas, wyjechała dziś rano gdzieś bardzo daleko.

- Skądże ty wiesz, że daleko?

- Podsłuchałem. Stałem przy żłóbku pod murem i słuchałem ich rozmowy. Pani mówiła: - Droga nasza długa i uciążliwa. W Paryżu będziemy dopiero pojutrze rano. Boję się, żeby ta długa podróż nie zaszkodziła biednym twoim oczom. - Ej, nie - odrzekł pan. - Jakoś wytrzymam. Zresztą od czegóż są tamtejsi sławni doktorzy z naszym znakomitym, sławnym na cały świat okulistą na czele. On mi z pewnością pomoże. - Oby tak było, oby tak było - powtórzyła czarna moja pani i westchnęła. Potem ujrzałem, że wsiadają do samochodu i odjeżdżają. Nie dziw się teraz, mój stary, że jestem smutny. Nie ma już mojej czarnej pani i nie ma jej muzyki.

Ihak mówił prawdę, aczkolwiek nie wszystko z niej znał i rozumiał. Państwo Bukalscy rzeczywiście wyjechali na dłuższy czas do Paryża. Myśl o tej podróży podjęła pierwsza pani Bukalska, ciesząc się nadzieją, że

powróci ona ukochanemu mężowi pełnię nadwerężonego wzroku. Obok tego pamiętała, że redaktor od dłuższego czasu zbiera materiały historyczne do pracy o emigracji polskiej po roku 1863. A gdzież mógł znaleźć lepsze i obfitsze materiały niżeli w Paryżu!

Redaktor powitał myśl żony bardzo chętnie i skwapliwie nie tylko ze względu na sławnego okulistę, doktora Gałęzowskiego, i na materiały historyczne, lecz także z innego jeszcze ważnego powodu, o którym jednak głośno nie mówił, nie chcąc przysparzać żonie przykrości. Kobieta, przyszedłszy po katastrofie kolejowej i stracie dziecka cokolwiek do zdrowia, rozpoczęła gorączkowe poszukiwania zaginionej jedynaczki. Przede wszystkim zasypywała dzienniki ogłoszeniami, równocześnie zaś zwiedzała różne ochronki i sierocińce. Poszukiwania te niestety przynosiły jej tylko same zawody, które ją coraz bardziej denerwowały i gnębiły. Rozbudzały chwilową nadzieję i gasiły ją bezzwłocznie. Zwłaszcza zamieszczane w dziennikach liczne ogłoszenia okazały się fatalne, niekiedy nawet wprost dokuczliwe, wskazywały bowiem na podłość niektórych zwyrodniałych kobiet urządzających sobie wchęci materialnego zysku niejako drwiny ze szlachetnych macierzyńskich uczuć nieszczęśliwej kobiety.

Oto po zamieszczonych w prasie ogłoszeniach zjawiło się u niej kilka kobiet z niemowlętami. Wszystkie zaręczały, że okazywane dziecko zostało uratowane podczas katastrofy kolejowej. Niewątpliwie były między nimi ubogie, wychudzone matki, które pragnęły swym biednym niemowlętom zapewnić w zamożnym domu lepszą przyszłość, ale były też złe, przewrotne spekulantki żerujące na ludzkiej niedoli. Jedna z nich, jakaś potworna, stara wiedźma zażądała za dotychczasową opiekę nad dzieckiem ogromnego odszkodowania, a nawet groziła skargą sądową, o ile pani Bukalska dziecka nie przyjmie z powrotem do domu i nie wypłaci jej żądanej sumy. Nie pomogły tu zapewnienia redaktorowej, że istnieją na ciałku niemowlęcia pewne przyrodzone znaki, po których bezwarunkowo rozpozna swą jedynaczkę, a tych znaków u przyniesionego dziecka nie widzi. Stara oburzyła się i odpowiedziała na to, że takich dowodów nie uznaje, bo u niemowląt podobne znaki prędko zacierają się, zarastają i znikają.

Wszystko to tak zniecierpliwiło i oburzyło redaktora, że sam wniósł skargę sądową przeciw wiedźmie o zamiar wymuszenia. Równocześnie uprosił żonę, żeby zaprzestała dalszych bezcelowych ogłoszeń i poszukiwań, gdy zaś ta podsunęła mu myśl wyjazdu do Paryża,

podchwycił ją skwapliwie w tej nadziei, że zmiana otoczenia i seria nowych wrażeń podziała kojąco na nerwy kobiety. I to było najważniejszym powodem wyjazdu redaktorstwa na dłuższy czas do Paryża.

VI

W kilka tygodni po rozpoczęciu służby w zakładzie kupił Podkowa od chłopaka na ulicy młodego kruka w klatce. Stworzenie miało jeszcze przy dziobie resztki żółtych zajadów.

- Po co ci tego głuptasa? - zapytał Ihak przyjaciela.

- Widzisz, mój Ihaku - odrzekł stary - po to kupiłem biedaka, bo płakał w klatce. A niektóre kruki bywają mądre, żyją długo i należą do rzadkości. Podobno umieją liczyć do siedmiu. Chcę zobaczyć na własne oczy, co można zrobić z naszego Kubusia.

- To on będzie się nazywał Kubuś?

- A jakże?! Ty się nazywasz Ihak, ja - Grzegorz, on - Kubuś. Muszę go nauczyć, żeby sam zbierał sobie w ogrodzie glisty, liszki i owady. Odstawię mu także co dzień trochę własnego mleka na kwaśno, żeby miał ser. Kruki go lubią. To ich przysmak.

- Szkoda twego zachodu, mój stary. Kubuś urośnie, odleci i już go więcej nie zobaczysz.

- Tak nie będzie. Na razie, nim do nas przywyknie, podwiążę mu tasiemką skrzydła, żeby nie latał, jeno żeby sobie wesoło hopkał po sadzie. Później, gdy się oswoi i do nas przywiąże, zdejmiemy mu więzienną opaskę. Zobaczysz, że nie odleci. No, a teraz, Ihaku, kiedy paka pełna, wracamy.

Podkowa zaraz po powrocie do zakładu przeprowadził z Kubusiem pierwszą próbę. Okazało się przy tym że ptak jeszcze jest zupełnie głupi. Myśli tak niewyraźnie, że ludzki rozum, choć używa czułych palców, nic z niego dla siebie wydobyćnie może. Kubuś skakał tylko po izbie, po ścieżkach ogrodowych i powtarzał wciąż to samo: - Kr... Kr... Kr...

- Nie można się dziwić, że głupi - pomyślał stary - przecież to jeszcze dziecko.

Aliści już po czterech czy pięciu dniach Kubuś przyszedł sam z ogrodu do izdebki i spojrzał z zaciekawieniem na półkę, gdzie Podkowa trzymał dla niego pod szklanym kloszem ser.

- Aha! - mruknął stary - postęp widoczny. Już się czegoś nauczył! Wie,

gdzie jest ser. Dzieci tego rodzaju naukę zawsze chętnie i łatwo przyjmują. Już w zaraniu swych latek doskonale wiedzą, gdzie mamusia przechowuje dla nich cukierki, czekoladę i ciastka.

Owóż w zakładzie było na razie wszystko w zupełnym porządku.

Atoli w kilka dni później wydarzyło się coś nowego. Oto jałmużnik - nawet nie wiedząc o tym, co zaszło - przywiózł sobie w urzędowej pace drugie żyjące stworzenie i powiększył nieco przychówek zakładu. Tym razem było to ukryte w zielonym pudle od sukien kilkumiesięczne niemowlę.

Ktoś zamiast kuchennego podarku wsadził mu do paki zielone pudło z ludzkim pisklęciem w środku.

Jałmużnik domyślił się później, w której się to stało chwili. Oto szły ulicą dwie młode niewiasty i coś żywo ze sobą szeptały. Naraz jedna z nich oparła się ręką o mur, zatoczyła i osunęła się cicho na chodnik. Widocznie zemdlała. Ludzie zbiegli się z wszystkich stron i otoczyli ją półkolem. Oczywiście Podkowa, jako stary medyk, pospieszył także z pomocą i ujął chorą za puls. W tej samej chwili druga dziewczyna podbiegła szybko do paki i wsunęła wielkie, zielone pudło pod blaszaną przykrywę, tuż obok siedzenia, zapewne po to, żeby torebki z jedzeniem nie przygniotły pudła.

Jeden Ihak widział to wszystko doskonale, choć się zdawało, że drzemie. Wkrótce potem dowiedział się jeszcze czegoś innego, co łączyło się z tajemnicą zielonego pudła. Oto po kilku minutach zemdlona kobieta przyszła nadspodziewanie szybko do siebie i oświadczyła otoczeniu, że czuje się zupełnie dobrze i że niczyja pomoc nie jest jej potrzebna. Podkowa wrócił tedy na dawne swoje stanowisko, a że paka była już prawie pełna, dał rozkaz Ihakowi, żeby zawracał do klasztoru.

Gdy się to stało i wóz ruszył w powrotną drogę, zauważył Ihak, że obie niewiasty, które już się połączyły, idą chodnikiem blisko niego. Przypomniał sobie, że jedna zwie się Czarna Wikta, a druga Benia. Szły obok i sprzeczały się jak zawsze.

Starsza sepleniła ze złością:

- Widzisz, co się stało! Mówiłam ci ze trzy razy w domu: zdejmij dziecku złoty medalionik ze szyi. Prawda, że mówiłam? A ty wsadziłaś dziecko z medalionikiem do paki. Aż to tuman z ciebie!

- Wielka rzecz! Zapomniałam i już. Czemuś sama nie zdjęła?

- Kazałam tobie i myślałam, że przecie raz w życiu posłuchasz.

Straciłyśmy taki ładny zlotykawałek. Aż chce się płakać.

- Zaczekaj, nie ciskaj się, jeszcze nie wszystko stracone. Może stary zatrzyma się przed jaką bramą, wtedy jedna z nas podkradnie się do paki i porwie dziecko z medalionikiem. W domu zdejmiemy go, potem, w nocy, odniesiemy dziecko do Miłosierdzia. Tylko tym razem chyba ty musisz udawać zemdloną, bo stary już mnie zna i zaraz domyśliłby się, że to komedia.

- Nie, to na nic! Wszystkiemu tyś winna. Radziłam, żeby od razu odnieść dziecko do Miłosierdzia. Ty jednak wymyśliłaś swoją głupią pakę! I nasze pieniądze, cośmy dawały ciotce dla dziecka na mleko, przepadły. Mówiła, że to się wróci. A jakże, zobaczysz jak swoje ucho!... jak ten wygrany los na numer 66!

- Najbardziej zawiniła ciotka! Zachciało jej się na stare lata obcego dziecka. Umarła i nam dziecko zostawiła w spadku. Piękna historia! Pogrzeb musiałyśmy sprawić, a teraz jeszcze kłopot z dzieckiem. Nie doprawdy, ze złości aż coś zabolało mnie w dołku. Wracajmy. Stary jedzie z powrotem do klasztoru, to się już nie zatrzyma. Szkoda czasu! Ty, jak chcesz, idź sama, ja wracam.

Sprzeczały się jeszcze dość długo i szły koło Ihaka.

Wreszcie obie zawróciły ku miastu.

Jałmużnik, wypróżniając na podwórzu pakę, wyciągnął na końcu zielone pudło i pomyślał:

- No, tutaj nasi starzy będą mieli ze cztery dobre obiady.

Tymczasem w pudle coś się poruszyło i zakwiliło.

- Jakie licho! - mruknął stary. - Chyba kocięta. Zapewne jakaś stara kobieta nie chciała topić zbędnych kociąt i dała nam je w podarku.

Zaglądnął do wnętrza i zdziwił się jeszcze bardziej.

- Słyszysz, Ihaku! - zawołał. - Zamiast obiadu dla staruszków, przywieźliśmy małe stworzenie, które zapewne samo chce mleka na obiad. Co tu z tym drobiazgiem zrobić?

- Zanieś do matki przełożonej.

- Pewnie, że tak uczynię.

Ujął zielone pudło, jak skrzypce, pod pachę i poszedł do gabinetu przełożonej. Tu przemówił:

- Zamiast jednej torebki z obiadem, przywiozłem do zakładu nowego wychowanka czy wychowanicę. Ktoś wsunął mi to pudło do paki,

prawdopodobnie stało się to w chwili, gdy na ulicy ratowałem omdlałą kobietę.

Matka przełożona odchyliła wieko, przyjrzała się dziecku i orzekła:

- No tak. Wszystko w porządku. Dziecko znalazło się w pace, na której mamy napis Miłosierdzie. Oddamy zaraz maleństwo do żłóbka i każemy siostrze-doktorce zbadać jego zdrowie.

Zadzwoniła i zarządziła co trzeba, po czym zwróciła się do jałmużnika z pogodnym uśmiechem.

- Pan, panie Grzegorzu, przywiozłeś sobie w pace wnuka lub wnuczkę, słusznie tedy należy, żebyś wybrał dla dziecka imię, oczywiście takie, które by się nadawało tak dla chłopca jak i dla dziewczyny.

Podkowa zadumał się, ruszył głową, zgniótł palce:

- Co do chłopaka - rzekł poważnie - to doprawdy nie wiem. Jeżeli jednak maleństwo jest dziewczynką, to niech się nazywa Bogumiłą albo pieszczotliwie Bogunią.

- Czyto imię przypomina panu kogoś z rodziny?

- Tak. Jest to imię nieboszczki mojej matki. Ale prawda, i chłopak może nazywać się Bogumił, tak jak nasz wielki językoznawca; Bogumił Linde. Bądź co bądź dziecko, skoro ja mam być jego dziadkiem, będzie miało imię po prababce.

- Zgoda!

Weszła siostra-doktorka i oznajmiła:

- Dziewczyna.

- W takim razie nasz nowy nabytek będzie się nazywał Bogunią.

Podkowa pożegnał kierowniczkę i wyszedł na podwórze dziwnie wzruszony. Miał wnuczkę! Tyle lat już przeżył tyle wychował zwierząt, a człowieka ani jednego. Nigdy dotąd nie pomyślał nawet o czymś podobnym. A przecież taki czuł się samotny na świecie, taki bardzo samotny. I kochać innych umiał! Rozrzewnił się tak gorąco, aż mu łzy stanęły w oczach. Potem wrócił do Ihaka, przyłożył mu palce do czoła i oznajmił:

- Wiedz, Ihaku, że spotkał nas dziś wielki zaszczyt. Przywieźliśmy sobie w pace wnuczkę.

- A to co takiego ta wnuczka?

- Mała dziewczynka.

- Aha, już wiem: mała ośliczka. Więc ona będzie i moją wnuczką?

- Oczywiście! Przyjechała razem z nami, więc musimy ją ładnie razem wychować.

- Mówisz, stary, że musimy?

- Tak. Wymaga tego poczucie sprawiedliwości.

- Zgoda. Ze mną zawsze jak z dzieckiem. Już zrobione. O ile wnuczka zechce jeździć na mym grzbiecie, zawsze pozwolę. Nie zabronię jej także dotykać mego nosa albo ogona, choć co do ogona nikomu na to nie pozwalam, nawet tym, co mnie częstują cukrem. Niekiedy, żeby wychowanie było już z mej strony całkowite, ładnie jej zaśpiewam. Właśnie tak, jak w tej chwili usłyszysz.

Wyprężył szyję i zanucił czule na całą Polskę:

- Iha! Iha! Iha!... Słyszycie, ludzie! Ja i przyjaciel Grzegorz mamy wnuczkę!

VII

Bogunia rośnie, rośnie i już jest trochę większa. Chodzi!... A jakże, chodzi. Nawet czasami rozpędza się i biega. Początkowo płakała, gdy upadła, ale nauczyła się mówić hopsia, gdy upadła, i już tylko się śmiała ku wielkiej radości starego dziadka.

Jest ulubienicą zakładu.

Tak się dziwnie złożyło, że nawet matka przełożona darzy ją wyjątkową sympatią. Wprawdzie nie okazuje tego często na zewnątrz, gdyż zasadniczo żadnej nie robi między wychowankami zakładu różnicy, żeby nie wzbudzać zawiści lub goryczy. Jednakże, spoglądając na małą, doznaje w głębi serca takiego wrażenia, jakby po zimnych deszczach jasny promyk słońca figlarnie przekradał się przez chmury. Nastrój ów powstał w niej trochę i z tego powodu że Bogunia jest wnuczką starego jałmużnika, ten zaś kocha swą wnuczkę tym silniejszą miłością, że tak bardzo spóźnioną, jakby zrodzoną po zachodzie słońca, kiedy to życiodajna rosa opada na przegrzane gaje i niwy. A że przełożona lubi pod wieczór przechadzać się po ogrodzie ze starym, światłym, bardzo wykształconym przyrodnikiem i długo z nim rozmawiać, przeto uczucie starego dziadka pośrednio przelewa się i na nią. Jest tu coś z załamania się światław pękatej szklance napełnionej wodą. Wchodzi sobie taki zwykły promyczek z okna do owalnej wypukłości i zaraz po drugiej stronie rozszczepia się na stole lub na podłodze w wielobarwną tęczę, aż miło popatrzyć.

Matka przełożona za młodych lat była przyrodniczką i studentką uniwersytetu, zaś długobrody jałmużnik ma w swej szpakowatej głowie co najmniej ze trzy uniwersytety, toteż nie brakło im nigdy tematów do długich i przyjemnych pogadanek podczas wieczornych przechadzek po ogrodzie.

