Michał Bałucki

"Byle wyżej"

Byle wyżej

się jeszcze bardziej przy tych słowach, w których czuć było delikatną naganę.

- Kupić? Ach, jakaś ty zabawna, Tekluniu! - rzekła i rozśmiała się, pokazując w uśmiechu białe drobne ząbki. - Może jeszcze za własne pieniądze!

- Dlaczegoż nie, jeżeliby miała w takich błyskotkach upodobanie?

- Któraż by nie miała? Ale byłaby to już kobieta pożałowania godna, która musiałaby sama sobie zaspakajać takie upodobania. Od czegoż są mężczyźni? Kobiecie dość jest objawić swoje upodobanie, aby miała to, czego chce.

W tej chwili jakiś młody człowiek, elegancko ubrany, przechodząc ulicą, zatrzymał się także przed wystawą. Pod pozorem lepszego przypatrzenia się klejnotom przysunął się tuż do dziewcząt i zamiast na wystawę rzucił śmiałe i badawcze spojrzenie pod czarny kapelusik złotowłosej magazynierki. Ta impertynencka śmiałość widocznie ją obraziła. Odsunęła się od młodego człowieka i surowym wzrokiem zmierzyła go od stóp do głowy, a łuki jej czarnych brwi złamały się i zbiegły ku sobie, tworząc zmarszczkę gniewną nad noskiem. Taka czupurna postawa uniemożebniła dalsze zbliżenie się, do czego wyraźną miał ochotę młody człowiek, i odjęła mu odwagę. Postał jeszcze czas jakiś, poprawił na nosie szkiełka, w złotą ujęte oprawę, obrzucił machinalnie spojrzeniem wystawę i poszedł dalej. W pewnej jednak odległości zatrzymał się, przeszedł na drugą stronę ulicy i stamtąd obserwował dziewczyny.

- Chodźmy już, Maryniu, już późno - odezwała się rumiana brunetka ciągnąc towarzyszkę i obejrzała się niespokojna wokoło.

Przed wystawą jubilerską zatrzymały się wieczorem dwie dziewczyny, wracające z magazynu do domu, i przypatrywały się kosztownościom, które przy rzęsistym oświetleniu płomieni gazowych ponętnie

przedstawiały się oczom. Szczególnie jedna z nich zdradzała żywe zajęcie w oglądaniu klejnotów, a czarne, duże jej oczy z ciekawością i upodobaniem zatrzymywały się na niektórych przedmiotach. Twarz jej drobna, blada, ostrych rysów, była w tej chwili mocno ożywioną. Twarz ta miała profil delikatny, nosek kształtny, a usta wąskie i znać w niej było sprytne, żywe i energiczne usposobienie. Blond włosy, przechodzące w mocno złoty kolor, stanowiły dziwny kontrast z czarnymi oczyma i dwoma łukami czarnych brwi. Ten kontrast nadawał jej urok szczególny i zwracał uwagę.

- Patrz, moja droga - odezwała się złotowłosa do swej towarzyszki, gniotąc mimowiednie jej dłoń wswych rękach - jaka śliczna bransoleta! I te kolczyki, i brosza należą zapewne także do niej, bo ta sama w nich robota. To cały garnitur. Ach, jak ucieszy się ta, co go dostanie!

Oczy mówiącej zaiskrzyły się na tę myśl tak, że wydawały się przez chwilę jak dwa czarne zwierciadła, w których odbiły się blaski wszystkich diamentów jubilerskiej wystawy.

- Dlaczego ma koniecznie dostać? Może go kupić - rzekła jej towarzyszka, brunetka z łagodnym spojrzeniem, a rumiana, okrągła jej twarzyczka zarumieniła

- Zaczekaj jeszcze chwilkę, jeszcze się tym naszyjnikom przypatrzę.

- I co ci z tego przyjdzie?

- Takie patrzenie, moja kochana, wyrabia gust i znawstwo. Gdyby mi wypadło kiedy wybierać, nie byłabym w kłopocie i wiedziałabym, co wybrać.

- Czy myślisz, że będziesz kiedy w tym położeniu?

- Czemuż nie? Żadna z nas nie wie, co ją czeka.

A Herminka? Któż by się był spodziewał, że będzie pułkownikową, że będzie miała swój powóz, służbę. A była tylko prostą szwaczką. Każdą z nas może podobny los spotkać.

- O! ja nie chciałabym takiego losu. Mówią, że na nią krzywo patrzą w domach, w których bywa.

- Bo nie umie sobie nadać tonu. O! ja bym umiała. Czuję w sobie zdolność na wielką panią.

- Bredzisz, moja droga. Chodźmy lepiej do domu, już późno. Ojciec, mój będzie się gniewał na mnie.

Obejrzała się znowu trwożnie wokoło po pustej ulicy i spostrzegła

owego młodego człowieka, bacznie je obserwującego; pociągnęła więc za suknię ukradkiem swą towarzyszkę i szepnęła:

- Chodźmy, jakiś pan obserwuje nas z tamtej strony ulicy.

- Nie oglądaj się, to ten sam, który tu przy nas stał przed chwilą.

- Co sobie pomyśli o nas?... Chodźmy już, ja się boję.

- Dziecinna jesteś! przecież nas nie zje. No, chodźmy, podaj mi rękę. - I podawszy ramię drżącej i strwożonej towarzyszce, poszła z nią dalej.

Młody człowiek jak cień postępował, za nimi w pewnej odległości. Gdy skręciły w boczną ulicę, przysunął się bliżej, tak że ledwie parę kroków przedzielało go od dziewcząt. Teklunia, zaniepokojona tą śmiałością nieznajomego, chciała przyśpieszyć kroku, ale towarzyszka przytrzymała jej zapęd i postępowała dalej krokiem pewnym, jednostajnym.

Tak doszły do małego, piętrowego domku, stojącego przy Plantacjach . Gdy już miały wstępować na kamienne schodki, prowadzące do wąskiej sionki, Marynia zatrzymała się i zwracając się do swej towarzyszki, odezwała się głosem dosyć podniesionym i z wyraźnym zamiarem, aby mogła być słyszaną przez idącego za nimi mężczyznę:

- Czy nie masz co drobnych pieniędzy?

- Na co tobie pieniędzy teraz? - spytała Teklunia, niezadowolona z tego zatrzymania się.

- Chciałabym zapłacić za drogę temu panu, który fatygował się odprowadzić nas.

- Maryniu,co ty robisz? - odezwała się cicho Teklunia. - Daj pokój, chodźmy już.

- Szkoda tylko, że się nie postarano o latarkę. Kto się trudni odprowadzaniem, powinien zaopatrzyć się w nią koniecznie.

Tekluni za wiele już było tej śmiałości Maryni; wyciągnęła gwałtem rękę swoją spod jej ramienia i wbiegła szybko do sieni. Marynia była zmuszoną wejść także.

- Czekaj, gdzie tak biegniesz?

- Ach, Maryniu, jak można było mówić coś podobnego?

- Trzeba mu było dać nauczkę. Drugi raz nie będzie tak skory do odprowadzania.

- A gdyby ci był co powiedział?

- Umiałabym mu pewnie odpowiedzieć.

- Ach, ja bym nigdy nie odważyła się na coś podobnego.

- Ty byś potrzebowała zaraz opiekuna, obrońćy.

- Nie, alebym się nie narażała, nie dała powodu do tego. Gdybyśmy nie były stały tak długo przed wystawą, ten pan nie miałby śmiałości zbliżyć się tak do nas.

- Więc dlatego mam być niewolnicą i siedzieć w domu jak zakonnica? Ciekawam, dlaczego my nie mamy mieć takiej swobody, jak mężczyźni?

- Ach, pleciugo, co ty wygadujesz! Gdyby to mój ojciec słyszał! No, dobranoc ci, mam jeszcze w domu dużo do roboty.

- Gdzie będziesz jutro w kościele?

- Jak zwykle, w naszym parafialnym kościele.

- Tam mało kto bywa. Ja pójdę do Panny Marii. Wdzieję pierwszy raz moją szafirową suknię; przyjdź do nas zaraz po obiedzie, zobaczysz mnie w niej. Rada bym widzieć, jak ci się podobać będzie. No, dobranoc.

Rozmowę tę prowadziły na podwórku domu, do którego weszły. Marynia, nucąc pod nosem jakąś wesołą śpiewkę, pobiegła żywo po schodach na ganeczek, zasłoniony dachem, i zniknęła w małej sionce, a Teklunia weszła do mieszkania na dole, którego drzwi otoczone były kamienną futryną, mocno już przez czas zniszczoną i wyszczerbioną.

Przez ciemną kuchenkę, w której mieściły się różne gospodarskie naczynia i przyrządy, było wejście do obszernej, ale brudnej i dość pustej izby, gdzie stał niski warsztat szewcki i kilka dobrze już wysiędzianych i poczerniałych stołeczków; na warsztacie paliła się łojowa, tak zwana maczana świeczka, a okrągła bańka, napełniona wodą, postawiona przed nią, przepuszczała i wzmacniała jej światło. Przy tym oświetleniu pracował jakiś stary, nie ogolony i dość brudno ubrany człowiek; siedzący obok niego mały chłopak, z najeżoną czupryną i zaspany, naklejał obcasy i przyklepywał je od czasu do czasu młotkiem; a kot, Burek, siedząc na oknie, przypatrywał się zaspanymi oczyma ruchom rąk pracujących i chwilami drzemał także.

Stary człowiek, z zieloną umbrelką na oczach, śpiewał godzinki jednostajnym, nosowym głosem, przerywając niekiedy śpiewanie energicznym napomnieniem chłopca do roboty. Był to czeladnik, pracujący od lat trzydziestu u ojca Tekluni, pana Tomasza Baryłkiewicza, majstra i zarazem starszego szewckiego cechu. Niegdyś razemterminowali, razem się wyzwolili i razem odbyli wędrówkę wymaganą przepisami cechowymi. Walenty Kopeć, tak się nazywał ów

czeladnik, więcej nawet pokazywał zdolności w kunszcie szewckim, ale jakoś pan Tomasz miał szczęście podobania się pannie Nastusi, garderobianie starej hrabiny Henrykowej, i pozyskania sobie jej ręki wraz z wianem, wynoszącym paręset guldenów, i to małżeństwo pomogło mu do uzyskania dyplomu majsterskiego i założenia własnego warsztatu. Mógłby był nawet otworzyć sklep i nazwać się fabrykantem obuwia, bo rzemiosło szło mu nieźle, ale nie mógł zdecydować się na tę innowację, jak ją nazywał, pomimo wyraźnego i gorącego życzenia swej połowicy, a to głównie z powodu wstrętu do wszelkich innowacji.

- Sklep to rzecz kupiecka - mawiał on - rzemieślnik powinien przestać na warsztacie, i kwita. Tak było dawniej.

I wierny dawnej tradycji, trzymał się warsztatu, w którym robota szła mu nieźle, i zatrudniał u siebie kilku czeladników. Pomiędzy tymi był także Walenty Kopeć, który nie mogąc ani za pomocą pomyślnego małżeństwa, jak pan Tomasz, ani pracą rąk uzbierać sobie fundusiku, potrzebnego na nabycie majsterstwa, poprzestać musiał na skromnym stanowisku czeladnika i doczekał się na nim starości.

Wiek i wypróbowana uczciwość, jako też zdolność w robocie zjednały mu poszanowanie między czeladzią rzemieślniczą, a nawet między majstrami - i nawet pan Tomasz zaszczycał go swoją życzliwością, traktował jakby równego sobie, zasięgał nieraz jego rady; i gdy po śmierci małżonki coraz mniej zajmował się domem, a coraz więcej polityką, Walenty Kopeć podczas częstej nieobecności jego kierował głównie warsztatem i zastępował jego miejsce. Oprócz tej czynności sprawował jeszcze urząd starszego czeladnika w czeladnej gospodzie, miał pod swoją opieką klucze od skrzynki Bractwa Różańca, nadzór nad ołtarzem świętych Kryspina i Kryspiana, patronów cechu szewckiego, w zakrystii ojców dominikanów i zarazem pełnił obowiązki młodszego na kwartalnych sesjach cechu. Wszystkie te obowiązki spełniał z wielką skrupulatnością i sumiennością, a że nie wszystko szło mu tak, jakby chciał, to już nie była jego wina. Najgorzej szło mu z warsztatem i nie mógł go uratować od upadku pomimo całej usilności i pracy. Pan Tomasz bowiem, wiemy tradycyjnej żyłce szewckiej do kieliszka i polityki, coraz częściej w miodosytni na Podbrzeziu i u Robackiego lub w handelku win Ciechanowskiego deliberował nad losami Europy, przepowiadał wojny, zakładał przymierza, a coraz mniej zajmował się robotą; pieniądze, które miały iść na kupienie materiału, szły na opędzenie kosztów dysput politycznych, na traktament panów braci, przez co robota szła

nieregularnie; kundmani , zrażeni niesłownością, a często butnym zachowaniem się pryncypała, odstręczyli się i warsztat coraz więcej upadał. I stało się, że pan Tomasz, pomimo iż jako starszy cechowy mógł trzymać większą liczbę czeladzi, niż innym wolno było, trzymał ich w ostatnich czasach tylko dwóch, to jest Walentego Kopcia i Filipa Rutkowskiego,który jednak niezadługo miał go opuścić, gdyż odziedziczywszy po śmierci jakiegoś wuja proboszcza pewną sumkę, podał się był właśnie o majsterię. Jeden więc tylko Walenty Kopeć miał pozostać, jak niedobitek ze świetnych czasów pana Tomasza; on reprezentował cały jego warsztat i stał się już prawie członkiem rodziny; przynajmniej Teklusia uważała go za takiego i dawała mu to poznać w swoim obejściu się z nim, za co też Walenty bardzo lubił pannę Teklunię, chętnym był do każdej dla niej posługi i stawał nieraz w jej obronie, gdy rozochocona miodem fantazja ojca znęcała się nad cichym dziewczęciem. Jakiekolwiek by miał kłopoty, zawszę dla panny Tekluni znalazł przyjemny uśmiech. Toteż za jej wejściem wyjaśniła się zachmurzona twarz jego i przerwał na chwilę robotę.

- Dobry wieczór, panie Walenty - wydzwoniła miłym głosikiem Teklunia.

- Dobry wieczór, dobry wieczór pannie Tekluni - odrzekł także przyjaźnie, kiwając kilkakrotnie głową na powitanie.

- A gdzież ojciec?

- Pan Tomasz poszedł z Filipem do Robackiego.

- Z Filipem?

- Tak, zrobił mu ten honor, boć to przecież pan Filip niezadługo majstrem zastanie. Młodzik, bez wąsów prawie jeszcze; no i będzie majstrem, bo ma pieniądze i do tego szlachcic. Niezadługo się zapewne ożeni, dostanie za żonę jakie pieścidełko uczciwe i dobre i będzie szczęśliwy. Prawda, panno Tekluniu?

Tu podniósł głowę i spojrzał badawczo przez wierzch okularów na Teklę.

- Bardzo być może.

- Panna Teklunia wie, o kim mówię?

- O kim? - spytało dziewczę z taką szczerością i prostotą, że nie można było ani na chwilę wątpić, że mówi prawdę.

- Więc panna Teklunia nie domyśla się, że Filip ma już coś napiętego?

- Skądże mam to wiedzieć? Zresztą co mnie to obchodzić może? Nie lubię tego nudnego Filipa, który wciąż tylko mówi o swoim szlacheckim

pochodzeniu, a jest przy tym taki ograniczony i pusty.

- Ale pan Tomasz go lubi, szczyci się, że ma w swoim warsztacie takiego familianta, i pewnie nie będzie od tego, żeby panny Tekluni nie wydał za niego, gdyby Filipowi przyszła ochota oświadczyć się.

- Ale ja bym go nigdy nie chciała.

- Bardzo wierzę. Kto ma do wyboru między takim nadętym pęcherzem, jak Filip, a panem Józefem, to nie ma się co namyślać.

Teklunia upiekła raczka na te słowa, odwróciła się w inną stronę i chcąc zmienić rozmowę, zapytała Walentego o wieczerzę.

- Ho, ho, ho, wieczerza jeszcze nieprędko, jeszcze w piecu się nie pali. Madejowa ma nowennę u Franciszkanów, to nieprędko się zjawi.

- A pan Walenty może głodny?

- E, nie, panienko. Przetrąciło się co nieco po południu, lokaj od tych państwa z przeciwka poczęstował kufelkiem piwa, to mogę poczekać.- Trzeba jednak, żeby Antek zapalił w piecu i zagrzał duszę, mam sobie i ojcu niektóre drobiazgi poprasować na jutro. A i panu Walentemu będzie pewno półkoszulek potrzebnym.

- Jeżeli łaska panny Tekluni - rzekł Kopeć ucieszony. - Jutro posiedzenie cechu u nas, to człowiek chciałby przyzwoicie wystąpić. No, Antek, wstawaj żywo, ty śpiochu! i rozpal w piecu, panienka potrzebuje duszy.

Antek, którego rozmowa czeladnika z panną majstrówną do błogiej drzemki ukołysała, podczas której głowa jego jak wahadło przechylała się na tę i ową stronę, ocknął się na te słowa i począł machinalnie tłuc młotkiem po obcasach.

- Ależ, ciemięgo, masz w piecu zapalić!

Chłopak wstał i zaspany jeszcze, zataczająć się, poszedł do kuchni, a Tekla, zdjąwszy kapelusik, przeszła do drugiego pokoju.

Był to pokój duży, również sklepiony jak izba warsztatowa, ale dość czysto utrzymany i jako tako umeblowany; tu bowiem odbywały się posiedzenia cechowe, tu była tak zwana lada, to jest skrzynka okuta, gdzie mieściły się fundusze cechu szewckiego, z których dawano zapomogi podupadłym majstrom, wdowom, opłacano szpital i sprawiano pogrzeby. W ladzie zachowane były przywileje cechu i dwa mosiężne pozłacane buzdygany , z którymi majstrowe, starszy i podstarszy, występowali na procesję Bożego Ciała. Drugim sprzętem cechowym był duży stół, przy którym odbywały się narady członków, mały warsztacik

szewcki, służący przy wyzwolinach czeladników do krajania skóry na obuwie podług miary danej przez zaprzysiężonych znawców. Kanapa i krzesła, wypłowiałe i już mocno przez czas zniszczone, należały także do cechowego inwentarza.

W kącie tego pokoju stało łóżko pana Tomasza, nakryte niebieską kapą w duże kwiaty żółte. Nad łóżkiem wisiał maleńki obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, nad nią święci Kryspin i Kryspian, patronowie cechu, a na drugiej ścianie, nad kanapą, Kiliński i książę Poniatowski, wskakujący do Elstry. Oprócz tych obrazów wisiał w dużych czarnych ramach dyplom majsterski pana Tomasza z roku 1837, który opiewał, "że w tym roku na posiedzeniu urzędu starszych pan Tomasz Baryłkiewicz stawił się in persona* i w myśl artykułów cechu i postanowienia senatu z dnia 26 maja roku 1813 złożył przepisaną na majstra kwalifikację, a mianowicie: utwór mistrzowski, reprezentujący parę butów do polowania; a gdy takowa sztuka przez urząd starszych jako przyzwoicie zrobiona uznaną i przyjętą została, pomieniony urząd starszych pana Tomasza Baryłkiewicza aktualnym majstrem i członkiem tutejszego cechu być uznaje".

Wypisaliśmy tu umyślnie ten dokument dosłownie, gdyż pan Tomasz przywiązywał do niego wielką wagę, ceniąc go o wiele wyżej niż późniejsze dyplomy, wydawane według nowszych ustaw, i wobec młodszych majstrów czuł taką samą wyższość, jaką ma na przykład hrabia z antenatów wobec świeżo kreowanego galicyjskiego hrabiego . Arystokracja ma w każdej klasie ludzi swoich reprezentantów i zwolenników; pan Tomasz był arystokratą cechowym i w wielkim poszanowaniu i zachowaniu miał ów dokument swejgodności, i nieraz rano w niedzielę i święto, kiedy dłużej mógł się wywczasować, z dumą poglądał z łóżka na pożółkły papier, na którym już z trudnością można było przeczytać to, cośmy wyżej wypisali. Pokój, w którym wisiał ów dokument i święci Kryspin z Kryspianem, i Kiliński, i Poniatowski, był rodzajem sanctuarium pana Tomasza - i Tekli nawet nie wolno było nic zmienić lub odnowić w urządzeniu zaprowadzonym przez niego. Tu miał on wyłączną władzę.

Tekluni oddał do użytku inny pokoik, z oknem na podwórze, który lubo dość ubogo i skromnie umeblowany, utrzymany był bardzo schludnie i gustownie. Tu w oknie między perkalowymi firankami stały kwitnące pełne pelargonie, pachnące krzaczki rezedy i mirt, przy których nieraz wiły się dziewczynie miłe marzenia. Nad kwiatami wisiała klatka z

kanarkiem, dla którego Walenty Kopeć przynosił co rano, gdy wracał z przechadzki po prymarii, mokrzycy delikatnej z Plantacji lub świeżej sałatki z Krowodrzy. Obok okna łóżko, starannie posłane i białą pikową kołdrą nakryte, robiło wrażenie niepokalanej dziewiczości; znać było, że to przybytek cnoty cichej. Naprzeciw łóżka był stolik do roboty, przykryty także białym obrusem, na którym teraz leżały pozwijane w wałeczki drobiazgi, przygotowane do prasowania. Dalej stała szafa z rzeczami, kuferek zielony i inne sprzęty domowe.

Teklunia, wszedłszy do swego pokoiku, zdjęła kapelusik i mantylkę, schowała je do szafy i zabrała się do roboty. Walenty sam przyniósł jej gorące żelazko, za co mu wdzięcznie podziękowała, i poczęła prasować. W pokoiku było cicho, tak cicho, że słychać było brzęk ćmy nocnej, tłukącej się po szybach okien. Z trzeciego pokoju odzywały się niekiedy godzinki Walentego. Teklunia zwijała się prędko, bo dużo roboty na nią czekało. Sobota - robota, to przysłowie bardzo stosowało się do niej; w ten dzień miała najwięcej zajęcia. Naraz coś jej przerwało robotę i zwróciło uwagę w inną stronę. Za oknem w podwórku słychać było stąpanie po kamieniach, a następnie po schodach, prowadzących na górę. Tekluni serduszko poczęło bić żywiej i twarzyczka znowu się silniej zarumieniła. Zapewne musiała dobrze znać te kroki. Gdy ucichły, wróciła znowu do swego zajęcia z większą jeszcze pilnością, a pracę rozrywała sobie i uprzyjemniała śpiewką, nuconą cichym głosikiem. Była to znana pieśń o gwiazdeczce, co błyszczała . Prześpiewała wszystkie zwrotki tej pieśni, potem zaczęła drugą o Filonie, co czekał za borem, gdy miesiąc zaszedł i psy się uśpiły , potem trzecią, o tych dwojgu, co to jedno poszło górą, a drugie doliną , i dużo innych wynuciła piosnek; skończyła robotę, wreszcie i wieczerzę zjadła z Walentym, którą im mrukliwa Maciejowa przyrządziła, a ojca nie było widać. Dopiero gdzieś po dziesiątej, gdy już stróż z grzechotką obchodził ulicę, dało się słyszeć dzwonienie u bramy i wkrótce potem wszedł, a raczej wtoczyłsię do izby pan Tomasz Baryłkiewicz, wracający do domu pod dobrą datą, jak się wyrażał o nim Walenty. Walenty siedział jeszcze przy robocie i powitał wchodzącego zapytaniem:

- A cóż to sami wracacie, panie Tomaszu? A gdzież się Filip podział?

- Filip, Filip - mruczał Tomasz niezadowolony - pan Filip, bo on, panie tego jak się nazywa, majster teraz.

- No, jeszcze nim nie został.

- Ale zostanie, bo jest, panie tego jak się nazywa, familiant i człowiek

zasobny. A takim wiele wolno. Dlatego pozwoliłem mu, panie tego jak się nazywa, do cukierni w uczciwej kompanii. Ja nie poszedłem, bo cukiernia, panie tego jak się nazywa, dla panów, dla szlachciców, a dla nas, szewców, starej daty, miodosytnia albo handelek winny, i kwita. Ale jeżeli człowiek z lepszej kondycji chce się inaczej zabawić, to ja nie mogę mieć nic przeciwko temu i nikomu nic do tego, i basta.

- Jakoś w niedobrym humorze wracacie, panie Tomaszu.

- Być może. Gdzie jest Tekla?

- Panna Teklunia juz pewnie śpi.

- Pięknych się rzeczy dowiaduję, tego jak się nazywa...

- Na pannę Teklunię? kto śmiał co mówić? Pewnie ten Filip coś naplótł.

- Filip nie Filip, dosyć, że wiem. Dam ja jej romanse, a tego urwisa, Józka, jak pomacam kijem po grzbiecie, to ruski miesiąc popamięta.

- Józio nie urwis, to bardzo porządny chłopak - zaprotestował Kopeć.

- To czemu mi bałamuci córkę? - rzekł Tomasz podniesionym głosem i uderzył laską w podłogę.

- Nie bałamuci, nieprawda. A jeżeli się kochają, to im wolno, bo są młodzi.

- Ale ja nie chcę, nie pozwalam, bo ja mam, panie tego jak się nazywa, inne kombinacje, inne zamiary.

- Może ją chcecie wydać za tego głupiego Filipa?

- Proszę z respektem wyrażać się o Filipie, do stu beczek, fur beczek, sto milionów diabłów! Ja na to nie pozwalam.

- Czy pozwolicie, czy nie pozwolicie, on i bez waszego pozwolenia głupim zostanie.

- Walenty! nie przyprowadzaj mnie do pasji.

- Mówię tylko prawdę, i śmiało wam powiem w oczy, panie Tomaszu, że jeżelibyście chcieli pannę Teklunię wydać za tę żabę, to zrobicie głupstwo. Zmarnicie tylko dziewczynę, i tyle.

- To może ją wydać za tego gagatka, Józka? co? Piękny by los zrobiła, nie ma co mówić! W ładną by dostała się familię! Syn fuszera, partacza, co u Żydów robi.

- Syn za ojca nie odpowiada.

- No, co on ma? co on ma? Czymże jest? Niczym. A jak pójdzie dobrze, to w najlepszym razie może zostać gryzipiórkiem jakim. Upadam do nóg

za taki los. Teklunia jest, panie tego jak sięnazywaj córka majsterska i pójdzie za majstra, będzie sobie majstrową, i basta.

- A jak panny Tekluni me będzie taka wola?

- Dzieci winne są posłuszeństwo rodzicom. Ja tak chcę, i basta. Zaraz zobaczymy, czy ja tu jestem panem w domu, czy nie? Tekluniu! - zawołał głośno i wszedł do swego pokoju.

- Ależ, panie Tomaszu, nie róbcie hałasu po próżnicy. Panna Teklunia śpi.

- To mi wszystko jedno. Jestem ojcem i wolno mi wszystko. Tekluniu!

- Zaraz, ojcze - odezwał się dźwięczny głosik z alkierzyka i po chwili małej wyszła Teklunia już z zaplecionymi w drobne warkoczyki włosami i w koszulce, którą zasłoniła chustką fularową.

- Czego chcesz, ojcze? - spytała zbliżając się do pana Tomasza.

Na widok córki buńczuczna mina pana Baryłkiewicza zrzedła trochę i spuścił nieco z tonu, Teklunia bowiem mimo uległości i uszanowania, jakie dla niego okazywała, imponowała mu trochę siłą charakteru i stanowczością, z jaką się w niektórych ważniejszych chwilach zdradzała. Pan Baryłkiewicz instynktowo przeczuwał, że trudno mu będzie ugiąć tę cichą i pozornie miękką naturę do swojej woli. Dlatego też, gdy przyszło mu objawić tę wolę w kwestii tak ważnej i wystawić na niebezpieczną próbę swoją powagę ojcowską, stchórzył trochę i nie wiedział, jak się wziąć do tego, a spokojne, wyczekujące spojrzenie córki jeszcze więcej go mieszało.

- Idzie o to, tego panie jak się nazywa, że chciałbym z tobą o czymś ważnym pomówić.

- Słucham cię, mój ojcze - odezwała się Teklunia z powagą, która w tej chwili była nie na rękę panu Baryłkiewiczowi.

- Przede wszystkim drzwi zamknij od warsztatu, żeby mi się ten Kopeć nie mieszał tu niepotrzebnie.

- Pan Walenty życzy nam może lepiej jeszcze niż sobie samemu i nigdy ci, ojcze, źle nie radził.

- Tak, ale tu idzie o sprawy familijne, do których nierad bym, żeby mi się kto mieszał - rzekł z gniewną miną, do której się widocznie gwałtem nastrajał, i wstawszy, zamknął sam drzwi od warsztatu. Potem wrócił na swoje miejsce i tak dalej mówił:

- Wiesz o tym - tu chrząknął, poprawił się w krześle dla nadania sobie

większej powagi - że, tego panie jak się nazywa, nie mamy majątku; co było trochę uciułanego grosza, to rozeszło się w złych czasach, że przeto, tego panie jak się nazywa, losu ci zabezpieczyć sam nie mogę.

- Ja go sobie sama zabezpieczę, mój ojcze.

- Czym?

- Pracą.

- Pracą, pracą, ot gadanie i nic więcej. I ja pracowałem, a nic nie mam.

Córka nic nie odpowiedziała na ten argument; może nie chciała dotknąć ojca jaką uwagą. On wziął to za potakiwanie z jej strony i ośmielony tym, mówiłdalej:

- Otóż do tego prowadzę, że jak wiesz, Filip po świętej pamięci wuju swoim dostał wcale ładną sukcesyjkę, wcale ładną, tego panie jak się nazywa, wygotował już majstersztyk i jutro przyjętym zostanie do cechu jako majster kunsztu szewskiego.

- I cóż mnie to może obchodzić, mój ojcze?

- Powinno cię to obchodzić! - ofuknął ją gniewnie pan Tomasz, rozdrażniony jej spokojnym i zimnym zachowaniem się, bo Filip oświadczył mi się dziś stanowczo o twoją rękę, rozumiesz? Powinnaś sobie to mieć za szczęście. Człowiek z takiej, jak on, familii i z majątkiem mógłby sobie Bóg wie jakiej żony poszukać.

- To pozwól, mój ojcze, niech sobie szuka, bo ja jego żoną nie będę.

Powiedziała te słowa ze stanowczością, która do pasji przyprowadziła pana Baryłkiewicza.

- Nie będziesz? dlaczego? - spytał gwałtownie - może za mała dla ciebie figura, co? Może pannie śmierdzi szewcka kondycja i rada by wyjść za jakiego filozofa? Wołałabyś pewnie jakiego eleganta z morskiej pianki, co się umie szastać i fertać jak komediant, a Filip, że nie taki gładki i szykowny, nie miał szczęścia podobać się, co?

- Nie dlatego, mój ojcze, ale po prostu dlatego, że go nie kocham, a ja nie rozumiem małżeństwa bez miłości.

- Zrozumiesz ty je, zrozumiesz, jak przepędzę stąd tego wiercipiętę Józka, który ci głowę zawraca niepotrzebnymi jakimiś fanaberiami. To jego sprawka. Ale ja ci wybiję z głowy te fumy i romanse. Powyrzucam het, za okno, te wszystkie książki farmazońskie , którymi cię psuje, i jego samego wyrzucę, jakem Baryłkiewicz! Ja cię nauczę, co to szanować ojca!

- Szanowałam cię zawsze, mój ojcze, jak Pan Bóg przykazał.

- A dlaczego nie chcesz iść za Filipa, kiedy to małżeństwo zapewnić ci może los?

- Tam, gdzie idzie o moje szczęście, pozwól, ojcze, bym miała swobodę w wyborze.

- I wybrałabyś może tego szubrawca Józka, co świeci wytartymi łokciami? Jeżeli na tym budujesz, to się grubo zawiedziesz, bo pierwej mi tu - rzekł wskazując na dłoń - włosy wyrosną, nim pozwolę na małżeństwo z tym paniczem.

- Bez twego błogosławieństwa, ojcze, nie poszłabym nigdy za Józia, choć go kocham, Bóg widzi; ale żoną Filipa nigdy nie będę, to także pewno.

- Zobaczymy! - zawołał w ferworze pan Baryłkiewicz chodząc zamaszystymi krokami tam i nazad po pokoju. - A najprzód, zakazuję ci jak najsurowiej widywać się z Józkiem, rozumiesz? a jeżeliby śmiał próg mego domu przestąpić, to się z nim rozmówię, po swojemu. Możesz mu to powiedzieć ode mnie.

- Czy on ci zrobił co złego? - spytała z wyrzutem, w którym czuć było łzy i rozczulenie.

- Bałamuci ciebie, a ja tego nie chcę,i punctum. Rozumiesz? Ja nie myślę córki wydawać za jakiegoś tam gryzipiórka, który by jeszcze potem zadzierał nosa do góry i kazałby mieć sobie to za łaskę, że raczył uszczęśliwić swoją ręką majsterską córkę. O, ja ich znam, oni wszyscy chorują na panów, począwszy od ojca, który nie mogąc zostać uczciwym i porządnym majstrem, chciałby zostać panem i synów swoich wykierować na paniczów. Tego im się też chce.

- Józio takim nie jest! - zaprotestowała Teklunia.

- Rodem kury czubate. Nie jest, to będzie. Niedaleko jabłko od jabłoni. Ale niedoczekanie jego, żebym mu kiedy miał dziękować za wielki zaszczyt zrobienia cię panią Dylską. Ty jesteś córką rzemieślnika, córką majsterską, panie tego jak się nazywa, i pójdziesz za rzemieślnika, za majstra; taka moja wola, i kwita, i punctum, pauza, ani słowa.

*

Dla wyjaśnienia niechęci, jaką żywił pan Baryłkiewicz do rodziny Dylskich, potrzeba nam bliżej zapoznać się z tą rodziną, a przede wszystkim z samym Dylskim. Była to figurka na oko niepozorna. Mały,

zawiędły, żylasty, twarz bez wyrazistych rysów, nikła, jedna z tych, które nie zwracają uwagi i nie zostają w pamięci, bez zarostu, nosek okrągły, fajeczkowaty, oczy bure i rzadkie włosy koloru płowego - oto cały portret tej figurki, której jednak życie i charakter przedstawiały ze wszech miar ciekawe studium i były wymowną ilustracją stosunków klasy rzemieślniczej.

Życie Dylskiego było ustawiczną walką z losem i z prawem, a raczej z instytucjami cechowymi, z którymi w ciągłą wchodził kolizję przy swoim usposobieniu burzliwym, sprytnym, energicznym i przedsiębiorczym. Pragnienie wydobycia się na wierzch i zrobienia majątku było sprężyną wszystkich czynności tęgo człowieka niespokojnego i ruchliwego; to pragnienie paliło go i ożywiało do nieustannej pracy. Podobno był on synem chłopskim i nazywał się właściwie Jędrzej Dyl, ale się nigdy do tego nie przyznawał i nawet przed dziećmi i żoną nie wspominał nigdy o swojej rodzinie; z własnej nawet pamięci wymazał wszystko, co się tyczyło jego przeszłości, zerwał z nią bezpowrotnie i wszelki ślad zatarł za sobą.

Jako dwunastoletni chłopak przyszedł do Krakowa bosy i obdarty, bez świadectwa i metryki, i zaciągnął się najprzód do murarzy, którym cegły podawał i wapno nosił. Na zimę, gdy roboty murarskie ustały, puścił się na żebraninę, a potem wprosił się na posługacza do jakichś akademików.

W kamienicy, w której ci panowie mieszkali, był stolarz, jeden z pierwszych stolarzy krakowskich, a że obsługiwanie ubogich studentów niewiele zabierało czasu, więc mały Jędrek w chwilach wolnych schodził do warsztatu, przyglądał się robotom stolarskim, odnosił wraz z chłopcami z terminu robotę do domów, posłużył czasem pani majstrowej w kuchni; pomagał gotować klej, heblować deski i tak jakoś wkręcił się nieznacznie do warsztatu, ujął sobie pana majstra Tatarkiewicza, zyskał łaski pani majstrowej, że wkrótce stał się jakby domownikiem.Pozwolono mu sypiać na wiórach w warsztacie i nie żałowali łyżki strawy, a że chłopiec okazywał wiele sprytu i chęci do roboty, więc pan Tatarkiewicz zdecydował się przyjąć go na stałego terminatora i zapisać do cechu.

Były w tym względzie niemałe trudności, bo chłopak był bez świadectw i metryki, po prostu jakby z kamienia wyrosły, i nic pewnego nie można się było dowiedzieć o jego rodzinie ani o miejscu urodzenia. Mówił, że ojca nie pamięta, że z matką włóczył się po świecie o żebranym chlebie, póki nie umarła w szpitalu, że potem wałęsał się sam tu i ówdzie, aż doszedł do Krakowa. Trudno było sprawdzić wiarogodność tych

niejasnych zeznań, z których nie podobna było nic pewnego się dowiedzieć o rodzinnych stosunkach i miejscu urodzenia, i to było niemałą przeszkodą w przyjęciu chłopca do cechu. Ale że pan Tatarkiewicz był podstarszym cechu stolarskiego i umiał, jak to mówią, czapką i papką jednać sobie życzliwość ludzi, więc trudności te jakoś pominięto i Jędrzej Dyl, jako sierota, zapisanym zośtał w listę terminatorów.

Trzeba było rozstać się z panami akademikami. Ale zrzekłszy się oficjalnej obsługi, Jędruś umiał zawsze znaleźć trochę czasu, by dawnym swoim panom czy wody przynieść, czy po tytuń lub bułki skoczyć do miasta, a za to wyprosił sobie u nich, że go wieczorami uczyli czytać i pisać. Miał on wielką ciekawość do książek i zaledwie poduczył się trochę składać litery, wnet z zapałem jął się do czytania; czytał, co mu wpadło pod rękę; lada kawałek zadrukowanego papieru, znaleziony na drodze, brał do kieszeni i wieczorami przy łojowym ogarku lub lampce, którą co piątek palono w warsztacie przed obrazem Serea Jezusowego, męczył się nad odczytywaniem znalezionego świstka, wprawiając się w ten sposób coraz więcej w czytanie. A gdy te głośne ćwiczenia nie dawały spać jego towarzyszom i pan majster sam krzywo się patrzył na te nocne ślęczenia chłopca i zakazał mu tego stanowczo, więc Jędrek w sekrecie przeniósł się dla, dalszego kształcenia się do kuchni, gdzie kucharce odczytywał z sennika wyjaśnienia snów, przepowiednie z planet i numera, a następnie żywot świętej Genowefy i inne ciekawe książki, którym ona przysłuchiwała się z wielkim zajęciem, i chętnie podejmowała na siebie koszta oświetlania rurkowaną świecą tej nocnej czytelni, jako też wypożyczania coraz nowych książek, przy czym lektorowi za fatygę dostały się nieraz smaczne jakie resztki z obiadu, a często i trojak na pierniki.

Zamiast pierników Jędruś kupował sobie papier i ołówki i kreślił z wielką pilnością litery. Z początku były to dziwolągi krzywe i niezdarne, ale powoli oko i ręka coraz więcej nabywały wprawy i z czasem wcale niezłe wyuczył się stawiać litery, a nawet od biedy mógł już i list napisać. Pierwsze próbyudały się nadspodziewanie i odtąd niepiśmienna czeladź warsztatowa używała Jędrusia do koncypowania i pisania listów do rodziny, powinszowań, a nawet oświadczyn miłosnych, za co zyskiwał nie tylko trojaki, ale i względy wielkie. Przypuszczano go do delikatniejszych robót, pokazywano chętnie, jak co robić należy, jak obchodzić się z różnymi narzędziami, dawano mu dla wprawy kawałki do samodzielnego

wyrobienia i w ten sposób przy wrodzonych zdolnościach i pilności nauka jego postępowała szybko. Po dwóch latach umiał już tyle prawie, ile czeladnik umieć był powinien.

Pan Tatarkiewicz jednak nie śpieszył się z wyzwolinami, raz, dlatego że Jędruś był bardzo przydatny w warsztacie, nie miał więc ochoty pozbywać się takiego robotnika, który bezpłatnie robił mu to, co każdy czeladnik; a po wtóre, że Jędruś był jeszcze bardzo młody i nie wysłużył lat przepisanych ustawami cechowymi. W dowód jednak łaski swojej pozwolił mu uczęszczać na wieczorne rysunki, przeznaczone dla rzemieślników, gdyż Jędruś do tego wielką zawsze okazywał ochotę. Utalentowany chłopak umiał korzystać z tego pozwolenia; z zapałem wziął się do nauki i po roku rysunki jego obudzały podziw w warsztacie. Były to rysunki tyczące się fachu stolarskiego, jako to: ozdoby i narożniki, modele różnych mebli i fornierów. Rysunki te umiał Jędruś równie zgrabnie wykonywać na drzewie i prześcignął w tym najlepszych czeladników. Odtąd jemu oddawano najtrudniejsze roboty ornamentowe.

Nadszedł nareszcie czas, w którym pan Tatarkiewicz nie mógł już dłużej zwlekać wyzwolin Jędrusia bez narażania się na obmowy i złe domysły. Egzamin ucznia nie tylko zadowolił, ale w zdumienie wprawił cechowych, toteż w liście wyzwolin, po słowach: "wzmiankowanego młodzieńca uwalniamy" dopisano mu chlubne pochwały, pomimo że to nie było w zwyczaju, a jeden z cechowych zrobił wniosek, że warto by tak zdolnego ucznia wysłać za granicę dla dalszego kształcenia się kosztem cechu, ku czemu był osobny fundusz, w ladzie cechowej odkładany. Ale wniosek ten nie utrzymał się, bo pan Tatarkiewicz starał się już od kilku miesięcy o to stypendium dla krewnego swej żony i miał już słowo kilku majstrów, że go w tym będą popierali, co się też rzeczywiście stało.

To oburzyło Jędrusia do żywego. Znał on swoją wartość i wyższość nad innymi i miał nadzieję, a nawet pewność otrzymania funduszu za granicę; toteż zawód w tym względzie uważał za krzywdę wyrządzoną sobie, a postępowanie cechowych nazwał nieuczciwym. Niespokojny i ambitny umysł jego począł już zdradzać się z buntowniczym swoim usposobieniem i gwałtownością. Opuścił gospodę zły i rozdrażniony, zaniedbawszy zwyczajów, przyjętych przy wyzwolinach, jako to: całowania klucza, rozdawania podarków, częstowania etc. A gdy go upominano, że należy dopełnić tych formalności, że cała gospoda czułaby się obrażoną tym zaniedbaniem, odrzekł opryskliwie i z lekceważeniem, że nie myśli zalewać im gardła za to, że został tym,

czym mu się dawno już być należało.Takie lekceważące pominięcie zwyczaju uświęconego tradycją usposobiło źle przeciwko nowemu towarzyszowi czeladź całą, szczególnie tych, którzy nie pomijali żadnej sposobności upicia się cudzym kosztem. Ci czuli się pokrzywdzeni i obrażeni postępkiem Jędrzeja Dyla.

Więcej jeszcze zaszkodziło mu, że tego samego dnia pod wpływem żalu, jaki miał do swego pryncypała, opuścił jego warsztat. Było to już targnięcie się nie na zwyczaj, ale na ustawy cechowe, które wyraźnie nakazy wały, że czeladnik najmniej cztery tygodnie obowiązany jest pracować u majstra, który go wyzwolił. Przestąpienie tego nakazu było aktem niewdzięczności i nieposłuszeństwa i zuchwały ten krok miał zgubne następstwa dla nowego wyzwoleńca i popchnął go na nielegalną drogę.

Odtąd życie jego było nieustanną walką z ustawami cechowymi, ido których hardy umysł zastosować się nie chciał i nie mógł. Żaden bowiem z majstrów bez obrażenia cechów i narażenia się nie mógł go przyjąć do swego warsztatu, dopóki formalności, zastrzeżonych ustawami, nie dopełnił, a że tego ustępstwa zrobić nie chciał, więc mimo zdolności i pracy został bez zajęcia i czeladź nie przyjęła go do swego grona.

Nie pozostawało mu tedy nic innego, jak opuścić Kraków i udać się na wędrówkę. Była to wędrówka nielegalna, odbywał ją nie jako członek cechu, i gospody nie były obowiązane dawać mu przytułku ani roboty, bo wędrował bez świadectw, bez tak zwanego kundszaftu, tj. książeczki czeladnej, i przez cechy uważany był za prostego włóczęgę. Pracował więc tylko po fabrykach, które za granicą już powoli oswabadzały się od zależności cechowej i nie przestrzegały tak bardzo tych formalności.

Przebył w ten sposób lat kilka za granicą i skorzystał pod względem fachowego wykształcenia daleko więcej, niż gdyby był pracował po małych warsztatach majstrów. Mimo to za powrotem do kraju nie mógł znaleźć żadnego stałego zatrudnienia dla siebie; cechowi go przyjąć nie chcieli, a policja zabroniła mu przebywać w mieście i podejmować roboty bez pozwolenia cechu. Był więc zmuszony wyjechać na wieś i po dworach i plebaniach lub małych miasteczkach szukać zajęcia lub utrzymania. Mógłby był uniknąć tej ostateczności, gdyby był chciał ugiąć karku, przeprosić starszych cechu i poddać się ich ustawom; dano mu nawet poznać, że nie będą mu stawiać wielkich trudności w przebłaganiu obrażonych, ale zacięty w swoim uporze, nie chciał zrobić tego ustępstwa. Owszem, stanowisko wrogie, jakie zajął względem cechów,

zdawało się sprawiać pewne zadowolenie niespokojnemu i burzliwemu duchowi, a przeciwności roznamiętniały go i pobudzały do czynności. Miał osobliwsze upodobanie iść przeciw prądowi i kto wie czy ta pasja właśnie nie skłoniła go do porzucenia fabryk zagranicznych, gdzie miał przecież wcale niezłe utrzymanie, i powrotu do kraju, w którym z takim trudem przyszło mu zapracowanie sobie na kawałek chleba. Przeciwności były ostrogą dla niego, ponętą prawie. Wiedział, że obecność jego będzie cechowi niena rękę, że będzie wielu kłuć w oczy, i dlatego wrócił na złość ludziom i wbrew ich woli. Chciał im pokazać, że bez zezwolenia cechu i żyć, i pracować może.

Była to walka nierówna. Z jednej strony stawał człowiek pojedynczy, bez zasobów materialnych, nie poparty przez nikogo, z nowatorskimi jakimiś tendencjami; z drugiej strony stała instytucja, mająca za sobą tradycję i prawo, zastęp uorganizowany i solidarny wspólnością interesów. A choć wielu już w głębi duszy uznawało, że instytucja ta jest spróchniałą i przestarzałą, że ustawy jej, ułożone kiedyś dla popierania rzemiosł i przemysłu, dziś tamują tylko i krępują rozwój ich, to jednak nikt nie miał odwagi jawnie wystąpię z tym zdaniem, a tym mniej stanąć w obronie pokrzywdzonego, zwłaszcza że Dyl nie umiał sobie zjednywać życzliwości ludzkiej, owszem, miał nawet, można powiedzieć, talent robienia sobie nieprzyjaciół. Najłagodniejszych i najpobłażliwszych zrażał sobie szorstkim obejściem i hardością. Walka więc, jaką wypowiedział cechom, jakkolwiek prowadzona z jego strony z niesłychaną zaciętością i energią, była bezsilną. Wprawdzie wbrew cechom znajdował wszędzie pracę na prowincji, która wcale dobre dawała mu utrzymanie, ale nie mógł wyrobić sobie żadnego stanowiska i w oczach cechów był tylko pokątnym partaczem. To go gryzło, martwiło, i próbował inną drogą przyjść do majątku i znaczenia, przez szczęśliwą żeniaczkę.

Niedługo nadarzyła mu się sposobność. Pracując na plebanii u pewnego starego proboszcza, poznał się był z jego, jak mówiono, siostrzenicą. Dyl przypuszczał bliższe pokrewieństwo i miał nadzieję, że przez małżeństwo dobierze się do szkatuły księdza, którego w okolicy uważano za bardzo bogatego. Oświadczył się więc i niedługo potem ożenił się z panną już niezbyt młodą, nieładną, ale cichą i potulną, łagodną i wcale nieźle wychowaną. Dyl nie zważał ani na brak urody, ani na dobre przymioty; jedno i drugie było mu dość obojętne, szło mu głównie o majątek. Ale się zawiódł grubo w swoich rachubach, bo ksiądz, oprócz dość przyzwoitej wyprawy i kilkudziesięciu guldenów zapomogi

na pierwsze potrzeby, nic więcej nie dał, a cały swój majątek przeznaczył na różne dobroczynne fundacje.

Zawód ten zgryzł mocno Dyla, bo pokrzyżował całkiem jego plany i zamiast polepszyć, pogorszył jeszcze jego położenie, a pierwszą ofiarą jego zgryźliwości i złego humoru była żona, którą uważał za główną przyczynę swego nieszczęścia i zawadę. Ale łagodna ta i cicha kobieta umiała uległością i cierpliwością nie tylko uspokoić męża, ale nawet zyskać sobie powoli jego przywiązanie. Dyl nazywał ją szorstko głupią gęsią, która jest do niczego, ale mimo to przyznać musiał w głębi duszy, że to jest jedyna życzliwa mu istota, dla której on coś znaczy, której jest potrzebnym i która jemu nawzajem stawała się coraz bardziej potrzebną.

Było to pierwsze ocknienie się uczuć rodzinnych, których dotąd nie znał wcale, a za tym poszła niezadługo potrzeba jakiegośdomowego ogniska. Wędrowny ptak pomyślał o gnieździe. W małej mieścinie jakiejś w Galicji osadził żonę, a sam chodził za robotą jak dawniej, jednak chodzenie jego teraz nie było włóczęgą, ale chwilowym wyjściem z domu, do którego wracał z zarobkiem na odpoczynek i rozweselenie.

Kącik ten jeszcze więcej nabrał dla niego wartości i uroku, gdy przyszły dzieci. Widok ich, oprócz miłości rodzicielskiej, obudził w ambitnym człowieku nowe pragnienia, które szły o wiele wyżej niż wszystkie dotychczasowe jego marzenia i nadzieje. Powiedział sobie, że dzieci jego muszą zrobić świetny los, muszą wyjść wysoko; i odtąd żył tylko dla tej myśli, i pracował w pocie czoła nad jej urzeczywistnieniem. Wszystko dla dzieci i wszystko przez dzieci, to był programat jego życia i oddał się temu cały z namiętnością i energią. Zapomniał o własnych potrzebach, o własnym zdrowiu, pracował prawie nad siły, byle tylko zarobić jak najwięcej pieniędzy dla dzieci, dla kształcenia ich i wykierowania, jak mówił, na ludzi.

A dzieci było troje: Jan, Józef i Maria. Na dziewczynę mniej zwracał uwagi ojciec, mniej dbał o jej wychowanie.

- Dziewczyna, byle piękna - mawiał do żony - zrobi los w świecie i bez nauki, ale chłopcy naukę mieć muszą, bo nauka zrobi ich panami.

- Żeby tylko byli uczciwymi ludźmi - dodawała wtedy cicho bogobojna Agatą - to nam wystarczy.

- I przy uczciwości chodzili bez butów jak tylu innych? Oni muszą być panami, muszą dobić się stanowiska wysokiego. Dlatego pracuję jak koń i pracować będę jeszcze drugie tyle, jeżeli tego będzie potrzeba, byle

tylko moje dzieci doszły tam, gdzie ja nie mogłem, bo mi brakowało nauki, brakowało mi wszystkiego. Im nie będzie na niczym zbywać, nie będą musieli tak bić się z losem, jak ich ojciec, będę im pomagał, póki mi sił starczyć będzie; reszta od nich zależy.

Tak mówił żonie, tak powtarzał dzieciom i groźbą, i prośbą napędzał ich do książki, do nauki, wpajając w nie ciągle wstręt i pogardę dla stanu, w którym się urodzili, i pragnienie wywyższenia się.

Dla dalszego jednak kształcenia się dzieci trzeba było przenieść się do Krakowa, gdzie pobyt był mu wzbroniony ze względów, o których mówiliśmy wyżej. Aby mógł wrócić, trzeba było pogodzić się z cechem, upokorzyć się, przeprosić i poddać ustawom. Dyl zrobił i tę ofiarę dla dzieci, ugiął karku w nadziei, że kiedyś będzie mógł wyżej jeszcze podnieść głowę do góry i pomiatać tymi, którym teraz chwilowo ulegać musiał.

Ale niedługo wytrwał w tej uległości, zwłaszcza że pokazała się dla niego zbyteczną i niekorzystną, bo pogodzenie się z cechem krępowało go tylko w pracy i umniejszało dochody. Ustawa bowiem cechowa przepisywała pewną stałą tygodniową zapłatę za robotę. Dyl do tego przepisu zastosować się niechciał; cenił wyżej pracę swoją, wiedział, że więcej niż inni zarabiać powinien, i wymagał odpowiedniej zapłaty. A że na to przystać nie chciano, więc znowu zerwał z cechem i począł pracować na własną rękę.

Roboty mu nie brakło, dostarczali mu jej Żydzi handlujący meblami i płacili za nią dobrze z powodu trudności, jaką mieli w dostaniu robotników. Ustawa bowiem cechowa nie tylko usuwała żydowskich rzemieślników od udziału w cechu, ale nadto zabraniała katolickim czeladnikom pracować u Żydów. Żaden porządny majster ani czeladnik nie byłby się zdecydował na to, bo praca taka, oprócz tego, że była niedozwoloną, była także - uwłaczającą. Ale Dyl nie dbał na to, jemu szło tylko o dobry zarobek, który by mu pozwolił wychować dzieci i posyłać je do szkół, a że Żydzi dawali mu taki zarobek, więc pracował dla nich. Ażeby zaś nie zwracać uwagi cechu i usunąć się spod jego władzy, wyniósł się na mieszkanie na Kazimierz, do klasztoru księży paulinów na Skałce.

W opustoszałych, obszernych izbach, które wynajął za tanie pieniądze, urządził warsztat i spólnie z kilku czeladnikami, którzy dla różnych powodów byli także w niezgodzie z cechem, wyrabiał hurtownie meble dla Żydów. Ale niezadługo cech wytropił go w tej kryjówce, a że

pracowanie poza warsztatami majstrów na własną rękę było czeladnikom surowo zabronione, więc komisarz policji zjawił się pewnego dnia z pachołkami i starszymi cechu w mieszkaniu Dyla, warsztat zapieczętowano, narzędzia zabrano, a jego samego skazano na karę pięćdziesięciu guldenów.

Położenie było krytyczne, rozpaczliwe. Cech tryumfował, a Dyl był zrujnowany i bez sposobu do życia. Nędza zajrzała do jego domu, nie było z czego żyć, a tym mniej można było myśleć o dalszym kształceniu dzieci. Zdawało się, że nie ma sposobu wyjścia z tego położenia. Dyl jednak nie rozpaczał, nie opuszczał rąk; w najprzykrzejszym położeniu, zamiast lamentować, przebiegły i energiczny ten człowiek szukał, jak lis przyparty do muru, dróg wyjścia i wtedy, kiedy każdy inny straciłby głowę, umysł jego stawał się najczynniejszym i najpłodniejszym w pomysły i wynajdował sposób zaradzenia złemu. Tego samego dnia, w którym zapieczętowano mu warsztat, zrobił sobie plan nowy: postanowił wynieść się na wieś w pobliżu Krakowa, gdzie władza cechu już mu nic zrobić nie mogła, i zaciągnąwszy od Żydów pożyczkę na nowe narzędzia i warsztat, pracować dalej; żona miała zostać w mieście dla dzieci i trudnić się praniem, aby w ten sposób opędzić potrzeby domowe. Resztę miał dodawać Dyl ze swego zarobku. Zrobiwszy to postanowienie, wnet zajął się jego wykonaniem. Ale Dawid Mendel, jeden z handlarzy, któremu ten plan Dyla był nie na rękę, odwiódł go od tego zamiaru, obiecując, że mu wyrobi pozwolenie zostania w mieście.

Dla Żyda nie było to bardzo trudną rzeczą. Mając dużo praw przeciw sobie, Żydziwyrobili w sobie niesłychany talent wykręcania się od ustaw, krępujących ich czynności; przebiegłość ich umie wynaleźć tysiączne sposoby ominięcia przeszkód. Nie ma prawa, w którym by Żyd nie zdołał wyszukać szpary, przesmyku, przez który jak wąż umie się prześlizgnąć. W trudnej walce o byt wyrobili w sobie giętkość i przebiegłość, a przymioty te wraz z kapitałami, które posiadają, stanowią ich siłę. Dyl usiłował walczyć z ustawą, która gwałciła jego prawa, ograniczała jego wolność - i nie mógł podołać; co chwila usiłowania jego rozbijały się o twardą zaporę; Żyd tylko podszedł ustawę, i to mu się całkiem udało.

Nie będziemy przenikać, w jaki sposób doszedł do tego, dość, że Dyl pozostał na dawnym mieszkaniu i pracował jak dawniej, a władza przez palce patrzała na to. Uwolniwszy się jednak spod wpływu cechu, Dyl popadł w zależność Dawida Mendla. Żyd pamiętał dobrze wyświadczoną przysługę i przypomniał to Dylowi, iż ten, który mu umiał pomóc, będzie

mógł mu także zaszkodzić, gdy zechce! Wyzyskiwał go więc w rozmaity sposób, traktował z góry, słowem, był panem położenia. A Dyl musiał w milczeniu to wszystko znosić, ulegać Żydowi, bo od tego zależał byt jego i przyszłość dzieci.

Dzieci tych, jak już wspominaliśmy, było troje. Córkę poznaliśmy już trochę z owej rozmowy przed wystawą jubilerską. Młodszy syn, Józef, przypominał po części matkę łagodnością charakteru, a przy tym był pracowity i ciekawy jak ojciec. Przesiadując w chwilach wolnych od nauki w warsztacie i przypatrując się stolarskiej robocie, Józef pojął ją tak dobrze, iż mógł już pomagać ojcu i pracować wraz z czeladnikami. Robił to nawet bardzo chętnie, ale ojciec nie pozwalał na to i pędził go z warsztatu do książek, do których znowu niewiele pokazywał ochoty i zdolności. Życie ruchliwe, praca mechaniczna, zajęcia praktyczne więcej odpowiadały jego usposobieniu i miał wielką ochotę przejść na technikę. Ale ojciec chciał koniecznie z niego mieć doktora. Powodzenie, jakiego doznawało kilku lekarzy w mieście, rozpalało fantazję Dyla, marzącego tylko o świetnym losie dzieci swoich, i wbrew woli syna pchał go na drogę, którą sobie wytknął w myśli. Syn był posłuszny i szedł tą drogą, ale bez zapału i energii, z czego ojciec był bardzo niekontent i nieraz cierpko wyrzucał mu brak ambicji.

Za to najstarszy syn, Jan, całkiem ządawalniał dumę ojcowską. Był to chłopak zdolny, energiczny, a przy tym pełen chęci wyniesienia się. Mało wprawdzie pokazywał serca i przywiązania do rodziny, był zimny, wyrachowany, małomówny i jak mówili ludzie, źle mu z oczu patrzało; ale zaślepiony ojciec nie widział tego wszystkiego, jego cieszyło, że Jan celował w klasie, że przebywał w towarzystwie pańskich synów, że go tam zapraszano i lubiano; chętnie mówił o tym, że syn jego bywa po hrabskich domach i z dumą powtarzał:"O! ten chłopak wyjdzie na ludzi; będzie pan z niego całą gębą". - Toteż nie było ofiary, której by nie zrobił dla swego ulubionego; niczego mu nie odmówił nigdy, pomagał mu, ile tylko mógł.

Jan dość chłodno i obojętnie przyjmował te oznaki miłości rodzicielskiej(jeżeli to uczucie, którego motorem była próżność, można nazwać miłością), nie jako dobrodziejstwo i łaskę, ale jako rzecz, która mu się należała. Samolubna natura umiała zużytkować wszystko i wszystkich dla siebie, nie dając w zamian nic, nawet wdzięczności. Ojciec nie wymagał tego; jemu wystarczało to, że syn biednego rzemieślnika przewyższył dzieci najbogatszych nauką, że tą nauką zdobędzie sobie

wysokie stanowisko, a przez to podniesie całą rodzinę, i rósł radością i dumą na myśl, że kiedyś z łaski tego syna będzie mógł z góry patrzeć na tych, którzy teraz go poniewierają, depcą i prześladują.

W czasie kiedy się nasza powieść zaczyna, Jan ukończył już prawo i pracował od lat dwóch w biurze jednego z pierwszych adwokatów. Ojciec już mieszkał wtedy w mieście i prowadził warsztat publicznie, pomimo że nie był majstrem. Nowa bowiem ustawa przemyślowa z roku 1859 uwolniła rzemieślników od uciążliwej przewagi cechów i pozwalała prowadzić rzemiosło za patentem.

Mało który z rzemieślników ośmielił się skorzystać z tej ustawy, która naruszała prawa i powagę cechów, i długie lata jeszcze potem ustawa istniała tylko na papierze. Dyl był jednak jednym z pierwszych, który chwycił się nowego porządku rzeczy, był on dla niego deską ratunku, wyzwalał go spod zależności Dawida Mendla i zabezpieczał przed zawiścią cechu. Jak tryumfator po długich latach walki, która go tyle kosztowała zdrowia i zgryzot, wprowadził się znowu do miasta i na złość i urągowisko cechom wystawił nad drzwiami kamieniczki, w której zamieszkał, szyld z napisem dużymi literami: Fabryka wyrobów stolarskich Jędrzeja Dylskiego.

Zmianę nazwiska zrobił przez wzgląd na swoje dzieci; osądził, że nie przystałoby przyszłym panom nazywać się Dylami. To zdradzałoby chłopskie pochodzenie, którego chciał się wyprzeć zupełnie. Zamazał więc i ten ślad za sobą. Cechowi jednak z dumą patrzyli na niego, nazywali go wtrętem, partaczem; czeladź uważała sobie za ubliżenie pracować w jego warsztacie i żaden z majstrów z nim nie żył. Nawet pan Baryłkiewicz, pomimo że mieszkał w jego sąsiedztwie, pomimo że córka jego przyjaźniła się z córką Dylskiego, traktował go z góry i protekcjonalnie, nie bywał u niego i nigdy w publicznym miejscu, czy to w piwiarni, czy na miodzie, nie przyznawał się do jego znajomości. Dylski drwił sobie z tego, a przynajmniej udawał, że go to mało obchodziło, znosił to upokorzenie spokojnie, w nadziei, że się kiedyś sowicie za nie odpłaci; a gdy mu nieraz zarzucano, że majsteria jego nic nie warta, że ją sobie kupił, a nie zapracował, że nie zrobił majstersztyku, odpowiadał zzarozumiałością:

- Zrobiłem ja majstersztyk, na jaki się z was żaden nie zdobędzie, bo wychowałem moje dzieci. To mi jest prawdziwy majstersztyk, dać taką edukację. I tego dokazał prosty czeladnik, podczas gdy niejednego majstra dzieci biegają boso po ulicy i czytać nie umieją. Przyjdzie jeszcze

do tego, że razem z waszymi cechami skapiecie marnie i wyjdziecie na dziadów, a my pójdziemy górą.

Tą wróżbą ciągle w twarz rzucał swoim nieprzyjaciołom; pogardę, jakiej od nich doznawał, płacił im w dwójnasób lekceważeniem i hardością, ufny w swoje powodzenie. Teraz nie wątpił, że przebywszy tyle kłopotów i przeciwności, dobije już do portu szczęśliwie. Ale zawiódł się w oczekiwaniu; wytrwałość jego miała być jeszcze narażoną na ciężkie próby, tym cięższe, że przychodziły tak niespodzianie, i to stamtąd, skąd zdawało się uśmiechać mu samo szczęście.

Nowa ustawa przemysłowa, którą Dylski uważał za źródło swojej pomyślności i tryumfu, miała także swoje ciemne strony, które z czasem więcej się uwydatniły, otwierając bowiem szerokie pole konkurencji, zniżyła wartość produkcji, fabryki zasypały magazyny mebli swoimi wyrobami, przez co coraz mniej potrzebowano wyrobów warsztatowych lub płacono za nie nadzwyczaj mało. Do tego jeszcze czeladnicy, którzy dotąd pracowali w warsztacie Dylskiego, teraz, przy zwolniałym rygorze ustaw cechowych, poczęli także pracować na własną rękę, czego im nowa ustawa wcale nie wzbraniała. Tak więc ostrze miecza zwróciło się przeciw niemu samemu.

Warsztat jego począł upadać, roboty było coraz mniej - Dawid Mendel sprowadzał wiedeńskie meble, a Dylskiemu ofiarowywał tylko same reperacje, i to za lichym wynagrodzeniem. I to właśnie wtedy dochody jego tak nagle umniejszać się zaczęły, kiedy ich najwięcej potrzebował. Młodszy syn bowiem ukończył już gimnazjum i potrzeba mu było większej zapomogi, aby mógł przejść na wydział medyczny, bo i opłata była znaczna, i zajęcia tutaj było tyle, że o zarabianiu lekcjami na własne utrzymanie myśleć nie można było. Starszy syn znowu zapadł na oczy, i to tak niebezpiecznie, że doktorzy zapowiadali mu zupełną utratę wzroku, jeżeli się na czas dłuższy nie wstrzyma od wszelkiej pracy. Musiał więc porzucić miejsce u adwokata i leczyć się. Kuracja wlokła się powoli, z bardzo nieznacznym skutkiem. Namawiano go, by pojechał za granicę poradzić się znakomitych okulistów, wyliczano Berlin, Wiedeń, Wiesbaden, gdzie są słynne kliniki okulistyczne; Jan słuchał tych rad, gryząc wargi i marszcząc czoło w ponurym milczeniu, gdyż brak funduszów nie pozwalał mu z tych rad korzystać i krępował go. Była to dla niego męka straszna, to pasowanie się z chorobą i losem. Obie wrogie potęgi spętały go i powaliły w chwili, gdy chciał wzlatywać w górę. Nie jęczał ani narzekał, ale ponure milczenie jego było

straszniejszą skargą niż wszelkie jęki. Ojciec zrozumiał go dobrze; z krótkich i cierpkich odpowiedzi syna, z jego niecierpliwych ruchów odgadnął, co tamza burza i zamieć musiały się odbywać w tej młodej piersi, pełnej sił spętanych i zgniecionych nadziei, i bolał nad tym, a bolał tym więcej, że nie umiał poradzić na to. Duma jego ciężko została ukaraną; upadek groził mu w chwili, gdy spodziewał się, że już dosięgnie szczytu.

*

Mieszkanie Dylskich odpowiadało ich życiu i usposobieniu; miało ono charakter tymczasowości i zdawało się służyć ku chwilowej potrzebie. Nie było w nim owego ładu i harmonii, które by z niego zrobiły ognisko domowe, punkt środkowy rodziny. Parę szaf, parę kuferków, stół, zarzucony najrozmaitszymi rupieciami, i kilka stołków, stanowiły prawie całe umeblowanie pokoju. Wykrochmalone spódnice Maryni wisiały to na zawiasach okien, to na parawaniku, a inne jej drobiazgi leżały porozrzucane tu i owdzie, przygotowane już na jutro - przez co stancja miała pozór taki, jakby kto z niej się wybierał i miał wyjeżdżać.

Życie Dylskich było w istocie ciągłym przygotowaniem się do wyjazdu, myśli ich i czynności wychodziły daleko poza granicę tego mieszkania i rodzinnego kółka. Tylko kącik, w którym stało łóżko starej Dylskiej, miał trochę ładu i spokoju. Na szczupłej tej przestrzeni cicha kobieta zgromadziła i poukładała starannie kilka pamiątek po wuju. Była tam komódka, antyk prawdziwy, mocno już uszkodzona, a na niej kilka szklanek, wytarta taca, stary zegar, który już dawno iść przestał, i Męka Pańska z wosku pod szklannym dzwonem. Nad łóżkiem, nakrytym jedwabną, ale wypełzłą kołdrą, wisiało kilką obrazów świętych, popstrzonych od much, a koło nich koronki z Rzymu, różdżka palmowa i gromnica. Kącik ten wyglądał jak kramik antykwarski i dziwnie odbijał od reszty izby. Izbę tę zamieszkiwała Marynia z matką. Dylski sypiał na dole, w warsztacie, na tapczanie. W drugim zaś pokoju stancji, którąśmy opisali, mieścili się synowie Dylskiego. Pokoik ten od dwóch miesięcy miał okno szczelnie zasłonięte z powodu choroby Jana. Piwniczna, stęchła atmosfera panowała tutaj, a chory wśród ciemności wałęsał się z kąta w kąt jak nietoperz.