Dawniej, gdy Bogunia ledwie pierwsze stawiała kroki, dziadek brał ją często za małą rączynę i przechadzał się z nią razem po pięknie utrzymanych ścieżkach. Przełożona, zbliżywszy się z przeciwnej strony, ujmowała Bogunię za drugą rączkę i tak sobie we trójkę szli razem. Dziecko łączyło dwie starości, a zarazem przeszłość z przyszłością. I było im w takim zespole ciepło i dobrze.

Bogunia czuła się dumna, że ma przy sobie i nad sobą aż dwie opieki. Te dwie opieki gdzieś tam w górze, wysoko, przerzucały z ust do ust różne zagadkowe słowa. Bogunia słuchała ich pilnie i nie rozumiała z nich nic a nic, zupełnie tak, jak Kubuś, kiedy miał jeszcze żółte zajady na popielatym dziobie. Mimo to Bogunia czuła się tak szczęśliwa, jakby wszystko rozumiała i już dawno ukończyła uniwersytet ze stopniem sławetnego magistra.

Ale niestety w jakiś czas potem nastały smutne, niepokojące, ciężkie dni i wszystko się naraz zmieniło. Zmieniło nie tylko w zakładzie dla sierot i starców, ale i w całym świecie.

Rozpętała się wielka i sroga europejska wojna, w ślad za nią nastał głód, zjawiła się śmierć i polały się łzy.

Na trzy tygodnie przed wybuchem tej straszliwej wojny państwo Bukalscy po czteroletnim pobycie w Paryżu wrócili do kraju. Matka redaktorowej ciężko zachorowała i zawezwała córkę do swego łoża. Niezależnie od tego sama pani Bukalska od dłuższego już czasu coraz goręcej tęskniła do rodziny i do swych zacisznych domowych pieleszy.

W ciągu tych czterech lat uspokoiła się kobieta znacznie i przynajmniej pozornie wróciła do równowagi. Wprawdzie o zaginionym dziecku nieraz jeszcze z tęsknotą rozmyślała, przecież na ogół pogodziła się z wolą Opatrzności i z całą ofiarnością oddała się pielęgnacji swego drugiego ukochanego dziecka, to jest: starego męża.

Redaktor czuł się obecnie zdrów, rześki i ochotny do pracy. Tylko wzrok jego, niestety, nawet w Paryżu, pod znakomitą opieką wybitnych specjalistów, mało co zyskał. Nadwerężone części ocznych siatkówek nie dały się już odnowić, bądź co bądź przynajmniej ta partia żywych

komórek, która po katastrofie groziła zupełnym zanikiem dała się szczęśliwie uratować i utrwalić, tak że mężczyzna widział! Pole jego widzenia było bardzo ograniczone, a wrażliwość wzrokowa znacznie przyćmiona; Bukalski rozpoznawał jednak leżące w pobliżu przedmioty i rozróżniał rysy twarzy otaczających go osób. W czytaniu i pisaniu ofiarna żona była mu prawdziwym duchem opiekuńczym.

Wrócili dokraju na trzy tygodnie przed wybuchem wojny. I to było ich szczęście, albowiem krótkie opóźnienie byłoby ich przetrzymało w Paryżu jeszcze dalsze cztery lata.

Zabawiwszy kilka dni na wsi u rodziców, gdy matka pani Bukalskiej poczęła wracać do zdrowia, przenieśli się z prawdziwą rozkoszą do swej zacisznej willi obok zakładu Miłosierdzia.

I oto pewnego dnia, ku niezmiernej radości starego Ihaka, ukazała się na werandzie piękna pani w czarnej sukni, umieściła męża wygodnie na fotelu, usiadła przed swą maszyną, zdjęła z palca pierścień z rubinem i jak dawniej wyraźnie zastukała w klawisze.

- Iha! iha! - wrzasnął nasz osiołek na całą gardziel i zatrzepotał rozkosznie długimi uszyskami.

- Oho! - zaśmiał się redaktor. - Masz go! Nasz stary przyjaciel już tu jest. Toż to mi będzie dokuczał! A niechże go nie znam!

Na to Ihak mruknął swym wydechem:

- Witajcie, zacni moi sąsiedzi. Bardzo się za wami stęskniłem. Ano, stary, podyktuj tam coś ciekawego do maszynki, żebym wiedział, co się na szerokim świecie dzieje.

VIII

Program prac w zakładzie doznał w czasie wojny znacznej odmiany jakby na rozkaz owych odgłosów, co gdzieś tam daleko wciąż biły i biły: bum, bum, bum. Dziatwa nie przesiadywała teraz tak długo w ławkach szkolnych, jak dawniej, natomiast wraz z siostrami w habitach pracowała coraz więcej w ogrodzie i na polu. Wszyscy musieli fizycznie pracować; nawet sama matka-przełożona, choć już siwe na skroniach miała włosy, stawała dla przykładu w pierwszym rzędzie do ręcznej roboty. Donajęto za murem klasztornym spory szmat ugoru i zabrano się raźnie do sadzenia ziemniaków. Starsze dzieci musiały nosić w koszach z krowiarni nawóz i rozrzucać go widłami po zoranym polu. Paluszki ich po tej czynności nie pachniały wodą kolońską i jedwabnym mydłem, parciane kitle też, ale co robić, tak już musiało być! Dalsza robota była

przyjemniejsza i mniej woniejąca. Siostry szły rzędem i robiły motykami dołki, w które dziatwa wrzucała przekrojone na czworo ziemniaki. Dalsza para dziewcząt i chłopców zasypywała te dołki i ugniatała je drewnianymi sandałkami.

O!... ziemniaki! Cudowny twór niebios! Jakaż to zacna i dobroczynna pożywka! Czy można się dziwić, że największy polski poeta, Adam Mickiewicz, jednemu z pierwszych swych poematów dał tytuł: Kartofla. Nie, stanowczo dziwić się nie trzeba. Bo oto nawet podczas pokoju, gdy w wiejskiej zagrodzie, na przednówku, wszystkie wyczerpią się zapasy i tylko kupa ziemniaków sterczy w piwnicy lub ogrodowej jamie, to jeszcze wtedy ten i ów gospodarz o zapadniętym brzuchu wzdycha sobie z pewną ulgą:

- Ej, są jeszcze ziemniaki! Jakoś to będzie!

Przywieziono je swego czasu z zamorskich krajów jako osobliwość spożywaną przez "głupich" Indian. Nikomu z tych, co wieźli, nawet się nie śniło, że kiedyś amerykański podarek zdobędzie sobie w starej, mądrej Europie nazwę dobroczyńcy najbiedniejszych ludzi.

Początkowo ziemniaki zjawiałysię jedynie na stołach królów, książąt i bogatej szlachty jako wyjątkowy i cenny przysmak. Polewano je i zaprawiano wymyślnymi sosami, korzeniami, wybrednymi tłuszczami. Wtedy to przy stołach uginających się pod srebrnymi misami zachwycano się ich niezrównanym smakiem:

- Och!... jakie dobre!

Właściwie to tylko sosy i przyprawy były smakowite, nie ziemniaki. Te jednak miały swą przyrodzoną wartość, to jest pożywkę, co się zwie skrobią, i tej już nigdy nie zatracą.

Po kilku lat dziesiątkach rozpleniono je i rozrzucono między najgłodniejszych biedaków. Dzięki temu zajrzały one pod strzechy wieśniacze, dostały się do glinianej miski i zawarły koleżeństwo z kiszoną kapustą. Odtąd stały się największym przysmakiem tych, co pragną jak najtańszym sposobem otumanić napastliwy żołądek i jako tako podtrzymać siły do nowych zbiorów. Można powiedzieć: ziemniak czy kartofel, to przysmak przednówkowy. Nie darmo Niemcy i Francuzi nazywają go ziemnym jabłuszkiem.

Nadeszły tedy podczas wielkiej wojny takie dni, że dzieci z Miłosierdzia zapomniały zupełnie, jak wygląda biały chleb pociągnięty na niedzielę cieniutką warstewką masła albo też powidełek. Teraz miały na

największe święto postny, czarny chleb podobny do gliniastej ziemi, na dzień powszedni zaś tylko: ziemniaki, ziemniaki, ziemniaki. Wielka to już była uroczystość, jak do nich siostra szafarka dodała po dwie łyżki mleka na głowę, po płatku sera albo po jednej czwartej jajka ugotowanego na twardo.

Mimo wszystko dzieci klasztorne nie upadały na duchu i trzymały się dość dobrze. Schudły, bo schudły, to prawda, lecz, mój Boże, kto podczas wielkiej wojny nie schudł! Młodzież pracowała ochotnie, nie zaprzątała sobie głowy odległymi hukami: bum, bum! - i po pewnym czasie, gdy żołądki dobrze się skurczyły, nie odczuwała zbytniej głodowej udręki. Bo już tak jest, że młodzież łatwo nagina się do skromnego jadła, o ile czułe mamusie nie wpychają im gwałtem w usta cukierków, leguminek i pulchnych ciasteczek. Milusińscy lubią te przysmaki, oj, lubią, ale jak nie ma, to nie ma, i dziury w niebie nie widać.

Podkowa, przechadzając się raz z matką przełożoną, mówił:

- Zły to wynalazek, ta wojna. Sądzę jednak, że nauczy ona ludzi żyć nieco wstrzemięźliwiej. Słyszę na mieście, że niejeden chory, co przed wojną zanadto się objadał(powiedzmy słowami doktora Tarnawskiego z Kosowa: zanadto się obżerał), dziś, zaprowadziwszy w domu przymusową głodówkę, wraca do zdrowia. Wcale się temu nie dziwię. Sam żyję przeszło sześćdziesiąt lat nader skromnie i może właśnie dlatego po sześćdziesiątce czuję się zdrów, silny i skory do każdej ręcznej pracy. Tak powinno być!

... - Tymczasem u nas dzieje się coś wręcz odmiennego. Nie mówię już o tych, co mają znacznie więcej, niż im do życia trzeba, tylko o tych, co małe mają dochody i ledwie wiążą koniec z końcem. Wszyscy oni jedzą co najmniej dwa razy tyle, ile normalnemu człowiekowi do zdrowia, szczęścia i pogodnegobytowania trzeba. A zapytać kogoś z ulicy: - Przyjacielu, powiedz, coś jadł wczoraj na obiad? - żaden z nich nie powie, bo nie pamięta. Po co zatem ubiegać się tak silnie o to, co ulatuje z pamięci w ciągu jednej doby. On nie pamięta, ale ktoś inny doskonale za niego pamięta - to jego własna krew, własny żołądek. Między smakiem na języku a włoskowatymi naczyniami w żołądku i kiszkach toczy się codziennie zażarta, uporczywa walka, czasami wychodzi z tego wojenne bum-bum. Żołądek, będąc mądrym, sprawiedliwym gospodarzem, pamięta doskonale o każdej schlebiającej językowi wczorajszej truciźnie i magazynuje ją pyłek po pyłku, kropla po kropli w pewnym upatrzonymi, zwyrodniałym miejscu. Trwa to czasem krótko, czasem bardzo długo, lecz

ostatecznie, dzieje się zawsze tak, że magazyn z trucizną grubieje, nabrzęka, rozszerza się, twardnieje, puchnie, zaognia się i boli; wszak codzienna trucizna prędzej czy później musi swoje zrobić. To jej przyrodzony obowiązek. Potem zaraz płacz, jęk i wyrzekanie na nieszczęście i na los zawistny. A przecież tu winien nie złośliwy przypadek, tylko szanowny język, który domagał się smakowitych sosów, wonnych przypraw, góry tłuszczu, pieprzu, korzeni i zgniłych zwierzęcych resztek.

... - Z całej wojny chyba tylko dwie dobre i sprawiedliwe rzeczy zostaną na przyszłość...

- Mianowicie jakie? - zaśmiała się łagodnie przełożona.

- Wolność narodu, który półtora wieku jęczał w kajdanach, i nauka dla obżartusów, żeby odżywiali się skromnie i bardziej dbali o zdrowie i siły na długie lata. Niech nasza biała rasa patrzy na Japończyków. Ci jedzą dziennie o połowę mniej niż my, mimo to są od nas silniejsi, wytrwalsi i pracowitsi.

- Pan, jak widzę, zawsze wierny swym higienicznym zasadom. Wojenna głodówka nie wzrusza pana zupełnie.

- Ani trochę.

- Co jednak począć z tymi biedakami, którzy naprawdę nie mają nawet tyle, żeby się utrzymać przy życiu?

- Ha... Trzeba nauczyć się lepiej wyzyskiwać ziemię, mądrymi ustawami poskramiać zachłanność niektórych jednostek i żyć bardziej rachunkowo, z myślą o starości, żeby jak najmniej było na świecie opilców i żebraków.

Właśnie przechodzili koło pawilonu staruszków, gdzie odbywała się głośna między głuchymi ludźmi rozmowa. Choć mówili spokojnie, stękliwie, przecież krzyczeli sobie nawzajem w tępe uszy tak, że było ich słychać na pół ogrodu.

Przełożona i jałmużnik przystanęli i słuchali.

- At, co tu dużo gadać, kiedy w gębie pusto - wygniatała ze siebie słowo po słowie zgrzybiała staruszka. - Czemu oni raz nie dają tego marnego obiadu! Nie wiesz, stary, która godzina.

- Jaka gadzina?... tu nie ma żadnej gadziny.

- Ale ja pytałam o godzinę, bo chciałam wiedzieć, czy daleko do obiadu.

- Aha! Gdzie jeszcze twój obiad, gdzie! Popatrz na słońce. Ono akurat o

dwunastej wchodzi między dwa kościelne krzyże...

- Co? bolą cię krzyże?

- Aż to z ciebie głuchy pniak.

- Poślijdo doktorki po maść. Zaraz ci plecy wysmaruję.

- Przylep sobie maść do nosa. Mnie jej nie trzeba.

- Kiedyż oni raz dadzą ten obiad.

- At co to za obiad! Jakaś wodzianka i trochę rozmoczonych skórek z chleba. I to ma być obiad?

- Ja mówię: wszystkiemu winni ci bogacze z miasta. Sami jedzą pieczyste, aż im tłuszcz po brodzie kapie, a nam biednym, starym dają same skórki z czarnego chleba. Bodaj ich pokręciło! Za grosz nie mają w sercu litości dla nas, nieszczęśliwych staruszków. Bodaj im wszystkie powypadały zęby. Bawią się, tańczą, hulają, piją, jedzą, a ty, biedaku, giń z głodu! Taka to sprawiedliwość!

- Cóż? Młodzi się bawią. A ty, jak byłaś młoda, nie bawiłaś się, nie tańczyłaś; nie wyszczerzałaś zębów, nie wsadzałaś na głowę kapeluszy z kwiatami i piórkami. Powiedz sama: pamiętałaś ty wtedy o cudzej starości albo i o swojej własnej? Ha?

- Ot, zaraz! A ty pamiętałeś o własnej?

- No, ja?... Cóż ja!... Ja także nie pamiętałem. Nie trzeba udawać. Przypominam sobie: zarobek bywał nieraz ładny. Oj, czemu nie! Ale co z tego: wszystko po sobotniej wypłacie szło do karczmy. A w domu trzeba potem było żonę prać, żeby nad głową nie terkotała... Hej, hej... żeby tak jeszcze bodaj jeden mały kieliszeczek! Już by człek jakoś spokojniej umierał. Ty sama także byś się napiła, prawda? Dajmy na to: żytnióweczka z kropelkami, co?... Albo na przykład miętówka, co?

- Choćby kminkówka... che, che... Albo jarzębinka, che, che... Albo dereniówka.

- Ejże, kminkówka! A na przykład: śliwowica... co?

- I pieprzówka dobra. Głogówka także niczego, choć czasem w gardle drapie.

- Ja mówię: najlepsza to zwykła żytniówka.

- Ale z kropelkami. Che, che, che...

- Nawet: bez. - Stary zadumał się na chwilę, lecz zaraz powrócił do dawnego: - A potem kiełbasa z czosnkiem, co? albo śledzik, albo

wędzonka, albo pieczeń wieprzowa z cebulą, co? Gęsia wątróbka na maśle, co?

Babina ciężko, przeciągle westchnęła i zawołała:

- Przestań, przestań, bo ślina cieknie i oskoma bierze... Jużeśmy przeżyli swoje... Kiedyż oni dadzą raz ten psi obiad!

- Ja mówię: Trzeba pójść do przełożonej i poskarżyć się, że o nas nikt tutaj nie pamięta. Chyba stara zrozumie, że takim wiekowym ludziom, jak my, należy się jakiś szacunek. Niech pokręci głową, niech urwie trochę dzieciom i nam da. Przecie my także musimy żyć!... Czy ona o tym nie wie?!

Przełożona pokiwała smutnie głową i prędko zawróciła, nie chcąc dalej słuchać bezdusznego bredzenia starości.

Przechodząc obok okólnika, na którym Ihak skubał trawę, westchnęła i rzuciła przed siebie, jakby rozmawiała sama z sobą:

- Ciężko... ciężko! Kiedyż ta nieszczęsna wojna raz się skończy!

Na to Ihak odwrócił głowę i zauważył bezgłośnym wydechem przypominającym szept człowieka:

- Ona skończy sięwtedy, gdy mądre osły przestaną bać się głupich ludzi. Spróbujcie moich chwastów: są doskonałe. Zaraz będzie wam weselej.

Nie wiedział mądry Ihak, że radzi sprawiedliwie. Iluż to ludzi w różnych częściach kuli ziemskiej stosowało się w one czasy do tej rady: rwało chwasty po obcych rowach na codzienną wodnistą zupę.

IX

Pewnego dnia, gdy jeszcze wielka wojna szalała na różnych frontach w najlepsze, wrócił Ihak z pustą niemal paką do domu i stanął przed drabinką obok muru, za którą widniał przygotowany od rana kopczyk chwastów.

Przystanął i zabrał się do jedzenia, jako że nic mądrzejszego nie miał do roboty, a jeżdżąc po mieście, tyle myślał i myślał, że mu się więcej myśleć nie chciało.

Właśnie w tym czasie wyprowadziła redaktorowa Bukalska pod ramię swego na poły ociemniałego męża na werandę, usadowiła go w fotelu wygodnie i sama usiadła przed maszyną do pisania. Założyła nowy papier, sprawdziła, czy taśma dostatecznie napojona farbą i, umieściwszy ręce nad klawiszami w niklowanych obwódkach,

oświadczyła:

- Jestem gotowa. Możesz dyktować.

Redaktor podumał trochę i rozpoczął swe codzienne polityczne rozważania, które kobieta szybko utrwalała na papierze, nie myśląc wcale o tym, co palce wystukują. Miała własne myśli, niełączące się niczym z artykułami do gazet. Była wojna i głód powszechny. Wprawdzie sama nie odczuwała go nigdy dotąd, gdyż jako córka zamożnego ziemianina posiadała w mieście własną willę z ogródkiem i znaczniejsze pieniądze w banku, przecież nie mogła spokojnie myśleć o głodzie innych ludzi. Nie mogła po pierwsze dlatego, że miała czułe i na wszelką ludzką niedolę wrażliwe serce, po wtóre dlatego, że w wyobraźni wyczuwała głód nerwami swej jedynaczki, małej Krysi, która gdzieś na pewno między głodującymi ludźmi żyje. Przygasłe w Paryżu uczucie tęsknoty i niepokoju nawiedzało ją teraz znowu dość często. Ten jej stan uczuciowy podobny był do przypływu i odpływu morza. Chwilami wzmagał się, chwilami opadał. Na ogół jednak kobieta starała się dotrzymać danego mężowi przyrzeczenia i przy nim nie wspominała nigdy nic o Krysi. On atoli wyczuwał zmysłem pisarza beletrysty jej obecny stan duchowy i starał się wpływać nań kojąco.

Zawezwany jej słowami do pracy, po krótkim namyśle począł dyktować:

- Nowy atak Niemców w Pikardii na francuskie, angielskie i portugalskie dywizje musiał skończyć się katastrofą wojsk koalicyjnych. A głównej przyczyny tych niepowodzeń należy szukać w tym, że koalicja nie zdobyła sic dotąd na jednolitą naczelną komendę. Już od dłuższego czasu generalny sztab francuski zabiega usilnie u Lloyd George'a, żeby wojska koalicyjne poddać jednolitemu dowództwu. Niestety, angielscy dyplomaci sprzeciwiają się stale tej mądrej zasadzie i wiele jeszcze wody upłynie, zanim francuskie nawoływania zwyciężą.

W tym miejscu redaktor nacisnął guzik elektrycznego dzwonka, a gdy ukazała się we drzwiach służąca, poprosił łagodnie:

- Wiktusiu, przynieś mi szklankę wody.

Po chwili, upiwszy kilka łyków, wrócił zadowolonydo przerwanej pracy.

- Zaraz - rzekł. - Na czym to stanęliśmy? Przeczytaj ostatnie dwa zdania:

Pani redaktorowa odwija wstecz wałek i czyta:

-...i wiele jeszcze wody upłynie, nim francuskie nawoływania zwyciężą.

Wiktusiu, przynieś mi szklankę wody.

Redaktor zaśmiał się i zawołał ubawiony:

- Co? jak?! Cóż tam we francuskiej Pikardii robi Wiktusia ze szklanką wody?!

- Ach, prawda! - usprawiedliwia się pani Bukalska, czerwieniejąc aż po skronie. - Zamyśliłam się, i to zdanie o Wiktusi samo podeszło mi pod palce.

- Zlituj się, kobieto, i przestań gnębić się myślą o Krysi. Ona pewnie już nie żyje, a jeżeli żyje, ręczę, że po tylu latach nie odczułaby w tobie matki.

Kobieta jednak odpowiedziała szybko i stanowczo:

- O, nie mów tak! Ja wiem, że ona żyje i będzie mnie kochała. Wiem na pewno, że ona żyje!

- Skądże możesz wiedzieć na pewno?

- Mówi mi przeczucie, a ono mnie nigdy nie zawodzi!

- Albo to prawda?!... Bywają różne przeczucia. Niektóre się sprawdzają, niektóre zawodzą. Jak się trafi. Ale wy, kobiety, pamiętacie tylko o tych "przeczuciach", które się sprawdziły, o tamtych innych zapominacie natychmiast. I stąd pochodzi wasza bezkrytyczna wiara. Ja w żadne proroctwa, żadne przeczucia nie wierzę.

Kobieta ruszyła głową chwiejnie i odrzekła:

- Zaczekaj, kochany, zaraz wytrę gumką niepotrzebne zdanie i będzie dobrze. - Wytarła. - No, już.

- Tylko proszę cię, podczas pisania nie myśl więcej o Krysi.

- Żebym ja mogła nie myśleć!

- Zapanuj nad sobą. Zdobądź się raz na wysiłek woli. Pamiętasz, coś przyrzekła?

- Dobrze. Będę się starała. Wiesz przecie, że umiem dotrzymywać przyrzeczenia. Przekonałeś się chyba dostatecznie, że w Paryżu nigdy nic o Krysi nie wspominałam. Dopiero ta nieszczęsna wojna i połączony z nią głód powszechny nie daje mi spokoju, ten głód wciąż czuję dziecięcymi jej nerwami. No, ale dość o tym, dość. Dyktuj dalej. Ostatnie zdanie brzmi: I wiele jeszcze upłynie wody, nim francuskie nawoływania zwyciężą.

Redaktor pomyślał i dyktuje:

- Nawet cesarz Wilhelm podrwiwał sobie głośno z tej twardej angielskiej nieustępliwości i wyraził się raz wobec swych generałów: My musimy zwyciężyć, bo mamy jednolitą na wszystkich frontach komendę. Zapamiętajcie sobie dobrze moje słowa, że...

Tu redaktor zawinął dłonią w powietrzu, odpędził kilka much z nosa i łysiny i dorzucił gniewnie:

- Ach, te muchy, te muchy!... jakie one dziś dokuczliwe. Chyba zbiera się na deszcz.

Pani redaktorowa wystukała oba zdania, to jest o cesarzu Wilhelmie i o dokuczliwych muchach. Spostrzegła się jednak sama, że nową popełniła niedorzeczność, i prędko puściła gumkę w ruch, po czym wstała:

- Zaczekaj, mój drogi, chwileczkę - rzekła. - Zaraz przyniosę lep i zawieszę go na gałązce dzikiego wina nad twą głową. Może przeklęte muszyska przestaną ci dokuczać.

Spełniła rzuconą myśl i dodała:

- Sądzę, że teraz będzie już dobrze. Tylko proszęcię, nie wstawaj przedtem, póki nie usunę lepu znad twojej głowy, bo inaczej zabrudzisz okulary i będziemy musieli myć je spirytusem.

- Nie obawiaj się. Będę pamiętał. Piszmy zatem dalej. - Zaciągnął się dymem papierosa i dyktował: - Lubo na razie mówi się w Paryżu, że jednolita komenda po stronie koalicji, to dopiero muzyka dalekiej przyszłości, przecież grupa generała Focha zaręcza, iż musi to nastąpić w najbliższych tygodniach.

Ihak słuchał dotąd całego wykładu redaktora cierpliwie i nie rozumiał z niego nic, dopiero gdy ten wspomniał coś o muzyce przyszłości, mądry kłapouch przypomniał sobie naraz, że sam należy do istot muzykalnych. Toteż napęczniał ochotą udowodnienia redaktorowi namacalnie, jak to on muzykę przyszłości pojmuje i jak ją pięknie światu podaje. Wyprężył szyję i huknął ku człowiekowi w okularach:

- Iha!... Iha!... Iha!

Redaktor w rozpaczy, aż podskoczył na fotelu i zerwał się, jakby chciał uciec do pokoju. Równocześnie poczuł, że do nosa, do okularów i do łysiny przylgnął długi pasek lepu, który zesunął się z wina i oplótł mu głowę niby koroną z wałkowatym papierem na czubie.

Redaktor jęknął gniewnie i zawołał:

- Masz tobie! Po muzyce przyszłości wlazł mi dyplomatyczny lep na

łysinę. Ty, kobieto, miewasz czasem naprawdę dobre przeczucia. Ostrzegałaś mnie, żebym bez twej pomocy nie wstawał. No i widzisz, co się stało!

Pani Bukalska załamała ręce. Wnet jednak oprzytomniała, pobiegła do umywalki po spirytus i poczęła spirytusem oczyszczać mężowską głowę z lepkich uścisków.

Załatwiwszy się z tą czynnością szybko i zgrabnie, wróciła do swej maszynki i dokończyła szczęśliwie mężowskiego artykułu bez potrzeby uciekania się do okrągłej, czerwonej, piaskowatej gumki. Następnie odprowadziła swe stare dziecko do sypialni i ułożyła je wygodnie na kanapce, żeby mogło, jak zwykle, wypocząć po dłuższej wytężającej umysłowej pracy.

Teraz sama była już wolna i mogła także odetchnąć. Ulubionym miejscem jej wypoczynku była weranda, z której zwykle przyglądała się popołudniowej pracy i zabawie klasztornej dziatwy w rozległym ogrodzie zakładu.

Rojowisko małej dzieciarni kłębiącej się po ścieżkach i grządkach, wrzeszczącej jak stado wróbelków, skaczącej, ścigającej się, buchającej śmiechem i wesołością sprawiało jej widoczną przyjemność. Czuła się bliska tej ruchliwej, pracowitej, rozigranej gromadce, tej gromadce, co nie troskała się nędzą wojenną, znosiła głód cierpliwie i nie traciła nic ze swej wesołości i ochoty do życia. Czuła się bliska choćby wreszcie i dlatego, że po powrocie z Paryża stała się jej dobrowolną, bezinteresowną opiekunką.

Już przed wojną utrzymywała z matką przełożoną miłe sąsiedzkie stosunki. Po powrocie do kraju, nie tylko odnowiła dawną przyjaźń, ale i umiała ją pogłębić, zacieśnić. Pozostając pod wrażeniem głodu wojennej dziatwy, a tym samym i głodu swej jedynaczki, przyszła zakładowi ze znaczną materialną pomocą, podwajając dotychczasowe miesięczne datki w gotówce, nadto uczyniła jeszcze coś innego, co bardzo dodatnio wpłynęło na polepszenie skromnej wojennej wegetacji zakładu.

Obdarzyła mianowicieadministrację zakładu trzema dobrze dojnymi krowami sprowadzonymi z folwarku ojca-ziemianina. Swoją drogą było to dla obu stron korzystne, w zamian bowiem za ten dar zakład dostarczał jej po własnych kosztach niefałszowanego mleka, masła i sera. O to jednak zacna kobieta mało dbała, skupiając całą swą radość około przeświadczenia, że ta biedna, opuszczona przez rodziców dziatwa, pod koniec wojny, kiedy głodowa zmora coraz więcej daje się odczuwać, ma

obfitszą niż dotąd okrasę nabiałową i lżej przetrwa głodową udrękę.

Pozostawiwszy męża w sypialni, wyszła na werandę, usadowiła się wygodnie w fotelu, otoczyła bujny węzeł nieobciętych włosów splecionymi palcami i oddała się swym ulubionym marzeniom o Krysi. Dane mężowi przyrzeczenie tu, na tym miejscu i o tej godzinie, jakby nie obowiązywało, toteż z rozkoszą korzystała z tego moralnego "urlopu". Najbardziej zaciekawiały ją dziewczynki w wieku czterech do pięciu lat, to jest w wieku jej zaginionej jedynaczki. Do tych uśmiechała się z oddali najczulej, najcieplej, najpieszczotliwiej.

I oto ujrzała daleko, na końcu alei ogrodowej, grupkę osób, złożoną z matki przełożonej, starego jałmużnika i małej dziewczynki między nimi.

- Mój Boże! - westchnęła. - W tym wieku będzie gdzieś między obcymi moja biedna Krysieńka, jeżeli jeszcze żyje.

Dziwne, dziwne, dziwne!

Ta mała dziewczynka, którą przed czterema laty w kilka dni po ich wyjeździe za granicę przywieziono w pace do zakładu, była właśnie jej poszukiwaną Krysieńką!... a ona... ona, czuła i trawiona tęsknotą matka nic o tym nie wiedziała!... nie dość tego - ona, trawiona tęsknotą, najmilsza z matek podlegała obecnie takiemu szczególnemu, jakby złośliwemu, splotowi uczuć, postanowień i wydarzeń, że te wprost hamowały możliwość wydobycia prawdy na światło dzienne, odsłonięcia zagadki. Stało się tutaj to, co zresztą aż nazbyt często w życiu ludzkim się wydarza: przypadek wziął górę nad logiką i pokrzyżował naturalny bieg życiowych przejawów. Oto trzy bardzo sobie życzliwe osoby, skore do wszelkich wzajemnych przysług i ofiar, związały się pewnymi przyrzeczeniami oraz płynącymi z tych przyrzeczeń postanowieniami, które w ostatecznym wyniku sprawiły, że zagadka w obecnej chwili nie mogła być rozwikłana, a nawet poruszona.

Redaktor pod wpływem swego twardego, męskiego rozumowania postanowił bronić spokoju, szczęścia i zdrowia ukochanej kobiety i wymógł na niej, że zaprzestanie dalszych bezcelowych a bardzo denerwujących poszukiwań zaginionego dziecka. Chciał ją po prostu uwolnić od ataków ludzkiej podłości, od szantażu potwornych hien igrających bezczelnie z najświętszymi uczuciami nieszczęśliwych matek. Ona, z miłości do męża, złożyła przyrzeczenie, że się zastosuje do jego woli i była temu przyrzeczeniu stale posłuszna, w dodatku, jakby na własne nieszczęście, wyjeżdżając do Paryża i żegnając się z matką przełożoną, opowiedziała jej o złożeniu mężowi owego przyrzeczenia i o

swym zamiarze sumiennego dotrzymania słowa, które w przeczulonym jej kobiecym sercu nabrało znaczenia uroczystego ślubowania.

Ale na tym jeszcze nie koniec, bo dziwny przypadek grałdalej, jakby pragnął podtrzymać początkowy swój nakaz, i wciągnął w sieć wydarzeń trzecią osobę. Matka przełożona miała wiele trosk i kłopotów na głowie, toteż szybko zapominała o drobnostkach zasłyszanych lub przeżytych przed tygodniem czy miesiącem, a przecież o usłyszanym postanowieniu pani Bukalskiej pamiętała dobrze całe cztery lata i gdy mili sąsiedzi wrócili z zagranicy, pierwszą jej myślą było:

- Nie będę z nią mówiła nic o zaginionym dziecku, bo gotowam rozdrapać może zabliźnioną już ranę. Niech ona sama, jeżeli chce, poruszy pierwsza ten drażliwy temat.

I tak też postąpiła. A przecież zdrowa logika nakazywała powiedzieć pokrzywdzonej przez los matce:

- Proszę pani, w ciągu czterech lat przyniesiono nam do zakładu dwadzieścia ośmioro niemowląt, między nimi dziewiętnaście dziewczynek. Może pani oglądnie je sobie.

Ale redaktorowa Bukalska, wierna przyrzeczeniu danemu mężowi, a może też po trosze zatrwożona myślą o nowym zawodzie, nowej wewnętrznej szarpaninie, drażliwego tematu nie poruszyła. Gdyby była rzuciła podobną myśl, a bodaj zapoczątkowała ją jakim lekkim wspomnieniem, niewątpliwie cała zagadka byłaby w jednej chwili rozwiązana. Krysia miała od urodzenia na lewej nóżce czerwone znamię, przypominające robaczka o dwu głowach, nadto nosiła stale na szyjce złoty medalionik z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej na jednej stronie i wyrytą datą swego urodzenia na drugiej. Był to dar chrzestnej Krysi. Chrzciny dziecka odbyły się u dziadków na wsi i wtedy ta mała osóbka otrzymała pierwszy ludzki podarek od swej chrzestnej matki. W dniu wyjazdu i nieszczęsnej katastrofy kolejowej matka własnoręcznie zawiesiła medalik na szyjce dziecka, chcąc dać siostrze do poznania, jak bardzo ceni jej chrzestny podarek i jak z nim Krysi ładnie. Później, w drodze, wskutek rozstrzelonych wrażeń towarzyszących każdej niemal podróży, zapomniała o medaliku i tym sposobem dziecko dostało się między obcych ludzi ze złotą pamiątką na szyjce.

Zakłady podrzutków przywykły od dawna do tego, że prawie każde z umieszczonych pod bramą dzieci ma jakiś znaczek na sobie lub przy sobie. Są to najczęściej szkaplerze, medaliki, sznureczki, śliniaczki albo pieluszki z wyszytymi literami, niekiedy także karteczki z imieniem

dziecka. Widocznie nieczułe, a może tylko bardzo biedne matki zabezpieczają się w ten sposób na przyszłość, pocieszają się, jak umieją, i uspokajają wyrzuty sumienia. Zakłady podrzutków przyzwyczajone są od dawna do tych znamion, toteż stosują do nich proste postępowanie: każą dzieciom nosić medale i szkaplerze na szyjkach, inne zaś pamiątki przechowywać starannie w osobistych pudełkach lub kuferkach.