W chwili kiedy Marynia, rozstawszy się z Teklą, weszła na górę, w pierwszej stancji nie było nikogo, tylko lampa naftowa, przyćmiona nieco, paliła się na stole. Na skrzypnięcie drzwi dał się słyszeć z ciemnego pokoiku głos ostry, cierpki:

- Kto tam?

- To ja.

- Przyszłaś przecie.

- Albo co?

- Boście się wszyscy porozłazili Bóg wie gdzie i po co. Człowiekowi nie ma kto podać co, posłużyć. Niech licho weźmie takie życie.

Dziewczynę mało co obchodziły utyskiwania brata, nie odpowiedziała mu na nie nic i stanąwszy przed małym zwierciadełkiem, poczęła się rozbierać.

- Jest tam na stole jakiś papier. Przyniósł go woźny przed chwilą, zobacz no. Pewnie wypowiedzenie sądowne mieszkania.

Dziewczyna wzięła papier do ręki i przejrzawszy go, rzekła:

- Tak, gospodarz wyrzuca nas z mieszkania. W przeciągupiętnastu dni mamy się wynieść.

- I mówisz to takim tonem, jakby ciebie to nic nie obchodziło. Wszak to i ciebie się tyczy.

- Ja sobie poradzę i znajdę gdzie umieszczenie. Dosyć już nabiedowałam się w domu.

- Tak, wam kobietom o to nie trudno. A szczegółniej tobie to bardzo łatwo przyjdzie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała chmurząc czoło i rzuciła bystre, gniewne spojrzenie w ciemny pokój.

Ale chory nie dał żadnej odpowiedzi, czy dlatego, że nie miał odwagi ubrać w słowa swych myśli, czy też uważał tłumaczenie za zbyteczne. Dziewczyna obruszyła się, odwróciła się od niego i powróciła znowu spojrzeniem do lustra. Zajmowało ją ono bardzo w tej chwili, bo przymierzała właśnie nowy kapelusik, przygotowany na jutro. Z upodobaniem przyglądała się, czy jej będzie w nim do twarzy, a ta obserwacja tak ją zajęła, że nawet wejście matki, która wróciła z miasta ze sprawunkami, nie przerwało jej tego zajęcia; zdawała się nie zważać wcale na przybyłą.

Matki nie zdziwiło to nawet; była do tego przyzwyczajoną, bo w całej rodzinie nie było ściślejszej łączności i ciepła, wszystko chodziło luzem, każde dla siebie, a nawet sam Dylski, którego zabiegów celem właśnie była rodzina, zdawał się więcej dbać i myśleć o interesach, które by mogły poprawić byt tej rodzinie, niż o jej pojedynczych członkach; w

miłości jego rodzicielskiej jeszcze było samolubstwo: chodził koło dzieci jak koło koni wyścigowych, którymi chce się wygrać nagrodę.

Po dziewiątej przyszedł Józef. Jego zachowanie się względem matki było już wcale inne niż siostry, w przywitaniu ich widać było pewną nić sympatyczną, która ich łączyła, a lubo nie objawiało się to przywiązanie tak wyraźnie, jednak w rozmowie ich i obejściu się czuć było, że syn kochał i szanował matkę, a dla matki syn był pociechą. Nim tylko żyła, on był dla niej wszystkim. Spojrzenie, jakim ogarnęła wchodzącego, było wymowną spowiedzią tej cichej tajemnicy jej serca; w spojrzeniu tym była miękkość, czułość i owa delikatna wrażliwość, która odczuwa najsubtelniejsze odcienia duszy na twarzach ukochanych osób.

Staruszka, spojrzawszy na syna, odgadła zaraz, że wracał w niezwykłym nastroju, ożywiony i rozpromieniony. To ją ucieszyło bardzo, bo niewiele bywało chwil takich, za mało mieli powodów do wesołości; choć usposobienie Józefa było zawsze pogodne i rozjaśnione, to jednak dzisiaj ta pogoda spotęgowała się i żywszym blaskiem świeciła w oczach. Matka nie mogła powstrzymać się, by go nie zapytać o powód tej wesołości.

- Musiało ci się wydarzyć co dobrego - odezwała się cicho - jesteś w dobrym humorze.

- Wracam z koleżeńskiego wieczorku.

- Bawiłeś się dobrze?

- Zebraliśmy się u jednego z naszych kolegów, by się raz jeszcze ubawić razem. Kto wie, gdzie którego los rzuci i kiedysię znowu zobaczymy. Mówiliśmy wiele o naszej przyszłości, układaliśmy plany, co nam robić należy. Kilku nas wystąpiło z projektem, który żywą wywołał rozmowę. Ta rozmowa dodała mi odwagi i otuchy do życia.

- Chwała Bogu! - rzekła matka, która zapatrzona w syna, z nabożeństwem i uwagą słuchała słów jego.

- Powziąłem zamiar, który zdaje mi się, że się uda i że nam wszystkim będzie z tym dobrze.

- Cóż to takiego? - spytała z zajęciem.

- Powiem wszystko, skoro ojciec powróci. Chciałbym bardzo, żeby się zgodził na mój projekt, żeby go pochwalił.

- Chcesz może jechać do Kalifornii? - zapytał zimno, szyderczo Jan, który siedząc w ciemnym pokoju, przysłuchiwał się tej rozmowie.

- Nie, chcę stworzyć u nas Kalifornię - odrzekł Józef, nie zrażony wcale uszczypliwością brata.

- O! to będzie coś ciekawego. I gdzież odkryliście te miny złote?

- W pracy.

Suchy, gardłowy śmiech wyleciał z ciemnego pokoiku na to słowo; było coś przerażającego, obrzydliwego w tym przeciągłym, szyderczym chichotaniu człowieka, którego widać nie było. Zdawało się, że śmiech wychodził z jakiejś ciemnej próżni, jak odgłos kamienia staczającego się w przepaść i skaczącego po skałach - i drgał długo w powietrzu.

- Cóż w tym widzisz tak śmiesznego? - spytał Józef.

- W pracy! - odezwał się z tym samym uśmiechem Jan. - Głupcze, policz te miliony ludzi, którzy targają zdrowie i siły w ciężkiej pracy, a żyją w nędzy z dnia na dzień, a nie będziesz się dziwił, czego się śmieję. Gdyby praca tylko była drogą do majątku, nędzarze powinniby dziś powozami jeździć.

- Więc cóż daje majątek?

- Co? Szczęście, przypadek, spryt, a najczęściej urodzenie. To ostatnie najpewniejsze i najłatwiejsze. Kto chce nędzę wytępić, niech zakaże ubogim żenić się. Ubóstwo z przerażającą szybkością pomnaża proletariat. Gdybym miał władzę, tobym zakazał dawania ślubów biednym albobym topił ich dzieci jak szczeniaki.

- Więc i siebie, i mnie musiałbyś potopić.

- A czy nie lepiej by było, żeby mnie struli lub utopili, nim myśleć zacząłem, niż żebym miał teraz myśleć i męczyć się nad tym, jak żyć, i bać się jutra?

- Jasiu, bój się Boga, co ty wygadujesz, to bluźnierstwo! - odezwała się matka, zgorszona tą mową.

- Kto chce mieć dzieci, powinien mieć na nie - odezwał się znowu Jan na przekór matce.

- Przepraszam cię, powinien tylko dać im możność pracowania, a o to dzięki Bogu postarali się nasi rodzice. Reszta od nas zależy.

Rozmowę tę, która poczęła już gorączkowy przybierać charakter, przerwało wejście starego Dylskiego. Wszedł pochmurny, zakłopotanie i troska malowały się wyraźnie na jego twarzy. Bardzo często teraz wracał do domu w takim humorze. Najczęściejwtedy żona lub córka były ofiarami takiego zgryźliwego usposobienia, na nie wylewał żółć swoją.

Synów zwykle oszczędzaŁ Tak i teraz się stało. A najprzód zawadzały mu drobiazgi, które Marynia porozkładała na stole, i bez ceremonii począł je zrzucać i odsuwać na bok.

- Po diabła te szmaty tutaj! - rzekł - nie ma kawałka wolnego miejsca przy stole.

- To moje ubranie - odparła z uporem Marynia, stojąc hardo w obronie swoich drobiazgów.

- To schowaj je gdzie w kąt. Wszędzie pełno tych fatałąchów. Wy kobiety o niczym więcej myśleć nie umiecie. Byleby się wystroiła i kontenta.

- Stroję się, to za swoje.

- Lepiej byś schowała te pieniądze na później, bo kto wie jeszcze, co nas czeka.

Usiadł przy stole znużony, skubiąc palcami niespokojnie nie goloną od dawna brodę.

Potem gderał dalej:

- Coraz gorzej, coraz ciężej. Roboty nie ma, o pieniądze trudno się doprosić. Mało człowiekowi głowa nie pęknie, skąd tu wziąć na życie. A wszystko tylko patrzy na mnie. Inni mężowie mają z żon wyręczenie, żony także pracują, zarabiają, a tu wszystko tylko na mojej głowie.

- Matka robi, co może - odezwał się Józef, stając w obronie matki, bo ona sama na to zdobyć się nie śmiała. - Jeżeli od kogo, ojcze, należy ci się wyręczenie i pomoc, to od nas.

- Ja do was tego nie mówię. Wy dopiero dobijacie się losu, dorabiacie się; skoro dojdziecie do czego, wiem, że mi się wywdzięczycie. Ale dopóki nic nie macie, obowiązkiem naszym jest dawać wam i pracować na was. A matka ma tutaj taki sam obowiązek, jak i ja.

- Mnie się zdaje, że czas już wielki, abyśmy o sobie myśleć zaczęli.

- Józef już nawet coś wymyślił bardzo mądrego - odezwał się Jan ze swego pokoju - pozwól mu, ojcze, wygadać się. To będzie coś bardzo ciekawego. Znalazł sposób wydobycia nas wszystkich z nędzy.

- Może ci się kto ofiarował z pożycżką? - spytał ojciec skwapliwie - co? - i przysunął się do Józefa.

- Coś lepszego niż pożyczka, mój ojcze. Postanowiłem nie być ci już więcej ciężarem i wziąć się do pracy, i to do pracy, która by zapewniła trwały byt i mnie, i nam wszystkim.

- Nic nie rozumiem.

- Zaraz się jaśniej wytłumaczę. Widzę to dobrze, że położenie nasze coraz gorsze, że tobie, mój ojcze, coraz ciężej idzie.

- To prawda, to prawda - powtarzał, jakby do siebie, Dylski, trąc czoło, poorane zmarszczkami.

- Gdybym poszedł na medycynę - ciągnął dalej Józef.

- Jak to, chcesz nie iść? - zawołał żywo Dylski.

- Wysłuchaj mnie cierpliwie, ojcze. Medycyna wymaga pięciulat ciężkiej pracy, w których nie tylko bym nie mógł być ci pomocnym, ale może nawet byłbym ci ciężarem.

- Pracowałem więcej lat na was, to mogę pomęczyć się tych kilka.

- Przypuśćmy, że ukończę medycynę, że ukończę ją jak najlepiej, do czego jednak wcale nie czuję ani zdolności, ani usposobienia; ale przypuśćmy, że zostanę w końcu doktorem, to kto mnie zapewni, że praktyka da mi takie dochody, abym mógł siebie i was wyżywić?

- A iluż to mamy doktorów, co byli biedakami większymi od ciebie, a dziś są panami.

- Są to szczęśliwe wyjątki, a przy ścisłym obliczeniu na takie przypadki spuszczać się nie można. Sam mógłbym postawić los mój na kartę, ale tu idzie i o was. Tu nie można ryzykować. Doktorzy, których mi, ojcze, stawiasz na przykład, dorobili się majątku w okolicznościach całkiem odmiennych, niż są teraz. Doktorów teraz coraz więcej. Wydział medyczny co rok po kilkunastu ich dostarcza i dlatego coraz cięższa ich egzystencja. Takie przeludnienie zdarza się nie tylko między lekarzami, w innych zawodach toż samo się dzieje, a może nawet jeszcze gorzej. Cóż z tego za skutek? Oto proletariat inteligencji: ludzie wykształceni zostają bez zajęcia albo z zarobkiem tak małym, że ten im nie zabezpiecza ich jutra, nie mówiąc już o przyszłości żony i dzieci, której zapewnić nie są zdolni. Porównajmy teraz dostatek kupca lub innego przemysłowca z funduszami urzędników lub profesorów uniwersytetu, a będziemy widzieć ogromną nierównowagę, jaka panuje między zasobami umysłowymi i pracą z jednej strony, a zarobkiem i nagrodą z drugiej. Jakiż tego powód, że mozolna, tyloletnia naukowa praca bywa stosunkowo tak źle nagradzaną, tak nieodpowiednio do swej wartości? Oto dlatego, że wszyscy pchają się do tych zajęć, które przyzwyczailiśmy się uważać za więcej honorowe, za więcej odpowiadające ambicji naszej. Dawniej szlachta rwała się do wojennego rzemiosła, gardząc rzemiosłami

i przemysłem, i zabijanie ludzi uważała za więcej honorowe zajęcie, niż żywienie ich i opatrywanie. Dziś w zasadzie zmieniliśmy przekonania, ale w praktyce trwają jeszcze ze szkodą społeczeństwa i niejeden woli całe życie przebiedować jako lichy urzędnik, niż żyć w dobrobycie jak rzemieślnik lub kupiec.

- No, skończ już raz te deklamacje - odezwał się Jan, zniecierpliwiony tą długą przemową brata - czegoż chcesz ostatecznie dowieść? Że doktorzy powinni zostać szewcami, a adwokaci wziąć się do łokcia i wagi. Czy tego chciałeś dowieść?

- Nie myślę wcale o tym, aby ktoś porzucał zatrudnienie, które już ma, któremu poświęcił lata pracy, ale mi idzie o to, aby młodzież ucząca się nie uważała kilku zawodów jako jedyny cel swej nauki i nie szła do tego celu mimo wszelkich przeszkód, mimo braku funduszów i zdolności, ale raczej, aby umiała zakreślić sobie skromniejszei bliższe cele, których osiągnięcie i łatwiejszym, i pożyteczniejszym by było dla społeczeństwa. Przez to świat może mniej miałby złych doktorów, lichych adwokatów, ograniczonych urzędników, a więcej rozumnych i wykształconych kupców, rzemieślników, rolników. Rozkład pracy byłby wtedy odpowiedniejszy, a dobrobyt ogólny by się podniósł.

- Czy mało jeszcze masz rzemieślników? - spytał ojciec, któremu z twarzy można było wyczytać, że cała ta teoria syna nie przypada mu do przekonania.

- Jest ich dosyć, ale są to przeważnie ludzie, którzy dlatego tylko zostali rzemieślnikami, że czym innym być nie mogli, stan rzemieślniczy rekrutuje się u nas przeważnie z odpadków i resztek, z ludzi, którzy bez należytego przygotowania i fachowego wykształcenia biorą się do pracy, i dlatego rzemiosła u nas nie rozwijaj ą się. Rodzice oddają dzieci do rzemiosł dlatego, że się uczyć nie chcą, a tu właśnie idzie o to, aby się uczyły na to, żeby zostać rzemieślnikami. W taki sposób i rękodzieła by się podniosły u nas, i różnica stanów i wykształcenia zmniejszyłaby się; społeczeństwo ułożyłoby się do pewnej równowagi. Taki jest plan, któryśmy dziś ułożyli i nad którym długo i szeroko rozprawialiśmy.

- Kto? - spytał ojciec.

- Kilku młodych ludzi, kolegów moich.

- Znać, że byli młodzi, bardzo młodzi - odezwał się Jan - gdy taki niedowarzony projekt mógł się wylęgnąć w ich głowach.

- W czym go znajdujesz niedowarzonym?

- Cały nie ma sensu, bo jest przeciwnym naturze człowieka, która nie pozwala mu przestawać na małym, zamykać się w ciasnym zakresie, ale pcha go coraz wyżej.

- Jeżeli nauczymy się cenić każdą pracę, jeżeli stan rzemieślniczy podniesiemy, a rzemiosła rozwiną się wysoko, wtedy dojście do doskonałości w nich będzie także wznoszeniem się w górę, postępem.

- I wy będziecie apostołami tego nowego postępu, hę?

- I zarazem wykonawcami, przykład to najlepszy nauczyciel.

- I jakiż rodzaj rzemiosła obrałeś sobie? - spytał Jan drwiąco. - Zapewne przez sympatię dla panny Tekli obrałeś kunszt szewcki.

- Gdybym nie umiał innego, obrałbym go bez wątpienia, żadne zajęcie uczciwe nie hańbi. Ale że stolarstwa nauczyłem się przy ojcu i znam je dobrze, więc zostanę stolarzem.

- Zwariowałeś czy co? - zawołał gwałtownie Dylski i zerwał się ze stołka. - Więc na to pracowałem, mozoliłem się, nakładałem na ciebie, bym się takiej pociechy doczekał? Stolarzem! Mój syn stolarzem! piękny mi honor.

- Wszak ty sam, ojcze, nim jesteś. Dlaczego uczysz nas gardzić rzemiosłem, w którym pracowałeś, które dało ci możność wychowania nas?

- Na tom pracował, abyście wy nie potrzebowali być tym, czym ja jestem. Gdybym miał był naukę, jak wy, pewnie byłbym czym innym. To prawda, że z pracy rąk moichwychowałem was, ale czy ty wiesz, co ja się musiałem namęczyć, nakłopotać, co znieść upokorzenia i poniewierki? I cóż ja znaczę między ludźmi? jakie moje stanowisko? a wreszcie spytaj się, co mam, czegom się dorobił? I ty chcesz tak samo pchać biedę z dnia na dzień i nigdy nie wyjść z tego nędznego położenia? I to się ma nazywać poprawa losu, i tym chcesz pomóc sobie i nam? Dobra mi pomoc!

- Pozwól, ojcze, bym ci się lepiej wytłumaczył, apewny jestem, że zgodzisz się na mój plan. To prawda, że praca twoja, choć ciężka, nie przynosi ci takich zysków, jakie by powinna. Ale jakiż tego powód? Oto, że zależny jesteś od takiego Dawida Mendla i innych przedsiębiorców, którzy cię wyzyskują, bo wiedzą, że nie masz sposobu pozbycia łatwego swych wyrobów i musisz czekać na nich, że nie możesz wyrabiać mebli w większej ilości i pozbywać ich hurtownie, bo nie posiadasz dość pieniędzy na zakupienie materiału, że musisz na każdą robotę zaciągać pożyczkę.

Materiał, kupowany cząstkowo, wypada ci stosunkowo drożej; lichwa pochłania dochody twoje i przez to nie możesz nigdy wyjść z przykrego położenia i zależności.

- A ty może wynalazłeś jaki cudowny sposób na ominięcie tych trudności. Tobie się zdaje, że będziesz umiał lepiej chodzić koło interesów niż ja, że łatwiej znajdziesz kredyt?

- Ja sam może nie, ale jeżeli nas będzie kilku, kilkunastu albo i więcej, którzy złączą się do wspólnej pracy, to i kredyt się znajdzie, i praca nasza będzie mniej zależną, a więcej produkcyjną. Mam więc zamiar założenia stowarzyszenia stolarzy. Naprzeciw kapitałom pieniężnym, które nas wyzyskują i przytłaczają, chcę postawić kapitał pracy i przemysłu. Dziś przemysł fabryczny produkcjami swymi pobił, przewyższył i wyparł pracę warsztatową, konkurencją w tych warunkach stała się niepodobną, potrzeba więc i nam zdobyć się na fabryki, na hurtowną robotę, inaczej upadniemy.

- I ty myślisz, że cechy będą patrzeć na to z założonymi rękoma, że który z majstrów przyłączy się do takiego stowarzyszenia? - spytał Dylski.

- Jeżeli im wykażę korzyści, jakie odniosą z tego, to czemużby nie mieli przystąpić?

- Czemu? Bo ich ojcowie nie robili tego i oni robić nie będą. Ja ich znam trochę lepiej niż ty i wiem, jak każda nowość ich przestrasza. Czy myślisz, że ja nie próbowałem także nakłonić ich do pewnych zmian w zapleśniałych ustawach cechowych, które zamiast pomagać nam, krępują tylko i uciskają? Było to po moim powrocie z wędrówki; za granicą już rzeczy poczęły się zmieniać, wolność zarobkowania kiełkowała już tu i owdzie. Chciałem więc i u nas coś podobnego rozpocząć; tłumaczyłem im, po co mamy opłacać się drogo cechowi, zalewać gardła opojom i tuczyć ich stypami, gdy tych pieniędzy możnakorzystniej użyć w interesie. "Praca jest naszą własnością - mówiłem im - więc powinniśmy domagać się, żeby nam było wolno pracować, gdzie chcemy i jak chcemy; tego wymaga słuszność". No, i cóż zrobiłem? Wielu w sekrecie mi potakiwało, publicznie nikt nie śmiał wystąpić ze mną i zostałem sam z moim projektem, i ciebie tak samo zostawią, gdybyś ich do czegoś podobnego namawiał.

- Czasy się zmieniły, ludzie ci dojrzeli umysłowo i patrzą trochę inaczej teraz na świat. Zresztą choćby mi się nie udało nikogo namówić, będzie nas i tak dwóch, damy początek, a przykład nasz zachęci potem innych.

- A kogoż masz drugiego?

- Wszak ty, ojcze, będziesz ze mną.

- Nigdy, nigdy! - zawołał żywo Dylski. - Ja nie chcę, nie pozwolę na to, żebyś ty miał znowu wracać do tego stanu, z którego ja chciałbym jak najprędzej uciec, wyzwolić się. Jeżeli ci idzie o fundusze, jeżeli boisz się niedostatku, to będę pracował dwa razy tyle, zapożyczę się. Bóg wie co zrobię, aby wam dopomóc, tylko nie niweczcie mi tych nadziei, którymi żyję lat tyle, dla których pracowałem tak ciężko. Wy musicie wyjść na ludzi, musicie wyjść wysoko, musicie, koniecznie!

Mówił te słowa z ogniem, roznamiętniony i wzburzony.

- Pozwól mu, ojcze - odezwał się znowu. Jan - niech spróbuje urzeczywistnić swoje wzniosłe, filantropijne wymysły; zobaczymy, jak długo w nich wytrwa. Jestem pewny, że na pierwszym kroku potknie się o brak pieniędzy. Z gołymi rękoma nic nie poradzi.

- Postarałem się o fundusze na początek - rzekł Józef. - Jeden z zamożniejszych kolegów moich sam ofiarował się z pożyczką, której spłaty rozłożymy na dość długi przeciąg czasu. Widzisz więc, że nie po marzycielsku zabieram się do urzeczywistnienia mych zamiarów, i mam nadzieję, że podołam temu.

- Ale ja na to nie pozwolę, ja, ojciec! czy rozumiesz? Tyś niepełnoletni, nie możesz rozrządzać sobą. A ja użyję całej władzy, jaką mi prawo nadaje, by cię wstrzymać od tego głupstwa. Zobaczymy, czy będziesz miał odwagę iść wbrew woli ojca, występować przeciw mnie.

- Szanuję twoją wolę, ojcze, tylko nie w rzeczach tyczących się mego losu. Tu ja decyduję.

- Zobaczymy.

- Spytaj się go, ojcze, dlaczego mu tak pilno wziąć się do rzemiosła? - odezwał się Jan.

- Dlatego, że położenie nasze tego wymaga - odrzekł Józef - to dość wyraźny powód.

- Tak, to pozór tylko, bo za tym kryje się co innego.

- Cóż takiego?

- Kobieta. Pannie Tekli pewno pilno do ślubu i za długo by jej było czekać, aż skończysz medycynę.

- Co? Ta szewcówna wyobraża sobie, że będzie twoją żoną?

- Tekla jest dzieckiem rzemieślnika, równiejak ja - odrzekł Józef

spokojnie, ale z naciskiem.

- To niczego nie dowodzi. Ty możesz być panem, możesz starać się o najlepsze szlachcianki, a ona zawsze będzie tylko szewcówną.

- Ktokolwiek by ona była, czy szewcówna, czy hrabianka nawet, idąc za mnie, nie będzie niczym więcej, tylko żoną moją.

- Ty śmiałbyś to zrobić? Ja bym cię... - tu podniósł w górę zaciśnięte pięści i oniemiał z oburzenia i gniewu.

- Po co się unosisz, ojcze, szkoda słów. Niech sobie gada, co mu się podoba, zobaczymy, kto postawi na swoim - rzekł Jan.

- Masz słuszność. Szkoda słów na głupie gadanie - powiedział Dylski i machnąwszy ręką, wszedł do drugiego pokoju i zatrzasnął z impetem drzwi za sobą.

Przez całą tę scenę stara Dylska siedziała strwożona, ścierpnięta cała. Bała się odezwać, by się nie narazić mężowi, i prawdę powiedziawszy, wielu rzeczy nie rozumiała z tej rozmowy i trudno jej było osądzić, kto ma słuszność; jednakże przez sympatię stała po stronie syna i instynktowo czuła, że Józio ma słuszność; ale, z drugiej strony, obawiała się, by się nie naraził ojcu, by nie przyszło do większego starcia. Toteż skoro Dylski wyszedł do drugiego pokoju, odetchnęła i cicho poczęła prosić syna:

- Daj pokój, nie drażnij ojca, on taki gwałtowny.

- Czy i ty, matko, nie pochwalasz moich zamiarów? - spytał ze słodyczą syn.

- Ja się nie rozumiem na tym, ale - tu zniżyła głos z obawy, by jej mąż nie usłyszał - ja wierzę, że mój Józio nie chciałby zrobić nic złego i że to, co zrobi, będzie dobre.

- Dziękuję ci, matko, za tę wiarę - rzekł Józef całując ją w rękę. - Zobaczysz, że się nie zawiedziesz na mnie. Będzie nam wszystkim dobrze.

- Żeby Bóg dał - dodała staruszka podnosząc oczy nabożnie w górę.

W tej chwili zapukał ktoś do drzwi. Uderzenie, jakkolwiek lekkie, wstrząsnęło wszystkich. Było tak niespodziewane, o tak niezwykłej godzinie. Grzechotka nocnego stróża ogłaszała już dziesiątą po ulicach. Wizyta więc o tak spóźnionej porze mogła zdziwić i przestraszyć.

- Wszelki duch Pana Boga chwali! - wyszeptała trwożnie Dylska.

- Kto tam? - spytał Józef.

- To ja. Czy jest w domu pan Dilski? Czy może szpi już? - odezwał się głos za drzwiami akcentem żydowskim.

- To Mendel - rzekł Józef uspokajając matkę.

Dylski usłyszał również głos Żyda w drugim pokoiku i zdziwił się także jego przybyciem, tym więcej że przed tygodniem rozstali się wcale źle z sobą. Dylski, rozgniewany jego postępowaniem szacherskim, nagadał mu impertynencji i zaklął się, że więcej mu robić nie będzie, Żydowi nie bardzo chodziło o to, bo miałinnych robotników pod dostatkiem, ale Dylski stracił na tym, bo przez to i robota się urwała, i nie było do kogo udać się o pożyczkę w nagłej potrzebie. Mendel wprawdzie umiał wycisnąć grubą lichwę za pożyczone pieniądze, wyżyłował do ostatka, ale ostatecznie pożyczył, a to było wielką pomocą Dylskiemu w jego kłopotliwymi położeniu. Żałował więc potem swojej porywczości i rad by był załagodzić tę sprawę i wejść na powrót z Mendlem w interesa, bo go potrzebował. Nie cierpiał Żyda dlatego, że musiał być od niego zależnym, wściekał się i burzył nieraz przeciw niemu w głębi duszy, jak dziki zwierz w żelaznej klatce przeciw swemu pogromcy, ale musiał ulegać, by nie umrzeć z głodu. Toteż zjawienie się Mendla, choć o tak niezwykłej porze, było bardzo na rękę Dylskiemu: mógł być pewnym, że ważny interes go tu sprowadza, i wyszedł z ciemnego pokoiku naprzeciw niemu.

- Dobry wieczór, panie Dylski - odezwał się Żyd przyjaźnie, ale protekcyjnie.

- Prędzej dobranoc - mruknął Dylski trzymając się w roli zagniewanego.

- Dopiero dziesiąta. U nas, ludzi interesu, to się na to nie uważa. Zawsze jest dobra pora, kiedy idzie o zrobienie interesu. A ja tu właśnie z dobrym interesem przychodzę, panie Dylski.

- Jest na to w dzień czas. Ja po nocach interesów nie robię.

- No, a jak ja jutro jechać muszę na jarmark, to co? To ja musiał przyjść dzisiaj. Ja mogłem iść do Sliskowski, do Majerkiewicz, do Rybkowski i do Bóg wie kogo, ale ja wolał przyjść do pana, panie Dylski, bo to przecież nie od dzisiaj się znamy i dałem panu już dobry grosz zarobić. Czy nie?

- To jest, chciałeś pan powiedzieć, żeś już porządnie mnie zdarł i wyzyskał.

- Zdarł, zdarł! Kto tu kogo zdziera? Przecież ja muszę także coś zarobić; od czego ja kupiec? Ręka rękę myje. I gdybyś pan nie był taki gorączka, panie Dylski, to my by mogli być zawsze dobrymi przyjaciółmi i nie jeden

dobry zrobić ze sobą jeszcze interes.

- O cóż chodzi? - spytał Dylski, którego ta fałszywą serdeczność Żyda już niecierpliwić i irytować zaczynała.

- Ja mam dla pana robotę, panie Dylski, bardzo dobrą robotę. Pan możesz grubo zarobić na tym.

- Cóż to za robota?

- E, głupstwo, małe bagatelka, parę sekretarzyków; ja tu panu przyniósł rysunków na to; pan to będzie umieć potrafić, bo pan to majster na takie rzeczy, panie Dylski - i poklepał go poufale po ramieniu.

Dylski z zachmurzonym czołem przejrzał rysunki i rzekł:

- A, teraz wiem, dlaczegoście tu przyszli, nikt się pewnie nie chciał podjąć tak trudnej roboty, a po fabrykach nie wyrabiają takich.

-Ja u nikogo nie był, ja do pana, jak w dym, prosto. Jak tylko dostałem tego robotę, to ja sobie zaraz byłem powiedzieć: "To nikt inny temu nie zrobi, tylko pan Dylski". Śliskowski, on by to wziął z pocałowaniem ręki, on nawet był u mnie prosić o tę robotę.

- I byłby sfuszerował.

- Byłby zrobił za byle co, a ja panu wolę zapłacić, bo ja pana, panie Dylski...

- Ileż pan dajesz za sztukę? - spytał, przerywając mu, Dylski.

- No, ile będziesz pan sobie cenił?

- Po ośmdziesiąt guldenów za sztukę.

Żyd przestraszył się tą ceną, czy też udał, że się przestraszył, i chciał odejść. Dylski bał się, by na serio nie odszedł, i choć wcale nie podał wygórowanej ceny, bo skomplikowana i trudna robota sekretarzyków wymagała dużo czasu i pracy; jednak dlatego, że potrzebował teraz pieniędzy bardziej niż kiedy, zniżył cenę, jak tylko mógł. Żyd mimo to jeszcze się targował, żyłował, wyciągał i urywał. Dylski nie chciał już więcej ustąpić, bo wtedy zarobek byłby stratą prawie, ale gdy Żyd wyciągnął duży czerwony pugilares, nabity banknotami, i przyrzekł z góry zapłacić, jeżeli Dylski zgodzi się na sumę przez niego podaną - na widok pieniędzy, które w tej chwili tyle znaczyły dla niego, zmiękł i przystał na liche warunki Mendla. Ugoda została spisana i Żyd wyjął z pugilaresu stoguldenowy banknot, przejrzał go do światła i oddał z pewną ostentacją Dylskiemu.

W czasie gdy ten, pożerając chciwym wzrokiem wnętrze żydowskiego

pugilaresu, pełne banknotów, brał w rękę storeńskówkę, nagle blask oświecił stancję i równocześnie dał się słyszeć krzyk Dylskiej:

- Pali się! Ogień!

Żyd i Dylski obrócili się i ujrzeli palącą się dużym płomieniem muślinową suknię Maryni. Przechodząc ze świecą, Marynia zapaliła ją przypadkiem. Płomień ogarnął szybko muśliny i mógł rozszerzyć się dalej. Dylska i córka straciły przytomność. Dylski pobiegł po konewkę z wodą do sieni, a Żyd tymczasem wraz z Józefem zajęli się odkładaniem na bok drobiazgów, które by się mogły łatwo zająć od ognia. Zbierano rzeczy z łóżka, parawanu, ze ściany i rzucano bezładnie na stół.

Ogień wnet ugaszono; był on więcej nagły i przerażający chwilową objętością niż niebezpieczny. Konewka wody wystarczyła na zupełne ugaszenie płomienia i nic się więcej nie spaliło prócz sukienki muślinowej. Spłonęła jak motyl, bez śladu prawie, a z nią razem marzenia dziewczyny, przygotowane wraz z suknią na jutrzejszą niedzielę. Nie miała jednak czasu smucić się utratą sukienki i marzeń, bo Dylski, który już i tak był rozdrażniony poprzednio żle zakończonym targiem z Żydem, począł ją ostro łajać za nieostrożność.

- Chcesz z dymem puścić jeszcze tę odrobinę gratów! Mamy i tak bardzo wiele do stracenia.

A gdy Marynia z przekąsem odmruknęłamu, że jeżeli zrobiła szkodę, to tylko sobie, wpadł w taki gniew, że aż Mendel uspokajać go musiał.

- Dajcie pokój, panie Dylski! szkoda siebie nie wróci; na co się zda psuć sobie krew i gniewać się na takie ładne panienki.

Mówiąc to, łypnął pożądliwym wzrokiem na zadąsaną dziewczynę.

- Jej szkoda, jej szkoda! - powtarzał zirytowany Dylski - a gdyby tak był się cały dom spalił, to ciekawym, kto by był za to odpowiadał. A wszystko przez te łachy, gałganki, których wszędzie pełno. Jak się zgniewam, to het powyrzucam na śmiecie te stroje.

- No, cóż dziwnego, panie Dylski, co młoda panienka sobie stroi; das ist ganz natürlich .

- Wam nic do tego! - ofuknął opryskliwie Dylski - interes zrobiony, nie mamy co ze sobą gadać. Com się zgodził, to zrobię na termin, a teraz nie macie tu więcej nic do roboty.

Powstrzymany w tak niegrzeczny sposób w swoim adwokackim zapale, Żyd umilkł skonfundowany i nie zabawiwszy długo, wyniósł się z mieszkania.

Dylski czas jakiś siedział przy stole, robiąc obrachunek zamówionej roboty. Rachunek ten niedobrze wypadł: po bliższym zbadaniu pokazało się, że będzie musiał na nią stracić dużo czasu, za który nie dostanie odpowiedniego wynagrodzenia. To go drażniło. Skrobał się co chwila po głowie i klął półgłosem, złyi niekontent z siebie. Oddać jednak pieniędzy nie mógł, bo jutro trzeba było czynsz zapłacić, by gospodarz nie wyrzucił go z mieszkania; były jeszcze inne, pilniejsze wydatki, których nie miał czym opędzić. Żyd nie mógł szczęśliwiej trafić. Zostawiona przez niego stówka uwiodła Dylskiego do czynu, którego żałował. Chwilami rozmyślał nad tym, w jaki sposób mógłby się wykręcić od niewygodnego zobowiązania, zrobić zawód Żydowi, ale kontrakt, który Mendel miał w ręku, krępował go. Niedotrzymanie kontraktu narażałoby go ha proces i areszt, a na to nie mógł się ryzykować za tak małą sumę.

Podczas kiedy Dylski zajęty był tymi myślami, rodzina jego udała się już na spoczynek: Józef poszedł do ciemnego pokoiku, gdzie było jego łóżko, a Marynia i matka spały już mocno. Tylko Dylski czuwał, niepokój i napływ myśli spać mu nie dawały. Jan także musiał nie spać, bo od czasu do czasu chrząkanie słyszeć się dawało w jego pokoju.

Zegary wybiły jedenastą. Dylski wstał, by iść spać do warsztatu, i zbierał ze stołu rysunki zostawione przez Mendla. Naraz zadrżał. Podnosząc jeden arkusz, przywalony drobiazgami Maryni, zobaczył czerwony pugilares Mendla. W pierwszej chwili zadrżał, jakby zobaczył jakie złowrogie widmo, i nogi pod nim się ugięły, ale wnet oprzytomniał, pochwycił pugilares, jakby się chciał przekonać, czy to nie złudzenie, otworzył go i zajrzał do środka. Pliki banknotów rozpychały boki pugilaresu. Dylski wyjął jedną i począł rachować. Były to same banknoty tysiącguldenowe; wyjmowałje i oddzielał drżącymi rękoma. Narachował ich już pięć, a jeszcze parę miętosił w ręce. To go odurzyło., w oczach poczęło mu się ćmić, musiał usiąść, by nie upaść, a krople potu wystąpiły mu na rozognione czoło. W pugilaresie były jeszcze inne banknoty: na sto i na pięćdziesiąt, i na dziesięć guldenów. Dylski chwytał je wszystkie, miął w palcach i znowu puszczał nie wiedząc sam, co robi. Widok tylu pieniędzy pomieszał mu zmysły.

Lekki szmer za drzwiami wstrząsnął nim całym, zakrył pieniądze sobą i stanął w postawie obronnej, patrząc niespokojnie na drzwi. Szmer nie powtórzył się, było to tylko złudzenie. Gdy trwoga przeszła, Dylski spojrzał na stronę, gdzie spała żona i córka, chcąc się przekonać, czy śpią, czy go nie podpatrywały. Dla lepszego przekonania się, wziął lampę

i poszedł ku nim zaglądając w oczy. Spały mocno. Ani blask lampy, ani nawet ciche wołanie na nie po imieniu nie obudziło ich.

Uspokojony, wrócił do stołu, usiadł i już trzeźwiej począł rozmyślać nad całym wydarzeniem. Niewątpliwie był to pugilares Mendla, wbił mu się dobrze w pamięć w chwili, gdy Mendel płacił mu za robotę. Prawdopodobnie podczas nagłego pożaru Żyd musiał zapomnieć go na stole, zakryto go potem rzeczami, które ratowano od ognia, i w ten sposób został tutaj. To było jasne. Ale co dalej? Nie było wątpliwości, że Mendel spostrzeże wnet swoją zgubę, że niezadługo powróci po nią. Co wtedy? Oddać czy nie oddać? Tu rozpoczęła się walka w myślach Dylskiego, której wypadek był niewątpliwym. Uczciwość i skrupuły sumienia odegrały w tej walce krótką i bardzo podrzędną rolę; wnet je odsunął na bok, bo nie mógł pogodzić się z tą myślą, by miał dobrowolnie zrzec się tych pieniędzy, które los mu podsunął w tej chwili. Stanęło mu w myśli jego przykre położenie, los dzieci, który teraz mógłby im tak świetnie zapewnić. Przyszłość swoją i całej rodziny trzymał teraz w swych rękach, od niego zależało uszczęśliwić ją i podnieść. Wahać się nie widział powodu. Sposób, w jaki te pieniądze dostawały się w jego posiadanie, mało go obchodził; uważał to za szczęśliwy wypadek, który odrzucać byłoby szaleństwem. Na usprawiedliwienie swoje przypomniał sobie wszystkie upokorzenia, jakich doznawał od Mendla, krzywdy, jakie on mu wyrządził, obrachowywał zyski, jakie miał Żyd przy jego robocie, za którą tak nędznie płacił, i uważał te pieniądze jako wynagrodzenie, które los mu dawał.

- To się mnie należało. To moje - powtarzał kładąc ręce na pieniądzach, jak na swojej własności.

O oddaniu nie było już mowy, nie namyślał się już nad tym. Szło mu teraz tylko o to, jak i gdzie ukryć te pieniądze? W jaki sposób wyprzeć się przed Mendlem. Te myśli rozsadzały mu głowę; na opalonym czoleżyły wystąpiły, jak powrozy od natężenia. Gdzie ukryć te pieniądze? Wszędzie wydawało mu się niepewnym. Na namysł jednak nie było dużo czasu, Mendel w każdej chwili mógł wrócić.

Dylski zgarnął pieniądze, schował do pugilaresu i wysunął się ostrożnie do sieni. Cicho zeszedł po wschodach, by ktoś z mieszkańców nie słyszał jego kroków, i wkradł się do stolarni. Czeladnik i chłopcy spali w pierwszej izbie. Dylski przesunął się koło nich na palcach i wszedł do warsztatu. Przy świetle latami, które z ulicy padało przez okna, przecisnął się między różnymi sprzętąmi i stanąwszy, namyślał się, gdzie

schować pieniądze. Oczy jego niespokojnie biegały po różnych przedmiotach, szukając kryjówki na skarb niebezpieczny.

Umyślił pochować w różnych miejscach - w razie odkrycia jednej części zostawała mu reszta. Nie obliczył, że w ten sposób łatwiej by szukający mogli trafić na ślad; działał bowiem pod wpływem odurzenia. Wyjął z pugilaresu banknoty i zaczął je wtykać w rozmaite kryjówki, to pod heble, to za szafę, to pod nogi od stołów. Wnet jednak pomiarkował się, że to najgorszy sposób, i począł znowu zbierać, wyjmować ze schowek pieniądze do pugilaresu. Warsztat wydawał mu się niebezpieczną kryjówką. Lepiej byłoby ukryć na dworze; w razie odkrycia nie narażało go to na odpowiedzialność. Bał się jednak wychodzić przez izbę czeladną, by nie pomiarkowano czego, otworzył więc okno i wyskoczył na podwórze. Tu przystanął na chwilę nasłuchując, czy nie ma kogo w pobliżu. Było cicho zupełnie. Przesunął się koło muru do dołu, w który składano popiół, i tu chciał wrzucić pugilares. Ale dół był głęboki, popiół wybrany; chcąc ukryć pugilares, trzeba było wejść do dołu i zasypać umyślnie. Ślady nóg mogłyby go zdradzić. Porzucił więc i ten zamiar i poszedł do kloaki. Wspiął się na palcach i macał, szukając odpowiedniej kryjówki. Za jednym słupkiem było dobre schowanie. Dylski wcisnął tam pugilares, obmacał rękoma z jednej i drugiej strony, czy nie wystercza, i przekonał się, że słupek był za cienki i nie zasłaniał, dostatecznie pugilaresu. Znowu trzeba było inne miejsce wymyślić.

Wtem w sieni zabrzęczał dzwonek, szarpnięty gwałtownie ręką. Niewątpliwie był to Mendel, nie było czasu do namysłu; Dylski zostawił pugilares za słupkiem, nie mając w tej chwili lepszego schowania, zeskoczył na ziemię i szybko pobiegł ku wschodom. Chciał, aby Mendel zastał go na górze, w stancji, w której go zostawił. Zmylał w ten sposób ślad i usuwał podejrzenie, że wychodził. Ostrożnie wsunął się na powrót do mieszkania, w którym jeszcze paliła się lampa, i usiadł przy stole, udając zajętego rachunkami. Silił się na spokój, choć serce biło mu gwałtownie i muskuły drgały nerwowo. Oczy utopił w rachunkach, ale słuch wytężył, że najlżejszy szmer łowił uchem.

Niezadługo dało się słyszeć na wschodach szybkie stąpanie i za chwilę wszedłMendel, wystraszony, blady i zmieniony. Dylski udał zdziwienię i odezwał się, podnosząc oczy:

- A to co?

- Nic, nic, panie Dylski, przypadek, zaraz się pan dowiesz.

I nie siląc się na dalsze tłumaczenie, podskoczył szybko do stołu i

począł niespokojnie przewracać leżące na nim rzeczy.

- Co się stało? Czyś pan zwariował? O tej godzinie? Co panu jest?

Żyd nic nie odpowiadał, tylko szukał dalej. Każdy kawałek leżący na stole brał po kilka razy drżącymi rękoma, oglądał, wytrząsał, odkładał i brał znowu. Zdawało się, że oczy wyskoczą mu z głowy; oddech jego był krótki, zadyszany.

- Co to znaczy u stu diabłów? Po co pan przychodzisz po nocy do mego domu i niepokoisz nas?

Żyd wśród poszukiwań zatrzymał się nagle, spojrzał badawczym, przenikliwym wzrokiem w twarz Dylskiego i wytrzymał go tak chwilę, a potem rzekł głosem pewnym:

- Pan schowałeś!

- Co takiego?

- Nie udawaj pan; pan wiesz dobrze, czego szukam. Pan chciałeś mnie nastraszyć, nieprawdaż?

I usiłował się rozśmiać, ale śmiech ten bladą i zmienioną twarz pogiął tylko w jakieś nieforemne kształty, w których zamiast uśmiechu malowało się przerażenie.

- Panie Dylski, nie rób pan żartów! to nie czas na żarty. Oddaj mi pan.

- Co takiego?! - zawołał gwałtownie Dylski przybierając minę zagniewanego.

- Moje pieniądze! - wrzasnął Żyd. - Mój pugilares, który zostawiłem tu na stole.

Wrzask ten Żyda obudził Marynię i Dylską. Obie kobiety zerwały się i przestraszone, spojrzały na stojących przy stole.

- Czyś zwariował, Żydzie! - odparł Dylski. - Słyszycie - dodał zwracając się do żony i córki - mówił, że mu zginęły jakieś pieniądze. To szukaj.

- Na co ja mam szukać, kiedy ja wiem, co pan masz te pieniądze. Panie Dylski, nie rób pan tego! To mój cały majątek. Ja pana będę wynagrodzić za to.

- Ale skąd ja mam u stu diabłów wiedzieć, gdzieś pan podział pieniądze! Kto wie, gdzie mogłeś zgubić?

- Tu, tu, ja będę przysięgać na to, że tu.

- Czy która z was widziała?

Żyd spojrzał błagalnym wzrokiem na zapytane.

- My nic nie widziały, my zaraz poszły spać.

- One nie widziały - odezwał się Żyd, który z twarzy mówiących przekonał się, że nie wiedzą o niczym - ja wiem, że nie widziały, aleś pan, panie Dylski, widział; pan masz te pieniądze; oddaj mnie pan; nie rób pan głupstwa; ja panu będę dać znaleźnego pięćdziesiąt guldenów.

- Wynoś się, Żydzie! nie kłopocz mnie po nocy i daj nam spać.

- Ja panu będę dać sto guldenów, całe sto, coś pan wziął za robotę, i kontrakt oddam.

Żyd prosił coraz to natarczywiej, namiętniej; ruchy jego rąki spojrzenia były coraz niespokojniejsze, gwałtowniejsze. Chwytał się. rękoma to za pejsy, to za twarz, przebierał palcami w powietrzu, brodę miał całą powalaną śliną, którą wyrzucał z ust wraz ze słowami, a oczy... w tych oczach, krwią zaszłych, malowało się całe udręczenie Żyda: wściekłość, rozpacz, żal i niemoc. Czasami płacz zalewał je łzami, to znowu przelatywały po nich błyskawice gniewu i groźby.

Dylski, z dumą obrażonego, słuchał lamentów Żyda i patrzał bez współczucia na jego boleść. Sprawiało mu to nawet pewną radość, że za tyle upokorzeń, jakich przez tyle lat doznawał od niego, ma chwilę odwetu. I on się tak nieraz musiał Żyda prosić o pożyczkę: rozpaczał, lamentował, a Żyd był niewzruszony, zimny. Teraz przyszła na niego kolej. Pastwił się nad Żydem milczeniem. Czasem tylko ofuknął go i gromił za niesłuszne posądzenia, i wypierał się, że o niczym nie wie, że żadnych pieniędzy nie widział.

Żyd w rozpaczy zbezsilniał.

- Panie Dylski - mówił zmęczonym i ochrypłym głosem - oddaj mi pan moje pieniądze, bo będzie źle. Ja policję sprowadzę, ja pana oddam do kryminału.

- Dobrze, będę siedział, a potem zapłacisz mi pan za niewinne posądzenie.

- Nie, nie! ja tylko żartował, na co nam wodzić się po sądach, kiedy ja wiem, że pan oddasz; pan nie taki, no, dyć ja pana znam nie od dzisiaj, panie Dylski, ja wiem, co pan porządny człowiek - zaczął już pochlebiać Żyd, a pochlebstwo poparł obietnicą nagrody.

Dawał już pięćset guldenów i stopniując coraz bardziej, doszedł aż do tysiąca.

Dylski począł się wahać. Tysiąc guldenów było dla niego także niezłą

sumką, mógł się nią podreparować. Wprawdzie był w posiadaniu kilku tysięcy, ale to posiadanie było jeszcze wątpliwym, narażało go na proces, a może i coś więcej. Decydował się więc po trosze na oddanie pugilaresu, ale wnet przyszło mu na myśl, że Żyd może nie dotrzymać słowa, że chce tylko wyłudzić od niego przyznanie się, a jak to zrobi, to potem trudno będzie wyprzeć się. Więc zamiast przyznania się wybuchnął na Żyda z większą niż przedtem gwałtownością.

- Panie Dylski - prosił jeszcze Mendel - to cały mój majątek; ja mam żonę, dzieci; nie gub mnie pan i siebie. Bo pan zgnijesz w kryminale za to, to ja panu powiadam, jakem Mendel. A to będzie wstyd dla pana, panie Dylski, i dla pańskich dzieci. Nie rób pan tego.

- Ty chcesz mi grozić kryminałem! mnie uczciwemu człowiekowi, i do tego niewinnie posądzać! - zawołał w oburzeniu Dylski. - Wynoś się z mego domu, precz!

Wskazał na drzwi i dodał:

- Wychodź, bo cię jak psa wyrzucę.

- Dobrze, idę - rzekł Żyd widząc, że już wyczerpał wszystkie sposoby złamania uporu Dylskiego- idę, ale będę przyjść z policaj, będę kazać aresztować pana, dzieci, wszystkich! - zawołał w pasji, podnosząc pięść do góry i grożąc nią Dylskiemu.

Ten chciał się rzucić za nim, ale Żyd szybko zatrzasnął drzwi za sobą i zbiegł po wschodach.

- To gałgan, łajdak! posądzać ludzi - rzekł Dylski po jego odejściu, obcierając chustką spocone czoło - patrzcie mi go!

Mówił te słowa dla ostatecznego oczyszczenia się z podejrzenia w oczach żony i córki, które były niemymi świadkami tej sceny. Chciał przekonać je o swojej niewinności; była to jakby próba tej roli, którą miał odegrać przed sądem. Żona i córka uwierzyły, nawet żona ze świętym oburzeniem potępiała Żyda, który śmiał biednych ludzi posądzać o taką nieuczciwość.

- Kto wie gdzie zgubił pieniądze i teraz na nas - dodał Dylski.

- Zwyczajnie Żyd, czyha tylko na krew katolicką.

- Niech spróbuje mnie skarżyć, będzie musiał potem dobrze zapłacić za posądek.

- To mało. Powinien pójść do kryminału - dodała Dylska, której pieniężne wynagrodzenie nie wystarczało za takie posądzenie.

- Tak, tak - potakiwał Dylski żonie, ale słowa te powiedział już machinalnie.

Myśl jego była w tej chwili gdzie indziej: myślał o pugilaresie, o schowce, w której go zostawił. Bał się, czy tam będzie bezpieczny, czy go nie odszuka policja; trzeba było się prędko zdecydować, co zrobić, a nie mógł zebrać myśli.

Wtem z drugiego pokoju odezwał się suchy głos Jana:

- Ojcze, proszę tutaj.

Dylski zadrżał, jakby schwytany na uczynku; przyszło mu na myśl, że syn nie spał i widział, i słyszał wszystko, i przeląkł się syna więcej niż własnego sumienia, bał się uchodzić za zbrodniarza w oczach jego. Wnet jednak zreflektował się, że syn nic widzieć nie mógł, bo drzwi do pokoju jego były zamknięte i on, przy tym chory na oczy, podpatrywać go nie był zdolen. A z tego, że wychodził i wracał do stancji, niczego domyślać się ani przypuszczać nic nie mógł. Ta refleksja uspokoiła go i z lżejszym sercem wszedł do pokoju synów.

- Czego chcesz, Jasiu? - spytał.

- Zamknij ojciec drzwi, światło mnie razi.

Dylski zamknął drzwi i podszedł ku synowi.

- Co to za hałas był? Kto tu przychodził?

- To ten gałgan Dawid.

- Czegoż on chciał?

- Powiada, że zostawił tu swój pugilares z pieniędzmi. Czy to podobna w to wierzyć, żeby Żyd zapomniał o pugilaresie? Po prostu ma złość do mnie i chce mi szkodzić. Nawet kto wie, czy nie dlatego przyszedł tu dzisiaj o takiej porze. Ale niedoczekanie jego! Ja mu pokażę, co to jest posądzać uczciwego człowieka!

Mówił tak długo, bo mu szło o usprawiedliwienie się przed synem, więcej jeszcze niżprzed żoną i córką. Był wymowny we własnej obronie i zdawało mu się, że go zupełnie przekonał.

Jan wysłuchał spokojnie, w milczeniu mowy ojca, potem spytał zniżonym głosem:

- Gdzie ojciec schowałeś ten pugilares? Czy jest w bezpiecznym miejscu?

- Ależ, Jasiu...

- Mów ojciec śmiało, Józef śpi, nie ma wiele czasu do stracenia.

Mówił to tonem, który pokazywał, że ani trochę nie wątpił, że ojciec schował pieniądze. Zapierać się było niepodobieństwem.

Dylski usiłował jednak jeszcze bronić się.

- Jak to, więc ty przypuszczasz?

- Mówiłem, że nie ma czasu - rzekł niecierpliwie Jan - gdzie ojciec schowałeś ten pugilares?

- W kloace, za słupkiem - rzekł cicho Dylski. - Zrobiłem to dla was, dla waszego szczęścia.

Usiłował przed synem wytłumaczyć się, by go nie uważał za zbrodniarza. Jan jednak nie zwracał wcale na to uwagi, myśl jego zajęta była tylko pugilaresem.

- Tam znaleźć mogą - rzekł - nie oni, to kto inny.

- Więc cóż zrobić?

- Przynieś go ojciec tu.

- Tutaj będzie rewizja.

- Nie znajdą, tylko prędko. Mamy niewiele czasu.

Zimna krew i spokój Jana zaimponowały ojcu i przeraziły go zarazem. Nie przypuszczał nigdy, że znajdzie w nim tak wytrawnego wspólnika zbrodni. Przed chwilą myślał, że sam jeden z całej rodziny był zdolen zrobić coś podobnego, zniżyć się do tak potwornego czynu. W ciemnościach zła, w które się zapuścił, namacał własnego syna. Wydawało mu się to strasznym, ale nie było czasu zastanawiać się nad tym, trzeba było iść po pugilares. Nie mógł domyślić się, gdzie go Jan ukryje, ale wierzył, że go ukryje dobrze; takiej wiary w tej chwili nabrał w zbrodniczą genialność jego.

W chwili gdy miał wychodzić z pokoju, Jan cichym syknięciem przywołał go na powrót i kazał mu przynieść wraz z pugilaresem nitkę czarnego jedwabiu.

- Czy matka śpi? - spytał jeszcze.

- Nie.

- Weź, ojciec, szklankę, niby wychodzisz po wodę dla mnie na podwórze.

- Rozumiem - szepnął Dylski nieprzytomnie, tak go odurzyła ta przytomność syna.

Wyszedł i za kilka chwil powrócił ze szklanką wody, pugilaresem i nitką jedwabną. Zastał Jana uchylającego okno.

- Co to będzie, na co otwierasz okno? - zapytał.

Jan uważał odpowiedź za zbyteczną, wyciągnął tylko rękę po pugilares.

- A nitka?

- Tutaj jest.

Wziął nitkę z rąk ojca, który dygotał cały, okręcił nią kilka razy pugilares, przywiązał koniec do haczyka u okna i zawiesił pugilares na tej nitce z drugiej strony okna; Trwało to wszystko chwilkę małą.

Potem zamknął okno i rzekł:

- Teraz niech szukają.

Dzwonek zabrzęczał w tej chwili u bramy.

- Idą - szepnął Dylski.

- Wracaj, ojciec, do siebie.

- Do warsztatu?

- Gdzie bądź,byle tu ojca nie zastali.

Dylski wyszedł; był posłuszny rozkazom syna jak uczeń mistrzowi. Chcąc być jak najdalej od miejsca, gdzie znajdował się pugilares, by odciągnąć uwagę szukających, osądził, że lepiej będzie wrócić do warsztatu. Zszedł więc tam, spiesząc, by go nie spotkano na wschodach, i począł się rozbierać. Słyszał, jak kilka osób wchodziło po wschodach na górę; rozróżnił głos Mendla, który wskazywał drogę. Nie wyszedł jednak i zabierał się do spoczynku. Chciał tym dowodzić swej niewinności i udawać spokojnego.

Za chwilę zastukał ktoś do drzwi.

- Kto tam?

- Proszę otworzyć.

Dylski poszedł otworzyć. We drzwiach stał agent policyjny. Dylski, choć był przygotowany na to, zmieszał się i nie mógł znieść przenikliwego, bystrego spojrzenia agenta. Chciał pomieszanie zamaskować pytaniem i rzekł:

- Czego pan sobie życzysz?

- Pan jesteś Jędrzej Dylski?

- Tak.

- Jestem inspektor policyjny; ubierz się pan i chodź ze mną. Mamy zrobić w pańskim mieszkaniu rewizję.

- Jakim prawem?

- Na skargę Dawida Mendla.

- To jest potwarz! Ja go będę skarżył za tę napaść.

- Tego panu nikt nie zabrania, ale teraz bądź pan łaskaw pofatygować się ze mną.

Dylski ubrał się i poszedł na górę przybrawszy minę Obrażonego i pokrzywdzonego. Na wschodach i we drzwiach stali policjanci; w mieszkaniu żona i córka były już na nogach, na pół ubrane i wystraszone tą nocną wizytą. Józef również wyszedł ze swego pokoju i od matki dowiedział się, o co chodzi. Ani na chwilę nie wątpił o niewinności ojca i dlatego oburzony był na Mendla, że śmiał rzucić takie podejrzenie na niego.

- Dlatego, że my biedni - rzekł przystępując do Żyda - to sądzisz pan, że już wolno ci podejrzewać nas o nieuczciwość. Tak się nie godzi, panie Mendel.

Żyd nic nie odpowiedział, teraz nie widział już potrzeby wdawania się w rozmowy, był panem sytuacji; cała rzecz zależała od rewizji i tej tylko czekał niecierpliwie, bacznie obserwując wszystkich członków rodziny Dylskiego, czy się który nie zdradzi jakim ruchem lub słowem.

Rozpoczęło się śledztwo.

Mendel raz jeszcze opowiedział komisarzowi, jak przyszedł umawiać się o robotę z Dylskim; jak płącąc mu za nią, wyjął pugilares; jak potem wskutek pożaru zostawił ten pugilares na stole i pobiegł gasić ogień, a w końcu wyszedł zapomniawszy go zabrać ze sobą. Objaśnił dalej, że szedł prosto do domu, że nigdzie po drodze nie wstępował ani się rozpinał i że wróciwszy do domu, zaraz spostrzegł swą stratę i pobiegł po jej odbiór do Dylskiego.

Dylski znowu ze swej strony tłumaczył się, że ani on, ani nikt z jego rodziny pugilaresu nie widział; że Żyd albo gdzie indziej zgubić go musiał, albo umyślnie, przez złość, wpiera to w niego, aby go zgubić w opiniii podkopać jego dobrą sławę. Powtarzał to wszystko, co przedtem mówił do żony, córki i syna na swoje usprawiedliwienie, i mówił wiele jeszcze innych rzeczy oprócz tego. Ale właśnie ta obfitość słów nie podobała się komisarzowi i obudziła w nim pewne prawdopodobieństwo posądzeń Mendla. Na podstawie tych spostrzeżeń rozpoczęto rewizję.

Odbyła się ona nadzwyczaj ściśle. Przetrząśnięto każdy kącik, podnoszono każdy strzępek, zajrzano we wszystkie schowki, nawet przy osobach zrobiono jak najostrzejszą rewizję, mimo płaczu kobiet i protestu Dylskiego. Nic jednak nie znaleziono, co by mogło naprowadzić na jakikolwiek ślad.

Komisarz zostawił starą Dylską wraz z synem i córką pod strażą, a sam z agentami i Dylskim, którego pilnie obserwował, chciał przetrząsnąć drugi pokój.

- Tam leży mój syn chory na oczy - odezwał się Dylski - tam ze światłem wchodzić nie można.

- Chory może na ten czas zawiązać oczy, by go światło nie raziło, to mu nie zaszkodzi, a my musimy zrobić swoje - rzekł komisarz spokojnie i uprzedziwszy chorego, wszedł potem z lampą do drugiego pokoju.

I tu równie skrzętnie szukano: przetrząśnięto książki, papiery, nawet łóżko chorego, którego tymczasem przeniesiono na łóżko brata, ale mimo tak dokładnej rewizji nic nie znaleziono.

Kiedy agenci policyjni zbliżali się do okna, Dylski pobladł, oczekiwanie zaparło mu oddech w piersiach i ślina wyschła w ustach z trwogi. Ale pomimo bystrości i sprytu żadnemu z agentów nie przyszło nawet na myśl szukać zguby za oknem. Jeden wprawdzie przysunął się tuż do okna i przysłoniwszy ręką światło, spojrzał na murek, sterczący z drugiej strony okna, czy tam co nie leży, ale zrobił to raczej dla formy niż w nadziei znalezienia tam czego, i wnet przeszedł w inną stronę. Dylski odetchnął i ścisnął potajemnie z uciechy rękę Jana, przy którym stał właśnie.

- Czy pan zajmujesz tylko te dwa pokoje? - spytał komisarz zwracając się do Dylskiego.

- I warsztat na dole - dorzucił prędko Mendel.

- A, jest i warsztat. Bądź pan łaskaw, zaprowadź nas tam.

Dylski odważnie i swobodnie poszedł naprzód. Obawa już znikła, pieniądze uważał jako swoją własność. Ta myśl dodała mu fantazji. Komisarz zauważył to usposobienie, zmyliło go ono, uważał je za dowód niewinności oskarżonego i dlatego zwróciwszy się do Żyda, rzekł półgłosem:

- Panie Mendel, uprzedzam pana, że jeżeli posądzenia pańskie się nie sprawdzą, pan będziesz grubo odpowiedzialnym za tę rewizję. .

- Niech siebie pan komisarz nie boi, ja biorę wszystko na siebie. Ja mogę przysięgać na to, co on schował.

Weszli do warsztatu. Dylski sam rozbudził chłopaków i kazał im światło zapalić. Był już pewnym siebie i teraz nawet życzył sobie najściślejszej rewizji, bo im ta będzie surowszą, tym bardziej niewinność jego się uwydatni i będzie mógłścigać sądownie Mendla za posądzenie. Rozzuchwalony tą nadzieją, wszedł śmiało do warsztatu i towarzysząc na każdym kroku komisarzowi, stawał się coraz mowniejszym.

- Czy pan tu sam nocujesz w tym warsztacie? - spytał komisarz.

- Tak - odparł Dylski rezolutnie.

- I oprócz pana nikt tu nie wchodzi?

- W dzień wchodzi czeladnik i chłopcy.

- Ale nocą, na przykład o tej porze, nikt?

- Nikt.

- Bądź pan łaskaw ułatwić nam rewizję i wskazać wszystkie schowki.

Było to żądanie, do którego skłoniło komisarza znużenie; nie miał już nadziei znalezienia czegoś, szło mu tylko o dopełnienie formalności.

Dylski zmiarkował tę zmianę w postępowaniu komisarza i pełen otuchy, z tryumfującą miną oprowadzał go po warsztacie.

- Tu jest szafa na rzeczy - rzekł otwierając drzwiczki - ale pusta.

Otworzył szufladę i oświecił świecą. Komisarz spojrzał obojętnie - nie było co patrzeć, szafa była całkiem pusta.

- A to - mówił Dylski idąc dalej - to mój warsztat i stolik.

Wziął znowu szufladę i wysunął śmiało, ale nagle ją zamknął i pobladł okropnie, bo w głębi szuflady spostrzegł tysiącreńskowy banknot. Żyd dostrzegł go także i jak tygrys rzucił się do szuflady.

- Moje pieniądze! - zawołał chwytając rękoma szufladę, którą Dylski zatrzasnąć usiłował. - Panie komisarz, każ mu pan, niech otworzy, tu są moje pieniądze.

Agenci odciągnęli Dylskiego na bok, otworzono szufladę i komisarz wyjął z niej banknot. Włożył go tam Dylski w czasie, gdy miał zamiar w warsztacie ukryć pieniądze. Potem namyślił się, jak wiemy, i zmieniwszy zamiar, powyjmował na powrót pieniądze, ale w ciemności i pomieszaniu nie mógł dostrzec, że nie wyjął wszystkich. To go zdradziło. Nie było wątpliwości, że to banknot Mendla, bo na odwrotnej stronie było jego

nazwisko, ołówkiem, niemieckimi literami wypisane. Komisarz przeszukał szufladę z obudzoną pilnością, ale nic więcej nie znaleziono.

- Każ go pan związać, panie komisarzu - rzekł Żyd tryumfująco - niech powie, gdzie resztę schował. Tu wszystkie pieniądze być muszą.

- Czekaj pan, trochę cierpliwości - rzekł komisarz i zwracając się do Dylskiego z banknotem w ręku, zapytał powolnym głosem: - Skąd ten banknot bierze się tu u pana? Wszak sam się przyznałeś, że oprócz stu reńskich, wziętych od pana Mendla, nic więcej nie miałeś.

- Miałem jeszcze drobne pieniądze wzięte dziś za robotę - odrzekł ponuro Dylski, rzucając niepewne spojrzenie na boki jak wilk przyparty do muru, gdy usiłuje się wymknąć.

- No, tak, mogłeś pan mieć drobne. Ale skąd bierze się u pana banknot na tysiąc reńskich i to właśnie z nazwiskiem pana Mendla?

- Nie wiem. Mógł go podrzucić, aby mnie zgubić.

- Podrzucić? Czy pan, panie Mendel, robiłeś umowęz oskarżonym tu czy na górze?

- Na górze, panie komisarzu - odpowiedział Żyd prędko - mogą to wszyscy poświadczyć, niech on sam powie.

- Więc tutaj nie był dziś pan Mendel - rzekł komisarz zwracając się do Dylskiego.

- Ale teraz jest. Tak samo mógł to zrobić teraz, jak przedtem. Zresztą nie do mnie należy tłumaczyć, w jaki sposób ten banknot tu się dostał, ja o nim nic nie wiem. Gdybym był schował, to musiałyby być i inne banknoty, i pugilares.

- Może być, że powoli się znajdą - rzekł z flegmą komisarz i zabrał się znowu do rewizji.

Teraz rewizja odbywała się już z większą skrupulatnością, znaleziony banknot zachęcił do dalszych poszukiwań. Poczęto na nowo przetrząsać wszystko w warsztacie, w izbie czeladnej, w sieniach; szukano nawet po podwórzu, a ślady nóg, wyciśnięte w popiele naokoło domu, naprowadzały na słuszny domysł, że może i tu gdzie ukryto część pieniędzy. Nic jednak nie znaleziono. W kloace również odkryto ślady stóp, obranych popiołem. Widocznym było, że ktoś od dołu przeszedł tutaj; dostrzeżono nawet za słupkiem świeżo starty kurz i kawałek gumki, zahaczony na gwoździu, gumki, jaką zwykle opasuje się pugilaresy. Mendel zaraz dodał, że jego pugilares był właśnie także opasany gumką.

Wszędzie więc natrafiano na ślady, po których można się było łatwo domyślić, że Dylski skwapliwie szukał miejsca na schowanie pieniędzy, ale pieniędzy samych, oprócz owego jednego banknotu, nie znaleziono więcej, pomimo że agenci policyjni nie pominęli żadnego kącika, żadnego kawałeczka bez dokładnych oględzin.

Poszukiwania tego rodzaju nie mogły się odbywać w tajemnicy, chodzenie tylu osób po wschodach i podwórzu, ruch świateł, pobudziły mieszkańców; uchylano drzwi, otwierano wyglądy u okien, by się dowiedzieć o przyczynie tej nocnej rewizji; na pół urbane figury, zaspane twarze, w czepeczkach i bez, pokazywały się tu i owdzie.

Tylko z rodziny Dylskich nikogo widać nie było; policjant pilnował drzwi ich mieszkania i nie pozwalał się wydalać. Zbita w gromadkę, jak strwożone stado owiec, oczekiwała niespokojnie końca rewizji. Józef był zmartwiony tym wypadkiem, Marynia gryzła wargi z oburzenia, a matka lamentowała na wstyd, jaki ich spotkał. Jeden tylko Jan zachował się spokojnie, z zimną krwią, i uspakajał rodzinę, że się nic stać nie może złego.