Krysia, w myśl tej tradycji, nosiła swą złotą pamiątkę stale na szyjce. Po tej jednej odznace, nie mówiąc już o znamieniu na nóżce, można ją było bardzo łatwo rozpoznać. Niestety przekorny przypadek widocznie prowadził swą grę dalej i dopiero później, znacznie później, bo aż w kilka lat po powrocie redaktorostwa do kraju, załamał się czy też skaprysił i odsłonił wreszcie całą tajemnicę znowu niespodziewanie, wśródniezwykłych, częściowo smutnych, częściowo zabawnych wydarzeń.

Pani Bukalska, rzuciwszy z werandy czułe spojrzenie ku dziecku, westchnęła tylko i zaraz potem przerzuciła wzrok nieco wyżej, na dostojną brodę starego jałmużnika.

Poznała go jeszcze przed wyjazdem za granicę, a dowiedziawszy się od przełożonej, że jest on ukończonym medykiem, człowiekiem szlachetnym i mało wymagającym, że mówi kilku językami i pisze poważne dzieło naukowe, poczuła ku niemu gorącą sympatię. Obecnie, po powrocie, odnowiła dawną znajomość wraz z rozbudzoną ongiś sympatią. Dzięki temu postanowiła zaprosić go do domu i zapoznać z ociemniałym na poły mężem.

Podkowa właśnie wtedy wykończył był pierwszy tom swego dzieła i zamierzał przystąpić do jego wydania w książce. A że redaktor znał się doskonale na wszystkich tajnikach, związanych z wydawnictwami, przeto jałmużnik z radością powitał zaproszenie pani Bukalskiej. Żeby jednak nie natrafić na jakieś późniejsze rozczarowanie, dał przede wszystkim kilka wstępnych rozdziałów swej pracy redaktorowi do przejrzenia. Odczytane przez żonę rozdziały ogromnie się podobały redaktorowi. Uznał, że praca Podkowy jest poważnie i głęboko ujęta, należycie przemyślana i bogata w oryginalne spostrzeżenia, a przy tym doskonale, to jest jasno i przystępnie napisana, wobec czego bezwarunkowo zasługuje na ogłoszenie drukiem. Oświadczył jednocześnie, że najchętniej służyć mu będzie doświadczeniem, radą i pomocą w wydawniczych układach. W ślad za tym nastąpiło zapoznanie się obu mężczyzn ku obopólnemu ich zadowoleniu. Redaktor miał pod bokiem

miłego, cierpliwego i światłego towarzysza niedzielnych pogadanek, Podkowa zaś - doskonałego przewodnika po obcej sobie wydawniczej dziedzinie. Wkrótce też przygodna ich znajomość zmieniła się w zażyłą sąsiedzką przyjaźń dwu starszych mężów-myślicieli.

X

Skończyła się wreszcie sroga wojna i nastały zarówno w sierocińcu jak i na całym świecie nieco lepsze czasy. Wprawdzie głód od razu nie ustał i wiele jeszcze było na każdym kroku niepokoju, zamieszania, wyzysku, paskarstwa, wzajemnego roztrącania się łokciami, przecież czuło się coraz wyraźniej, że słońce przedziera się już przez ołowiane chmury i przynosi umęczonym ludziom pierwsze podmuchy upragnionej wiosny.

Bogunia liczyła po wojnie siódmy rok życia. Kubuś także tyle. Rozwijali się jednak nierównomiernie. Bogunia znacznie wyprzedziła swego czarnego rówieśnika, który po trzech latach osiągnął swój wymiar normalny. Wprawdzie zapomniał już dawno, jak wyglądają żółte zajady, nawet popielaty dziób poczerniał mu i stał się bardziej połyskliwy, przecież co do rozwoju umysłowego Kubuś zdradzał w dalszym ciągu tępą głupotę. O ile dziewczynka rosła bez przerwy i z każdym dniem stawała się coraz mądrzejsza, coraz bystrzejsza i rozmowniejsza, Kubuś pewnego dnia stanął na miejscu i już róść dalej nie chciał; z rozwojem myśli działo się jeszcze gorzej. Ta, można powiedzieć, wcale się dotąd nie obudziła. Daremnie Podkowa przykładał mu palce do czoła i chciał coś z niego dla siebie wydobyć; Kubuś, poza swoim zwyczajnym: Kr, kr, kr, nic nie umiał, nic nie "mówił".

Początkowo wolno mu było skakać po izdebce.Mając zrazu podwiązane skrzydła, hopkał sobie swobodnie i tylko krakał bez celu i potrzeby. Wnet jednak okazało się, że bywa on - może nawet bez złej woli - niegrzeczny, nieobyczajny, a nawet dokuczliwy. Miał bowiem taką brzydką nawyczkę, że tu i tam przystanąwszy, chlapał z góry i pozostawiał za sobą wodniste pieczątki, po czym krakał zadowolony, jakby dokonał wiekopomnego dzieła. Dziadek Podkowa musiał zaraz rozglądać się za łopatką, piaskiem i szczoteczką. O ile sprawa dotyczyła samej jeno podłogi, ławki lub krzesła, dziadek był wyrozumiały i przebaczał mu wspaniałomyślnie, aliści nieobyczajny ptak posuwał się czasem dalej, wskakiwał na stół i tu przyozdabiał mu pieczęcią cenne rękopisy naukowej pracy.

Tego już przecie było trochę za wiele i Kubuś musiał dostać własny salon, gdzie mu wolno było urzędować według osobistego uznania. Dziadek Podkowa zbił mu ze starych desek obszerną komórkę i tę

przytwierdził do bocznej strychowej ściany, zaś przed okienkiem salonu umieścił drabinkę, po której Kubuś łatwo dostawał się do środka na swe patyczkowe szczebelki. Dwa tygodnie trwała nauka, nim Kubuś zrozumiał, że odziedziczył własny pałac. Odtąd do dziadka Podkowy wolno mu było zaglądać tylko wtedy, gdy usłyszał głos jego:

- Kubuś, chodź do sera!

Zjawiał się zaraz w oknie, choćby nie wiedzieć jak daleko był w ogrodzie, siadał na ramię i oświadczał:

- Kr, kr, kr!...

Znaczy to:

- Jestem i czekam. Tylko pamiętaj, stary, daj dużo, dużo. Nie bądź taki sknera. Ser jest od tego, żeby go nie było, a nie od tego, żeby pleśniał pod kloszem.

Kubuś tak się zżył z dziećmi zakładu, że przechadzał się między nimi, jak pan burmistrz na rynku w dzień targowy. Gdy nań ktoś z pracowników ogrodowych zawoła: - Kubuś! Glista! Prędko, prędko! - już nie kroczy ludzkim chodem, tylko podskakuje i zaraz jest na miejscu, głosząc swoje: - Kr, kr, kr! - Niewielki to zakres nauki, którym się pochwalić może, a przecie już coś jest.

Aliści w jakiś czas potem przekonał się dziadek Podkowa, że Kubuś naprawdę zaczyna myśleć. Mianowicie zdarzyło się tak, że stary wyszedł do ogrodu i zapomniał zamknąć okno. Wraca - i cóż widzi? Oto na podłodze połyskują szczątki rozbitego klosza, zaś z talerzyka ulotnił się znaczny kawał sera obliczony co najmniej na trzy dzienne dawki. Po Kubusiu ani śladu.

- Aha! - zamruczał stary. - Jużeś się nauczył, bratku, odtrącać dziobem pokrywę i dobierać się do cudzej własności! Zaczekaj, paniczu, zaczekaj. Znajdziemy na taki dowcip skuteczną radę. Ser od jutra pójdzie do szafki pod klucz, a ty otrzymasz co dzień tylko tyle, ile ustawa skarbowa zezwala.

I tak się stało. Odtąd Kubuś daremnie spoziera jednym okiem na półkę i krakaniem wyraża swe niezadowolenie: sera już tam nie ma.

* *

*

Boguniarośnie dalej i chodzi do klasztornej szkoły. A jakże, chodzi! Nawet umie trochę czytać i pisać.

Jest bardzo grzeczna, pilna, posłuszna i pracowita. Nie tylko w szkole sprawuje się przykładnie, lecz i we wszystkich domowych robotach, jak w sprzątaniu, zamiataniu, myciu naczyń, cerowaniu pończoszek, przyszywaniu guzików i obrąbianiu nie da się żadnej koleżance prześcignąć. Dzięki tym zaletom zdobyła sobie dobre oko u siostry-szafarki czuwającej nad nabiałem. Poprosiła raz gorąco, a było to mniej więcej przed rokiem, żeby jej siostra pozwoliła nosić mleko dziaduniowi. Siostra szafarka zgodziła się i dała jej do rąk pełny garnuszek, pouczyła jednak równocześnie, że musi nieść bardzo ostrożnie, żeby mleko nie wylewało się na boki.

- O, nie, nie! - upewniła Bogunia. - Będę tak niosła ostrożnie, że nie wyleję ani kropelki.

I niosła bardzo ostrożnie, patrząc wciąż na mleko, żeby się nie przechyliło. Tak się zapatrzyła na ten biały placek przed nosem, że nie zauważyła kamienia leżącego na ścieżce pod nogami. I nagle: bums!

Z Boguni zrobił się przyziemny wałeczek, z garnuszka zostało w dłoni tylko ucho, a mleko zabieliło spory kawałek ścieżki. Na to zjawił się zaraz Kubuś i zakrakał zdziwiony. On musiał wszędzie być i wszystko widzieć, co się w domu dzieje. Przekrzywił głowę, umaczał dziób w nieznanym sobie białym płynie, posmakował i zauważył w swej tępej mózgownicy:

- Także coś! Niby ser, a nie ser! Czy widział ktoś coś podobnego. Ani rusz pochwycić z tego coś w dziób. Czego płaczesz, dziewczyno? Masz biały nos. Obliż go językiem.

Bogunia podniosła się i z uchem w palcach pobiegła do dziadzia Podkowy wyskarżyć się i wypłakać na swój gorzki los.

Ale dziadek zaśmiał się wesoło, pogładził biedną wnusię po główce i zapewnił ją, że nic się złego nie stało, a to, co się stało, zaraz da się naprawić. Pogrzebał coś w kuferku, poszedł do siostry-szafarki, złożył pieniądze za garnek i nowe mleko, po czym zachęcił Bogunię, żeby spróbowała jeszcze raz sztuki, patrząc więcej pod nogi niżeli na samo mleko. Po tej nauce Bogunia od razu zrozumiała, jak się to robi, i do tygodnia nauczyła się nosić dziaduniowi jego porcje tak śmiało i pewnie, jakby od urodzenia była zawodową mleczarką.

W jakiś czas potem spotkał ją dalszy zaszczyt. Zaczęła nosić mleko do pani Bukalskiej. Starsza jej koleżanka, która dotąd spełniała ten obowiązek, zapadła na grypę i poszła do szpitalika, ktoś zatem musiał ją zastąpić. Bogunia poprosiła o ten zaszczyt i osiągnęła go bez trudu.

Pani redaktorowa chętnie wdawała się z nowo poznanymi dziećmi klasztornymi w dłuższe pogadanki. Gdy zatem ujrzała nową twarzyczkę przed sobą, zaraz się do niej dobrała:

- A, to ty, dziecko, będziesz nam teraz nosiła mleko?

Bogunia wykonała przepisowy dyg i odrzekła:

- Tak, proszę pani: ja. Alinachora na grypę i leży.

- A jak ty się, mała, nazywasz?

- Ja, proszę pani, nazywam się Bogunia Podkowińska.

- Podkowińska... Ładne nazwisko. Czy ono rodowe, czy klasztorne?

Bogunia nie rozumie pytania, zastanawia się, myśli. Lecz po chwili coś jej w mózgu zaświtało; zatem odpowiada:

- To dziaduś Podkowa tak chciał.

Pani uśmiecha się wyrozumiale i mówi dalej wesoło:

- Aha, rozumiem. Dziaduś Podkowa. No, tak. Wnuczka Podkowy powinna zwać się Podkowińską. Nie wątpię już, że twoje nazwisko jest klasztorne. Dziaduś tak cię nazwał i przy tej okazji uszlachcił cię na polską szlachciankę. Zupełnie słusznie, bo twój dziaduś z ducha, myśli i uczynków to wielki szlachcic. Tak: wielki!

Bogunia podobała się pani Bukalskiej. Kobieta uznała, że dziecko jest ładne, zgrabne i, jak się zdaje, miłe, przylepne. Poszła do kredensu i wyjęła ciasteczko.

- Masz, dziecino: spróbuj. U was, w klasztorze, takich ciasteczek zapewne nigdy na stół nie podają.

Bogunia dygnęła znów przepisowo i odrzekła:

- Dziękuję pani, ale ja nie wezmę.

- Czemu nie weźmiesz?

- Bo to byłby grzech.

- Co ty mówisz?! Jaki grzech?

- Ja myślę, że jakbym sama całe ciastko zjadła, to moje koleżanki nic by z tego nie miały i nie mogły się cieszyć. A dziaduś powiada, że na świecie musi być sprawiedliwość i wszyscy ludzie powinni być równi, jednakowo zadowoleni.

Pani uśmiechnęła się znów i spytała:

- A ileż jest was dziewczynek w klasie?

- Dwadzieścia dwie.

- Mocno żałuję, że nie mam w kredensie dwudziestu dwu ciastek. Gdybym miała, zaraz obdzieliłabym nimi wszystkie twoje koleżanki, choćby tylko dlatego, żeby zobaczyć, jak ty się później sama zachowasz. Prawda, że wtedy przyjęłabyś ciastko bez wahania. Co?

- Wtedy przyjęłabym.

- I zjadła z przyjemnością.

- Nie, nie zjadła.

- Tylko co?

- Zaniosłabym dziadusiowi.

- A myślisz, że on ucieszyłby się i ciasteczko zjadł?

- O, wiem z pewnością, żeby się ucieszył. A czy zjadłby, tego już nie wiem... Może i nie, ale to wiem, że ja sama bardzo bym się cieszyła.

- Więc ty ciasteczek nie lubisz?

- Czy ja wiem? Jeszcze ich nie kosztowałam. Ale o cukierki to nie dbam. Ja, proszę pani, co rana z mojej kosteczki cukru do herbaty biorę tylko połowę.

- A z drugą połową co robisz?

- Chowam do kieszeni i potem daję Ihakowi.

- Temu osiołkowi, co ma swoją drabinkę pod murem? Prawda?

- Tak: temu. Dziaduś śmieję się ze mnie i żartuje, że Ihak to mój drugi dziadek, bo obaj przywieźli mnie w pace.

Pani śmieje się głośno na cały pokój, przygarnia dziewczynkę do siebie i wycałowuje ją po oczach i twarzy rzęsiście. Potem rozbawiona woła:

- No, już bym ja takiego dziadka, jak twój Ihak, mieć nie chciała.

- Dziaduś Podkowa tylko tak żartuje.

- Oczywiście, że żartuje. Jedynie ten długouchywasz Ihak nie żartuje. On jak zacznie głośno ryczeć, to mój biedny mąż zaraz zatyka uszy i ucieka z werandy do pokoju. Powiedz, mała, swemu czworonożnemu przyjacielowi, żeby był grzeczniejszy i swej rodowej pieśni nie wygłaszał z takim zapałem.

- Ja mu tego nie powiem, bo on ze mną rozmawiać nie umie. Ale ja powiem dziadusiowi. Ten zaraz pogada z nim i pouczy go, że nie trzeba śpiewać bardzo głośno, gdyż na świecie musi być sprawiedliwość i nie wolno drugim wyrządzać przykrości.

- Ile ty masz lat, Boguniu?

- Siostra-doktorka mówi, że za miesiąc będzie mi na dziewiąty.

- Powiedz mi jeszcze, moje dziecko, czyś ty kiedy myślała o tym, co się z tobą stanie, gdy urośniesz?

- Nie. Nie myślałam. Tylko raz słyszałam, jak matka przełożona mówiła do siostry-doktorki: - Bogunia ma doskonałą pamięć i widoczny talent do języków. Toteż za trzy lata wyślemy ją do Szwajcarii, do naszego macierzystego zakładu, żeby nauczyła się dobrze po francusku i po niemiecku. Potem gdy wróci, dostanie habit i będzie u nas nauczycielką.

- A ty sama chciałabyś mieć habit i być nauczycielką?

- Tak. Chciałabym uczyć w szkole. Wiem, że żadna dziewczynka w mojej klasie nigdy by nie płakała.

- Tylko śmiała się i cieszyła. Co?

- Pewnie. Tak być powinno.

- A habit ci się podoba?

- O!... U nas w zakładzie wszystkie dziewczęta mówią, że to wielkie szczęście.

Pani uśmiechnęła się, spojrzała w dal i dorzuciła ciszej:

- Tak, tak, moje dziecko. Szczęście na tej ziemi zależy od tego, jak je sobie wyobrazimy - wstrząsnęła głową i jeszcze raz ucałowała dziewczynkę serdecznie.

Bogunia dygnęła według przepisu i oddaliła się z wielką w sercu radością.