- Czyż może się co więcej stać, jak się stało? - spytał boleśnie Józef, - Takie posądzenie, taki wstyd, czyż to mało?

- Żyd odpokutuje za to. Wytoczymy mu proces.

Nagle przestał mówić i nasłuchiwał, a potem rzekł:

Już odchodzą. Słychać ich kroki już w sieni koło bramy.

- Chwała Bogu, że się to raz skończyło - rzekła Dylska składając nabożnie ręce.

Domysł Jana sprawdził się, policjant, wartujący przy drzwiach, także odszedł. Słychać było jak schodził po wschodach. Niedługo potem zamknięto bramę izrobiło się znowu cicho.

Dylski jednak nie wracał na górę.

Józef zszedł do warsztatu do niego.

Za chwilę powrócił blady i pomieszany.

- Co się stało? - spytała Dylska ujrzawszy zmienioną okropnie twarz syna.

- Ojca zaaresztowano - odrzekł Józef.

Na drugi dzień w całej kamienicy nie mówiono o niczym, tylko o uwięzieniu Dylskiego i nocnej u niego rewizji. Każdy po swojemu objaśniał ten wypadek i przekręcał, a ze wszystkich rozmów przebijała

wyraźna nieżyczliwość dla Dylskiego. Nie lubiono go powszechnie, toteż nikt nie próbował go bronić, ani usprawiedliwiać, nikt nie litował się nad jego losem; a byli tacy, którzy się nawet w duszy cieszyli z tego. Do takich należał Baryłkiewicz. Po wczorajszej rozmowie z córką uwięzienie Dylskiego było mu na rękę, teraz on tryumfował i znęcając się nad dziewczęciem, pytał ją z urąganiem:

- No, cóż, nie odechciało ci się jeszcze zostać panią Dylską, co? Piękny byś była los zrobiła, nie ma co mówić! Żona syna kryminalisty, śliczny mi honor! Nic innego nie można się było spodziewać po tych ludziach, oni wszyscy źle skończą. To już nasienie takie diabła warto.

Byłby dalej i dłużej w ten sposób mówił, gdyby był znalazł jaki taki opór w córce, ale Teklunia ani jednym słówkiem mu nie przerwała, siedziała smutna i milcząca, zdawała się nawet nie słyszeć tego, co mówił, tak była przygnębiona nieszczęściem, które spotkało Dylskiego.

Ojciec inaczej sobie wytłumaczył to milczenie. Był pewnym, że córka podziela jego mniemanie, i dlatego nie silił się na dalsze argumenta, uważając całą sprawę za skończoną; nie wątpił już teraz, że Tekla przyjmie oświadczyny Filipa.

Oświadczyny miały się odbyć, gdy Filip majstrem akuratnym zostanie, a więc zaraz dzisiaj po sesji cechowej, która jak wiemy, odbyć się miała w mieszkaniu pana Baryłkiewicza. Była to więc podwójna uroczystość dla domu. Od rana już Walenty Kopeć, jako młodszy cechu, obchodził majstrów z zaproszeniem na sesję; Maciejowa z Antkiem wycierali mokrą szmatką zapstrzone przez muchy twarze świętych Kryspina i Kryspianina, ścierali kurze ze stołów i stołków, a pan Tomasz pół godziny strawił przy lusterku na goleniu się i wiązaniu szafirowej chustki na szyi.

Najświetniej jednak wystąpił Filip, bohater dzisiejszego dnia; ustroił się odpowiednio do ważności chwili i własnego szeweko-szlacheckiego gustu, który był sztukowany z różnych mód, jakie sobie zapamiętał. A najprzód wbił pan Filip na grube nogi spodnie obcisłe jak trykoty, koloru dzikiego, wziął koszulę z haftowanym gorsem, wykrochmaloną kryzą i kołnierzykami tak sztywnymi, że tłuste policzki pana Filipa jak wmurowane w tę obrożę wyglądały; dalej szła jasnozielona krawatka, żółta, atłasowa kamizelka w duże kwiaty i lśniący czarny surdut, z obcisłymi rękawami i długim stanem. Najbardziej jednak wysadził się solenizant w udekorowaniu głowy, a specjałnię rudej czupryny, którą kazał wyczernić, wypomadować, skropić różnymi wonnymi olejkami, zafryzować odfrontu w czub stojący, wygolić koło karku i przystrzyc nad

uszyma. Fryzurą tą i ogromnym złotym łańcuchem od zegarka, na którym śmiało zamiast zegarka można było brytana uwiązać, a który Filip dostał w spuściźnie po śp. wuju, chciał on zaimponować swoim przyszłym kolegom i uwydatnić swoje szlacheckie pochodzenie, co mu się też rzeczywiście udało. Bo oprócz Antka, który ujrzawszy pana Filipa w takiej paradzie, dusił się i gryzł czapkę ze śmiechu w kącie i na ucho powiedział Maciejowej, że pana Filipa można by teraz śmiało pokazywać przy katarynce - oprócz Antka, nie znającego się zresztą na wymysłach mody i elegancji, wszyscy zresztą byli olśnieni, a nawet zażenowani tym wystąpieniem kandydata, a pan Baryłkiewicz poglądał z dumą na swego czeladnika i przyszłego zięcia, bo lubo sam trzymał się tradycyjnego stroju szewckiego: długiej kapoty, czapki na bakier i szerokich spodni, i rad by wszystkich szewców widzieć szanujących takie same zwyczaje, jednak dla Filipa robił pod tym względem ustępstwo przez wzgląd na jego szlacheckie pochodzenię. To mu imponowało.

O trzeciej godzinie otwarto uroczyście ladę, wydobyto księgi cechowe i rozpoczęto sesję.

Przez ten czas Teklunia siedziała w swoim pokoiku przy oknie, wychodzącym na podwórko, przed nią leżała otwarta książka do nabożeństwa, modlitwy nieszporne. Nie modliła się jednak, podparła głowę rączką i zamyślona patrzała przed siebie. Często odgłos kroków w sieni lub na wschodach budził ją z tego zamyślenia, oczy ożywiały się wtedy i zdawały wybiegać spojrzeniem na czyjeś spotkanie.

Rzeczywiście, Teklunia siedziała tu w nadziei, że zobaczy albo Józefa, lub jego siostrę i dowie się coś bliższego o dzisiejszym nocnym zajściu, bo nie mogła uwierzyć, aby ojciec jego miał się dopuścić czynu, o jaki go posądzono. Siedziała tak parę godzin, ale nikogo się nie doczekała. Tylko czeladnik od Dylskich powiedział jej, że Marynia wyszła jeszcze przed obiadem i nie wróciła dotąd, a pan Józef z matką poszli do sądu robić starania względem uwolnienia ojca.

Zmierzchać się już lekko zaczynało, a Józefa widać nie było.

Tymczasem wszedł do pokoju Filip w stroju, jakeśmy to powyżej opisali, z twarzą rozpromienioną, uśmiechniętą i wdzięczącą się. W każdej innej chwili widok takiej figury byłby ją serdecznie rozśmieszył, ale teraz, zwłaszcza gdy nie trudno jej było domyślić się powodu tej wizyty, z niechęcią i surowo spojrzała na przybyłego chcąc tym odjąć mu śmiałość i nadzieję.

Alę aby to zrozumieć, trzeba było kogo innego, nie Filipa, on sobie

wcale inaczej wytłumaczył spojrzenie Tekli; widział w nim tylko zdziwienie i przypisywał je wrażeniu, jakie zrobił na niej swoją toaletą, a był pewnym, że zdziwienie to spotęguje się, gdy ją objaśni o powodach swego przybycia. Dlatego bez wahania rozpoczął oświadczyny.

Zaczął od tego, że zostawszy w tej chwili majstrem kunsztu szewckiego, uważa sobie za "hunor" ipowinność złożyć pożegnalne uszanowanie córce swego "pryncypała", a zarazem wyrazić jej afekt i niezmienne postanowienie swego "syrca", jako iż chciałby ją prosić o wzajemność i rękę.

Oświadczenie to, któreśmy tu w streszczeniu tylko podali, trwało blisko pół godziny, pan Filip chciał się popisać i olśnić Teklę, dlatego silił się na wyrażenia, które stały na wysokości jego wypomadowanego czuba i odpowiadały pod względem ozdobności kwiatom na atłasowej kamizelce. Nie szczędził przy tym wyrazów obcych, pochwytanych na wędrówce po warsztatach i poprzekręcanych nielitościwie, a wszystko to robił dla zaimponowania pannie majstrównie i pokazania jej, z jak niezwykłym człowiekiem ma do czynienia. Mimo to, z całej tej długiej oracji Tekla nie byłaby się wcale domyśliła, o co mu właściwie chodzi, gdyby nie była wczoraj przez ojca uprzedzoną o intencjach pana Filipa. Wysłuchała więc cierpliwie i w milczeniu jego szumnego oświadczenia, podziękowała mu za honor, jakim ją zaszczycił, ale zarazem odpowiedziała krótko i stanowczo, aby gdzie indziej zwrócił swoje afekta, gdyż ona nie myśli oddać mu swej ręki. Było to dość jasne, ale pan Filip miał zbyt dobre wyobrażenie o sobie, aby mógł przypuścić, że to jest odmowa na serio, i odpowiedź Tekluni uważał jako zwykłe w takich razach panieńskie ceregiele, a trwając w tym przekonaniu, oznajmił jej, że nie żąda zaraz ostatniego słowa i daje jej "casz" do "namyszłu".

- Niech panna Tekla nie myśli - rzekł w końcu - co ja taki prostak, abym chciał od razu rzecz kończyć. W chłopskiej "kundycji" to by uszło, ale my w szlacheckim stanie przyzwyczajeni jesteśmy po kilka miesięcy "palić kury" do panien i amorom się oddawać. Więc pomimo że jestem żywej "temperatury", będę umiał "wartować", aż panna Tekla "wypośrodkuje" z siebie dla mnie sentyment odpowiedniej wzajemności.

Wyrecytowawszy ten kwiecisty frazes, którym był pewny, że do reszty podbił serce panny majstrówny, pan Filip machnął szarmanoko białym cylindrem na pożegnanie i wrócił do izby gospodnej, gdzie na niego niecierpliwie czekał pan Baryłkiewicz wraz z innymi członkami cechu.

- No i cóż? - spytał wchodzącego - drożyła się?

- Zwyczajnie panieńskie grymasy.

- Więc odmówiła?

- Odmówiła? - spytał nawzajem Filip, zdziwiony pytaniem Baryłkiewicza. - Za kogóż mnie tu macie, panie maj... panie Baryłkiewicz?

Tu upozował się w trzeciej pozycji i podparł bok, aby lepiej uwydatnić swoją personę, o której sukcesach miłosnych śmiał pan Baryłkiewicz na chwilę powątpiewać, i dodał z miną tryumfatora:

- U "nasz", panie, nie ma pardonu! Żeby "szkała", to musi zmięknąć, jak się uwezmę. To już familijne u nas. "Wszyszczy Rutkowszczy" byli sławni bałamuty.

- No, to chwała Bogu - rzekł Baryłkiewicz, któremu to zapewnienie Filipa zrzuciło kamień z serca, nie sądził bowiem, że Teklunia tak łatwo przystanie, bał się fochów i scen.

Uspokojonyw tym względzie i kontent, że tak gładko wszystko poszło, oddał się z całą swobodą uczcie i spił się jak Bela z uciechy na intencję przyszłego szczęścia i Tekluni.

Ale po kilku dniach przekonał się, że za wcześnie oddawał się radości, że ani uwięzienie Dylskiego, ani formalne oświadczenie się Filipa nie zmieniły w niczym pierwotnego postanowienia córki. Taki zawód wprowadził go w niesłychaną pasję: klął, groził, łajał i pił więcej niż zwykle, a upiwszy się podwajał groźby i łajanie, ale wszystkie te gwałtowne wybuchy jego rozbijały się o cichy, potulny opór córki.

Z poddaniem się i pokorą znosiła gwałtowność ojca, odpowiadała na nią najczęściej milczeniem lub krótkimi słowami, miękkimi, ale wytrzymałymi jak nitki jedwabiu; w giętkiej jej uległości była siła, której nie mógł podołać pan Baryłkiewicz z całym arsenałem słów grzmiących, strzelających; grzęzły one w jedwabnej matni tej "upartej struisi", jak nazywał Teklę. Lżył ostatnimi słowy całą rodzinę Dylskich przy każdej sposobności, podnosił zalety swego protegowanego Filipa, zakazywał córce wychodzić z domu, głodem ją nawet morzył, i parę razy w przystępie gniewu zamierzył się na nią, ale to nic nie pomogło. Tekla biernym uporem ubezwładniła ojca, gwałtowne jego zamachy podobne były do silnych uderzeń kija po poduszce, męczyły go, ale nie robiły efektu.

Na wrzaskliwe jego zapytania, dlaczego nie chce iść za Filipa, odpowiadała spokojnie, że nie czuje do niego miłości, a gdy ojciec groził

jej, że jeżeli nie pójdzie za Filipa, to nie pozwoli jej iść za nikogo, mówiła z łagodnością i słodyczą:

- To zostanę przy tobie, ojcze, jak dotąd. Czy mi to źle tutaj? Czy to koniecznie iść za mąż? Lepiej być starą panną niż nieszczęśliwą żoną; i ja bym miała wtedy życie zatrute, i ty, ojcze, nie byłbyś zadowolony, bo niedobrane małżeństwo, to piekło domowe.

Pan Baryłkiewicz uznawał może w duszy słuszność tych uwag, ale głośno je potępiał, bo krzyżowały jego projekta, a im bardziej czuł się pokonanym, w tym większą wpadał wściekłość.

Tymczasem Filip na złość pannie majstrównie, w której wstręt do siebie uwierzył w końcu mimo całej swej zarozumiałości, chcąc jej pokazać, że o nią nie dba i świetniejszą znajdzie partię, zwrócił swe zaloty do jakiejś damy, która tytułem i nazwiskiem męża chciała zakryć wątpliwą genealogię swoich atłasowych sukien i złotych świecidełek. Atłasowa suknia i względy tej pani tak zaimponowały i pochlebiły szewcko-szlacheckiej ambicji pana Filipa, że nie zważając na rady odmowne swych kolegów ani swego dawnego majstra, zdecydował się dać firmę swoją przechodzonym już i wypełzłym wdziękom tej damy.

Ślub Filipa ostudził trochę sympatię pana Baryłkiewicza, jaką żywił dla swego protegowanego; nazwał go publicznie durniem i nie chciał pokazać się na ślubie w kościele, uważając sobie obecność tam za niehonor. Równocześnie zelżał także jego gniewwzględem córki, a nawet raz, w przystępie szczerości, wygadał się przed nią, iż miała słuszność nie chcąc iść za takiego chłystka i głupca, który pojął lada wietrznicę dlatego, że mu zaszumiała jedwabiami, i skompromitował tą żeniaczką stan majsterski.

Za tym poszło, że i o Józefie wyrażał się już nieco oględniej, a to może głównie z tego powodu, że pomimo impertynencji, jakie mu robił przy każdym spotkaniu, zachowywał się Józef względem niego zawsze z jednakową grzecznością i uprzejmością, a szczególniej ujął go sobie tym, że raz, idąc razem z wiceprezydentem miasta, ukłonił mu się z wielkim uszanowaniem. To pochlebiło dumie pana Baryłkiewicza, a zarazem postawiło lepiej w jego oczach Józefa; miał już większy respekt dla człowieka, którego zobaczył w towarzystwie wiceprezydenta. Nie mógł mu tylko tego darować, że jest synem takiego ojca; poczytywał mu to za największy grzech.

- Gdyby ten chłopak miał innego ojca - mówił raz do Walentego, gdy się wieczorem zgadali o Józefie - to by wcale niezły z niego był człowiek,

bo to ułożony jak się patrzy i zdaje się, niegłupi.

- Toście ledwo połowę powiedzieli, panie Tomaszu - rzekł Walenty, rad ze sposobności wygadania się o Józefie.

Józef bowiem był jego ulubieńcem i po Tekluni był zaraz drugi zapisany w jego sercu, a zapisany tam może właśnie przez wzgląd na Teklunię. Bo stary wiedział dobrze o sympatii, jaka łączyła te dwie młode dusze; był nawet po trosze pośrednikiem między nimi i on to uprzedził Józefa, aby nie narażał się na zły humor pana Baryłkiewicza i na czas jakiś przestał bywać w jego domu.

- Niech się stary wyburzy - mówił - wysapie, to potem będzie lepszy, a teraz to i panna Tekla cierpiałaby za każdą wizytę pańską, i panu by to było nieprzyjemnie.

To przewidziane przez Walentego wyburzenie, już, jak widzieliśmy, przechodziło. Pan Baryłkiewicz, pokonany uporem córki, powoli zaczął się godzić z tą myślą, że Józef byłby może niezłym mężem dla niej i że dla niego samego nie byłby znowu taki niehonor mieć za zięcia człowieka, który się zna z wiceprezydentem. Począł więc powoli ustępować, a pierwszym ugodowym krokiem była właśnie owa rozmowa z Walentym o Józefie.

Stary czeladnik zmiarkował to i korzystając ze sposobności, począł wyliczać przymioty i zalety swego protegowanego. Pan Tomasz słuchał z pozorną obojętnością i nachmurzeniem, jednak widocznym było, że pochwały, jakie Walenty oddawał Józefowi, wcale nie były mu niemiłe.

- No tak - rzekł - tego panie jak się nazywa, ja nie mówię, żeby to był zły chłopak, uchowaj Boże, ale koniec końców biedak, i tyle. Choćbym, na to mówiąc, zgodził się, tego jak się nazywa, żeby Teklunia wyszła za niego, to cóż ich czeka? Nie obmawiając, bieda, i basta.On nic nie ma i ona nic nie ma.

- Ale on mieć będzie.

- Ba! Czekaj tatka latka. Zanim słońce wejdzie, rosa oczy wyje. Zanim on skończy szkoły, to Teklunia się postarzeje, bo to panny dojrzewają, nie przymierzając, jak lichwa żydowska.

- Nie tak długo trzeba by czekać, jak wam się zdaje. Pan Józef niezadługo będzie miał stanowisko jak się patrzy.

- Może za pieniądze Dawidka.

- Fe, wstydźcie się, panie Tomaszu! To się nie godzi tak posądzać ludzi bez przekonania.

- Mówię to, co wszyscy.

- To jeszcze nie racja, że ludzie mówią, bo czegoż ludzie nie powiedzą. Zresztą, czy stary Dylski winny, czy niewinny, to syna wcale się nie tyczy, bo syn nie odpowiada za ojca. Ja znam dobrze Józia i wiem, że za kradzione pieniądze nie chciałby pewnie zostać bogatym, bo to chłopak honorowy i uczciwy.

- Więc cóż mówicie o jakimś stanowisku, które niby ma mieć niezadługo? Cóż on za stanowisko mieć może, kiedy jeszcze szkół nie skończył, a choć skończy, to i tak nie będzie się na czym rozpierać. Zostanie jakim gryzipiórkiem, pożal się Boże, i trzeba będzie całe życie biedę klepać. Czy ja to nie wiem? Czy mało to takich mamy?

- Słowo w słowo mówił mi to Józio i dlatego zdecydował się porzucić szkoły, a wziąć się do tego, co mu da pewniejszy kawałek chleba. Po prostu chce się chwycić rzemiosła.

- Rzemiosła? Jakiego rzemiosła? - spytał pan Baryłkiewicz ze zdziwieniem.

- Stolarki. Przecież wiecie, że się tego wyuczył przy ojcu.

- No tak, ale tego panie jak się nazywa...

Tu się zatrzymał pan Baryłkiewicz i poskrobał w głowę; był w kłopocie, jak wypowiedzieć to, co myślał. Nie mogło mu się bowiem to w głowie pomieścić, jak człowiek, który kończył szkoły, mógł zdecydować się zostać rzemieślnikiem.

Miał on wprawdzie dość wysokie wyobrażenie o stanie rzemieślniczym i tytuł majstra uważał jako niemały zaszczyt, ale to wyobrażenie nie stosowało się wcale do ludzi wykształconych i stawiając się w położeniu tych ludzi, pan Baryłkiewicz wątpił, czy poprzestałby na tym, co teraz zadawalało zupełnie jego ambicję, czy skończywszy szkoły, zdecydowałby się zostać rzemieślnikiem. Dlatego postanowienie Józefa, o którym się teraz dowiedział, obudziło w nim podziw i uszanowanie, jakie się ma zwykle dla czynów, do których nie czujemy się zdolni. I o ile z jednej strony cieszyło go, a nawet pochlebiało jego dumie, że Józef tak umie uszanować stan rzemieślniczy, iż nie waha się wejść do niego, to z drugiej strony postępek ten uważał za nieprawdopodobny. Te sprzeczne uczucia musiały dość czytelnie wypisać się na mięsistych policzkach pana Baryłkiewicza, bo Walenty zapytał go:

- Czy wam się to może niepodoba, co?

W tonie tego pytania był ironiczny wyrzut.

- To nie, ale panie jak się nazywa, ja myślę, że jego szkoda na rzemieślnika. To chłopak już z innymi, panie, wyobrażeniami, otarty w świecie, jakże mu zostać rzemieślnikiem?

- Toż samo i mnie się zdawało i mówiłem mu to nawet.

- I cóż on na to?

- Hej! co on mi nie nagadał na to, to warto było posłuchać, aż serce rosło, tak on to ładnie mówił. Powiedział, że właśnie na rzemieślników potrzeba ludzi uczonych, aby się u nas rzemiosła podniosły, że praca uczciwa nie krzywdzi; ale gdzie ja wam mogę powtórzyć, jak on to mówił. Ksiądz by tak nie powiedział.

- Proszę, proszę! - mówił pan Baryłkiewicz wpadając w poważne zamyślenie i w zamyśleniu wstał i chodził dużymi krokami po warsztacie. - Proszę, proszę! nie myślałem, że to talki dzielny chłopak. Bo to, panie, lada kto by się na coś podobnego nie odważył. To, panie, jest niezwyczajna rzecz.

Tu stanął i zapatrzył się jakby w gwoździe na podłodze, ale zamiast gwoździ widział Józefą w zielonym, stolarskim fartuchu, z zawiniętymi rękawami od koszuli i heblem w ręku i im bardziej wpatrywał się w to widzenie, tym bardziej mu się ono niepodobnym wydawało, aż w końcu obruszył się sam na siebie, że w coś podobnego na chwilę uwierzył, splunął na urok i rzekł:

- Et, głupstwo! Kto by temu uwierzył! Fanaberie, i kwita. Ot, zwyczajnie młody, to mu się roi Bóg wie co po głowie. Ale dziś mu się zachciało, to się jutro odechce, i basta.

- Toście się nie poznali na nim, panie Tomaszu. Choć on młody, ale rozważny i nic na wiatr nie mówi; jeżeli powiedział, że będzie stolarzem, to można już przysięgnąć za niego. Już on dobrze chodzi za sobą. Wystarał się pono o pożyczkę, zamówił materiał i na nowy rok otworzy warsztat.

- Jak to, otworzy warsztat? - spytał pan Baryłkiewicz - a gdzie termin, a wędrówka, majstersztyk?

- Wszystkiego tego nie potrzebuje, zostanie majstrem za patentem.

- Za patentem?! Śliczna mi historia. Nie ma co mówić, pięknie zaczyna! Tak jak jego godny tatulo, a skończy może także na okradzeniu jakiego Żyda lub kogo się da. To już rodem u nich idzie. Ojciec był partaczem, z cechami wciąż zadzierał i trudnił się całe życie fuszerką. I synek nie lepszy. Będzie patentowanym fuszerem. Niech sobie będzie, pal go

diabli! ale niech mi nie bałamuci mojej dziewczyny! wara jemu od córki magisterskiej, bo jakem Baryłkiewicz, tak mu kości połamię, jeżeli mi tu się pokaże.

Na myśl, że córka jego mogłaby zostać żoną majstra za patentem, stary wpadł w nieopisaną furię, kląłna czym świat stoi, tłukł pięścią po stole, kopał stołki, co mu zawadzały w szybkim chodzeniu po izbie, a wygadywał, co się zmieściło.

Walenty nic się nie odzywał, znał on dobrze naturę pana majstra i pozwolił mu się wygadać, wyzłościć i dopiero, gdy się nieco uspokoił i wyszumiał, odezwał się:

- Ot, gadacie, sami nie wiecie, co.

- Jak to nie wiem?

- Ano, rozumie się, bo jakże można żądać od człowieka, panie, co szkoły skończył, żeby może gotował klej razem z terminatorami, poniewierał się po warsztatach lat kilka?... To głupie gadanie.

- Walenty! pókim dobry.

- E, to nie gadajcie głupstw, co się jedno drugiego nie trzyma. Kiedy chłopak myśli uczciwie, to mu nie trzeba robić trudności, niech sobie pracuje w imię Boga czy z patentem, czy za pozwoleniem cechu.

- Ho, ho! to, panie, nie wszystko jedno. Tu idzie, panie tego jak się nazywa, o instytucję, o świętą instytucję, którą nam ojcowie nasi w spuściźnie przekazali, i tę spuściznę nam, panie, szanować należy jak relikwie, a kto się na nie targa, to zdrajca, odszczepieniec. Jeżeli chce zostać rzemieślnikiem, to niech zostanie uczciwym rzemieślnikiem jak się patrzy, jak tego wymagają nasze ustawy cechowe.

- Tak, i niech czeka cztery lub pięć lat, aż będzie mógł otworzyć warsztat i ożenić się. Ładnie mu życzycie i swojemu dziecku także.

- Pięć lat nie potrzebuje; niechby trzy lub dwa. Zresztą, ponieważ zna robotę, to może by się jeszcze co okroić dało. Cech będzie patrzył na to przez palce ze względu, że to człowiek z edukacją, ale poddać się ustawom cechowym musi, to konieczna rzecz, bez tego nie może być porządnym rzemieślnikiem, jak bez chrztu nie można być katolikiem.

- Więc sądzicie, panie Tomaszu, że cech by mu darował tych kilka lat?

- Ja myślę, że mu nie będą robić trudności.

- A jak będą?

- Już ja będę w tym. Mam znajomości, wpływy, bo to człowiek, panie,

niedzisiejszy i jak wiecie, jeden z najstarszych majstrów tu w mieście, dla mnie wiele zrobią. Nie będę żałował fatygi i traktamentu, ułatwią mu wszystko, byle tylko uszanował nasze stare prawa i zwyczaje. Możecie mu to ode mnie powiedzieć.

Walenty nie dął sobie dwa razy powtarzać tego polecenia i przy najbliższej sposobności uwiadomił Józefa o tym. Nie mówił mu jednak wszystkiego, nie wspominał mu o zbytnim oburzeniu pana Baryłkiewicza, w jakie go wprawiła wiadomość, że Józef chce zostać majstrem za patentem. Walenty uważał te szczegóły za zbyteczne, powiedział mu tedy tylko ogólnie, że ojciec Tekli chce mu ułatwić zostanie majstrem cechowym i chce się z nim o tym rozmówić. Był pewnym, że wśród rozmowy nastąpi porozumienie i zgoda,i nie wątpił, że Józef chętnie przystanie na propozycję. Walenty bowiem, jako stary rzemieślnik, żywił także tradycyjne poszanowanie dla cechowych instytucji i nowe ustawy z roku 1859 wydawały mu się herezją; a chociaż z miłości dla Józefa i przez szacunek dla niego nie potępiał go, że chciał zostać majstrem za patentem, to jednak doświadczał pewnych niepokojów w sumieniu z tego powodu i nie mógł całkiem usprawiedliwić czynu Józefa, który bądź co bądź był zawsze rodzajem przestępstwa w jego oczach. Nie wątpił więc, że teraz, kiedy mu się nadarzała sposobność uniknienia tej ostateczności, nie będzie się wahał skorzystać z tego, choćby kosztem pewnych ofiar i ustępstw. Podtrzymywała go w tym mniemaniu gotowość, z jaką Józef przystał na rozmowę z panem Baryłkiewiczem. Nie czekając długo, zaraz nazajutrz po widzeniu się z Walentym przyszedł dla bliższego porozumienia się.

Trafił jednak tak, że nie zastał nikogo w domu oprócz Tekli. Dziewczyna nie wiedziała nic o rozmowie ojca z Walentym i o jego zmienionym usposobieniu; Walenty nie miał sposobności jej to powiedzieć, a może też umyślnie chciał jej zrobić niespodziankę. Toteż pojawienie się Józefa w ich mieszkaniu przejęło ją radością i przestrachem. Radość objawiła się silnym rumieńcem, który uderzył jej na twarz, jak odblask różowych myśli, co płomieniem zapaliły się w niej na jego widok, ale nad tymi płomieniami miłości czarne oczy biegały niespokojnie jak przestraszone jaskółki i spoglądały z trwogą ku drzwiom.

Józef musiał odgadnąć powód niepokoju i rzekł podając jej rękę na powitanie:

- Przychodzę tu za pozwoleniem ojca twego.

- Ach, to dobrze. - I odetchnęło dziewczę swobodnie, a po chwili dodała

na usprawiedliwienie swojej obawy: - Ty wiesz, jaki mój ojciec gwałtowny... nie chciałabym, żebyś się narażał na gniew jego. Czy mówiłeś z nim?

- Jeszcze nie. Walenty tylko powiedział mi w jego imieniu, abym przyszedł rozmówić się z nim.

- O czym?

- O naszej przyszłości, o naszym połączeniu - dodał patrząc jej z miłością w oczy, które spuściła zaraz nieśmiało ku ziemi.

- I myślisz, że ojciec pozwoli? - spytała głosem na pozór spokojnym, a jednak w spokoju tym czuć było drżenie radosne serca.

- Zdaje mi się, że nie będzie robił trudności. O ile wiem od Walentego, plan mój podobał mu się.

- Jaki plan?

- Czy ci Walenty nie mówił?

- Nie.

- Porzucam szkoły i zostaję rzemieślnikiem.

Tekla wypatrzyła na niego czarne oczy; chwilkę tak stała w osłupieniu i podziwie.

- Czy ci się to nie podoba? - spytał Józef łagodnie i zbliżył się do niej.

- Mnie się wszystko podoba, co ty robisz, bo wiem, że robisz dobrze.

- A to, co teraz robię, przyśpieszy nasze wspólne dobro.

- Jeżelitylko dlatego robisz, to ja nie chcę. Nie chcę, żebyś kiedyś miał żal do mnie, że dla mnie skrzywiłeś sobie los. Ja będę czekać, czekać jak najdłużej; nie bój się, ja do nikogo nie będę, nie chcę należeć, tylko do ciebie; to sobie ślubowałam przy spowiedzi w kaplicy Matki Boskiej Loretańskiej i dotrzymam święcie. Więc nie potrzebujesz się spieszyć.

- Nie tylko dla ciebie, robię to i dla siebie, i dla matki mojej, a przy tym robię to dla idei. Jest to plan dojrzały i obmyślany, a choć mnie do tego pcha także własna korzyść i wzgląd na osobiste szczęście, to jednak mam i głębsze, i szlachetniejsze pobudki, które mnie do tego skłaniają. Przykład mój pociągnie może innych za sobą, a to ważna rzecz dla nas, aby ludzie mający jaką taką naukę brali się do rzemiosł.

Mówili jeszcze długo o tym, a raczej on mówił i rozwijał jej myśl swoją, a ona oczyma i uwagą zawisła na ustach jego i słuchała go z zajęciem jakby słów ewangelii. Czasem zatrzymała go jakim pytaniem, które

dowodziło, że rozumnie zastanawiała się nad tym, co mówił, i chciała go pojąć dobrze.

Wspólnie układali plany swojej przyszłości, wzajemnego pożycia; a choć nic nie mówili o miłości, jednak z każdego słowa czuć było zapach tej miłości cichej, spokojnej i pogodnej jak wieczór czerwcowy.

Przyjście ojca przerwało tę rozmowę.

Pan Baryłkiewicz uprzejmie przywitał gościa, prosił go siedzieć i zaraz rozpoczął z nim rozmowę o rzeczy, która ich wspólnie obchodziła.

- Słyszałem - rzekł - od Walentego o postanowieniu twoim. Ucieszyło mnie ono, bo widać, że ci szkoły nie zawróciły głowy i umiesz uszanować nasz stan rzemieślniczy. Ale nie pochwalam wcale twego zamiaru starania się o patent. Wolno rządowi robić, co mu się podoba, ale my nie powinniśmy własnymi rękami niszczyć tego, co nam przekazali ojcowie. Nam należy szanować dawne instytucje, panie, i utrzymywać je. Niech o patenta starają się ludzie, co chcą tanim kosztem i ze szkodą naszą robić pieniądze na rzemiośle, na którym się nie znają; ty tego nie potrzebujesz, znasz rzemiosło i będziesz umiał uczciwie pracować, nie jak spekulanci, jak Żydzi, ale jak uczciwy majster. A jeżeli ci idzie o to, że to droga długa, to możemy ci pomóc i poradzimy jakoś na to, żeby był wilk syty i owca cała. Myślę, że zgodzisz się na to.

- Nie zrozumieliście mnie dobrze, panie Tomaszu - odezwał się Józef skromnie po wysłuchaniu cierpliwym długiej perory pana Baryłkiewicza. - Idzie mi wprawdzie o czas, bo czas to także kapitał, którego człowiek pracy marnować nie powinien, ale to nie jest jedyny powód, który mnie skłania do korzystania z nowej ustawy. Tu idzie o zasadę.Nowa ustawa jest zdobyczą, którąśmy osiągnęli na drodze postępu i wolności, odpowiada ona zupełnie potrzebom naszego czasu i dlatego nie powinniśmy dobrowolnie zrzekać się jej korzyści. Wolność zarobkowania jest wielkim krokiem naprzód i stworzy nam...

- Partaczy i oszustów! - przerwał mu gwałtownie Baryłkiewicz - bo pozwala zajmować się rzemiosłem ludziom, którzy o nim najmniejszego nie mają wyobrażenia.

- Tacy ludzie będą musieli ustąpić wobec konkurencji ludzi fachowych, wyroby ich nie znajdą pokupu. Publiczność tu sama będzie sędzią. A nieudolność tych ludzi nie uwłacza bynajmniej ustawie, która ma na celu właśnie rozwój rzemiosł.

- Toż samo mają cechy, na co tu jakichś nowych wymysłów.

- Tak, cechy miały dawniej to zadanie, dziś nie wystarczają, przestarzały się i nie odpowiadają wymaganiom.

- Dlatego że są starą instytucją, a wam się zachciewa nowości.

- Nie wszystko, co stare, jest dobrym, ale niekoniecznie złym jest to, czego nie było. Świat postępuje i instytucje więc stosownie zmieniać się muszą. Dawniej cechy Stanowiły siłę, one wypielęgnowały, wykołysały nam rękodzieła, ale dziś pakować w tę samą kolebkę dorosłych i dojrzałych ludzi byłoby nonsensem. Dziś cechy wstecznością i śmiesznością skompromitowały się i zdyskredytowały. Za granicą, jak na przykład w Niemczech, wstydzą się już ich nazwy i nie chcąc zmieniać ustawy, zmieniają nazwy.

- I cóż takiego te cechy wam zawiniły? Czy one nie opiekują się wdowami, nie wspierają podupadłych, nie dbają o czeladź? Czy to jeszcze mało?

- Kasy zaliczkowe, towarzystwa pomocy bratniej zastąpić je w tym mogą.

- Co mi tam kasy, zaliczki, banki! ja nie Żyd ani spekulant żaden. Mam cech, ten mi wystarcza, i basta, i innym wystarcza także, tylko nie kontentują się nim ci, co chciełiby koniecznie w mądrych mózgownicach coś nowego wymarzyć, co nie umieją słuchać przepisów i starszych.

- A czemu? Bo przepisy te ścieśniają wolność osobistą, naznaczają wysokość płacy, kładą różne tamy i warunki, co wszystko krępuje rozwój rękodzieł. Największą chorobą i grzechem cechów jest brak wolności.

- A wy byście chcieli, żeby wam wolno było robić, co się wam podoba.

- Nie, tylko pracować tak, jak się podoba. Niech każdy robi, co chce, gdzie chce i jak chce, jeżeli robota jego będzie dobrą, zbędzie ją. To jest zasada nowych ustaw.

- Kłamstwo, nieprawda! Trzeba ograniczenia, przywileju i tam dalej, inaczej nas Niemcy zjedzą w kaszy.

- Nie zjedzą nas, panie Tomaszu - rzekł Józef wesoło z animuszem, kładąc ręce na kolanach jego - nie zjedzą, skoro tylko ostro weźmiemy się do pracy i pozbędziemy starych grzeszków, a korzystać będziemy z wynalazków i metody, jakie nam nowsze czasy przyniosły.

Tu rozpoczął Józef mówić o stowarzyszeniach konsumcyjnych, bankach zaliczkowych, spółkach dystrybucyjnych i produkcyjnych , tłumaczyłjasno i zrozumiale użyteczność, konieczność, robił zaś to z wielką oględnością i

delikatnością, aby nie urazić drażliwej ambicji cechowego majstra, a przekonać go o wadliwości urządzeń cechowych i o potrzebie zmienienia ich.

Ostrożnie dotykał tej kwestii, bo ile razy zbliżał się do niej, stary stawał ostro w obronie starego porządku i wpadał w gwałtowność. Szczególniej gdy Józef zrobił uwagę, że cechy nie tylko drobiazgowymi przepisami krępują rozwój rzemiosł i są raczej towarzystwem dobroczynności dla wdów i podupadłych majstrów niż instytucją kształcącą, ale nadto podziałem rzemieślników na różne stopnie z różnymi przywilejami tworzą zgubne różnice, rozdzielają zamiast łączyć, słowem, że są przestarzałą, średniowieczną instytucją, którą usunąć trzeba koniecznie, Baryłkiewicz wybuchnął furią i rzekł:

- Więc i to wam za wiele, że zachowujemy subordynację? Chcielibyście znieść posłuszeństwo dla starszych! Do tego to dzisiaj świat dąży, że dzieci nie chcą uszanować woli rodziców, podwładni nie chcą słuchać starszych i dlatego nie podobają się wam cechy, że pielęgnują dawne cnoty, panie...

- Nie rozumiecie mnie, panie Tomaszu! Nikt tu nie mówi o nieposłuszeństwie młodszych względem starszych, podwładnych względem przełożonych; są na to ustawy i nikt nie myśli...

- Diabła tam nie myśli! buntujecie nam czeladź, zawiązując ją w jakieś stowarzyszenia, terminatorów chcecie zrobić mędrszymi od nas, ciągniecie ich do jakichś szkół przemysłowych, żeby potem nas nie mieli za hetkę-pętelkę. Ale nic z tego! dopóki my żyjemy, nie ustąpimy na krok; kto pójdzie do was, pal go licho, niech idzie na złamanie karku; niedużo takich się znajdzie, a ci, co zostaną, muszą słuchać cechu i szanować jego przepisy. Terminator musi znać mores przed czeladnikiem, czeladnik musi uszanować majstra.

- Ale majster powinien także uszanować prawa czeladnika i nie uważać go za coś niższego od siebie, powinien z nim żyć.

- Jeszcze czego! za pan brat świnia z pastuchem. Niech sobie zapracuje na ten honor, niech zostanie majstrem, to z nim żyć będę.

- Więc przyznajecie mi sami, panie Tomaszu, że cechy dzielą, a nie łączą, a tu nam trzeba się łączyć jak najwięcej do wspólnej pracy, inaczej nas Niemcy zjedzą. Zagraniczni fabrykanci gniotą nas wielkimi kapitałami i wyzyskują; nie dajmy się, panie Tomaszu, naprzeciw kapitałom niemieckim i żydowskim postawmy kapitał pracy, opartej na

wspólnym kredycie i odpowiedzialności. Będzie to także wojna na polu przemysłowym, wojna przeciw nędzy, co najechała nasze zagony. Im nas będzie więcej, tym zwycięstwo pewniejsze i nie damy się.

- Nie damy się, mosterdzieju! - zawołał z ferworem pan Tomasz, któremu to porównanie pracy do walki bardzo przypadło do gustu i podrażniło jego polityczną żyłkę. - Nie damy się, panie tego - powtórzył - będziemy bić Niemców! Pójdę z wami wszędzie, tylko cechom naszym dajcie święty pokój! Niech sobietam inni robią, co chcą, i przewracają świat do góry nogami, ty się w takie rzeczy nie mieszaj. Trzymaj się cechu, to ci dobrze będzie. Widzisz, cóż ojciec twój zyskał, że zadzierał z cechami? Biedę klepał całe życie, ot i tyle.

- Właśnie życie ojca przekonało mnie o potrzebie zniesienia cechów. Człowiek tak pracowity, z takimi zdolnościami, nie mógł przyjść do niczego, bo ustawy cechowe wciąż mu przeszkadzały, zamiast pomagać. Dla lada błahostki prześladowano go, odejmowano mu sposób do pracy, uważano jak wyrzutka, włóczęgę, i za co? Za niedopełnienie jakiejś błahej formalności.

- Twój ojciec zawsze wichrzył i buntował się, znanym był z tego w mieście.

- Bo go oburzało postępowanie cechów, a znał swoją wartość i wiedział, że na coś innego zasłużył. Konia rasowego, pełnego ognia, nie daje się do fornalki, aby nawóz woził i żył sianem; a z nim chciano coś podobnego zrobić. I wy chcecie, panie Tomaszu, abym ja za to kochał i szanował wasze ustawy cechowe, abym się im poddał?

- No, inna rzecz ty, inna rzecz twój ojciec, od tego czasu wiele się zmieniło i cechy już nie tak wymagające. Postaramy się, aby ci poszło gładko, ułatwimy wszystko, abyś został po formie rzemieślnikiem jak się patrzy, jeżeli masz do tego inklinację I nieprzymuszoną wolę.

- Dziękuję wam bardzo, panie Tomaszu, za tę życzliwość i pomoc, ale z niej korzystać nie mogę.

- A to dlaczego?

- Bo poszedłszy tą drogą, poszedłbym wbrew memu przekonaniu i dałbym zły przykład z siebie. A tu idzie właśnie o to, aby do nowej ustawy, która jakkolwiek jeszcze niedostateczna, zawiera jednak wiele dobrego, pociągnąć i ośmielić. Nikt nie chce być pierwszym, obawa nienawiści cechu wstrzymuje każdego, trzeba więc przełamać te zapory, dać przykład i poprowadzić za sobą innych tam, gdzie jedynie widzę dla

nas ratunek.

- A gdyby ci cech darował lata terminu, wędrówki, gdyby się zadowolnił jednym rokiem pracy u jakiego majstra, wreszcie pół rokiem, ot, tylko dla dopełnienia formalności?

- Gdyby nawet tylko jednego dnia wymagał ode mnie dla zrobienia mnie majstrem cechowym, nie zrobiłbym tego, bo tu idzie o zasadę. Postępowanie takie wyjątkowe ze mną byłoby przywilejem, a nam właśnie idzie o zniesienie przywilejów, o prawo ogólne dla wszystkich.

- I ty myślisz, że ci się to uda?

- Przystępuję z pełną wiarą do tego.

- I wyjdziesz na psy, jak twój ojciec! - zawołał gwałtownie pan Baryłkiewicz oburzony uporem Józefa.

- Czasy się zmieniły, jak sami powiedzieliście, panie Tomaszu; to, co dla ojca mego było za wczesne, dla nas młodszych już dojrzało.

- Józefie, nie rób tego! - prosił Tomasz - nie poniewieraj naszymi starymi zwyczajami, uszanujje, żeby i ciebie szanowano.

- Będę chciał zapracować sobie na wasz szacunek, dacie mi go, skoro zobaczycie dobre owoce moich usiłowań.

- A ja ci mówię: słuchaj starszych, bo kiedyś gorzko tego będziesz żałował; wróć się, póki czas.

- Czas ten już minął, podałem bowiem już o patent, a równocześnie o potwierdzenie statutów stowarzyszęnia stolarzy. Skoro to przyjdzie, zaciągamy pożyczkę w Banku Zaliczkowym, zakupujemy materiał i otwieramy fabrykę, może jeszcze na Nowy Rok. A jak Pan Bóg nam pobłogosławi, to wtedy przyjdę i do was po błogosławieństwo ojcowskie dla mnie i dla panny Tekli.

- Nigdy! jakem Baryłkiewicz, nigdy! - zawołał gwałtownie Tomasz. - Córka moja nigdy nie będzie żoną partacza, spekulanta! Choćby miała zmarnować się w panieństwie, wolę, niż żeby mnie potem ludzie wytykali palcami w cechu i mówili: Ten nas zdradził, sprzeniewierzył się starym zwyczajom, bo wydał córkę za człowieka, co się pierwszy targnął na świętości cechowe.

- A jeżeli wy się przekonacie, jeżeli tamci się przekonają, że niesłuszne żywili uprzedzenie do nowych instytucji?

- Niedoczekanie twoje! My nie wartogłowy, żeby nam się kiedykolwiek nowości zachciewało, my zostajemy przy swoim. Co uczciwe i

porządniejsze, to zostanie przy nas, a o resztę mniejsza.

- Więc nas odsądzacie od uczciwości, panie Tomaszu? - spytał Józef z pobłażliwym uśmiechem. - Dlatego że chcemy pracować bez pozwolenia cechu?

- Że chcecie buntować i wichrzyć! Ale my się nie damy, my pokażemy wam, że cechy żyją!

- Więc będziecie nam przeszkadzać?

- Walczyć z wichrzycielami, aby był porządek!

- Ale ta walka nie powinna zabraniać wam, panie Tomaszu, zachowania dla mnie dawnej życzliwości i przyjęcia mnie za zięcia.

- Powiedziałem: nie! i basta!

- Teklo - odezwał się Józef zwracając się do Tekli, która w milczeniu brała żywy udział w całej tej długiej rozmowie, a oczy jej mówiły wyraźnie, na czyją stronę przechylały się jej przekonania i sympatie - przemów i ty za mną słóweczko, może we dwoje uprosimy go.

- Zabraniam odezwać się przeciw mej woli! Ty nie masz tu nic do mówienia. Marsz do swego pokoju!

Wziął ją za rękę i pociągnąwszy dość gwałtownie do alkierzyka, zamknął za nią drzwi. A potem, zwróciwszy się do Józefa, rzekł:

- Jeżeliś sam wichrzyciel, to córki mi nie buntuj przeciw woli ojca. Zresztą nie masz tu co więcej robić. Nie ustąpię ani kroku od tego, com powiedział, i kwita. Skończyliśmy. Żegnam.

- Powiedz lepiej: do widzenia, panie Tomaszu - rzekł łagodnie Józef - bo przecież zejdziemy się jeszcze i mam nadzieję, zmienisz wtedy zdanie o mnie i o tym, co zrobię.

- Szczęśliwa droga - mruknął zirytowany Tomasz iobrócił się plecami do gościa.

Było to dość wyraźne zaproszenie do wyjścia i Józef nie czekał na powtórzenie wyraźniejsze.

Po jego wyjściu Baryłkiewicz długo chodził tam i nazad po izbie, wzruszony i gniewny; co chwila wyjmował i chował czerwoną chustkę do nosa, poprawiał wąsa i mruczał pod nosem:

- Widzicie go, młokos, będzie nas rozumu uczył! chce nas naprawiać; jajo mędrsze od kury; a wara! a szanuj starszych!...

Tym urywanym monologiem ulżywał rozdrażnionemu sercu, ale

widocznie za mało było mu tej ulgi, potrzebował się bardziej wygadać, wyburzyć i wziąwszy czapkę, poszedł na miodek do Robackiego, gdzie się spodziewał znaleźć dwóch znajomych i przed nimi puścić cugle oburzeniu swemu.

Tymczasem Walenty Kopeć, który widząc Józefa wchodzącego do mieszkania pana Tomasza, umyślnie usunął się z domu pod pozorem odniesienia roboty, aby nie przeszkadzać porozumieniu się, do którego, jak sądził, przyjść musi, wrócił teraz i nie zastawszy w warsztacie nikogo, utwierdził się w swoim domyśle, że sprawa skończyła się dobrze i że pan Baryłkiewicz pociągnął Józefa do handelku dla zapicia zgody, jak to miał w zwyczaju.

Tak sobie pomyślał Walenty Kopeć i kontent z takiego załatwienia sprawy, miał właśnie usiąść do roboty, gdy przez drzwi usłyszał głośne łkanie Tekluni. Stary ścierpnął, jakby go kto poskrobał żelaznym grzebieniem po sercu, wesoła twarz Kopcia zakopciła się rzeczywiście, jak szkło lampy źle zgaszonej, i smutnie podszedł pod drzwi alkierzyka.

Czas jakiś stał u progu, namyślając się, czy wejść, czy nie wejść. Chciał spytać swojej panienki, co się stało. Ale pytanie takie wydawało mu się zbytecznym: głośny, rzewny płacz był wymowną odpowiedzią. A że Walentemu nie szło o zaspokojenie tylko ciekawości, więc też nie miał powodu pytać o szczegóły; widział tylko ze wszystkiego, że się źle skończyło - to było aż nadto dla niego.

Zmartwiony i niekontent, odszedł na palcach ode drzwi, wrócił do warsztatu i tam stał długo, zamyślony, z podpartą głową. Potem pociągnął spory niuch tabaki, machnął desperacko ręką i mruknął:

- E! głupia robota. Zamęczą mi Teklunię, i tyle wszystkiego.

Tabaka musiała być za mocna, bo staremu Walentemu, gdy mówił te słowa, zakręciły się łzy w oczach.

*

Jesień już się przechylała ku zimie. Natura, na pół rozebrana z zieloności, miała jeszcze od czasu do czasu swoje piękne dni, w których przekwitające jej wdzięki wydawały się oku bardzo powabnie, czerstwo i świeżo. Szczególniej w mieście, bo w miastach, lubo życie prędzej się zużywa, ubytek jego łatwiej umieją ukrywać sztucznymi środkami. Otóż w mieście, po ogrodach i ogródkach, w których przyroda pokazuje zaledwie koniuszki swych paluszków, nie znać było jeszcze jej starości; za cienką warstwą sztucznych rumieńców, nie widać było jeszcze

zapowiedzi słoty i zimna, choć po górach zima trzymała rozesłane płachty śniegowe, którymi lada dzień miała przykryć ziemię. Astry, gwoździkii georginie wraz z letnimi sukniami miejskich elegantek korzystały z ostatnich pogodnych dni i chwaliły się barwami przed oczyma patrzących; na Plantacjach krakowskich mnóstwo ludu spacerowało w godzinach południowych, a emeryci i słabowici wygrzewali i kąpali w resztkach słonecznych promieni blade, przeciągłe twarze i wysuszone członki.

Pomiędzy tymi ostatnimi można było widzieć co dzień, koło pierwszej godziny w południe, na trzeciej ławce od Bramy Floriańskiej, młodego człowieka w ciemnych okularach. Pomimo młodego wieku twarz jego nie miała wcale świeżości ani rumieńca, była bladożółta, jak zaschnięty wosk, rysy zmięte i przeciągłe nosiły ślady długiej choroby czy też zgryźliwości. Często przyprowadzała go do ławki młoda kobieta i posiedziawszy chwilkę przy nim, odchodziła w miasto, zostawiając go opartego zwykle brodą na lasce i z głową spuszczoną ku ziemi, jakby go nic nie obchodziło, ani pogoda pięknego dnia, ani osoby przechodzące. Przesiadywał tak parę godzin zachmurzony, posępny, kwaśny, jakby ciągle niekontent i zagniewany, a potem wstawał i krokiem powolnym, niepewnym, macając czasem laską drogę przed sobą, odchodził ku ulicy Mikołajskiej. O ile twarz jego była niesympatyczną i odpychającą, o tyle kobieta, która go zwykle odprowadzała na jego uprzywilejowaną ławkę, zwracała uwagę przechodzących białą, drobną twarzyczką, o regularnych, ostrych rysach i dużych ciemnych oczach, żywych i sprytnych, które efektownie odbijały się od jasnych, złotawych i gęstych włosów.

Nie chcąc na próbę wystawiać domyślności czytelników, powiem, że tą kobietą była Marynia Dylska. Idąc do magazynu, odprowadzała brata nie tyle może z troskliwości o niego, jak raczej, że jej to było po drodze i że brat wymagał od niej tej przysługi, na którą się zgodziła z obawy jego zrzędzenia i wyrzutów. Nie bawiła jednak długo przy nim i z uderzeniem godziny pierwszej wstawała i odchodziła szybko w miasto.

Jak powiedziałem wyżej, Jan przesiadywał potem parę godzin sam; może być, że między osobami przechodzącymi koło niego było wielu jego znajomych, ale ich nie poznawał, bo wzrok miał mocno osłabiony, a ciemne okulary, chroniące oczy od światła, jeszcze więcej przeszkadzały mu poznawać ludzi. Również do niego nikt się nie zbliżał, bo Jan mało miał życzliwych, a ci, którzy czasami zagadnęli go i przysiedli się do

niego na chwilę, odstręczali się przykrym i kwaśnym humorem chorego. Stroniono więc od niego i znajomi przechodzili koło niego nie zaczepiwszy go, nie zatrzymawszy się przy nim.

Domyślał się tego i to go jeszcze więcej gryzło i gniewało; cierpienie oczu potęgowało jeszcze tę zgryźliwość i mizantropię; nie znosił ludzi za to, że nie cierpieli jak on, że brak wzroku nie krępował im nóg, nie przeszkadzał im w ich zatrudnieniach. Gdyby był mógł, powykłuwałby im oczy końcem swej laski, którą zwykle wiercił ziemię pod swymi nogami. W bezsilnym gniewie swoim robił wrażenie niedźwiadka , tarzającego się w kurzui rozdziawiającego w pustej przestrzeni koło siebie jadowite kleszcze, którymi nic schwycić i zranić nie może prócz odnóg własnego ciała. Tak on w rozdrażnieniu gryzł tylko i szarpał swoją własną duszę zjadliwymi myślami. Po paru godzinach takiego przykrego męczenia się wracał znowu do swej ciemnicy, jeszcze bardziej znękany i rozstrojony, z postanowieniem nie wychodzenia na świat, dopóki mu się nie polepszy; ale na drugi dzień znowu wychodził - słońce wyciągało go z jego nory, gdzie mu było duszno i nudno, a przy tym doktor zalecał mu świeże powietrze, więc jak tylko słyszał siostrę, wybierającą się do wyjścia, wstawał i wychodził z nią razem.

Raz, gdy tak szli oboje i Marynia, prowadząc go pod rękę, opowiadała mu o czymś, spostrzegła na ławce, na której zwykle siadywał Jan, jakiegoś młodego mężczyznę, z rzadkimi, jasnymi faworytami, w eleganckim ubraniu, który zbliżającym się ku niemu uważnie i dość impertynencko się przypatrywał. Marynia przeszła koło niego z dobrze udaną obojętnością; zdawała się nie widzieć go nawet, jednak w lekkim zarumienieniu bladej jej twarzy i w chwilowej przerwie, jaką zrobiła w opowiadaniu swoim, zdradziło się pewne wzruszenie wewnętrzne. Badawczy wzrok nieznajomego zmieszał ją, a to tym więcej, że twarz jego nie była jej obcą: zdawało jej się, że go już gdzieś widziała.

- Minęliśmy naszą ławkę - powiedział Jan zatrzymując siostrę i macając laską koło siebie.

- Zajęta - rzekła Marynia półgłosem i pociągnęła ze sobą dalej brata.

Ale nieznajomy widać usłyszał tę rozmowę, wstał prędko z ławki i zrobiwszy niewyraźny ruch ręką, jakby się chciał ukłonić lub przepraszać, odszedł w przeciwną stronę.

Marynia z bratem wróciła na uprzywilejowaną ławeczkę i usiadłszy, rzuciła nieznacznie śledcze spojrzenie za odchodzącym, a czoło jej sfałdowało się zamyśleniem; usiłowała sobie przypomnieć, gdzie i kiedy

mogła widzieć tego człowieka, że rysy jego tak utkwiły w jej pamięci. Naraz oczy wyjaśniły się, jakby przez nie błysnęło światło, i ucieszona z przypomnienia swego, odezwała się dość głośno, zapomniawszy całkiem o obecności brata:

- A! to on - i znowu spojrzała za nieznajomym, który w pewnej odległości zatrzymał się i odwrócił ku ławce, na której przedtem siedział.

Ruchy jego i postawa jeszcze bardziej utwierdziły Marynię w jej domyśle. Był to ten sam mężczyzna, którego przed dwoma tygodniami widziała wieczorem przed wystawą jubilerską. Marynię dziwiło, że twarz jego talk żywo została w jej pamięci.

- Tak, to ten sam - powtórzyła sobie.

- Kto? - spytał Jan.

Marynia teraz dopiero spostrzegła obecność brata i niekontenta z tego, że ją podsłuchał, odrzekła opryskliwie:

- E! nic, tak sobie mówię.

- No, ale nie dokończyłaś mi o owym zdarzeniu.

Ściągało się to do tego, co mu poprzednio opowiadała.

- Nie mam już czasu. Pierwsza wybiła. Muszę iść.

Topowiedziawszy, wstała i odeszła ku miastu. Skręcając z Plantacji w ulicę, miała sposobność rzucić ukradkiem spojrzenie poza siebie. Nieznajomy stał jeszcze i patrzał na nią. Gdy znikła w ulicy; wrócił się ku ławce, na której teraz Jan siedział, przypatrzył mu się, minął i znowu zatrzymał się, zdawał się chwilę wahać i namyślać, nareszcie wrócił się, podszedł ku siedzącemu i odezwał się:

- Jak się masz, Janie? Coś ty słaby, cierpisz na oczy?

- Kto to? - spytał Jan podnosząc głowę do góry i usiłując przez okulary rozeznać rysy mówiącego.

- To ja, Alfred Sztolce, nie poznałeś mnie?

Woskowa twarz Jana zapłonęła, jakby blask krwawego płomienia ją oświetlił, i poruszył się niespokojnie na ławce. Trwało to jednak niedługo i płomienie zgasły, został tylko po nich, jakby swąd po zgaszonej świecy, wyraz zgryźliwej niechęci, połączonej z zakłopotaniem.

- Mało co widzę - odrzekł - nic dziwnego, żem nie poznał. Są ludzie, którzy widzą dobrze, a trudno im poznawać innych.

W słowach tych kryło się ostre żądło jakiegoś wyrzutu, którego jednak

przybyły nie uważał, i usiłując podtrzymać dalej rozmowę, usiadł na ławce obok Jana i mówił dalej:

- Zmieniłeś się bardzo. Ale bo też tyle lat nie widzieliśmy się.

- Tak, ty mnie może nie chciałeś widzieć, ale ja widywałem cię dość często.

- Wiesz, że nigdy nie odznaczałem się dobrym wzrokiem.

- Dziś ci się widocznie polepszyło - rzekł Jan cierpko.

Towarzysz jego zagryzł wargi, niezadowolony z tonu, jaki rozmowa przybierać zaczęła; chciał koniecznie rozbroić, udobruchać rozdrażnionego, który tak widocznie pokazywał mu, że ma do niego urazę. Chwilkę zdawał się namyślać, z której strony mógłby najbliżej do niego przystąpić, wreszcie odezwał się, niby nie zważając na ostatnie słowa Jana:

- I długo tak już cierpisz?

- Długo - odrzekł Jan ponuro - dłużej, niż potrzeba, aby stracić resztę cierpliwości.

- Nie dziwię się twemu rozdrażnieniu. Choroba oczu, szczególniej dla człowieka pracy, tak jak ty...

- U ciebie oczy powinny w taki sposób należeć do zbytkownych przedmiotów.

- Nikomu wzrok nie jest zbytecznym; ale tobie szczególniej brak jego dokuczać musi: byłeś zawsze tak pilnym, studiowałeś tyle.

- A teraz muszę bezczynnie leżeć, jak kawałek spróchniałego drzewa, które zawadza tylko ludziom na drodze.

- I cóż to za słabość?

- A diabli ją wiedzą! Doktorzy nazywają to zapaleniem tęczówki.

- I to bardzo przykra słabość?

- Piekielna! - powiedział Jan, a w tonie, jakim wymówił to słowo, odezwały się wszystkie furie gniewu i rozpaczy, które dręczyły jego duszę.

- Więc nie możesz nic robić?

- Robić?! - Roześmiał się zimno, szyderczo - ja widzieć nie mogę, a nie dopiero robić.

- Jednak sam chodzisz.- Tak, po omacku, zresztą czasem odprowadza mnie tu siostra moja.

Przy tych słowach towarzysz Jana poruszył się, twarz mu się rozjaśniła, a oczy błysnęły ożywioną ciekawością. Nie zdradził się jednak z tym przed Janem i dość obojętnie mówił dalej:

- I nie nudno ci tak siedzieć samemu?

- Cóż robić? Za łeb ludzi ciągnąć nie będę do siebie.

- Ja sądzę, że tego robić nie potrzebujesz; towarzystwo twoje każdemu może być przyjemnym i korzystnym. Jeżeli ci nie będę natrętnym, to chętnie przepędziłbym z tobą co dzień parę godzin, mam dosyć wolnego czasu, a przy tobie mogę go użyć lepiej niż gdzie indziej. Mogę ci czytywać, jeżelibyś chciał.

Jan nie był przygotowany na taki obrót rzeczy; toteż zrobił dość głupią minę, w której znać było zawstydzenie, nieśmiałość i zakłopotanie. Była to mina psa, szczekającego i rzucającego się na ludzi, gdy mu nagle pokażą kawałek chleba zamiast kija, którego się spodziewał. Chowa wtedy ogon pod siebie, milknie i nie patrząc w oczy dającego, zbliża się nieśmiało po kęs chleba. Podobną minę miał Jan. Był zakłopotany, nie wiedział, co powiedzieć.

Towarzysz jego spostrzegł to i chcąc wyprowadzić go z ambarasu, mówił dalej:

- Będzie to tylko spłaceniem długu wdzięczności z mojej strony. Wszak ty mi dawniej także oddawałeś podobną przysługę, uczyłeś mnie.

- Toście mi płacili za to.

- Takich przysług nigdy dosyć opłacić nie można.

- Znudzisz się i uciekniesz, mam usposobienie nie bardzo towarzyskie i przyjemne, choroba zrobiła mnie jeszcze przykrzejszym i nieznośniejszym.

- Rozruszam cię trochę, wiesz, że byłem zawsze żywy i wesoły. A tobie to potrzebne, aby cię ktoś rozerwał, rozgadał. Gdzież mieszkasz? Będę u ciebie jutro zaraz.

- U mnie, w domu? Nie - odrzekł, chmurząc się znowu, Jan. - Ja mieszkam teraz jak w piwnicy, nie wytrzymałbyś tam długo.

- Przekonam cię, że tak nie jest.

- Nie, nie, nie chcę! ty, jak motyl, potrzebujesz światła, słońca; ja cię znam. Masz całkiem naturę motyla. Jeżeli chcesz koniecznie nudzić się przy mnie, to możemy tutaj się widywać, ja tu co dzień jestem.

- O tej godzinie?

- Tak, siedzę tu po kilka godzin.

- Więc jutro służyć ci będę. Teraz nie zabawię dłużej, bo siostra moja wyjeżdża dziś za parę godzin, muszę iść ją pożegnać.

Jan znowu poczerwieniał jak szkarłat, gdy Alfred wspomniał o siostrze swojej. I nim miał czas zblednąć, Alfred już odszedł zostawiając go wśród labiryntu różnych domysłów. Dziwiło go to bowiem, co mogło Alfreda skłonić do takiej serdeczności, kiedy przedtem unikał go i ignorował. Był czas, kiedy kolegowali ze sobą, a nawet Jan uczył Alfreda i bywał częstym gościem w jego domu. Nieraz bawili sięrazem w salonie, a siostra Alfreda, Helena, brała także udział w tych zabawach. Była to panienka świeżo wyrosła z dziewczynki, mogła mieć lat najwięcej piętnaście, ale zupełnie już rozwinięta fizycznie, jędrna, a przy tym kształtna i świeża.

Psuta i pieszczona przez rodziców, przywykła od dzieciństwa nie krępować zachceń swoich i dogadzać fantazjom swoim i kaprysom, których miała bez liku. Lubiła, żeby jej słuchano i nią się zajmowano. A umiała ująć sobie wszystkich, umiała z wielkim sprytem odszukać w każdym słabą stronę i słabości tych ludzkich używać do kierowania nimi. Toteż wszyscy, co się znajdowali w jej otoczeniu, ulegali wpływowi czarującej despotki.

Ponury i trochę dziki Jan długi czas obojętnym był na to; zajęty nauką, popychany ciągle naprzód niespokojną i pracującą w nim nieustannie żądzą wzniesienia się, niewiele uważał na wdzięki kobiet, co jak rozkoszne oazy, wabią zwykle i zatrzymują przy sobie młodych ludzi. Jan nie miał czasu na takie odpoczynki, jemu pilno było iść naprzód, a trzeba także dodać, że go nikt gwałtem nie zatrzymywął.

Dopiero Helena, którą obojętność uczonego mruka, jak nazywała Jana, irytować zaczęła, postanowiła sobie skokietować go. Nie było to znowu tak trudno dla panienki, która była młodą i piękną, a miała przy tym oczy, jakby z ciemnego błękitu wykrojone, wymowne, ponętne i kuszące. Oczyma tymi często zabiegała mu drogę i wabiła. Jan długi czas tego nie widział, może dlatego, że przez nieśmiałość nie patrzał nigdy w oczy Heleny.

Aż raz spotkał się oko w oko z ich spojrzeniem głębokim, rozmarzonym i zmieszał się; spojrzenie to mówiło mu coś, czego nie rozumiał dobrze, a sprawiło mu uczucie rozkoszy i niepokoju. Kiedy wrócił do siebie, spojrzenie to stawało wpoprzek jego poważnych myśli, rzucało się pod nogi tym myślom jak nawałnica pachnących kwiatów, krępowało je,

odurzało i myśli upadały na miękkie, rozkoszne posłanie, rozpływały się w marzenia dziwne, nieokreślone. Nieraz wśród pracy, gdy sobie przypominał to spojrzenie Heleny, doznawał łaskotania w nerwach, czuł piekący ogień we krwi, porzucał wtedy pracę i szedł do mieszkania bankierów odświeżyć pamięć tego spojrzenia. Helena jednak umiała go wytrzymać przez kilka dni w tym pragnieniu, ignorowała go, a to wzmogło tylko niebezpieczną gorączkę i spotęgowało pragnienie. Chrząszcz był już na szpilce, można go było zastawić, nie mógł uciec, choć się szamotał i wił. Czasami tylko trzeba było zajrzeć, czy się nie wyszamotał, i wrócić go na dawne miejsce. Helena robiła to z pewną pasją, bawiło ją to, gdy widziała mruka goniącego ponuro za nią rozpłomienionym wzrokiem, blednącego z zazdrości lub czerwonego ze wzruszenia.

W istocie były chwile, w których zimny i wyrachowany samolub szalał i prawie od zmysłów odchodził. Namiętność ma swoje prawa, którym i gady podlegają; prawa te odezwały się w Janie z gwałtownością tym większą, że takdługo były krępowane. A oprócz namiętności draśnięta duma jego wchodziła tu w grę i nie chciała dać za przegraną, Duma więc i namiętność rozdmuchały silny ogień w piersiach Jana, ogień, który go pożerał i trawił. Helena bowiem umiała trzymać go zawsze w przyzwoitej odległości i jeżeli ośmieliła czasem wymownym spojrzeniem, to wnet słowami odsuwała od siebie, a za czulsze uściśnienie jej ręki musiał nieraz przez kilka dni znosić wybryki jej kapryśnego humoru i być przedmiotem kłujących żartów.

To dwuznaczne postępowanie do rozpaczy przyprowadzało Jana, nie wiedział, jak sobie je ma tłumaczyć, nie mógł wierzyć, ale także nie mógł zupełnie wątpić. W co? W coś nieokreślonego, w coś, co czytał czasem w błękitnych oczach Heleny, a co znowu gasło, gdy się w to wpatrzył silniej. Było to coś niepochwytnego, mglistego, że nie mógł z tej tęczowej tkaniny wysnuć żadnej pewnej nadziei na przyszłość; było to jakieś piękne nic, Które go łudziło. Postępowanie Heleny było podobne do owych promieni słonecznych, które szczelinami wpadają w ciemnicę i robią złudzenie strun złotych. Jan wyciągał ręce do tych strun, chciał wydobyć z nich dźwięk i palce tonęły mu bez odgłosu w strumieniach złotych promieni, które gasły co chwila. Był to męczący sen. Nieraz próbował się przebudzić, unikał widoku Heleny, nie bywał po kilka dni u Alfreda, ale wtedy ten zjawiał się zaraz u niego, pytał o przyczynę jego niebywania i najczęściej dodawał:

- Helena pytała się, dlaczego nie bywasz, ma do ciebie jakiś interes.