W drodze powrotnej postanowiła, że pójdzie zaraz pochwalić się przed dziadkiem, jaką to długą miała z panią pogadankę. Da przy tej sposobności Ihakowi pół kosteczki cukru i poprosi go grzecznie, od siebie, żeby nie śpiewał bardzo głośno, zwłaszcza w chwili, gdy pan w ciemnych okularach siedzi na werandzie. Ihak może zrozumie, może i nie. Ale nie trzeba się zrażać. Tak, od razu: trudno! Będzie mu odtąd powtarzała co dzień, dając cukier: - Cicho, Ihak, cicho! - aż wreszcie zrozumie. W szkole trzeba zawsze powtarzać, powtarzać, powtarzać, wtedy i największe osły zrozumieją, te osły, co siedzą w ostatnich ławkach i na godzinach rachunków, polskiego czy przyrody stale drzemią albo myślą o piłce nożnej, latawcach lub kiełbasie.

XI

Na końcu klasztornego ogrodu, niedaleko pawilonu staruszków, była

zakładowa pasieka, tj. sześć pełnych uli, zwanych dzierżonami, i dwa puste.

Prowadził ją jeden ze staruszków. Nazywał się Feliks, lecz ogólnie mówiono mu: wujku pszczelarzu.

Starzec liczył przeszło 80 lat i taki był niedołężny, że ledwie suwał nogami po ogrodzie, mimo to zaszczytnego stanowiska wyrzec się nie chciał. Jeszcze z ramkami, węzą, nadstawkamii wykręcaniem miodu, o ile mu pomagali starsi chłopacy, radził sobie jako tako, natomiast zbieranie roju sprawiało mu wiele trudności. Żeby nie wyrzec się urzędowej godności, poprosił jałmużnika Grzegorza o pomoc. Ten w dziecięcych latach, jeszcze u ojca na Kaukazie, bawił się dłuższy czas pszczołami, nawet sprawił sobie ul szklany, w którym śledził naturę i metodę pracy tych dzielnych, szlachetnych robotników. Nic dziwnego, że Podkowa poszedł zgrzybiałemu Feliksowi na rękę i stale pomagał mu w zbieraniu rojów.

Pewnego dnia, po południu, gdy wrócił z pełną paką do zakładu i dla wypoczynku po dalekim marszu zabrał się w swej izdebce do przeglądnięcia ostatniego rozdziału pracy naukowej, wpadła do niego mocno zmartwiona Bogunia.

- Popatrz, dziaduniu, co się stało! - zawołała. - Prawdziwe nieszczęście! Mam złoty medalionik, z którym przywiozłeś mnie w pace. Matka-przełożona kazała mi go nosić i zawsze szanować, bo jest na nim święty obrazek Matki Boskiej. Nosiłam go zawsze pod koszulką i było dobrze. Tymczasem popatrz!... oczko u łańcuszka przetarło się, czy coś, i medalion spada mi z szyi. Poradź co na to, dziaduniu, i zrób tak, żeby nie spadał.

Podkowa obejrzał najpierw uważnie sam medalion, potem odczytał napis po przeciwnej wyryty stronie, a wreszcie przyglądnął się nadwerężonemu oczku u zatrzasku łańcuszka.

- Ach, to drobnostka - pocieszył stroskaną wnuczkę - usunie się przetarte oczko i zaczepi zatrzask o następne przęsło. Zaraz zabiorę się do naprawy.

Wydobył z szafki szczypce, lekki młoteczek i bryłkę stali służącą za kowadło.

Nim jednak rozpoczął pracę, nadbiegli z ogrodu dwaj starsi chłopcy i poczęli jeden przez drugiego wołać:

- Dziadku! Rój... rój! Wujko Feliks kazał nam pędzić i sprowadzić was

natychmiast, bo inaczej pszczoły gotowe polecieć do innego ogrodu!

Podkowa zerwał się z siedzenia, cisnął medalionik przed siebie na papiery i żwawym krokiem udał się na koniec ogrodu, chwytając po drodze zawieszoną na drzewie rojnicę...

Zbieranie roju nie trwało długo, gdyż stary jałmużnik od dziecka przyuczony był do różnych ręcznych robót, podczas których wszystkie ruchy wykonywał sprawnie, szybko i celowo. Nie upłynęło pół godziny, a już zadowolone pszczółki szumiały sobie i gwarzyły wesoło w nowym pałacu, co jeszcze przed chwilą stał martwy i pusty.

Zadowolony z siebie Podkowa otarł pot z czoła, pożegnał Feliksa i wrócił do swej izdebki. Wrócił, spojrzał na stół, na papiery i zadziwił się. Medalionika nie było.

- Co się stało! - pomyślał. - Dzieci tu w bliskości nie pracowały, wszystkie zresztą mają teraz popołudniowe lekcje. Nie podobna posądzać kogoś o kradzież! Co to wszystko znaczy?! Poszedłbym niemal w zakład, że wybiegając do roju, zostawiłem medalionik na stole, na papierach. Dziwne, dziwne! A... a... a może zdawało mi się tylko, żem zostawił go na stole?!... Może schowałem do kieszeni?

Przetrząsnął starannie wszystkie kieszenie, poklepał po nich palcami i stwierdziłniezbicie, że i tu go nie ma.

Rozglądnął się po podłodze - nie ma; odsunął stolik - nie ma; spojrzał za szafę - nie ma!

Siadł i jął zastanawiać się nad przebiegiem całej ostatniej godziny, przechodząc w pamięci każdy swój ruch, każdy krok. Wreszcie błysnęła mu iskierka nadziei...

- Chyba że było tak - pomyślał. - Gdy chłopcy nadbiegli, wołając mnie do roju, niewątpliwie rzuciłem medalionik na papiery, lecz w zamieszaniu nie spostrzegłem, że zaczepiam ręką o łańcuszek, który zawisnął mi swym haczykowatym ogniwem na rękawie. Spiesząc się, zawadziłem nim po drodze o jakiś krzak i zgubiłem go w ogrodzie. Nic innego, tylko tak być musiało. Muszę przeszukać dokładnie cały ogród, zwłaszcza te ścieżki, po których spieszyłem do uli, a także grządki i trawniki koło miejsca, gdzie się odbywało zbieranie roju.

Postanowił tedy rozpocząć natychmiastowe poszukiwania w ogrodzie.

Żeby jednak praca była jak najdokładniejsza, udał się do przełożonej, opowiedział jej, co zaszło, i poprosił, żeby pozwoliła wszystkim dzieciom zakładu wziąć udział w poszukiwaniach. Zawsze sześćdziesiąt par oczu

to więcej niż jedna para. Ktoś z pewnością trafi wzrokiem na połyskujące złoto i znajdzie zgubę. Przełożona przystała oczywiście na prośbę starego jałmużnika bez wahania i sama nawet wraz z siostrą szafarką wmieszała się między szukającą dziatwę.

Niestety!... Po wielokrotnym oglądnięciu niemal każdej piędzi ziemi w ogrodzie, nie odszukano medalionika. Przepadł jak kamień w głębokim stawie.

Podkowa wrócił do domu srodze zmartwiony. Taką ciężką wyrządził krzywdę swej ukochanej wnuczce. Ale tu zastał czekającą nań Bogunię wesołą i uśmiechniętą, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło. Poskoczyła, zarzuciła mu obie rączki na szyję i szepnęła:

- Nic, dziaduniu, nic! Nie martw się i nie myśl więcej o medalioniku. Ja go nie potrzebuję. Co mi po nim? Zresztą on się jeszcze znajdzie. Może był, jak przypuszczasz, na rękawie, a ty po drodze zaczepiłeś nim o jaki krzaczek i zawiesiłeś go na gałązce. Zaczekaj. W jesieni, jak liście opadną, zaraz go zobaczymy i będzie spokój. A jeżeli przepadnie na zawsze, to i co wielkiego?! Ja się wcale nie martwię i tylko chcę, abyś ty sam zaraz uśmiechnął się do mnie, jak zawsze.

Podkowa westchnął, ale wnet poweselał i pogładził dziewczynkę po głowie.

- No, no... - rzekł. - Zrobimy trochę inaczej. Zaraz jutro każę złotnikowi sporządzić podobny medalionik z Matką Boską i z takim samym łańcuszkiem. Żałuję tylko, że nie pamiętam, co było wyryte na odwrotnej stronie. Może ty wiesz?

- Nie pamiętam. Były jakieś cyfry, ale ja o nich nie myślałam.

- Ha, w takim razie trudno. Zrobimy coś innego. Ty wiesz, Boguniu, że w języku polskim mamy trzy święte słowa, które każde dziecko, małe czy wielkie, powinno gorąco kochać, a mianowicie: sprawiedliwość, wolność i miłosierdzie. Te trzy słowa każę wyryć namedalioniku. A znajdzie się przypadkiem tamten, zgubiony, to będziesz miała dwie złote pamiątki: jedną, zapewne po chrzestnej matce, drugą po dziadku Podkowie, który dał ci imię i nazwisko, a zawsze kochał, jak rodzoną wnuczkę.

Bogunia wyściskała ponownie dziadka i jeszcze raz zapewniła go, że ten nowy medalionik będzie jej stokroć milszy niż tamten dawny.

Stary jałmużnik co obiecał, to uczynił. Już następnego dnia, wybierając się do miasta, otworzył kuferek i pogrzebał w nim chwilę palcami. Miał tam pięć ciężkich ruloników, zawierających złote przedwojenne imperiały.

Składał je przeszło lat dwadzieścia na czarną godzinę, mało o nich myśląc. Wiedział tylko tyle, że są ciężkie i połyskliwe - reszta nic go nie obchodziła. Dopiero wróciwszy do kraju, zrozumiał, że uskładane imperiały mają jakąś wartość. Wyliczył sobie, że dwa ruloniki, a może i trzy będą mu potrzebne na wydawnictwo naukowego dzieła. Bądź co bądź jeszcze przynajmniej dwa ruloniki zostaną nietknięte. Co z nimi zrobić? Dawniej nie wiedział - dziś już wie! Te dwa ruloniki będą stanowiły podarek dla jego wnuczki. Jeżeli dziewczynka po latach opuści zakład i wyjdzie za mąż, będzie miała na swe pierwsze gospodarstwo, jeżeli jednak pozostanie na stałe w klasztorze, tak jak to matka przełożona planuje, wówczas będzie mogła postąpić ze złotem, jak zechce. Będzie mogła na przykład ofiarować je klasztorowi, który ją samą przygarnął i wychował. Bądź co bądź byłby to dług oddany. Sama tu, jako sierotka, przyjechała w pace, czyż nie byłoby sprawiedliwie, żeby i inne sierotki miały po niej jaką pamiątkę?

W kilka dni później rzeczywiście przywiózł z miasta ładny nowy medalionik i uradowany zawiesił go na szyjce swej wnuczki.

XII

Bogunia rośnie dalej i jest już w czwartym oddziale klasztornej szkoły powszechnej, do której przychodzą także dzieciaki z zewnątrz. Doskonale czyta, poprawnie pisze i w mig rozwiązuje najzawilsze rachunkowe zadania; przede wszystkim atoli prześlicznie deklamuje różne wierszyki. Tak pięknie wygłasza całe strofy, tak dobitnie podkreśla i cieniuje rytm, barwę słowa i myśl przewodnią poematów, że nie ma takiej w klasztorze uroczystości szkolnej, w której nie brałaby udziału jako pierwsza deklamatorka.

Chodzi teraz także popołudniami na naukę języków do dziadka Podkowy. Ma za kilka miesięcy wyjechać do Szwajcarii, przeto stary, lubo mu w duszy smutno, przyucza ją w używaniu zwykłych, codziennych zwrotów we francuskim i niemieckim języku, żeby zaraz, w pierwszych już tygodniach, umiała swobodnie radzić sobie z nowymi koleżankami nieumiejącymi ani słowa po polsku.

Stary bardzo jest z uczennicy zadowolony. Bogunia istotnie posiada wybitny do języków talent. Dość jej raz albo dwa razy jakie obce słowo usłyszeć, a już utrwala je w swej złotowłosej główce na zawsze. Matka-przełożona zadowolona jest ze swego pomysłu i nie wątpi, że kiedyś, po latach, będzie miała z Boguni wielką w zakładzie pociechę.

Tymczasem... tymczasem stało się coś takiego,że wszystkie plany

matki-przełożonej co do Boguni od razu runęły i nigdy więcej nie nawiązały się na nowo.

A było to tak:

Bogunia, jak zawsze, nosiła pani Bukalskiej mleko i przy tej sposobności rozmawiała z nią nieraz wesoło i przyjaźnie dłuższą chwilę. Bogunia tak się tu zadomowiła, że nawet pan w ciemnych okularach, choć bardzo mało i niewyraźnie widział, przyglądał jej się ze swego fotela z przyjemnością i kiedy niekiedy darzył ją życzliwym słowem. Dziewczynkę polubił niejako nerwami swej żony i cieszył się w duchu, że mała wywołuje uśmiech i radość na jej twarzy.

Trwało to niemal trzy lata.

Ale oto pewnego dnia spotkało panią Bukalską niewielkie wprawdzie, mimo to przykre i dokuczliwe wydarzenie. Niechcący zaczepiła łokciem o etażerkę z kwiatami, strąciła na podłogę ulubioną swą agawę i stłukła jej wazonik. Trzeba było domową roślinkę w nowej zasadzić doniczce. Ale że nie chciała zanieczyszczać wilgotną ziemią zaręczynowego pierścionka z rubinem, więc zdjęła z palca tę swoją umiłowaną pamiątkę i umieściła ją na umywalce w miseczce z marmuru.

Przesadziła roślinkę i odniosła ją na zwykłe miejsce. Potem zasiadła do mężowskiego dyktanda i o pierścionku zapomniała. Podczas pisania na maszynie zwykle zdejmowała go z palca i kładła obok na małym czarnym stoliku. Dopiero w trzy czy też cztery godziny potem spojrzała podczas obiadu na rękę i zauważyła nieobecność na palcu zaręczynowej pamiątki. Po obiedzie poszła zaraz do umywalki.

Gdzież ten pierścionek?! Tu go zostawiła - i nie ma!

Co się stało, co się stało?!

Pierścionek zniknął jak kamyk wrzucony w głębokie jezioro.

Zaczęły się długie i skrzętne w całym domu poszukiwania. Pani wraz z wierną służącą Wiktusią przeszukała wszystkie kąty w pokojach, kuchni i umywalce. Niestety, pierścionka jak nie było, tak nie było.

Wszyscy, nie wyłączając redaktora, zachodzili w głowę, co się z nim stać mogło. Wyłoniły się różne pytania, wnioski, podejrzenia.

- Chyba ktoś ukradł?!... Dobrze, ale kto?! - biedziła się pani Bukalska coraz bardziej zdziwiona i zaniepokojona. - Sama od tygodnia nie wychodziła do miasta, więc zgubić go po drodze nie mogła. Zresztą najwyraźniej pamięta, że go jeszcze rano widziała na palcu. Wiktusi o kradzież żadną miarą posądzić nie może. Urodziła się we wsi jej ojca, od

lat dwudziestu służy przy rodzinie i nigdy nic w domu nie zginęło. Dziewczyna prędzej oddałaby swoje, niżeli dotknęła się cudzej własności, toteż uważa się ją niemal za cichego pracowitego członka rodziny. Robotników nie wzywano do żadnych naprawek. Nawet listonosz nie wchodzi do przedpokoju, skąd wiodą drzwi do umywalki, tylko wrzuca listy i gazety do skrzynki. Gońca z redakcji także dzisiaj nie było. Zatem: kto, kto, kto?!...

Naraz przypomniała sobie coś nowego; równocześnie poczuła, że zimny dreszcz przechodzi jej po krzyżach.

Jedyną osobą, a raczej osóbką, która codziennie wchodziła do przedpokoju, mijałaumywalkę i oddawała w kuchni bańkę z mlekiem - była Bogunia!

Uprzytomniwszy to sobie, pani Bukalska aż załamała ręce ze zgrozy.

- Bogunia!... Czyżby to było możliwe?! Nie, nie, nie! Ta miła, sympatyczna dziewczynka, z którą tak zawsze chętnie rozmawiała, na której twarzyczce stale igrał wesoły uśmieszek i prosił niejako przebojem, żeby ją kochać i tulić do piersi - i właśnie ona, ta luba Bogunia miałaby zabrać cichaczem pierścionek, stać się pospolitą domową złodziejką?! Nie, nie! To przecież niemożliwe!

Aczkolwiek pani Bukalska wciąż to sobie głośno i po cichu w duszy powtarza, uparty, logiczny bieg myśli wraca do tego rozwiązania. Wszystko przemawia za tym, że Bogunia jest winowajczynią.

Zgryziona kobieta dzieli się swymi smutnymi myślami z Wiktusią i mężem. Ci jednak również są zdania, że Boguni o taki brzydki czyn pomówić nie podobna.

Wkrótce potem nadeszła niedziela.

Podkowa, jak zwykle, poszedł po południu do miłych sąsiadów na naukową i przyjacielską pogadankę. Pani domu tak go szanowała i lubiła, że zawsze jego wizyty witała z szczerym zadowoleniem. Nawet każdej niedzieli przygotowywała dla niego specjalną kawę zbożową, gdyż przyrodnik prawdziwej kawy arabskiej z zasady nie pijał.

Rzecz prosta, że tym razem pani redaktorowa musiała wywnętrzyć się przed nim ze swego zmartwienia. Opowiedziała tedy zacnemu przyrodnikowi całą historię o zaręczynowym pierścionku z rubinem, który w zagadkowy sposób zniknął z domu. Nadmieniła przy tym, że ceniła go nie tyle dla jego istotnej wartości, ile raczej dla słodkich wspomnień z lat ubiegłych. Mimo chęci i woli wspomniała także o swych podejrzeniach co

do Boguni, zaręczając jednocześnie, że w żaden sposób nie może pogodzić się z podobną myślą.