I Jan znowu wracał jak ćma do świecy.

Raz Helena wybierała się na jakąś prywatną zabawę, na jakiś wielki wieczór. Dzień przed balem mówiła o tym Janowi i dodała:

- Bądź pan jutro u nas, nim wyjedziemy; zobaczysz mnie pan w balowym stroju, pierwszy raz będę miała strój balowy, zobaczysz mnie pan i powiesz, czy mi w nim dobrze.

Jan stawił się posłuszny. Czekała na niego już ubrana, miała suknię różową, wciętą, spomiędzy gazy różowej wysuwały się ponętnie białe okrągłe ramiona i piersi jak rozkwitające róże. Jan nie widział jej nigdy jeszcze w takim stroju: odsłonione wdzięki odebrały mu mowę i przytomność, stanął odurzony i pożerał oczyma ten widok, a krew, jak rozpalona lawa, uderzała mu do głowy. Helena zadowolona była z wrażenia, jakie zrobiła, oczy jej uśmiechały się ponętnie, rozkosznie, przysunęła się do osłupiałego Jana i spytała:

- Podobam się panu?

Pytanie to porwało go, zamiast odpowiedzi rzucił się ku niej jak zwierz dziki, pochwycił wpół i do białych ramion przycisnął z namiętnością rozpalone usta, W tej chwili dał się słyszeć odgłos policzka; wymierzyła go ręka Heleny, która odtrąciła śmiałka gwałtownie i zadzwoniła na służącego.

- Wyrzucić tego stolarczyka za drzwi! - zawołała wskazując na Jana, o oczy jej płonęły gniewemi wstrętem.

Rozkaz jej był zbytecznym, Jan sam przeląkł się śmiałości swego kroku, uciekł z pokoju. Odtąd nie pokazał się więcej w mieszkaniu bankiera.

Pełen niepokoju i trwogi, oczekiwał skutków swego zapomnienia, był pewnym, że bankier mu tego nie puści sucho, że może Alfred wyzwie go. Nie wychodził wieczorami z domu, by się nie narazić na spotkanie z jakimi ludźmi, najętymi przez bankiera dla Ukarania go; w domu, za lada szmerem na wschodach wzdrygał się, był pewnym, że to Alfred idzie lub jego sekundanci. Ale przeszedł tydzień i drugi, i miesiąc cały, a nic podobnego się nie wydarzyło. Alfred przy spotkaniu się z nim udawał, że go nie widzi, i to było wszystko.

Jan nie mógł przypuszczać, że Helena zataiła to, co się jej wydarzyło; nagłe zobojętnienie Alfreda przekonywało go, że wie o wszystkim; mógł się domyślić, że i ojciec jego wie także, a jednak lekceważono sobie tę sprawę i pokryto ją wzgardliwym milczeniem. To go upokorzyło stokroć

więcej, niż gdyby go byli, Bóg wie jak ukarali. Pogardliwe ignorowanie znaczyło, że był za małym, za nędznym, aby mógł ich obrazić. Ambicja jego cierpiała mocno na tym, a nie mogąc mścić się, nienawidził tylko. Szczególniej nienawidził Heleny, bo uważał ją za najwinniejszą.

Rozważając chłodniejszym umysłem jej całe postępowanie, widział teraz jasno, że był tylko zabawką dla niej, że względy, jakie mu okazywała, były jakby rodzajem zachęty; że mu je podawała jak pudlowi kawał chleba, gdy go się chce zachęcić do pokazywania sztuczek. To przeświadczenie przyprowadzało go do wściekłości; duma j ego i namiętność były zdeptane małą nóżką bankierówny, wyśmiane i pogardzone; nienawidził jej więc z całego serca, ale nienawiści tej niczym objawić nie mógł, tłumiła się ona w głębi jak ogień, przywalony mokrymi gałęziami, skwierczała w nim, dymiła i gryzła go, ale płomieniem buchnąć nie mogła. Była to bezsilna nienawiść, która szkodziła tylko jemu.

Bankierówna nic o niej nie wiedziała i o nim pewnie zapomniała także wśród zabaw, na jakich schodziły jej pierwsze lata po wyjściu w świat. Rodzice obwozili ją po pierwszych stolicach Europy, lato przepędzała u głośnych wód za granicą; bale, koncerta, stroje, hołdy, zabawy najrozmaitsze napełniały wszystkie godziny jej życia. Trudno wyobrazić sobie, aby zostało jej co czasu na wspomnienie syna stolarza, który jak drobny, wstrętny robak, przesunął się raz po tej rozkwitłe j róży. Przeszło to bez śladu.

W dwa lata potem Helena wyszła za mąż za jakiegoś wiedeńskiego bankiera. Jan już więcej o niej nie słyszał; Alfred wyjechał był także za granicę, a za powrotem obracał się tylko w kółku złotej młodzieży i nigdy nie zszedł się z Janem, a gdy go przypadkiem spotkał gdzie, nie poznawał.

Aż nagle teraz przypomniał go sobie i dziś pierwszy zbliżył się do niego. Janowinie było to niemiłym i choć niegrzecznie i opryskliwie przyjął Alfreda, to robił to więcej dla zamaskowania zadowolenia swego; chciał przy tym zrobić sobie pewne zadośćuczynienie za upokorzenie i pogardę, jakiej doznawał od Alfreda przez lat tyle. Pies warczał jeszcze, ale już pożądliwym okiem mierzył kęs łaskawości, który mu podawano, i powoli zbliżał się ku niemu, ale zawsze z pewnym niedowierzaniem i ostrożnością; Nie mógł bowiem przeniknąć intencji Alfreda i odgadnąć powodów, które go skłoniły do zbliżenia się. Nie przypuszczał współczucia wznowionej koleżeńskiej życzliwości, nie wierzył w takie

motywa, bo sam nigdy się nimi nie kierował. Szukał więc innych. W pierwszej chwili przypuszczał, że Alfred zrobił to pod wpływem siostry, która, przybywszy do Krakowa, chciała może dla jakich powodów, których się domyślić jednak nie mógł, dowiedzieć się coś bliższego o nim. Może chciała przekonać się, czy wypoliczkowany kochanek umie dochowywać wierności młodocianym wspomnieniom. Kobiety mają czasem taką ciekawość, mogła ją mieć Helena. Ale wnet przyszła mu refleksja, że gdyby Helenie zachciało się rzeczywiście czegoś podobnego, to nie zwlekałaby wykonania swego kaprysu aż do chwili odjazdu. Było więc w tym coś innego; jednak nie mógł tego przeniknąć. Dlatego postanowił być ostrożnym, przyczaić się i badać postępowanie Alfreda.

Na drugi dzień, wcześniej niż zwykle, zjawił się na swojej ławeczce; siostra towarzyszyła mu, jak zawsze. Nim odeszła od niego, zjawił się Alfred i pozdrowiwszy Jana, usiadł przy nim. Marynia, której Jan nic przedtem nie wspomniał o wczorajszej rozmowie, ani przypuszczała znajomości brata ze znanym jej Nieznajomym; zdziwiła się i zmieszała, widząc go siadającego poufale obok nich. Nim miała czas przyjść do siebie, Alfred poprosił Jana, by go przedstawił siostrze.

- Alfred Sztolce - rzekł Jan krótko. Widać było, że nie bardzo chętnie czynił zadość życzeniom Alfreda.

- Dawny kolega brata pani - dodał Alfred.

- U którego po kilku latach zmartwychwstały uczucia koleżeńskie - objaśnił złośliwie Jan.

Marynia ukłoniła się z wielką powagą i nic nie rzekła; z oczu jej jednak można było odczytać, że rozumiała lepiej, niż brat, powód nagłego odnowienia koleżeńskich uczuć; próżność i miłość własna podszepnęły jej zaraz, dla kogo to zrobił. Tymczasem Alfred rozpoczął od zapytania Jana o zdrowie.

- A niech je licho weźmie! - odrzekł Jan szorstko - takie zdrowie.

- Więc nie czujesz żadnego polepszenia?

- Może być, że się polepsza, ale tak żółwim krokiem, że może pierwej strawi mię niecierpliwość i wściekłość, zanim się doczekam tego zdrowia!

- Cóż mówią lekarze?

- Każą czekać cierpliwie. Łatwo to mówić: czekaj, ale czekać wtedy, gdy się spieszy, kiedy każda chwila czekania odkrada, jak złodziej, czas, w którym mogłoby się najwięcej zrobić - to piekło!

- Czemuż nie wyjedziesz, nie poradzisz się zagranicznych lekarzy? Mówią ojakimś wiesbadeńskim okuliście, jako o wielkiej znakomitości w swoim fachu.

- Wyjechać? - tu Jan rozśmiał się gorzko, a w tym uśmiechu rzadkie zęby jego wyszczerzyły się - czy ty myślisz, że ja kapitalista?

- No, tak wiele nie potrzeba by znowu.

- Dla tego, co nic nie ma, najmniejsza małość jest wielkością niedoścignioną.

- No, no, już my poradzimy na to.

Jana zastanowiły te słowa. Nie były to już czcze wyrazy życzliwości, była to zapowiedź czynnej pomocy. Ale za co? Co Alfreda skłania do tego?

Jan gubił się w domysłach i nie mógł rozwikłać zagadki. To mu jednak nie przeszkadzało, że postanowił korzystać z tej pomocy, gdyby mu Alfred wyraźniej się z nią ofiarował, z tym tylko zastrzeżeniem, że to miała być pożyczka, a nie darowizna. Za dumny był, aby przyjąć jałmużnę z rąk człowieka, do którego żywił jeszcze urazę; ale pożyczka była mu wcale na rękę, bo dawała możność wyjechania za granicę dla ratowania zdrowia, na którym mu tak wiele zależało. Miał on wprawdzie pieniądze, i to dość znaczną sumę, ale ich użyć nie mógł, bo się bał zdradzić z ich posiadaniem, wiedząc, że policja z daleka dobrze strzeże każdego ich kroku, obserwując ich życie, by złapać ślad owych zgubionych pieniędzy Żyda. Taka ostrożność kosztowała go wiele: był w posiadaniu pieniędzy, a użyć ich nie mógł ani pomóc sobie. Pomoc, jaką mu delikatnie ofiarował Alfred, wydobywała go z tego przykrego położenia. Mógł teraz bezpiecznie i bez ściągnięcia na siebie podejrzeń wyjechać, a zarazem przez wyjazd usuwał się spod czujnych oczu policji i z rodzinnych stosunków, które mu ciężyły.

Następnego dnia Alfred już wyraźniej oświadczył się z pomocą swoją i nazwał ją przez delikatność pożyczką, proponował przy tym Janowi, aby dla towarzystwa wziął kogo ze sobą, na przykład siostrę. Ta propozycja, jakkolwiek zrobiona bardzo oględnie, zwróciła uwagę przezornego Jana i nie podobała mu się widocznie, bo krótko odparł, że obejdzie się bez towarzystwa, na którego opłacenie nie myśli wcale powiększać długów swoich.

Tego dnia był kwaśnym i opryskliwym więcej niż kiedykolwiek; parę razy przypominał siostrze, że już może odejść, a wieczorem badał ją

nieznacznie pytaniem, czy Alfred przedtem nie starał się do niej zbliżyć. Sprytna dziewczyna odgadła utajone intencje brata; nie przyznała się wcale do owego wieczornego spotkania, a nawet dla uśpienia podejrzeń wyrażała się o synu bankiera z pewnym przekąsem i lekceważeniem, a w rozmowie z nim w obecności brata była kostyczną, ostrą i małomówną. Jan przy całej przezorności nie przeczuwał, że to była taktyka kobieca, że kłujące słowa, które jak strzały rzucała na złotego panicza, pochodziły z kołczanu Erosa.

To obronne i odstrzeliwające się stanowisko, jakie zajęła Marynia względem jego grzecznych słów, dodawało jej tylko uroku w jegooczach; co dzień więcej zajmowała go energiczna, dowcipna i sprytna dziewczyna i brał się na różne sposoby, aby pozyskać jej względy. Był z kolei czułym, to znowu trzpiotowatym, czasami złośliwym i poważnym, czasami starał się odgadywać najdrobniejsze jej życzenia i dawał jej poznać, jak wiele mu zależy na niej, to znowu ignorował ją i po kilka dni słowa do niej nie przemówił. Nic to nie pomagało. Marynia trzymała go zawsze w przyzwoitej odległości, zdawała się nie rozumieć jego czułych wyznań, nie obrażała się jego niegrzecznością, a raczej nie uważała.

Cała ta erotyczna szermierka odbywała się w przytomności Jana, ale bez jego wiedzy. Pomimo przezorności i podejrzliwości nie domyślił się, jakie wyzwania posyłali sobie nawzajem Alfred i Maria w słowach na pozór obojętnych, w urwanych zdaniach i płomienistych spojrzeniach. Był to dla niego język niezrozumiały, nie znał się wcale na tych subtelnościach, jakimi posługuje się namiętność, by się wyrazić, jak każdy ruch, każde spojrzenie mają swoją mowę, szybką, błyskawiczną.

Rozmawiając z Janem o rzeczach potocznych Alfred umiał dać poznać Maryni, że co tylko dotąd robił, robił dla niej jedynie, że dla niej zrobiłby wszystko. Marynia najczęściej spojrzeniem, uśmiechem dwuznacznym odpowiadała, że mu nie wierzy. Jedno mówiło postępowaniem swoim: pragnę, drugie odpowiadało: nie chcę. A odpowiadała odrzucając wszystkie jego grzeczności, które bądź sam jej robił, bądź pod anonimem. Obecność brata ułatwiała jej to stanowisko obronne, jakie zajęła; Alfred wtedy nigdy nie mógł się tłumaczyć otwarcie. Mogła więc udać, że go nie rozumie, gdy nie chciała rozumieć. Alfred szukał sposobu mówienia z nią sam na sam, ale Marynia, odgadując jego zamiar, nie dopuszczała do tego i tak zręcznie manewrowała, że zawsze spotykał ją w towarzystwie czyimś, czy to koleżanki, czy brata, czy matki.

Przecież raz zdarzyło się, że ją spotkał samą wracającą do domu.

Skorzystał z tej sposobności i zbliżył się do niej pod pozorem dowiedzenia się od niej, kiedy Jan odjeżdża. Marynia odpowiedziała krótko i przyspieszyła kroku.

- Pani się mnie widocznie obawiasz? - rzekł do niej.

- Boję? - ruszyła ramionkami. - Przecież pan tak strasznym nie jesteś. Z czego pan wnosisz, że się boję?

- Bo pani spieszysz się, żeby jak najprędzej pozbyć się mego towarzystwa.

- Pilno mi do domu. Zresztą pośpiech mój niekoniecznie mógłby dowodzić bojaźni.

- Tylko?

- Wolno się panu domyślać.

- Może wstrętu.

- Janie wiem.

Rozśmiała się ironicznie, nie patrząc na niego.

- Panno Mario! - odezwał się Alfred surowo, a wargi jego drżały ze wzburzenia - dlaczego pani mną się bawisz?

- Wolę, niż żebyś pan mną się miał bawić.

- Ja biorę rzecz na serio. Wiesz pani dobrze, że nie dla kogo innego odnowiłem znajomość z Janem i bywamu niego, tylko dla pani i aby się zbliżyć do pani.

- Biedny Jan nie bardzo będzie kontent, gdy mu to powiem.

- Nie baw się pani w żarty; ja mówię na serio. Od owego wieczoru, w którym panią zobaczyłem po raz pierwszy przed wystawą jubilerską, nie mogę sobie znaleźć spokoju; oczarowałaś mnie pani. Pani to widzisz i korzystasz z mojej słabości.

- Korzystam? Jakież to korzyści?

- Znęcasz się pani nade mną, maltretujesz mnie obojętnością.

Zatrzymała się, spojrzała mu bystro, śmiało w oczy i spytała:

- Więc cóż pan chcesz, żebym zrobiła?

- Bądź pani dobrą, łaskawszą, ja panią tak kocham.

Zaśmiała się spazmatycznym śmiechem na te słowa; w drżeniu śmiechu znać było szyderstwo.

- Czemu się pani śmiejesz? - spytał Alfred, urażony tym nagłym

wybuchem śmiechu.

- Że mnie pan masz za taką naiwną. Czy pan myślisz, że ty pierwszy mi to mówisz? Było takich więcej, bo żaden z was nie umie spokojnie przejść koło kobiety młodej, a niestrzeżonej, by nie próbować, czy się nie da ukraść. Szanujecie kwiaty w cudzych ogrodach, skradzenie kilku groszy uważalibyście sobie za zbrodnię, a nie uważacie za grzech ukraść kobiecie dobre imię, uczciwość. Powiedz pan, co by się stało ze mną, gdybym uwierzyła była innym tak, jak chcesz, żebym tobie uwierzyła? Co się stało z tymi, którym to samo nieraz pan mówiłeś?

- Co się stało? Są szczęśliwe tak, jak i pani mogłabyś być szczęśliwą; jestem bogaty.

- A ja biedną, więc chcesz mnie pan kupić.

- Uwłaczasz pani sobie.

- Mówię, jak rozumiem. Gdybym była bogatą, opływała we wszystko, czego mi potrzeba do przyjemnego życia, nie potrzebowała kłuć sobie palców, aby zapracować na liche utrzymanie, a pan przyszedłbyś wtedy do mnie z podobnym wyznaniem - odpowiedź moja byłaby dowodem wolnego wyboru i mogłaby zadowolić pana. Dziś mógłbyś tylko przypuścić, że się sprzedałam.

- A gdybym panią postawił w tym położeniu, gdybym cię otoczył zbytkiem i wygodami i wtedy dopiero zapytał się, czy zechcesz mnie kochać?

- A gdybym powiedziała: nie?

- Nie zrobiłabyś pani tego.

- Ani tego, ani nic podobnego. Żegnam pana.

Słowa te wypowiedziała już przed domem, do którego właśnie doszli, i wbiegła do sieni. Alfred zatrzymał ją za rękę i rzekł:

- Nie sądź pani, że to są żarty. Ja mówiłem na serio, gotów jestem wszystko zrobić dla pani.

- A ja dla pana nic - rzekła śmiejąc się i pobiegła na wschody.

Stanąwszy na ganku, odwróciła się i spojrzała na stojącego, na dole Alfreda. Spojrzenie jej zdawało się przeczyć temu, co przed chwilą mówiła.

- To niezwykła dziewczyna - mówił Alfred do siebie, wracając do domu- tej na lada przynętę nie złowi. Zna swoją wartość i umie się cenić. Trzeba grać na podwyżkę, choćby mnie to Bóg wie ile kosztować miało.

Na drugi dzień był znowu w mieszkaniu Dylskich. Bliski wyjazd Jana i słotny czas, który nie pozwalał wychodzić choremu na Plantacje, usprawiedliwiały te wizyty Alfreda. Ale Marynia od ostatniej rozmowy unikała go bardziej i omijała wszelką sposobność mówienia z nim na osobności choćby słów kilka. Próbował rozmówić się z nią za pomocą pisma i w tej myśli zbliżał się parę razy ku niej i usiłował wsunąć jej kartkę do ręki, ale zręczna dziewczyna umiała udaremnić te zabiegi bez zwracania nawet uwagi obecnych.

Raz tylko, a było to na parę dni przed wyjazdem. Jana, udało mu się w czasie, gdy Jan w swoim pokoju zajęty był pakowaniem, szepnąć jej pytanie:

- Więc pani nie dasz mi żadnej odpowiedzi?

- Żadnej - odrzekła obojętnie.

- Ani nawet nadziei?

- Nadzieję każdemu mieć wolno.

Na tym urwała się rozmowa, a z odjazdem Jana byłaby się urwała na zawsze może i znajomość, i z nią nadzieja Alfreda, gdyby nie przypadkowe, małe zdarzenie, które zaszło było w wigilię odjazdu Jana.

Przed magazyn, w którym pracowała Marynia, zajechał tego dnia powóz, a z niego wysiadła jakaś dama, zbytkownie i elegancko ubrana, i weszła do magazynu. Pyszna toaleta przybyłej zwróciła uwagę wszystkich modniarek - obserwacja takich rzeczy należy po częścido ich fachu - i poczęły po cichu między sobą szacować kosztowności owej damy.

- Prześlicznie ubrana - rzekła jedna.

- Łatwo jej się ubierać nie za swoje pieniądze - objaśniła druga.

- Kto to? - spytała inna.

- To kochanka młodego bankiera Sztolce - rzekła poprzednia.

Wymówione nazwisko człowieka, którego znała tak dobrze, obudziło uwagę Maryni; spojrzała z ciekawością i bystro na przybyłą damę, która właśnie przed lustrem przymierzała jakieś okrycie. Przypadek zdarzył, że Marynia siedziała najbliżej niej i dama owa, nie mogąc sobie dać rady z okryciem, które się zaczepiło o fałdy sukni, odezwała się do niej tonem rozkazującym:

- No, ruszże się, panna! wszak widzisz, że się okrycie zaczepiło.

Na twarz Maryni wystąpiły ognie. Rozkazujący ton kobiety, która stroiła

się za pieniądze człowieka starającego się na próżno o jej względy, dotknął ją do żywego. Ona, która dla niego była tak nieugiętą, miała usługiwać jego utrzymance! Uważała to za ubliżenie sobie i dlatego odwróciwszy się, udała, że nie rozumie rozkazu.

- Do ciebie mówię, moja panno! - powtórzyła dama niecierpliwie. - Wstań i pomóż mi!

- Anusiu, idź i pomóż tej pani - rzekła Marynia do służącej, która układała pióra w pudełku.

- A panna tu od czego siedzi? - odezwała się właścicielkazakładu, oburzona niegrzeoznością swej robotnicy, i pobiegła sama usłużyć damie.

- Masz niegrzeczne panny, moja pani - rzekła dama patrząc na Marynię - to ci może odstręczyć gości.

Pobawiła jeszcze czas jakiś w magazynie, przejrzała parę nowości, ale nic jakoś nie przypadło jej do gustu, niegrzeczność Maryni popsuła jej widocznie humor i odjechała nic nie kupiwszy.

Właścicielka zakładu nie oszczędziła teraz Maryni i w wyrazach ostrych gromiła jej postępowanie, a gdy dziewczyna na swoje usprawiedliwienie ośmieliła się powiedzieć, że takim damom usługiwać nie będzie, właścicielka wybuchnęła gniewem i rzekła:

- Panna nie masz prawa obrażać moich gości. Ja nie wchodzę w to, kto ona, u mnie jest tylko kupującą, a że daje mi zarabiać więcej niż kto inny, więc nie pozwolę jej obrażać. A panna, jeżeli ci się to nie podoba, możesz mój magazyn zaraz opuścić.

Było to zbyt wyraźne wypowiedzenie miejsca, tym przykrzejsze, że wobec wszystkich koleżanek. Marynia nie dała sobie tego powtórzyć dwa razy i natychmiast opuściła zakład, rozdrażnioną i oburzona. A gdy jeszcze sobie pomyślała, przez kogo doznała takiego wstydu i przykrości, oburzenie jej nie miało granic, uczuła szaloną nienawiść dla kochanki Alfreda i dałaby wiele za to, żeby ją mogła była upokorzyć i zemścić się za swoją krzywdę.

Sposobność niezadługo się nadarzyła.

Na drugi dzień na dworcu kolei, gdzie poszła odprowadzić brata, spotkała znowu tę samą damę; była w towarzystwie Alfreda. Musiała ją poznać, bo przechodząc koło niej, zmierzyła ją uważnie wzrokiem od stóp do głowy, a gdy zobaczyła, że Alfred jej się ukłonił, odezwała się do niego głośno, że Marynia nie mogła nie słyszeć:

- Jakie pan masz znajomości, niewybredny pan jesteś, jak widzę.

Marynia połknąć musiała w milczeniu tę obelgę. Ale za to, gdy Alfred dla pożegnania się z Janem zbliżył się ku nim, dała mu uczuć dotkliwie swój zły humor. Pomimo że przywitał ją głośno, że stanąwszy przy niej, przemówił do niej kilka razy, nie odpowiadała mu, zdawała, się nie zważać wcale na niego i umyślnie patrzyła po sali, aby nie patrzeć na niego.

- Panno Mario, pani zdajesz się mnie nie widzieć dzisiaj? Co pani jest? - pytał Alfred, który lubo przyzwyczajony do kapryśnego humoru Maryni, zdziwił się dzisiejszym jej zachowaniem się; była roztargnioną, nachmurzoną, wzrok miała błyszczący, niespokojny, a twarz rozpaloną. - Czy pani dziś nie poznajesz ludzi? - A gdy mu nic nie odpowiadała, dodał: - Czy pani postanowiłaś sobie nie mówić więcej ze mną? Czemu?

- Żeby inni na tym nie ucierpieli - odrzekła cierpko.

- Kto?

- Ktoś, co czeka na pana. Niech się pan dla, nas nie pozbawia miłego towarzystwa.

Alfred teraz dopiero domyślił się powodu, uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł:

- Każdy pociesza się,jak może.

- Nie chcę panu przeszkadzać w tym pocieszaniu się, żegnam.

Powiedziała to tak ostro, że Alfredowi wypadało tylko usunąć się sprzed oczu zagniewanej dziewczyny. Pożegnał więc brata i odszedł. Szczęście jednak czy nieszczęście chciało, że po odejściu pociągu spotkał ją znowu w kurytarzu dworca wśród tłumu ludzi, gdy przeciskał się do powozu, prowadząc ową damę pod rękę. Deszcz lał gęsty; Alfred, przechodząc koło Maryni, spytał:

- Pani myśli piechotą wracać? To nie podobna. Sprowadzę pani dorożkę.

- Ależ chodźmy już - odezwała się z grymasem towarzyszka jego i pociągnęła go lekko za sobą.

Marynia rzuciła za nią piorunujące spojrzenie i zwracając się do Alfreda, rzekła z naciskiem:

- Muszę korzystać z grzeczności pana i prosić o tę przysługę.

- W tej chwili służyć pani będę.

Odprowadził towarzyszkę swoją do powozu i pomimo jej protestu i

próśb powrócił do Maryni i podał jej ramię.

- Ale pan pojedziesz ze mną? - spytała go idąc z nim razem.

- Moja... znajoma czeka na mnie - odrzekł zakłopotany Alfred.

- A gdybym chciała tego koniecznie? Gdybym się odwołała do tego, coś pan sam powiedział niedawno, że gotów byś był zrobić dla mnie wszystko?

Alfred spojrzał jej badawczo w oczy, spojrzenia ich skrzyżowały się jakby nieme pytania i odpowiedzi. Odpowiedź musiała być wymowna, bo Alfred uścisnął z radością rękę Maryni w swej dłoni i rzekł ze stanowczością:

- Jadę z panią.

Przechodząc koło powozu, w którym siedziała towarzyszka Alfreda czekając na niego, Marynia rzuciła na nią tryumfujące, dumne i pogardliwe spojrzenie i zapytała Alfredą głośno:

- Gdzie siadamy?

- Oto dorożka - rzekł Alfred otwierając drzwiczki najbliższego powozu, podał rękę Maryni i niebawem sam wszedł za nią. Zatrzasnął drzwiczki i odjechali.

W kilka dni potem Marynia znikła, bez wieści.

Kiedy staremu Dylskiemu doniesiono o zniknięciu córki, przyjął tę wiadomość dość obojętnie, machnął tylko ręką i rzekł:

- Wiedziałem, że to się tak skończy, że na psy zejdzie.

Nie przywiązywał on nigdy wielkiej wagi do córki, nie zajmował się nią wcale, rad by był jak najprędzej pozbyć się jej z domu, wydać za kogo bądź, byle tylko zmieniła nazwisko, a kiedy sama postarała się o opuszczenie domu, nie zmartwił się tym wcale, szło mu tylko o to, by nie nosiła nazwiska jego synów.

- Niech robi, co chce, niech sobie idzie, gdzie chce, byle tylko nie przyznawała się do naszego nazwiska. To nazwisko powinno zostać niesplamione, by synowie moi nie potrzebowali się rumienić za nie.

Ucieczka córki była mu nawet na rękę; próbował bowiem użyć tego na swoją obronę i lubo nie dość wyraźnie, ale Chciał dać do poznania sędziemu, że może córka ukryła pieniądze Mendla i uciekła znimi.

Ale sędzia zniweczył ten jego plan, pokazując mu doniesienie policji, która zawiadamiała sąd, że odbyła na granicy ścisłą rewizję koło uciekającej i nie znalazła przy niej nić. Dylski dowiedział się przy tej

sposobności, że córka jego uciekła z jakimś młodym człowiekiem, że policja wie o miejscu jego obecnego pobytu i gdyby tego chciał, może ją sprowadzić na powrót. Ale Dylski nie nastawął wcale na to, aby wracała do domu, gdzieby wstyd robiła tylko rodzinie. Nie wspominał o niej nigdy w rozmowie z żoną lub synem.

Natomiast bolało go i gniewało, że Józef nie zaniechał zamiaru porzucenia szkół, że owszem już poczynił starania o uzyskanie patentu majsterskiego i ma niebawem otworzyć warsztat. Stary używał wszelkich możliwych sposobów, aby syna odwieść od tego zamiaru, który burzył jego najmilsze nadzieje; prosił, zaklinał, groził nawet, ale obecność sędziego, wobec którego Odbywały się te rozmowy, nie pozwalała mu użyć najskuteczniejszego, jak mniemał, argumentu do przekonania syna. Bo ponieważ był przekonany, że tylko obawa niedostatku skłania Józefa do porzucenia szkół, więc nie wątpił, iż gdyby mógł go uwiadomić o ukrytych pieniądzach, z pewnością odwiódłby go od nierozsądnego kroku, jakim nazywał jego chęć zostania rzemieślnikiem. A tego właśnie powiedzieć mu nie mógł, i to go do wściekłości doprowadzało. Wiedział, że ma siłę powstrzymania syna, a siły tej użyć nie mógł, nie mógł jej dobyć z ciężkich kajdan milczenia.

Miał nadzieję, że może Jan odgadnie jego życzenie i przypuści Józefa do tajemnicy; z oczu Józefa starał się nieraz wyczytać, czy nie rozmawiał z bratem kiedy o tym przedmiocie, raz nawet zdecydował się spytać go wręcz, gdy się zgadało znowu o postanowieniu Józefa:

- A cóż Jan na to?Czy on ci nie odradzał tego?

- Jan? - spytał Józef, zdziwiony pytaniem ojca - Jana nie ma w Krakowie. Czy nie był pożegnać się z tobą, ojcze?

Ta wiadomość zmieszała Dylskiego. Nie spodziewał się, że Jan wyjedzie bez pożegnania się z nim i choć nie był zbyt uczuciowym, zabolało go to mocno. Nie mógł mu mieć tego za złe, że go nie odwiedzał w więzieniu - była to może zbytnia przezorność i ostrożność ze strony jego - ale gdy mu powiedziano, że wyjechał całkiem z Krakowa i nawet nie polecił nikomu pożegnać go, pozdrowić, doznał dziwnie przykrego uczucia, jakby go kto w serce ukąsił.

Żal jego zmalał znacznie, gdy mu powiedziano, że Jan wyjechał do Wiesbadenu poradzić się na oczy i że jakiś majętny kolega jego pożyczył mu pieniędzy na tę podróż; w postępku Jana widział teraz więcej przezorności niż nieczułości. Tłumaczył go przed sobą samym, że nie przyszedł się z nim pożegnać, by uśpić czujność policji; tym postępkiem

bowiem dawał niejako poznać, że się wypiera ojca, któryzostaje pod tak ciężkim zarzutem zbrodni, a takie postępowanie ułatwi mu wyjazd za granicę, gdzie będzie mógł swobodniej używać owych pieniędzy.

Tak sobie Dylski tłumaczył syna, a jednak nie mógł go całkiem usprawiedliwić przed sobą. Musiał podziwiać jego przytomność, przezorność i spryt w postępowaniu, ale taka wyrafinowana przezorność w młodym człowieku wydała mu się czymś potwornym, przerażającym. Szczególnie gdy sobie przypomniał ową fatalną noc, w której Mendla pugilares ściskał w swej dłoni i tracił głowę z przestrachu, i nie wiedział, co począć - otóż gdy sobie przypomniał, z jaką zimną krwią i przytomnością w owej nocy Jan się znajdował, strach go przechodził i cierpnął na to wspomnienie. Jan przedstawił mu się jako wytrawny zbrodniarz, a lubo uznawał, że to było koniecznym wtedy, że gdyby nie Jan, nie byłby może zdolny ukryć tych pieniędzy przed Okiem policji i dziś nie byłby w ich posiadaniu, to jednak dałby wiele z tych pieniędzy, aby to kto inny, a nie Jan, pomógł mu był wtedy. Dla szczęścia swych dzieci zdecydował się zostać zbrodniarzem, ale nie chciał we własnym synu widzieć takich skłonności do zbrodni.

Nieraz w bezsennych nocach, siedząc na tapczanie, rozmyślał o tym, ale wnet po takich myślach przychodziła refleksja, że Jan, jako prawnik i adwokat, obyty był z różnego rodzaju fortelami złodziejskimi, że to, co on uważał za wrodzoną jakąś złą skłonność, było tylko wynikiem zdolności jego i wielkiej pracy w swoim zawodzie. Tym się pocieszał i rozmyślając o przyszłej karierze swego syna, przeczuwał świetne jego powodzenie. Mógł być spokojnym o niego - Jan będzie umiał Wznieść się wysoko.

Szło tylko o Józefa. Jego uporczywe obstawanie przy raz powziętym postanowieniu zostania stolarzem martwiło Dylskiego i zatruwało mu życie. Bądź co bądź, postanowił nie dopuścić do tego i w jaki bądź sposób uwiadomić syną, że jest w możności dać mu wcale wystarczające utrzymanie, byle tylko nie porzucał szkół i kończył medycynę.

Do przesłania tej wiadomości użył Dylski dozorcy więziennego. Dozorcę tego umiał sobie pozyskać pieniędzmi i nieraz przez niego wysyłał kartki do domu. W kartkach tych jednak nie było nigdy nic ważnego, a szczególniej nigdy nie pisał nic takiego, co by mogło ściągnąć na niego najmniejsze podejrzenie, w razie gdyby kartką przez nieostrożność lub złą wolę dozorcy dostała się do rąk sądu. Teraz dopiero, przyciśnięty koniecznością, zdecydował się uwiadomić syna, że jest dość bogaty, aby pomóc mu do ukończenia szkół, kazał mu zaciągnąć pożyczkę, którą on

po wyjściu z więzienia zapłaci z procentem. Kartka ta dostała się w ręce sądu.