Podkowa, słuchając wynurzeń kobiety, zmarszczył czoło i zbladł, jakby go osobiście gorzka spotkała krzywda.

- Nie!... To niemożliwe! - zawołał i tak cofnął ramiona wstecz, że aż fotel zatrzeszczał.

Zapanowało dłuższe milczenie.

Redaktor nie mówił dotąd nic. Dopiero po chwili, żeby przerwać niemiłą ciszę, rozpoczął cicho, spokojnie, jakby dyktował artykuł do gazety.

- Spojrzyjmy, moi państwo, na te sprawy z innego nieco punktu widzenia. Cała historia z pierścionkiem obraca się około słowa, które w pospolitym, codziennym znaczeniu zwie się po prostu złodziejstwem. Termin ten wszelako różnorakie miewa znaczenie i na ogół czarna jego barwa staje się niekiedy nieco bledsza.

... - Jeżeli osoba dojrzała, o zdrowych zmysłach wypatrzy u kogoś obcego pożądaną zdobycz, jeżeli obmyśli sobie sprytnie, w jaki niespostrzegalny lub niekaralny sposób można ją sobie przywłaszczyć, jeżeli w dodatku obliczy, ile ona warta i ile mu przyniesie zysku - to w tym przypadku zachodzi wyraźne, karygodne złodziejstwo. I tę nieszczęsną wadę, niestety dość pospolitą w Polsce, należy jak najbardziej tępić, niszczyć, wyrywać z korzeniami, tratować końskimi kopytami. Do walki z nią trzeba bez pardonu używać ognia, miecza, kija, harapa i pręgierza. Przede wszystkim pręgierza! Ja osobiście, gdybym byłustawodawcą, nie wahałbym się ani sekundy wybudować w każdym mieście i w każdej wiosce oszklone klatki, do których zamykałbym złodziei i opilców, wystawiając ich na stały widok publiczny. Tak jest: opilców i złodziei, bo to rodzeni bracia i stale idą w parze. Wsadzałbym ich do tych klatek i wystawiał na pokaz wszystkim ciekawym. Nie wątpię, że przed klatkami codziennie gromadziłyby się tłumy. I owszem: im więcej, tym lepiej! Może wtedy groza ludzkich oczu, przeszywająca złodziei i opilców setkami sztyletów, zdziałałaby swoje.

... - Obok tego uczciwi i najczęściej łatwowierni ludzie prędzej poznaliby zawodowych złodziejaszków i mieliby się bardziej na baczności. No, ale na szczęście, czy też na nieszczęście, ustawodawcą nie jestem, więc i szklanych klatek nie będzie.

... - Przejdźmy teraz do innego rodzaju złodziejstwa, powiedzmy, do złodziejstw w stanie kiełkowania, to jest do pierwszych jego przejawów.

Widzimy go przede wszystkim u dzieci. Malcy zaczynają od tego, że - o ile trafi się sposobność - zakradają się do cudzych ogrodów na jabłka, gruszki i inne smakowite owoce. Nie poczytują tego za złodziejstwo i nie przyznają się do winy, przeciwnie, czasem przechwalają się nawet wobec swych rówieśników, są dumni ze swego sprytu i wyśmiewają się z "tchórzostwa" maminsynków. Taki to bywa zazwyczaj początek. Lecz po pewnym czasie dziecięca nawyczka rozszerza się, pęcznieje, zagnieżdża w człowieku na dobre, uczy go rozgrzeszania swego sumienia i wciąż namawia do coraz śmielszych, coraz bezczelniejszych wykroczeń, od których do zbrodni już tylko jeden krok. Wreszcie naiwny ogrodowy złodziejaszek nawet się nie spostrzega, jak się przemienił w prawdziwego zawodowego złodzieja krzywdzącego swych bliźnich na każdym kroku, niezdolnego do żadnej uczciwej pracy i marzącego tylko o wódce - tylko i jedynie o wódce.

... - Ale początek tej podłej, wstrętnej, obmierzłej, ohydnej wady bywa u dzieci zazwyczaj łagodny, naiwny, oczywiście zawsze bezkrytyczny. Wszystkie te dokuczliwe pędraki najczęściej nie zdają sobie sprawy, co i dlaczego robią. Bawią się i tyle. A dadzą się czasem wyłapać, to dostają w skórę i na tym się kończy. Na drugi dzień nikt już o tym nie pamięta.

... - Moi państwo! Ja sam z moich dziecięcych lat przypominam sobie, jak to raz wystawiłem przez okno siatkę na motyle i poderwałem w nią kilka dojrzałych gruszek z ogrodu sąsiada. Miałem wtedy lat osiem czy dziewięć. Dopiero później zrozumiałem, że był to czyn zasługujący na pogardę i potępienie.

... - No, tak! - kończył redaktor. - Spróbujmy teraz spojrzeć na sprawę pierścionka przez nasze dziecięce okulary.

- Słusznie - odrzekł Podkowa. - Ja, choć daję życie swoje w zakład, że Bogunia jest niewinna, przecież pomówię z nią spokojnie, łagodnie, po ojcowsku. Ona wobec mnie zawsze była szczera i prawdomówna.

- O, mój złoty panie! - zawołała silnie podniecona gospodyni domu.- Nie!... Nie mów pan z nią nic o tym. Wolałabym raczej schować się pod ziemię, niż być obecna przy tym dochodzeniu.

- Jak to? Zamiast łagodnego wyświetlenia sprawy, woli pani podejrzewać dziecko dalej i truć się niepotrzebnymi domysłami?

- Nie, nie! Tego także nie chcę! Doprawdy, sama już nie wiem, czego bym chciała. Wiem tylko tyle, że Boguni, choćby w swej naiwności nawet zbłądziła, nie przestałabym kochać i chętnie zabrałabym się, wraz z

panem, do wyprostowania jej duszyczki.

- Miejmy nadzieję, że nie będzie tu trzeba niczego prostować, gdyż wszystko samo przez się jest zdrowe i proste.

XIII

Jeszcze tego samego dnia pod wieczór przybiegła Bogunia do dziadka, by z nim pomówić nieco po francusku, a zarazem potraktować Ihaka zaoszczędzonym cukrem.

Podkowa ujął ją za rączkę i wyprowadził do ogrodu. Usiedli na ławeczce.

- Proszę cię, moje dziecko - przemówił. - Widziałaś ty, Boguniu, kiedy u pani Bukalskiej złoty pierścionek z rubinem?

- A co to dziaduniu: rubin?

- To taki czerwony, prawie amarantowy i bardzo ładnie połyskujący kamyczek. Jubilerzy używają takich kamyczków do ozdabiania pierścionków.

- Rubin, rubin... aha, już wiem, będę pamiętała.

- Widziałaś zatem kiedy u niej taki pięknie połyskujący pierścionek?

- Owszem, widziałam. Pani nosi go zawsze na palcu.

- Już go teraz nie nosi...

- Czemu?

- Bo go ktoś zabrał potajemnie...

- Jak to!... Ukradł?!

- No tak... Może ukradł, a może i nie... Może tylko pożyczył go sobie chwilowo, żeby się nim pobawić i potem znów położyć go na dawne miejsce.

- Któż by był taki zły i głupi, żeby brał cudze rzeczy do zabawy!

- Właśnie, że nie wiemy kto.

Bogunia podniosła nieco główkę w górę i zamyśliła się.

Stary wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. Bogunia jest niewinna. Bezwarunkowo niewinna. Gdyby była pierścionek ruszyła, z pewnością nie byłaby pytała po dziecięcemu co to rubin, jeno własną twarz zabarwiła rubinowym wstydem, nie byłaby dziwiła się zniknięciu pierścionka, a przede wszystkim - i to najważniejsze - nie byłaby wymówiła spokojnie słowa kradzież, którego złodziej zawodowy czy początkujący nigdy głośno nie wymawia.

Nagle Bogunia czerwienieje na twarzy i szybko chwyta ustami powietrze, jakby się czegoś bardzo przeraziła.

- Dziaduniu! - woła wzburzona. - Powiedz! Może oni mówili, że to ja?... Że to ja zabrałam pierścionek, gdy wychodziłam od nich z próżną bańką?...

Podkowa zwiesił głowę i utkwił oczy w ziemię. Milczał.

- Dziaduniu! - woła dziecko coraz bardziej własną przerażone myślą. - Powiedz prawdę! Czemu mi nie patrzysz w oczy? O, ja już wiem!... Oni mnie posądzają, że ja jestem złodziejką!

Rzuciła się staremu na piersi i zaniosła gwałtownym, spazmatycznym płaczem.

- Ależ nie, nie!... Uspokój się dziecko, uspokój. Oni cię wcale nie posądzają. No, no... nie trzeba, nie trzeba, mojaś ty dobra, sprawiedliwa Boguniu... moja wnusiu kochana... jedyna moja pociecho...

Gładziłją po włosach, przyciskał do siebie i pocieszał, jak umiał, zapewniając, że nikt nie ośmieliłby się posądzić ją o coś złego, że pani prawdopodobnie sama gdzieś zapodziała pierścionek, może schowała go do jakiegoś pudełka, jakiejś skrytki i zapomniała. Ale on się znajdzie, z pewnością prędzej czy później się znajdzie i już nikt o tym nie będzie mówił, nie będzie pamiętał. At, drobnostka... szkoda o tym myśleć.

Pod wrażeniem tych ciepłych, łagodnych słów Bogunia uspokoiła się wreszcie i poczęła odpowiadać na francuskie pytania.

Wśród tego zamyśliła się przelotnie i zapytała:

- Dziaduniu, a jak po francusku złodziej?

- Le voleur.

- A po niemiecku?

- Der Dieb.

- Dieb, voleur... Dieb, voleur. Już wiem. Ale w Szwajcarii nie ma złodziei, prawda?

- Nie ma. Prawie nie ma. W każdym razie bardzo, bardzo ich tam mało. A ci, co są, to przeważnie przybysze, niegodni goście.

- Ale mniej ich niż u nas?

- Znacznie, znacznie mniej... Tam ludzie, opuszczając mieszkanie, nie zamykają drzwi na klucz, gdyż są pewni, że nikt obcy nie ośmieli się wejść do przedpokoju, nie usłyszawszy z wnętrza słowa: proszę.

- Chwała Bogu. Żeby tak u nas było...

- Kiedyś, moje dziecko, i u nas tak będzie. Trzeba w to wierzyć głęboko, wtedy tak się stanie.

Dźwignął się i dorzucił:

- No, chodźmy jeszcze do Ihaka. Masz zapewne swój codzienny dla niego podarek w kieszeni. Prawda?

- Mam.

- To pięknie. Niechaj poczciwy przyjaciel wie, że zawsze o nim pamiętasz.

Idą.

Bogunia po krótkiej chwili milczenia odzywa się cicho, bardziej do siebie niż do dziadka:

- Ja tam do nich więcej nie pójdę. Poproszę siostry-szafarki, żeby odtąd posyłała z mlekiem Alinę albo inną dziewczynkę. Nie chcę. Nie pójdę!

- Oho! - myśli Podkowa. - Błysk obrażonej dumy. Niech będzie i tak. Do jutra się uspokoi. W podobnych wypadkach człowiek przechodzi całą gamę sprzecznych uczuć, których nie może w sobie dorywczo uporządkować. Ale dobroczynny czas i tu zdziała swoje.

Dali Ihakowi pół kostki cukru.

Właśnie w tej chwili ozwał się dzwonek, wzywający dzieci do wieczerzy. Bogunia poklepała Ihaka pieszczotliwie po szyi, musnęła ustami dziadka w policzek i pobiegła do domu.

Stary odchylił barki i stał zamyślony. Ihak zwrócił ku niemu jedno oko i spojrzał uważnie na liczne jego zmarszczki. Wyprężył szyję i pochylił ku niemu głowę. Nie było to zwyczajne przygotowanie do pieśni rodowej, gdyż wtedy wyginał zawsze szyję ku górze, jeżeli zaś pochylał głowę, dawał przez to znak, że chce swymi myślami ze starym rozmawiać.

Podkowa przyłożył mu palec do czoła:

- Czegoś taki smutny, zatroskany? - pyta mądry Ihak. - Może ci wlazł jaki kleszcz pod skórę. Jeżeli tak, to pozwól, ja ci go zaraz zębami wyłuskam.

- Ej, nie - odpowiada przyrodnik. - Mój kleszcz nie siedzi w skórze, tylko w sercu. Posądzononaszą Bogunię, że ukradła sąsiadce z naprzeciwka złoty pierścionek.

- I ty w to wierzysz?

- Właśnie, że nie wierzę.

- A wiesz, kto ukradł?

- Nie wiem.

- Ale ja wiem.

- Co mówisz! Gadaj prędko, gadaj!

- Ukradł Kubuś!

- Czy to możliwe?! - stary się zastanowił i zaraz dorzucił: - Pewnie, że możliwe! Wiadomo, że kruki, wrony, sroki i kawki lubują się w błyskotkach, jak niektóre kobiety, i kradną je z przyjemnością, a potem chowają w upatrzone miejsce. Może medalionik Boguni ukradł także Kubuś i schował go gdzieś niecnota. Że też od razu nie przyszło mi to na myśl.

- Trzeba było zapytać mnie. Od tego jestem, żebym wszystko wiedział, co się w domu dzieje.

- Mój Ihaku kochany, skoro tak dobrze wszystko wiesz i widzisz, powiedz: widziałeś ty na własne oczy, jak Kubuś kradł pierścionek?

- Nie, tego nie widziałem. Widziałem natomiast inne jego kradzieże. Kiedyś tu jedno z dzieci wrzuciło mi na okólnik kawałeczek zbitego lusterka. Kubuś zobaczył je z drzewa, jak pobłyskuje w słońcu, spadł na okólnik, porwał szkiełko w dziób i odleciał. Widziałem także, jak nieraz przechadzał się po murze i patrzał pilnie na czerwone szkiełko, które pani podczas pukania zdejmowała z palca i kładła obok siebie na czarnym stoliku. A jak on tę błyskotkę raz zobaczył, to już z pewnością ukradł.

- A nie uważałeś, gdzie on to lusterko poniósł?

- Poleciał z nim gdzieś na koniec ogrodu, ale w którym miejscu się zatrzymał, tego widzieć stąd nie mogłem, bo zasłaniają drzewa.

- Wiesz, mój Ihaku, że mi wielką sprawiłeś przyjemność.

- Niech ci wyjdzie na zdrowie. Nie masz tam, stary, jeszcze trochę chwastów albo zielonej trawy? Po cukrze zdałaby się jakaś kwaśna legumina. Uważasz?

- Zaraz pójdę i narwę ci świeżych chwastów. Należy ci się nagroda. Już ja z Kubusiem pogadam na rozum. Musi zbrodniarz powiedzieć, gdzie ukrył swą zdobycz.

- A jeśli nie powie, to przypędź go do mnie. Przyłożę mu kopytko tylnej nogi tak grzecznie do czarnej głowy, że się wywróci i więcej nie wstanie.

- To niepotrzebne.

- A czemu kradnie?

- Taka to już jego natura. Mścić się nie trzeba. Bądź co bądź uważaj dobrze, co Kubuś robi. Może wypatrzysz jego schowek.

- Ty sam wypatrz.

- Jakże to myślisz?

- Połóż mu na oknie koło sera jaki błyszczący przedmiot i patrz z ukrycia, a zaraz zobaczysz, gdzie on go zaniesie.

- Rada twoja wydaje mi się dobra, może z niej skorzystam. Wpierw jednak będę próbował, czy nie wyczytam czegoś z jego myśli.

Było już późno na dalsze dochodzenia z Kubusiem, zwłaszcza że ten skoczył po drabince do swej zagrody na nocny spoczynek, więc Podkowa postanowił odłożyć ciąg dalszy badań do dnia następnego.

Rozważywszy podczas rwania chwastów jeszcze raz wszystkodokładnie, doszedł do przekonania, że pani Bukalska myliła się, twierdząc uporczywie, że pierścionek zostawiła na umywalce. Prawdopodobnie włożyła go w pierwszej chwili do marmurowej miseczki, lecz potem, gdy umyła ręce, wsadziła go nieświadomie, odruchowo na palec, poszła na werandę do męża i tu, zabierając się do pisania, umieściła go, jak zwykle, na czarnym stoliku. Potem zapomniała o nim i poszła na obiad. Właśnie wtedy zapewne nicpoń Kubuś zauważył, że na werandzie nie ma nikogo, a przedmiot wciąż się błyszczy, toteż wpadł na werandę, pochwycił pierścionek w dziób i zaniósł do swej kryjówki.

Teraz nic innego nie zostaje, jak tylko odtworzyć z myśli Kubusia obraz miejsca, w którym przechowuje skarby. Prawda, Kubuś dotąd tępy, można powiedzieć jeszcze dzieciak. Kruki podobno żyją bardzo długo. Któryś z przyrodników podał, że jeden taki okaz pozostawał żywy w pewnej rodzinie blisko 200 lat. Przypuśćmy, że to gruba przesada, wszelako długość życia kruków niewątpliwie sprawia, iż rozwijają się one bardzo powoli, wobec czego z myślami Kubusia idzie dotąd ciężko. W takim razie rada Ihaka może okazać się jeszcze najskuteczniejsza. Trzeba mu będzie położyć na ramie okiennej coś błyszczącego i zawołać go do sera, a potem śledzić z ukrycia, co się dalej stanie. Prawdopodobnie podda się swej naturze i odniesie podstawiony przedmiot do owego schowka.

W każdym razie z całego wydarzenia to jasne, że kruki, wrony, sroki i kawki mają nieco trwalszą pamięć, skoro wiedzą, gdzie skradziony

przedmiot schowały, i w to samo miejsce niosą inny.

- Jutro - kończył Podkowa swe rozumowanie - kupię coś błyszczącego, dajmy na to mosiężną zapalniczkę, wyczyszczę ją dobrze kredą i sukienkiem, żeby łyskała w słońcu, i umieszczę na oknie.

Zobaczymy, co będzie dalej.

XIV

Bogunia postawiła na swoim.

Choć nurtująca w niej żałość przez noc znacznie ostygła, przecież rano poszła do siostry-szafarki i poprosiła, żeby mleko do pani Bukalskiej odnosiła dalej Alina lub inna dziewczynka.

- A dlaczego nie ty?

Bogunia zawahała się i odrzekła:

- Ja już niezadługo wyjadę do Szwajcarii, toteż może lepiej będzie, gdy któraś z koleżanek przyuczy się do tych robót, które ja dotąd spełniałam.

Był to mały wykręt i Bogunia czuła, że nie postępuje sprawiedliwie. Gdy jednak siostra-szafarka odesłała ją po ostateczne postanowienie do matki-przełożonej, Bogunia poszła i wyjawiła jej całą prawdę.

Kierowniczka zakładu odczuła gorąco krzywdę wyrządzoną jednej z najlepszych wychowanek zakładu. Zwolniła ją wprawdzie z obowiązku noszenia mleka państwu Bukalskim, mimo to postanowiła pomówić o tej krzywdzie najpierw z dziadkiem-jałmużnikiem, potem z samą panią Bukalską.

Gdy więc Podkowa wrócił z miasta, wezwała go do siebie i nawiązała rozmowę na temat porannego wyznania Boguni.

Ale Podkowa zaśmiał się i odrzekł:

- Szkoda tu słów. Jestem na jak najlepszej drodze do wykrycia zagadki, co się stało z pierścieniem naszej sąsiadki i medalionikiem Boguni, proszę zatem jeszczeo trochę cierpliwości.

Tu opowiedział przełożonej o ukradzionym przez Kubusia lusterku, z czego można wnosić, że pierścień i medalion poszły tą samą drogą. Wyjaśnił w końcu, co zamierza uczynić, aby ptasiego kleptomana przyłapać na gorącym uczynku i odszukać miejsce, w którym ukrył swą zdobycz.

Opowiadanie to ubawiło matkę-przełożoną do tego stopnia, że aż się roześmiała i zawołała:

- A to prawdziwy nicpoń, ten nasz Kubuś. Nie tylko jest po wierzchu cały czarny, ale ma także czarny charakter! Proszę pana uwiadamiać mnie o każdej zmianie, jaka zajdzie w pańskich wywiadowczych zabiegach.

Po południu przyrodnik oczyścił starannie kupioną zapalniczkę, umieścił ją we framudze okiennej i zawołał przez otwarte okno:

- Kubuś, chodź do sera!

Fa, fa, fa, przyleciał.

- Kr, kr! Jestem!

- Dobrze, mój czarny kawalerze, bardzo mi miło, że jesteś. Dostaniesz zaraz swą porcję, ale przedtem odbędziemy mały egzamin.

Wetknął kruka pod pachę i przyłożył mu dwa palce do czoła.

- Teraz, mój Kubusiu, myśl razem ze mną. Jest na okólniku małe szkiełko. Ono błyszczy się, błyszczy... Co? Widzisz, jak się błyszczy?

- Kr, kr.

- Może widzisz, ale ja tego palcami nie wyczuwam. Przypuśćmy, że ujrzałeś lusterko. A teraz chwytaj go w dziób i nieś na stare miejsce, gdzie inne chowasz przedmioty. No, mów... zaleciałeś już?

- Kr, kr!

Tu Kubuś począł wydzierać się spod pachy i gwałtownie rzucać czarnymi nogami. Podkowa przycisnął go nieco silniej do boku.

Z mózgu Kubusia nie wydobył ani jednego obrazu, natomiast Kubuś, naciśnięty mocno w pasie, postarał się o inny obraz, którego przyrodnik nie pożądał. Wyprężył się, zakrakał i chlapnął za siebie wodnistą pieczątką na roboczy habit ojca-jałmużnika. Zauważywszy to Podkowa wyrzucił nieobyczajnego ptaka za okno i rozglądnął się po izbie za łopatką, piaskiem i szczoteczką.

- A toś mnie uraczył swą myślą! - zaśmiał się przyrodnik. - Niechże cię nie znam!

Kubuś, choć ciśnięty za okno, nie dał za wygraną. Zawezwano go do sera, więc musi być ser, inaczej nie ustąpi. Poskakał trochę po ścieżce podleciał na okno i zawołał:

- Kr, kr. Dawaj!

Podkowa, uporawszy się z pieczątką, odłupał kawałek białego specjału i umieścił go obok błyszczącej zapalniczki.

Kubuś dwoma żarłocznymi łykami uporał się z przysmakiem i zaraz skierował jedno oko na lśniący przedmiot. Obszedł go wokoło, przekrzywił głowę w przeciwną stronę i patrzy drugim okiem. Dziwi się i cieszy. Podkowa opuścił prędko izbę i ukrył się za krzakami porzeczek.

Jeszcze krótką chwilę przyglądał się przestępca błyszczącej nowości, potem zatoczył podejrzliwie głową w prawo i lewo, porwał błyskotkę w dziób i fa, fa, ta, odleciał.

Przyrodnik wyskoczył zza krzaków i, kryjąc się za drzewami, puścił się w tropy zbrodniarza. Ten, trzymając wciąż zapalniczkę w dziobie, przysiadł najpierw na jednym drzewie, coś podumał, pooglądał się na boki, przerzucił się na inne, znów myślał ibadał otoczenie, jakby się obawiał, że go ktoś śledzi, wreszcie poderwał się i poleciał na koniec ogrodu. Podkowa podążył za nim.

Całe zachowanie się Kubusia przypominało ostrożnego złodzieja, który przeszedł najwyższą wszechnicę złodziejską ze złotym medalem.

Dopiero na końcu ogrodu usadowił się twardo na starej gruszy przed otworem szerokim i wysokim może na dobrą ludzką pięść. Widocznie dzięcioł wydłubał ten otwór, szukając robaków, a wiatry, słoty i mrozy dokonały reszty. Kubuś wetknął głowę w swą składnicę i zostawił w niej zapalniczkę, cofnąwszy się zaś, zawołał widocznie zadowolony:

- Kr, kr! Wszystko w porządku!

Podkowa mało sam nie wykrzyknął z radości:

- Wszystko w porządku!

Już wiedział dokładnie, gdzie szukać pierścionka z rubinem i medalionika Boguni. Zaraz też poszedł do państwa Bukalskich i uwiadomił ich, co zaszło.

Redaktorowa aż plasnęła w ręce i zawołała:

- Och!... jakże się cieszę. A to drab ten Kubuś! Tyle nam zgryzoty przysporzył! Nie zależy mi na pierścionku; pragnę przede wszystkim stwierdzenia faktu, że moja Bogunia jest niewinna. Mój Boże!... Biedne dziecko! Po rozmowie z panem tak się widocznie rozżaliła, że już dziś nie chciała przynieść nam mleka. Ja ją rozumiem. Postąpiłabym tak samo.

- O, nie, nie. Jej żal, jeżeli był, to chwilowy, szybko przeminie. Ja ją znam. Ona ma dobre, czułe i wrażliwe serce. Ręczę, że jutro, gdy sprawa pierścionka się wyjaśni, pierwsza przygarnie się do pani.

- I jakże pan zamierza postąpić dalej z Kubusiem?

- O! jego występek musimy zdemaskować uroczyście, żeby dzieci miały z tego powodu wesołą zabawę, coś w rodzaju majówki, a po trosze i małą naukę. Składnicę domorosłego złodzieja wypróżnimy przed całą publicznością naszego zakładu. Może pani zechce także wziąć udział w tym zabawnym widowisku.

- Z największą ochotą! Przypomną mi się lata dziecięce. Przy tej sposobności pierwsza zbliżę się do Boguni i wyściskam ją serdecznie, a zarazem poproszę, by wyświadczyła starej przyjaciółce zaszczyt noszenia nam w dalszym ciągu mleka.

XV

Uroczyste wypróżnienie składnicy Kubusia odbyło się istotnie z udziałem całego niemal zespołu Miłosierdzia.

Dzieci już na godzinę przedtem cieszyły się, skakały, plaskały w ręce i podawały sobie z ust do ust:

- Dziś przyłapiemy Kubusia na gorącym uczynku!

Pojęcie złodziejstwa ustaliło się w ich główkach nie jako bezkrwiste słowo, nie jako oderwany dźwięk ludzkiej mowy, jeno jako wyrazisty obraz, w którym widziało się czarnego kruka, starą gruszę z wydłubanym przez dzięcioła otworkiem, a obok tego całe zbiegowisko dzieci i osób starszych z matką-przełożoną i panią Bukalską na czele.

Jedna tylko Bogunia, lubo czuła się teraz zupełnie od wszelkich podejrzeń wolna i mogła każdemu patrzyć śmiało w oczy, przecież nie wyszła na ogród i nie przyłączyła się do gromady ciekawych. Dziś, rzecz szczególna, tylko do siebie samej czuła żal, że rano nie zaniosła pani Bukalskiej mleka. Żal ten z każdą chwiląstawał się coraz mocniejszy i doszedł do najwyższej granicy wówczas, gdy dowiedziała się z ust Aliny, iż ta zawsze dobra dla niej pani z naprzeciwka bardzo się zmartwiła i miała łzy w oczach.

- Nie ona jest zła, tylko ja, ja sama! - powtarzała sobie dziewczynka z uporem, jakby robiła rachunek sumienia przed spowiedzią, w której niedawno po raz pierwszy uczestniczyła.

Gdy zatem w ogrodzie zebrało się całe towarzystwo wraz z matką-przełożoną i panią Bukalską, przyrodnik wyszukał między chłopcami starszego nieco wyrostka, Kazika, który łaził po drzewach jak prawdziwa małpa. Kazał mu wdrapać się na gruszę i wydobyć ze schowka Kubusia wszystko, co tam palcami wymaca.

Zaciekawiony niezwykłym ruchem w ogrodzie, a zarazem jakby złym

przeczuciem tknięty Kuba, przyleciał także.

Przyleciał i usiadł na pobliskiej jabłoni. Zrazu zdziwił się, kręcił głową, milczał i tylko patrzył, lecz wnet widocznie zrozumiał, że ci niegodziwi ludzie zamierzają dobrać się do jego skarbów, bo już wysłali zwinnego chłopaka na drzewo, ten zaś, dotarłszy do otworu, wyciąga ku niemu rękę. Kubuś rozgniewał się nie na żarty.

- Kr, kr, kr, kr, kr! - wrzasnął groźnie, jakby mówił po ludzku: - Czego tu chcecie? Precz mi stąd zaraz! Nie pozwalam, żeby mi ktokolwiek mieszał się do mego gospodarstwa. Cóż to! dla was pracowałem w pocie piórek na czole, dla was chodziłem dzień w dzień po ogrodzie i przypatrywałem się wszystkim kolorowym kamyczkom i błyszczącym blaszkom? Co?! dla was?! Kr, kr, kr!

Ale nikt go nie słuchał, on zaś sam nie miał odwagi podlecieć bliżej i stanąć z potężnym czarnym dziobem przed wrotami swego zamczyska. Szkoda, że Podkowa nie mógł w tej chwili przyłożyć mu palców do czoła; może po raz pierwszy byłby wyczuł w głowie Kubusia żywsze drgnienie myśli. Że ona tam była w tej chwili mocniejsza i żywsza, o tym przyrodnik nie wątpił, przyglądając mu się uważnie z oddali.

Kazik wetknął rękę w otwór i wydobył najpierw błyszczącą metalową rurkę.

- Zapalniczka! - zawołał z góry.

- Zapalniczka, zapalniczka! - powtórzyły dzieci. - Dawaj, dawaj!

Przedmiot poleciał w dół i poszedł w kółko z rąk do rąk.

- Kr, kr, kr! - zawrzeszczał Kubuś gniewnie.

- A to łajdak ten Kubuś! - powtarzają między sobą chłopcy i dziewczęta. O ile dziewczęta oburzają się naprawdę, chłopcy, choć także wymyślają głośno czarnemu przestępcy, przecież mrugają ku sobie porozumiewawczo, jakby mówili: - Łajdak, bo łajdak, ale zuch! Dobry gospodarz! Pamięta o starości!

- Pierścionek!... - woła Kazik z góry.

- Pierścionek, pierścionek! Cha, cha, cha! Dawaj! Prędko dawaj!

- Kr, kr, kr!... - gniewa się Kubuś.

Pierścień spada w dół i przechodząc z rąk do rąk, dociera do nani Bukalskiej. Ta, ledwie nań spojrzawszy, zasadziła go obojętnie na palec i już o nim nie myśli.Cała jej uwaga skupiła się obecnie na Kubusiu i jego złodziejskim schowku.

- Lusterko! - woła po chwili Kazik z góry.

- Kr, kr, kr!

- Dawaj, dawaj! - odpowiadają liczne głosiki z dołu.

Lusterko spada.

Śmiech i radość ogólna.

- A to drab! Czego on tam nie nachował. Kazik! Co jeszcze?

- Próżne pudełko od sardynek!

- Cha, cha, cha! Dawaj. Co jeszcze?

- Czerwona szmatka!

- Kr, kr, kr! - gniewa się Kubuś coraz mocniej. Tak zły, że aż bije skrzydłami o boki i ociera z obu strono dziób o pręcik, jakby ostrzył nóż lub brzytwę na pasku. Widocznie czerwona szmatka jest dla niego największym skarbem.

- Jakiś złoty łańcuszek - zapowiada chłopak.

Wyciąga i dodaje:

- A na końcu medalionik. Chyba to ten sam, cośmy go przed rokiem szukali w ogrodzie.

- Dawaj, dawaj!

Medalionik poleciał w dół i, podawany z rąk do rąk, dotarł do przełożonej.

- Co to za medalionik? - zaciekawiła się pani Bukalska i spojrzała bokiem na dłoń kierowniczki zakładu.

Nagle wykrzyknęła:

- Obraz Matki Boskiej! Proszę mi pokazać! Prędzej, prędzej!

Szybko odwróciła złotą ozdobę, spojrzała i zatoczyła się bliska omdlenia.

- Na Boga! - krzyknęła. - To medalionik mojej Krysi! Tu na drugiej stronie wyryty jest dzień jej urodzin! Na pewno medalionik mojej Krysi! Skąd ta droga sercu memu pamiątka wzięła się tutaj? Skąd mógł ją Kubuś przynieść?

- Ależ to medalionik naszej Boguni - objaśniła przełożona. - Przyjechała ona z nim w pace do naszego zakładu. Przed rokiem zginął medalionik z pokoju pana Grzegorza i nie mogliśmy zrozumieć, co się z nim stało. Teraz już wiemy.

- Więc to własność Boguni?

- Tak.

- I jako dziecko miała go na szyi?

- Tak.

- W takim razie... w takim razie Bogunia... O, mój mocny Boże!... w takim razie Bogunia, to moja jedynaczka, moja córeczka Krysia! Zlitujcie się, gdzież ona jest!... gdzie ona jest! Pokażcie mi ją tu zaraz, niech jeszcze popatrzę na jeden znaczek, który rozwieje wszelkie wątpliwości!

Rozejrzano się wokoło. - Boguni jednak nie było. Dopiero któraś z dziewczynek zauważyła:

- Bogunia została w domu. Ot, tam... Wygląda przez okno.

- O, moja Krysieńko! - woła pani Bukalska i pędzi do gmachu. Przełożona i siostra doktorka podążyły za nią, żeby jej pokazać drzwi do pokoju Krysi.

Redaktorowa wpadła do izdebki Boguni i chwyciła ją w objęcia, a łzy, jak wezbrany strumień, poczęły spływać po jej rozgorączkowanych policzkach.

- Zdejmij, dziecino, pończoszkę z lewej nogi! - wołała. - Zdejmij prędziutko, żebym jeszcze spojrzała na ten ostatni znak...

Przyklękła przed dziewczynką i poczęła drżącymi palcami rozrywać zatrzask z klamrą, ściągać gwałtownie pończoszkę. Spojrzała i krzyknęła jeszcze głośniej:

- To ona! Ma czerwoną strzałkę na nóżce. To ona, moja jedynaczka! Moja najukochańsza córeczka, moja Krysiunia.

Porwała ją znów w objęcia i zasypała gradem pocałunków.

Bogunia,widząc łzy w oczach kobiety, która mówi, że jest rodzoną jej mamusią, rozczuliła się także, zapomniała od razu o chwilowym do niej żalu, o własnych wyrzutach sumienia i - jak to stary Podkowa przepowiedział - przytuliła się ciepło do jej serca. Równocześnie poczuła w sobie po raz pierwszy w życiu dziwną jakąś błogość. Miała matkę!... Miała matkę prawdziwą, rodzoną i bardzo ją kochającą. Nieraz w cichości, zwłaszcza nocą przed zaśnięciem, ze smutkiem i tęsknotą rozmyślała, pytając się zagadkowego losu, dlaczego ją napiętnował mianem podrzutka, dlaczego wytrącił ją niejako poza obręb normalnych dzieci i pozbawił miłości, w której tamte, nieraz złe i dokuczliwe, pławią się do woli.

Teraz wszystko się zmieniło! Tuż obok tuli ją ktoś do siebie, do swego serca, co tak mocno bije, aż się je czuje przez ciemne szaty. I odtąd zawsze tak będzie biło... zawsze!

Mama... mamusia!...

XVI

Bogunia nie jest już w klasztorze i nie jedzie do Szwajcarii.

Dziś ma swoją rodzoną mamusię i ma tatusia w czarnych okularach, którego także od dawna kochała, gdyż i on, choć słabo widzi, patrzył na nią zawsze dotąd ciepło i przyjaźnie, obdarzając niekiedy serdeczniejszym słowem.

Bogunia chodzi teraz do gimnazjum, uczy się doskonale i jest pociechą swych rodziców. Zwłaszcza tatuś stale nią zachwycony. Chętnie wysłuchuje jej lekcji i cieszy się jej piękną deklamacją. Wychwala ją też na osobności przed matką:

- Tak jest - powiada. - To będzie kiedyś wybitny talent literacki. Nie wątpię, że będzie pisarką. Chwyta w lot przesłanki, w trafne ubiera je słowa i kojarzy doskonale pojęcia. Chyba odziedziczyła po mnie rodzaj umysłowości i zamiłowanie do pracy tego rodzaju. Cieszę się niezmiernie, że jest taka, jaka jest.

Bogunia nie przemieniła się w Krysię i pozostała nadal Bogunią. Mama i tatuś przywykli od dawna do tego imienia, ona sama też, a tamto inne wydaje się jakieś obce, zimne, dalekie. Zresztą, piękne to imię wybrał jej dziadek Podkowa, którego wciąż kocha jednakowo. Jest ona tym dziewczątkiem, które w zgodzie ze swym imieniem lubi być miłą nie tylko Panu Bogu, ale i ludziom, nawet zwierzętom, ptaszkom, owadom. Wcale nie jest grymaśnym, rozkapryszonym dzieckiem, które chciałoby się tylko bawić i bawić, lecz nim się rozbawiło czym na dobre, już krzywi usta i mówi, że się nudzi. Nie jest rozpieszczonym dzieckiem, które trzeba wciąż obsługiwać, nagradzać ciasteczkami i cukierkami, żeby zjadło łyżkę zupy, myśleć za nie, sprzątać, ścielić, czyścić ubranka, wszystko pod nos podsuwać, dogadzać na każdym kroku i stosować się do dobrego lub złego humorku kwaśnej i złoszczącej się domowej "pociechy".

O, nie... Miła Bogu i ludziom Bogumiła-Bogunia jest dziewczynką zupełnie inną. Nie tylko sama siebie zawsze obsłuży, lecz zawsze i wszędzie innym pragnie służyć. Od dawna przywykła w klasztornym sierocińcu do codziennej twardej pracy ita wcale jej nie męczy, wcale nie

niecierpliwi. Przede wszystkim uparła się, choć dziś jest dzieckiem bogatych rodziców, że będzie sama codziennie biegała z bańką do klasztoru po mleko, sama będzie słała sobie łóżko, sama czyściła buciki i ubranka, sama będzie cerowała pończoszki i na każdym kroku pomagała mamusi w gospodarstwie domowym.

Idzie w tej zacnej chęci służenia innym tak daleko, że niekiedy po obiedzie wpada do kuchni i wyręcza Wiktusię w zmywaniu talerzy. A tak już umie rozliczyć się z czasem, że i w domu pomoże i wszystko odrobi sumiennie do szkoły na dzień następny. Choć obecnie liczy dopiero rok dwunasty, przecież nauczyła się już pewnej ważnej rzeczy, kto wie, czy w życiu szarych pracowników nie najważniejszej: nauczyła się żyć w zgodzie z czasem. A to doprawdy wcale niewielka sztuka! Otóż, trzeba o każdej zbliżającej się czynności pomyśleć trochę naprzód i powiedzieć sobie: Zrobię tak a tak, w tej a tej godzinie. A gdy się raz w podobny sposób o pewnym zadaniu pomyślało, trzeba potem tylko wedle ułożonego planu robić i robić, a już będzie dobrze. Wielka to i pożyteczna rzecz umieć chcieć i ułożyć sobie plan codziennych czynności na tydzień, na miesiąc, na rok!...

Bogunię spotkało w tym czasie wielkie szczęście.

Zauważyła już dawniej, że siwiutki dziaduszek Podkowa, który obecnie liczył siedemdziesiąty rok życia, utyka coś na nogę i ledwie z trudem towarzyszy Ihakowi do miasta. Poczucie sprawiedliwości mówiło jej, że staruszkowi należy się dobrze zasłużony wypoczynek. Powiedziała to mamusi. Ta zrozumiała natychmiast i postanowiła:

- Mamy wolny pokoik na parterze z oknem na południe. Poprosimy dziadka, żeby zakończył swe obowiązki w zakładzie, które zresztą i tak niemal za darmo sprawuje, i sprowadził się do nas. I tatusiowi będzie przyjemnie, gdy pogadają sobie co dzień na werandzie lub w jego literackim gabinecie, i ty będziesz się cieszyła, mając starego dziadunia blisko siebie, i ja także cieszyć się będę z waszej ogólnej uciechy.

- Zrobimy tak, mamusiu, zrobimy! A wiesz?... Będę sama codziennie przynosiła mu z klasztoru mleko!

- Doskonale!

- Nawet wtedy, gdy urosnę i pójdę na uniwersytet. Prawda? Powiedz, że tak.

- Tak. Oczywiście: tak! Wszystko zrobisz, co zechcesz i jak zechcesz.

- A Ihakowi co dzień z werandy będziemy rzucały przez mur na okólnik

cały kawałek cukru. Cały, mamusiu, cały. Nie połowinkę, uważasz, tylko cały.

- Nawet dwa, jeśli sprawi ci to przyjemność.

- Ach!... Aż dwa! Doskonale! Będzie miał na śniadanie i na podwieczorek.

- Zapomniałaś jeszcze o obiedzie, wieczerzy i o drugim śniadaniu.

- Jak to? Aż pięć?! Nie, nie! To nie byłoby sprawiedliwe. Nie trzeba osiołka zanadto rozpuszczać. Zostaniemy przy dwu!

- Ach, ty moja cukrowa, słodka pociecho. Czego ty jeszcze nie wymyślisz! - zaśmiała się rozbawiona matka.

I stało się tak, jakBogunia sobie ułożyła. Dziadek Podkowa zamieszkał na stałe w willi państwa Bukalskich i tu wygładzał spokojnie swe naukowe dzieło - dzieło całego życia.

Stary oglądał czasami swe ciężkie ruloniki złota i mruczał zadowolony:

- Wedle obecnych cen wydawniczych na moje księgi wystarczą dwa wałeczki. Trzy zostaną dla Boguni. Ona rozrzuci je kiedyś między najbiedniejszych, ale nie tych, co tylko jęczą, żebrzą i nic nie robią, tylko między tych najbiedniejszych, co bardzo chcą pracować, a nie mają na początek najkonieczniejszych środków do pracy. Ona już wie, co to sprawiedliwość, a ta wskaże jej dalszą właściwą drogę. Może zasili kasę klasztorną, aby i miłosierdziu stało się zadość.

... - A co do poczucia wolności, to ono, jak mi się zdaje, zagnieździło się także na dobre w jej szlachetnej duszyczce. Bogunia ślicznie rozwija w sobie to pojęcie i dziś już rozumie, że wolność prawdziwa nie jest głupią, samolubną, rozbrykaną samowolą. Wie, że kto kocha wolność, ten jej nigdy nie nadużywa, przeciwnie, służy zawsze i wszędzie innym z własnej dobrej woli, bez żadnej namowy, bez żadnego z zewnątrz przymusu. Z takim poczuciem wolności można pogodnie spoglądać wokoło i zajść daleko.

Ruloniki złota padały z powrotem do kuferka i czekały cierpliwie swej godziny.

XVII

Pani Bukalska czuła się obecnie bardzo szczęśliwa. Odzyskała swe dziecko, swą ukochaną jedynaczkę, i była z niej dumna.

Pragnęła jeszcze tylko dowiedzieć się, kto po katastrofie kolejowej zabrał ją do domu i pół roku żywił. Rozmawiała raz o tym ze starym

Podkową na werandzie.

Ihak, co niby to drzemał za murem, wysunął naprzód swe długie uszy i uważnie słuchał. Gdy potem pani odeszła, zwrócił jedno oko na dawnego przełożonego i pochylił głowę tak, jakby chciał z nim myślową metodą porozmawiać.

Podkowa znał dobrze ten jego gest i udał się do klasztoru, do którego zresztą dość często zachodził na przyjazne pogadanki z matką przełożoną.

- Cóż mi powiesz, stary, poczciwy mój Ihaku? - spytał, zatrzymawszy się przed nim i przyłożywszy mu dłoń do ciemienia.

Ten, aczkolwiek miał obecnie innego przełożonego, zawsze lgnął do Podkowy i chętnie widywał go w swym pobliżu.

Ujrzawszy przyjaciela przed sobą, nie dał się prosić i zaraz przemówił swą jasną myślą:

- Uważaj, co powiem. Było raz tak: widzę doskonale. Do paki skrada się Czarna Wikta i wsuwa głęboko pod samo siedzenie zielone pudło. Siostra jej, Benia, udaje zemdloną. Ty je obie znasz. Czarna Wikta to ta, co sprzedaje tam, na rogu, róże, zaś zimą, pod latarnią, pieczone kasztany. Zapytaj Czarnej Wikty o zielone pudło i o małą Bogunię. Ona ci zaraz powie, jeżeli dasz jej jaką błyszczącą blaszkę. Później opowiesz swej pani, coś usłyszał. Ta twoja pani podoba mi się. Ślicznie puka palcami w czarne pudełko. Przy tym jej pukaniu drzemie mi się doskonale, bo tywiesz, że ja jestem muzykalny. Powiedz jej, że bardzo mi smakuje cukier. Tylko trochę go za mało.

- Jak to? Za mało? Przecie dostajesz teraz dwa kawałki.

- No tak. Prawda. Dostaję dwa. Ale sprawiedliwi ludzie mówią, że od przybytku głowa nie boli i dlatego wciąż krzyczą, że im za mało. Cóż to! Czy ja co gorszego od szlachetnych ludzi? Przyznaj sam! Czuję, że powiedziałem mądre zdanie i dlatego muszę sobie zaśpiewać: Iha! Iha! Iha!

Podkowa skorzystał z cennej rady Ihaka i wyszukał łatwo pod latarnią Czarną Wiktę z różami. Odbyła się wtedy między nimi taka rozmowa:

- Wiem - przemówił stary - że pani przed laty wetknęła do paki z napisem Miłosierdzie duże zielone pudło, w którym było ukryte kilkumiesięczne dziecko. Pomagała przy tym siostra Benia.

- To nieprawda!

- Właśnie, że prawda. Otóż to niemowlę wyrosło na ładną, zdrową i pracowitą dziewczynkę. Dziś powodzi się jej dobrze, gdyż znaleźli się prawdziwi rodzice, ludzie zacni, uczciwi i wcale zamożni. Ci państwo chcieliby się dowiedzieć, skąd po katastrofie kolejowej wzięło się u was dziecko?... Zaciekawia ich także, dlaczego nie oddałyście zaraz maleństwa do Miłosierdzia lub też czemu nie szukałyście rodziców przez gazety? Czyż wy obie nie czytałyście dzienników i nie czytacie? Toż matka niemowlęcia w ciągu pierwszych trzech miesięcy dała może sto ogłoszeń do gazet i odwiedziła wszystkie w całej okolicy sierocińce!

Czarna Wikta nachmurzyła się i oświadczyła opryskliwie:

- Ani o dziecku, ani o zielonym pudle nic nie wiem, a gazet nie czytam. Ja sprzedaję róże i nic mnie więcej nie obchodzi. Może pan kupi bukiecik. Odstąpię tanio.

Podkowa spostrzegł zaraz, że kobieta kręci. Może się bała, że spotka ją jaka przykrość, jeśli powie prawdę; może lękała się nieprzewidzianego wydatku, którego ubogie kobiety zwykle bardzo się boją. Więc, żeby ją pocieszyć i uspokoić, dodał:

- Niech się pani niczego złego nie obawia. Tu chodzi jedynie o prostą ciekawość. Jeżeli dowiem się całej prawdy, wręczę pani mały upominek.

Mówiąc to, wydobył z kieszeni dwie złote monety. Czarnej Wikcie zaświeciły się oczy, jak Kubusiowi na widok czerwonej szmatki, i zaraz zmieniła ton.

- No tak, to prawda - odrzekła weselej. - Ja rzeczywiście wsadziłam dziecko do paki. Stało się to wtedy, gdy siostra moja, Benia, udawała zemdloną.

- O tym wiem. Chciałbym dowiedzieć się czegoś innego. Chciałbym dowiedzieć się, skąd wzięłyście dziecko?

- Jeżeli tylko o to idzie... ach, czemu nie. Opowiem wszystko. Stara nasza ciotka, która mnie i Benię wychowała, bardzo lubiła niemowlęta i bawiła się nimi niby lalkami.

Podkowa pomyślał:

- Aha! Człowieczy Kubuś w spódnicy.

- Jeździła ona często na wieś do krewnych po jaja, które ja i Benia sprzedawałyśmy po sklepikach. Otóż raz, właśnie przed wyprawą na wieś, miała stara proroczy sen. A trzeba panu wiedzieć, żeona ciągle różne prorocze sny miewała; posiadała nawet w kuferku za piecem stary Egipski sennik. Więc śniło jej się, że wysiadła z pociągu i zauważyła w

kącie, na dworcu, kurę ze złotymi skrzydłami. Obudziwszy się, oświadczyła nam, że niechybnie spotka nas wielkie szczęście, gdyż kura, bez względu na to, czy ma złote, czy też żółte skrzydła, to zawsze na loterii znaczy: 66. Kazała nam zaraz szukać losu z takim numerem na końcu. Znalazłyśmy i kupiły ćwiartkę.

Podkowa się zaśmiał:

- I cóż? Wygrałyście?

- Akurat!... Ani du du! Główna wygrana nie miała w sobie ani jednej szóstki. Żeby choć jedna była wyszła na pokosztowanie. Gdzie tam! W kilka dni później ciotka pojechała na wieś z kobiałką po jaja... no i przywiozła w niej, zamiast jaj, cudze dziecko. Mówiła, że pociąg się rozbił, że było na dworcu wielkie zamieszanie, bo przywieźli rannych, i że w kącie, na ławeczce, leżało sobie w powijakach dziecko, o które nikt się nie troszczył. Wtedy ona zrozumiała, że to dziecko przyniesie jej wielkie szczęście, bo ono właśnie jest kurą, co we śnie złote miała skrzydła. Więc buchnęła maleństwo do kobiałki i przywiozła do domu. Radziłyśmy, żeby ogłosić w gazetach. Nie pozwoliła. - Czekajcie - mówiła - zobaczycie, że dopiero teraz wyjdzie nam numer 66. - Cóż było robić, kiedy starula miała swój upór. Dawałyśmy obie z Benią przez pół roku pieniądze na mleko dla dziecka. Tylko tyle było zysku z całego interesu.

... - Potem ciotka umarła sobie zdrowo, a my, chcąc się pozbyć kłopotu i wydatku, wsadziłyśmy dziecko do paki. Ot i na tym koniec.

Podkowa uśmiechnął się i rzekł:

- Wiem już wszystko. Proszę mi jeszcze powiedzieć, ile wydałyście obie na mleko dla dziecka?

- A czy ja dziś pamiętam?... Na obecne czasy, to może trzydzieści, może czterdzieści złotych.

Staruszek obliczył sobie coś po cichu:

- W takim razie - rzekł po chwili - ma pani tutaj w tych dwu monetach, przeszło dziewięćdziesiąt złotych. Niech wreszcie sprawdzi się proroczy sen ciotki. Kupcie sobie żółtą kurę i przywiążcie jej do skrzydeł obie monety. Ręczę, że będziecie miały kokoszkę ze złotymi skrzydłami. Możecie także zawiesić jej na szyjce tabliczkę z numerem 66. Myślę, że z tą ozdobą będzie jej w sam raz do twarzy, a raczej do - dzioba, i będzie mogła pójść na koguci dancing.

Dał Czarnej Wikcie pieniądze i, ubawiony, wrócił do domu.

Tym sposobem zagadka pierwszych miesięcy życia Boguni została ku uciesze i radości państwa Bukalskich ostatecznie rozwiązana.

Redaktor, wysłuchawszy przyrodnika, roześmiał się i zawołał:

- Ależ to nasza Bogunia u wstępu do życia wspaniałą turystyczną odbyła podróż: z wagonu do kobiałki, z kobiałki do pudła na suknie, wraz z pudłem do paki z kuchennymi resztkami i wreszciez blaszanej paki do klasztornej celi.

- A z tej ostatniej do serca swych rodziców - dorzuciła matka, patrząc z ciepłym rozrzewnieniem na swą jedynaczkę.

Bogunia śmiała się, śmiała, aż jej radosne łzy zabłysły w jasnych oczętach.

KONIEC