Dozorca bowiem nie z własnej chęci, ale za pozwoleniem policji dał się użyć do ułatwienia korespondencji więźniowi. W ten sposób policja spodziewała się natrafić na ślad ukrytych pieniędzy; każdą kartkę Dylskiego czytano najprzód w policji, zanim jązaniesiono do jego rodziny. Ostatnią zatrzymano i przesłano sądowi. Stanowiła ona małe świadectwo przeciw Dylskiemu i pogorszyła jego sprawę. Zaostrzono jego więzienie i zabroniono mu całkiem widywać się z rodziną. Nie mógł więc teraz całkiem nic robić, aby odwieść Józefa od jego zamiaru.

Ale i bez tego Józef nie byłby uległ woli ojca. Mając głębokie przeświadczenie, że to, co chce robić, jest dobre, nie dał się niczym powstrzymać od wykonania swego zamiaru i postępował energicznie obraną drogą.

Przede wszystkim starał się o ubezpieczenie własnej egzystencji, o wyrobienie sobie pewnego stanowiska, wychodził bowiem z tej zasady, że kto nie umie pracować dla siebie i rodziny, ten nie zrobi także nic pożytecznego dla społeczeństwa. Społeczeństwo jest sumą rodzin pojedynczych.

Kto pracuje dla rodziny, przykłada się już tym samym do dobrobytu ogólnego, gdy przeciwnie, ludzie, którzy pomijając obowiązki rodzinne, chcieli być apostołami sprawy publicznej, popadali najczęściej w utopie, stawali się marzycielami, a nawet wichrzycielami bez wpływu, bo nie mieli gruntu pod nogami, a przeciwnicy ich umieli pokonywać ich usiłowania, przedstawiając ich jako ludzi, którzy nie mają nic do stracenia, którzy chcąc być wszystkim, są niczym.

Józef, lubo młody jeszcze, miał umysł trzeźwy i praktyczny, a przy tym bystry rozsądek i wcześnie przyszedł do tego przekonania, że najbardziej produkcyjnymi cnotami są te, których potrzebujemy do codziennego użytku, działają one najlepiej i trwają najdłużej, gdy przeciwnie, poświęcenia, które są chwilowym wysiłkiem duszy, wyczerpują ją i są źródłem wszelkich niebezpieczeństw. Ideologowie popadają najczęściej w zwątpienie i apatię, uganiając się za czymś nadzwyczajnym, najczęściej nie zdziałają nic i marnieją bez korzyści dla siebie i dla drugich. W świecie moralnym, równie jak w świecie fizycznym, są pewne prawa, których ignorować nie możną; każda dźwignia potrzebuje punktu oparcia, każda siła potrzebuje materii, aby się objawić mogła.

Otóż takiego punktu oparcia szukał dla siebie Józef, zanim przystąpił

do urzeczywistnienia dalszych i szerszych planów swoich. A najprzód urządził Obszerny warsztat, przyjął kilku zdolnych czeladników zamiejscowych, bo miejscowym cech nie pozwolił pracować w jego warsztacie, zakupił znaczny zapas materiału i postarał się o większe roboty.

Przedtem jeszcze wyjechał był na kilka miesięcy za granicę dla lepszego poznajomienia się z postępem rzemiosła swego i nabycia doborowych narzędzi. Pożyczka, którą zaciągnął od jednego ze swych kolegów bez procentu, ze spłatą rozłożoną na lat kilkanaście ułatwiła mu wszystkie czynności, nie potrzebował się kłopotać, skąd wziąć pieniędzy, tylko na co ich użyć, aby użyć korzystnie. Radził się w tym względzie ludzi doświadczonych, korzystał z książek, traktujących o rzeczach jego fachu, i wrócił do kraju z niemałym zasobem wiadomości i doświadczenia.

Wziął się z zapałem do pracy, a że znał swoje rzemiosło, był słownymw stosunkach z ludźmi i umiał ujmować sobie podwładnych łagodnym i wyrozumiałym postępowaniem, więc zakład jego w przeciągu niespełna jednego roku liczył się jużdoznaczniejszych w mieście.

Cech irytował się tym powodzeniem człowieka, który bez jego pozwolenia śmiał prowadzić rzemiosło i nie mogąc mu szkodzić otwarcie, starał się pokątnie, gdzie tylko mógł, dokuczać mu i psuć interesa. Rozpuszczano pokątne wieści o skradzionych przez jego ojca pieniądzach, za które, jak mówiono, syinalek otworzył warsztat; odmawiano mu czeladź i chłopców, psuto w nocy szyldy, wybijano okna.

Nie można było o te wszystkie złośliwe czyny posądzać starszych cechów, ale ludzie, nienawistni Józefowi, korzystali z niechęci, jaką cech żywił dla nowego majstra, i pod jego protekcją dopuszczali się bezkarnie tych rzeczy, i douczali niebezpiecznemu współzawodnikowi. Były nawet parę razy usiłowania podpalenia go, raz nawet znaczny zapas materiałów zniszczył w nocy gwałtowny ogień, sprawców jego znaleźć nie można było, jednak domyślić się nie było trudno, że dopuścił się tego ktoś z tych, komu zależało na zniszczeniu go.

Józef przetrzymał to wszystko. Uczciwym życiem I postępowaniem pełnym taktu i umiarkowania ubezwładniał złośliwe zamachy na swoją dobrą sławę i mienie; usilną pracą naprawiał szkody, jakie mu wyrządzano, i przychodził do coraz większej wziętości. Pomimo zabiegów swych nieprzyjaciół dostał kilka znacznych zamówień do publicznych budynków, które interesa jego postawiły na świetnej stopie.

Ugruntowawszy w ten sposób swoją osobistą egzystencję, zabrał się do urzeczywistnienia dalszych planów swoich, a mianowicie: chciał za pomocą stowarzyszeń podnieść zamożność i oświatę swoich współpracowników i towarzyszy. W chwilach wolnych od pracy studiował on pilnie rozwój stowarzyszeń zagranicznych, badał stosunki miejscowe i rozbierał nieraz tę kwestię z ludźmi inteligentnymi. Brał się do urzeczywistnienia swych zamiarów ostrożnie, powoli i z rozmysłem, by przez zbyt porywcze i nierozważne postępowanie nie narazić na śmieszność instytucji, która tyle miała niechętnych.

Ze wszystkich stowarzyszeń, istniejących za granicą, najwięcej zdawało mu się odpowiednim na początek towarzystwo wzajemnej pomocy i dystrybutywne. Do pierwszego udało mu się namówić zaledwie kilkunastu czeladników. Żaden z majstrów nie dał się wciągnąć do tego, uważając sobie za uchybienie należenie do towarzystwa, w którym niżsi od nich mieli używać jednakowych praw. Zawiązało się więc tylko stowarzyszenie czeladzi do wzajemnego wspierania się moralnego i materialnego. Każdy przystępujący do zgromadzenia płacił wkładkę miesięczną, a za to miał prawo korzystania w razie nieszczęścia lub choroby z funduszów towarzystwa, otrzymywał bezpłatnie pomoc lekarską i lekarstwa, chwilową zapomogę lub pożyczkę, korzystał z wykładów, urządzanych kosztem stowarzyszenia, brał udział w zabawach, które miały na celu wyrabianie towarzyskich cnót, ogłady i szlachetniejszych instynktów.

Ale aby spełnić tak szerokie zadanie, jakie sobie, towarzystwo założyło, wkładki kilkunastu czeladzi stolarskiej nie mogły być dostateczne, potrzeba było bardzo licznego udziału członków, żeby towarzystwo takie o własnych siłach, bez uciekania się do jałmużny, istnieć mogło. Józef więc zmienił pierwotny, plan i nie trzymając się wyłącznie jednego rzemiosła, usiłował wszelką czeladź rzemieślniczą wciągnąć do swego Stowarzyszenia. Nie naruszało to w niczym interesów pojedynczych rzemiosł, bopomiędzy różnymi rzemiosłami zachodzi także pewna wzajemność interesów, jak na przykład między ręką i głową. Kogo głowa boli, temu ręce nie bardzo zdolne do pracy. Stowarzyszenie więc takie nie było aglomeracją najróżnorodniejiszych żywiołów, ale owszem, pewną organiczną całością.

Pomimo opozycji cechu, czeladź dość chętnie zapisywała się do tego stowarzyszenia, wkładki bowiem nie były większe od tak zwanego suchedniowego , które dawniej do kasy czeladnej gospody opłacać

musieli, a korzyści mieli daleko większe, gdyż cech zabezpieczał im tylko szpital i pogrzeb, a stowarzyszenie rozciągało swoją pomoc i opiekę na zdrowych i żyjących, pomagało im w pracy i w nieszczęściu, a nadto stowarzyszenie czeladników w tak znacznej liczbie stanowiło ich siłę, nadawało im pewne znaczenie. W cechu zgromadzenie czeladzi stało zawsze pod opieką majstrów, czeladnicy uważani byli za niepełnoletnich, nie mogli radzić o swoich potrzebach i los ich zależnym był od tych, którzy właśnie mieli interes trzymania ich w zależności.

Stowarzyszenie wyswabadząło ich z tej narzuconej opieki i zależności, nadawało im pewną wartość i świadomość praw swoich i wyrobiło w nich poczucie samodzielności. Teraz i oni mogli dyktować swoje warunki i stali się przez to korporacją, z którą majstrowie rachować się i respektować ją musieli.

Były to korzyści zbyt widoczne, uderzające w oczy nawet ludzi krótko widzących i dlatego stowarzyszenie wzajemnej pomocy w krótkim czasie urosło do znacznej liczby.

Żaden jednak z majstrów, jak powiedzieliśmy, do tego stowarzyszenia nie należał, owszem, majstrowie robili nawet energiczne usiłowania, aby rząd stowarzyszenie to rozwiązał jako instytucję przeciwną porządkowi, podżegającą podwładnych do buntu i nieposłuszeństwa. Ale rząd nie przychylił się do żądania cechu, gdyż statuta stowarzyszenia nie zawierały nic przeciwnego ustawom i były przez rząd potwierdzone.

Zachęcony takim powodzeniem Józef przystąpił niebawem do zorganizowania stowarzyszenia dystrybutywnego, to jest do zakupowania materiałów z pierwszej ręki. Tu już ograniczyć się trzeba było do jednego rzemiosła, raz dlatego, że zakupowanie materiałów wymagało specjalnej znajomości, a po wtóre, że potrzebą było znaczniejszych kapitałów. Józef więc do tego stowarzyszenia szukał członków tylko między ludźmi swego fachu. Przyszło mu to z trudnością z początku i zaledwie kilku fabrykantów, jakiś kapitalista i parę majstrów, którzy się poróżnili z cechami, przystąpili do stowarzyszenia.

Stowarzyszeni rozporządzali bardzo małymi kapitałami i przez to czynności ich ograniczyły się bardzo małym zakresem. Wnet jednak Józef postarał się o kupienie jakiejś części lasu i w ten sposób członkowie nie tylko mogli zaopatrzyć się w materiał po nadzwyczaj niskiej cenie, ale jeszcze sprzedawać go w większej ilości rzemieślnikom nie należącym do stowarzyszenia, rozumie się po znacznie wyższych cenach. Pod koniec roku byli w możności zwrócić pożyczkę kasie zaliczkowej, a nadto

okazała się znaczna dywidenda.

Wiadomość o tak świetnym rezultacie wnet rozeszła się po warsztatach i wielu majstrów przystąpiło do stowarzyszenia, znęconych nadzieją talk widocznych zysków. Tylko najzaciętsi trzymalisię Uparcie z daleka od stowarzyszenia i okiem pełnym nieufności i zawiści poglądali na jego postępy. Były to resztki starej średniowiecznej instytucji, kapłani starego bożyszcza - cechu, którzy woleli zginąć marnie przy odbieżanych i zaniedbanych ołtarzach zbutwiałej tradycji, niż pokłonić się nowemu bogowi - postępowi. Marnieli z przekleństwem na ustach dla nowego porządku i jego apostoła utyskując na przewrotność świata i zepsucie.

Tymczasem stowarzyszenie, rozwijające się coraz dalej, urządziło wspólny magazyn dla łatwiejszej sprzedaży tak cząstkowej, jak i hurtownej swoich wyrobów, przyjęło kilka znaczniejszych dostaw mebli za granicę, a nawet myślało o budowaniu fabryki. Był to zaledwie projekt, którego urzeczywistnienie mogło nastąpić dopiero za lat kilka, potrzeba bowiem było do tego znacznych kapitałów. Jednak już myśl o podobnym zakładzie świadczyła o wielkim rozbudzeniu przemysłu i o przedsiębiorczości przemysłowców. Józef z uciechą poglądał na owoce swych trudów i zabiegów i to go zagrzewało do dalszej pracy na tej drodze.

Nie trzeba jednak sądzić, że wszystko szło mu po myśli, z łatwością. To, cośmy tu tak krótko opisali, musiał zdobywać długą i mozolną pracą, powoli i z trudem postępując krok po kroku. Trzeba było walczyć z uprzedzeniami, podejrzliwością, niedbałością wrodzoną nam i nieporządkiem. Jeden z genialniejszych satyryków dawniejszych naszych, Opaliński, słusznie utrzymywał, że Polacy w niczym nie są tak porządni, jak w robieniu nieporządku .

Józef często doświadczał gorzkiej tej prawdy, gdy mu przyszło nieraz użyć całej sprężystości woli i energii, aby utrzymać jaki taki ład i porządek między stowarzyszonymi. Obejściem się taktownym i zręcznym godził zwaśnionych, zachęcał do pracy leniwych, jednoczył, upominał, doradzał, słowem, był nie tylko głową, ale i duszą instytucyj, które wprowadził w życie. A że wszystko koncentrowało się prawie w jego osobie, więc też każde niepowodzenie jemu przypisywano, on odpowiadał za winy innych, podejrzewano nawet nieraz jego rzetelność, a skryta nienawiść niechętnych mu kopała nieraz pod nim swoje lisie nory.

Ponieważ warsztat jego najwięcej spotrzebowywał materiału i

najwięcej produkował, więc też największe jemu przypadać musiały zyski przy dywidendach. To kłuło w oczy zazdrosnych i pokątnie rozpuszczano wieści o złym zarządzie, podejrzewano go, że umie wyzyskiwać stowarzyszenie dla własnej tylko korzyści, że oni pracują dla niego, gdyż umie tak prowadzić ich interesa, aby sam najwięcej się obłowił.

Wieści te pełzały w ukryciu jak węże pod kamieniami, nikt nie ośmielił się głośno i jawnie z nimi wystąpić, bo nie mógł dowieść ich nie tylko prawdziwości, ale nawet prawdopodobieństwa, mimo to znajdowały u niektórych wiarę. Czasami nawet obijały się one o uszy Józefa. Przyjmował je z pogardliwym uśmiechem jak człowiek z czystym sumieniem, który sobie nic nie ma do zarzucenia, i nie dał się tym wcale odstręczyć od swych obowiązków ani ustawał w pracy, tym bardziej, że przychodziły nieraz ciężkie chwile, do których przebycia trzeba było rozwinąć niesłychaną działalność,aby utrzymać to, co się już zrobiło.

Przyszedł rok wielkiej stagnacji w przemyśle, z powodu klęsk wojny i spadku papierów na giełdzie roboty zalegały w magazynach, nie było na nie żadnego popytu, kasa wzajemnej pomocy wyczerpała się na zapomogi dla biednych, których liczba znacznie się wzmogła dla braku zajęcia, i towarzystwo było bliskim rozwiązania, a stowarzyszenie dystrybutywne nie miało żadnej dywidendy.

To zraziło wielu; zepsuci poprzednim powodzeniem, nie umieli znosić klęski z wytrwałością, poczęły się kwasy, niezadowolenia, pokątne szemrania na złą i kosztowną administrację, na protekcję i stronniczość w sprzedaży mebli. Ten ostatni zarzut odnosił się głównie do Józefa. Jego meble, jako najgustowniejsze i najlepiej wyrabiane, miały największy odbyt, uwydatniło się to najbardziej wtedy, gdy kupiec był rzadki i tak się nieszczęśliwie trafiało, że z tej niewielkiej liczby mebli, które teraz zbywano, największa część pochodziła z warsztatu Józefa. To więc, co było tylko zasługą jego talentu i pracowitości, policzono na karb stronniczości, posądzano go, że subiekci w magazynie dla przypodobania mu się i pozyskania jego względów jako przełożonego jego tylko wyroby polecają kupującym.

Mieli jeszcze cięższy zarzut przeciw niemu, który lubo równie nie usprawiedliwiony, jak tamten, dużo mu zrobił niechętnych. Rzecz się tak miała.

Przy zakupieniu jednego lasu, obfitującego w dębinę, Józef zaproponował współce wyrabianie mebli giętych, które mogły mieć wielki

pokup. Projekt ten nie przypadł do smaku członkom stowarzyszenia, bali się ryzykować i cofnęli się. Józef więc wziął to przedsiębiorstwo na własną rękę, zakupił dęby po cenie zniżonej, jako członek stowarzyszenia, i rozpoczął fabrykę. Przedsiębiorstwo się udało i Józef zarobił na nim duże pieniądze.

Tego nie mogli strawić stowarzyszeni i zamiast sobie przypisać winę, oskarżali Józefa, że ich wywiódł w pole, że ich oszukał, przedstawiając im to przedsiębiorstwo mniej korzystnie, aby ich odstraszyć, że skrzywdził stowarzyszenie odłączając się od niego w tym interesie, i żądali, by ich przypuścił do udziału.

Na to Józef zgodzić się nie mógł, aby owocem osobistej pracy dzielić się z ludźmi, którzy nie tylko mu nie byli pomocnymi, ale owszem, przeszkadzali mu, gdzie się dało. A gdy rozdrażnienie z tego powodu się wzmagało i byt stowarzyszenia zdawał się być wskutek tych nieporozumień zachwiany, postanowił zrzec się przewodnictwa, którego mu wielu zazdrościło.

Po ustąpieniu jego towarzystwo dopiero przekonało się, czym był i co robił. Z obraniem nowego prezesa, człowieka poczciwego, ale nieradnego, interesa stowarzyszenia zaczęły coraz bardziej upadać. Brak energicznej ręki dotkliwie dał się uczuć i wszyscy widzieli, że bez pomocy Józefa rady sobie nie dadzą. Józef, oprócz sprężystości i wykształcenia, miał rozgałęzione stosunki, znał dokładnie interesa towarzystwa tak ekonomiczne, jak i finansowe, i on jeden mógł uratować je od ruiny. Musiano więc zdjąć pychę z serca i prosić go o przyjęcie na powrót przewodnictwa.

Był to niemały tryumf dla Józefa, przyjął go jednakskromnie i odmówiwszy stanowczo przyjęcia godności i tytułu prezesa, ofiarował się jako sekretarz załatwiać wszystkie czynności towarzystwa, należące do prezesa. To umiarkowanie w zwycięstwie zjednało mu sympatię wielu, nawet najnieprzychylnięjszych mu przejednało. Stał się niejako osią całego ruchu przemysłowego i był zarazem siłą, która ten ruch wywołała, i gdzie tylko szło o reprezentowanie klasy pracującej lub jej interesów, jego wystawiano jako swego rzecznika i luminarza. Pomimo młodego wieku zajmował stanowisko poważne i wpływowe. To uznanie publiczne było zapłatą za jego poczciwe trudy.

Uznanie to i szacunek ogólny zwiększyło się jeszcze dla niego podczas niemiłego zajścia, jakie powstało między czeladzią a majstrami. Rzecz się tak miała:

Do stowarzyszenia czeladzi powchodziło wielu takich, którzy instytucji tej używali nie na to, aby uczciwie żyć i pracować, ale żeby tylko wichrzyć i mącić, a tym sposobem żyć kosztem drugich. Byli to szczególniej ludzie przybyli, którzy włóczyli się z miejsca na miejsce, nie mogąc nigdzie długo się osiedzieć dla braku chęci do pracy i niespokojnego usposobienia. Ci ludzie, zarażeni ideami socjalistycznymi, które przemycane i przekształcane po zagranicznych warsztatach, w potwornej formie dostały się do ich uszu, apostołowali dalej te idee między czeladzią.

Stowarzyszenie znacznej liczby czeladzi ułatwiało im propagandę, w takiej liczbie łatwo znajdzie się dużo niezadowolonych i takich, co nie mając nic do stracenia ani ochoty do pracy, dadzą się do wszystkiego użyć. Zgubny ten ferment psuł nawet zdrowsze indywidua i rozszerzał się szybko, a wybuchnął jawnie - jako zmowa przeciwko majstrom.

Do zmowy tej przystąpić musieli wszyscy, nawet ci, którzy nie podzielali przekonań swych towarzyszy, musieli zachować z nimi solidarność z obawy prześladowań. Zbuntowani postanowili wstrzymać się od roboty i postawić majstrom wygórowane żądania; sprawa ta nie stała się wprawdzie jeszcze publiczną, ale lada Chwila miała być podniesioną. Majstrowie byli w kłopocie, co począć; wmieszanie się policji było koniecznym, a za tym byłoby poszło rozwiązanie stowarzyszenia.

Do tego Józef dopuścić nie mógł; szło mu o utrzymanie instytucji, którą z takim trudem wprowadził w życie. Poszedł więc na zgromadzenie, na którym właśnie ta drażliwa sprawa zmowy podniesioną być miała, wystąpił śmiało i energicznie przeciw wichrzycielom, przedstawił zgubne skutki podobnych agitacji, zgromił zuchwałych, upominał słabych i uwiedzionych i udało mu się zażegnać burzę i stłumić ją wpierw, nim miała czas wybuchnąć.

Czyn ten podobał się bardzo panom majstrom, dawał on im rękojmię, że Józef nie w celu buntowania czeladzi zawiązał stowarzyszenie bratniej pomocy, ale dla zaradzenia rzeczywistym potrzebom. Wskutek tej zmiany przekonań uchwalono wysłać do Józefa kilku majstrów z podziękowaniem, a przy tej sposobności niektórzy z nich zapisali się do Stowarzyszenia czeladzi, bo ostatni wypadek przekonał ich, jak potrzebną jest łączność i porozumienie się ze swymi pomocnikami w pracy. Józef był pośrednikiem w ułożeniu zgody, porobiono z obu stron ustępstwa, majstrowie przystali na pewnezmiany w dotychczasowych

umowach z czeladzią, czeladź odstąpiła od swych wygórowanych żądań i wichrzycieli wykluczyła ze swego grona.

Podczas tej ugody Józef, słysząc, jak czeladnicy na usprawiedliwienie swoje często przytaczali drogość niesłychaną wiktuałów, podał im myśl założenia towarzystwa spożywczego, a na początek na kapitał żelazny ofiarował pięćset florenów. Nie potrzeba mówić, jak wiele serc kupił sobie tym datkiem, a bardziej jeszcze tą propozycją.

Ale jeżeli w publicznym życiu Józef dobił się takiego stanowiska uznania i sympatii, to prywatne jego stosunki mniej mu dawały zadowolenia i przyjemności. Brat, który wśród tego czasu wrócił był zza granicy całkiem już wyleczony i otworzył kancelarię adwokacką, nie przyznawał się całkiem do niego. Uważał sobie za ubliżenie, że brat jego został rzemieślnikiem, i zerwał z nim wszelkie stosunki. Było także kilku kolegów dawnych Józefa, którzy wstydzili się przyznać teraz do jego znajomości dla tego samego powodu i unikali go na ulicy. Józef nie zważał na to, z politowaniem patrzał na małość tych ludzi, na płytkość tych wyobrażeń, ale że brat własny wyparł się go, dlatego tylko, że uczciwie pracował na kawałek chleba, to go bolało mocno i zatruwało mu życie, zwłaszcza gdy widział, że ojciec jego stanął po stronie brata.

Dylski bowiem, puszczony po roku więzienia na wolność(puszczono go dla braku dowodów), dowiedziawszy się, że Józef wbrew jego woli przyprowadził do skutku swój zamiar, wyparł się go, nie chciał się z nim nawet widzieć i udał się do Jana na mieszkanie. Siostra także nie pokazała się więcej w Krakowie od czasu swej ucieczki. Tak więc Józefowi z całej rodziny pozostała tylko matka. Toteż otoczył staruszkę troskliwą miłością i czym mógł i jak umiał, starał się jej uprzyjemnić życie.

Poczciwa staruszka, która przez cały czas swego małżeńskiego pożycia nic nie zaznała, prócz biedy i kłopotów, a co gorsza, znosić musiała szorstkie obchodzenie się męża i być zawsze ofiarą jego złego humoru - teraz, przeniesiona do schludniejszego mieszkania, otoczona wygodami, spokojem i miłością, była odurzona tą przemianą i nie mogła dość nadziękować się Bogu za to szczęście, które ją spotkało; książka jej do nabożeństwa, dar i pamiątka po nieboszczyku wuju, miała co dzień bardziej zaczernione brzegi - szczególniej miejsca, gdzie była modlitwa za ukochane osoby; modlitwa za dzieci, modlitwa w szczęściu nosiły widoczne ślady ciągłego czytania. Często bardzo na bibulasty papier padały łzy staruszki i wsiąkały w książkę, ale nie były to łzy, co bolą; płakała z radości. Bo jakże się nie było radować, kiedy widziała, że syna

jej poważano i wielbiono, a ten syn szanował ją i kochał, obchodził się z nią z nadzwyczajną delikatnością i słodyczą i starał się odgadywać wszystkie jej życzenia.

Toteż nic dziwnego, że ten syn był dla niej wszystkim: nim tylko żyła, w nimkoncentrowały się jej wszystkie, myśli i uczucia, strapienia jego w dwójnasób ją trapiły, a szczęście jego poznać można było po rozpromienionej jej twarzy. Więc odczuwając tak delikatnie wszystko to, co tyczyło się jej syna, musiała również odczuć instynktowo, że jeżeli on był dla niej wszystkim, to ona jemu w zupełności wystarczyć nie umiała i nie mogła, że miłość macierzyńska, choćby największa, nie wypełni wszystkich potrzeb młodego serca.

Znała ona po trochu tajemnicę jego, wiedziała o skłonności, jaką miał dla Tekli, i pochwalała to, bo Teklunię znała jako uczciwą, pracowitą i pobożną. Nieraz chodziły obie w maju na mszę ranną na Skałkę, nieraz, gdy jeszcze mieszkały razem w jednym domu, lubiła z nią gawędzić wieczorem na podwórku i miała sposobność poznać do gruntu jej dobre przymioty i rada by była pobłogosławić ją jako swoją synową, ale gniewał ją opór ojca. Duma matczyna cierpiała na tym, że stary Baryłkiewicz, zamiast z pocałowaniem ręki przyjąć honor, jaki go spotyka, że syn jej chce zostać jego zięciem, robi fochy jakieś i stawia trudności. To ją tak oburzało, że pomimo całej sympatii, jaką miała dla Tekli, rada by była, żeby sobie Józef to małżeństwo wybił z głowy.

Ale Józef dalekim był od tego, należał on do ludzi stałych i wytrwałych, mówił niewiele, ale każde słowo, które powiedział, miało dla niego wagę, a tym bardziej słowo dane Tekli. Miłość jego nie była namiętnym, gorączkowym wybuchem serca, który by zrujnował jego życie; owszem, miłość ta, spokojna, była jakby chłodną i orzeźwiającą krynicą, w której krzepił siły znużone walką życia, a przeszkody, jakie mu stawiano, nie przyprowadzały go do rozpaczy, wstępował na nie z wiarą, że je przejdzie i dojdzie tam, gdzie dojść zamierzył. Charakter Tekli był mu rękojmią, że nie przyjdzie za późno. Widywał ją czasami, mówili z sobą krótko, ale jedno słowo wystarczyło, aby wzajem dodali sobie odwagi. Czasem nawet nie mówili nic o tym, ale spojrzenia ich mówiły: czekajmy, wierzmy!

A czekać trzeba było dość długo, bo pan Baryłkiewicz zaciął się i trwał przy swoim postanowieniu. Stało się to dla niego prawie punktem honoru utrzymywać się przy tym, i im więcej Józef zyskiwał uznania u ludzi, im lepiej mu się powodziło, tym bardziej wzmagała się zaciętość

Baryłkiewicza przeciw niemu jako przeciw świętokradcy, który targnął się na odwieczne instytucje chciał zburzyć to, co przodkowie z takim trudem zrobili i jako nietykalną świętość zostawili po sobie. Baryłkiewicz postanowił walczyć do upadłego w obronie tych świętości.

Rozumie się, że walka ograniczała się tylko słowami; wygadywał, co mógł, przeciw Józefowi i tym, którzy poszli za jego przykładem, i upominał innych, aby dotrwali w wierze ojców i starych obyczajach. A że gadanie takie możebnym było tylko w miejscach, gdzie się więcejosób schodziło i najskładniej mu szło przy kieliszku, więc też pan Tomasz coraz częstszym bywał gościem w miodosytni Robackiego, a później stał się prawie lokatorem. Nigdzie tak na pewniaka nie można go było znaleźć, jak tam.

A tymczasem w domu szło coraz gorzej, bieda coraz bardziej wypróżniała miesżkanie pana majstra. Odświętny surdut leżał w zastawie, ślubne obrączki poszły w żydowskie ręce, nawet gospodarskie i kuchenne sprzęty musiał sprzedać, aby mieć czym opłacić komorne; a w miodosytni, na tabliczce za szynkwasem, długi gorliwego apostoła starego porządku coraz rosły. Przyszło do tego, że nie było w czym pokazać się między ludźmi, nie było w czym gotować, nie było prawie na czym spać, a brudny i pusty warsztat wyglądał jak jaskinia, w której stary Walenty, w połatanej koszuli i wytartym ubraniu, siedział jak więzień w lochu i łatał stare obuwie, i śpiewał godzinki. Nie chciał on opuścić swego dawnego druha, wiązało go tu przyzwyczajenie; opuszczenie warsztatu, w którym przez lat tyle pracował, wydawało mu się rzeczą niepodobną, przestępstwem takim, jakby np. opuścił rodzinę swoją. Nie miał rodziny żadnej, dom Baryłkiewicza był jego rodziną. Staremu nie mogło pomieścić się w głowie, jakby to być mogło, żeby przeniósł się do innego warsztatu na robotę, duma jego nie pozwalała na to, żeby dał upaść warsztatowi Baryłkiewicza, a do tego przyjść koniecznie musiało, gdyby go porzucił.

Wprawdzie już od jakiegoś czasu nikt z gości się nie zjawił i nie było żadnej roboty, ale zawsze nazywało się, że jest warsztat. Po jego odejściu trzeba by może warsztat zamknąć i zdjąć szyld z kamienicy. Na to stary Walenty pozwolić nie mógł. A przy tym któż by był pocieszał Teklunię, kto by bronił jej od grubiańskiego obchodzenia się ojca, gdy pod dobrą datą wracał wieczorem do domu? Walenty stawał wtedy, jak wierny kundel, w obronie dziewczęcia i nie dał jej zrobić krzywdy. Tak więc pomimo biedy i niedostatku, jaki znosić musiał poczciwy Walenty,

za nic w świecie nie chciał porzucić warsztatu i Tekluni.

A tymczasem pan Tomasz pił, politykował i modlił się. Od czasu jak mu bieda dokuczać zaczęła, stał się bardzo nabożnym; im mniej pracował, tym bardziej rosła jego ufność w miłosierdzie Boże i wierzył, że poczciwego Pan Bóg nie opuści. Więc dla uproszenia sobie łaski i zmiłowania chodził na msze i nieszpory, ryczał tubalnym głosem, ze łzami w oczach: "Święty Boże, Święty mocny!" i bił się w piersi, że aż echo odpowiadało. Zapisał się do kilku bractw: do Bractwa św. Jacka, do Różańcowego i Szkaplerznego, wykonywał wszystkie praktyki religijne, przywiązane do tych stowarzyszeń, z wielką skrupulatnością i jeżeli nie było go w miodosytni lub handelku, na pewno można było znaleźć go w kościele.

Ta żarliwość jego religijna szła w parzez przywiązaniem do starych tradycyj, wiara katolicka była dla niego równie drogą spuścizną; bractwa odpowiadały w jego pojęciu ważności cechów - jedne i drugie miały swój początek i punkt oparcia w kościele. Niereligijność i obojętność do kościoła, jaką widział w młodszym pokoleniu, równie gorszyła go, jak zamach na istnienie cechów.

Ale mimo tej żarliwości religijnej interesa pana Tomasza w coraz opłakańszym były stanie. Przyszło do tego, że sami członkowie cechu, litując się nad jego położeniem, postanowili przyjść mu z pomocą. Dobra właśnie po temu nadarzyła się sposobność.

Cech dostał od jakiegoś towarzystwa zamówienie na znaczną ilość butów dla robotników. Był to interes dość korzystny. Cech przez wzgląd na zasługi Baryłkiewicza, jako najstarszego majstra w mieście, i respektując jego przykre położenie, odstąpił mu połowę tego zamówienia i dał zaliczki sto guldenów na materiał.

Gdy mu tę uchwałę cechu zakomunikowano, stary zbeczał się jak bóbr, rozczulony życzliwością braci majstrów, obcałował, obściskał wszystkich i zaprosił przez wdzięczność na traktament do Robackiego; bo jakże tu nie uraczyć tych, co mu przyszli z pomocą, nie podziękować jak przystoi? Odmówić zaś takiemu zaproszeniu nazywałoby się obrazą, której się dopuścić nie chciano przeciw tak uczciwemu majstrowi. Poszli więc.

Przy gawędce i narzekaniach na ciężkie czasy wypili jedną kolejkę i drugą, i trzecią. Pan Tomasz wpadł w ferwor i fantazję, miodek język mu rozwiązał i począł po swojemu wygadywać na stowarzyszenia, które nazywał żydowskim wymysłem, obrachowanym na spekulację, a w miarę im się więcej sierdził, tym więcej lampeczek miodu potrzebował na

ugaszenie szewckiej pasji. Piorunując na stowarzyszenia, wynosił cechy pod niebo, rozpływał się w pochwałach tej instytucji, biorąc pochop z tego, co dla niego obecnie uczyniła.

- Niech mi pokażą ci szubrawcy, nowomodnisie, farmazony, coś podobnego! - mówił zapalając się. - Oni umieją tylko rachować się jak Żydzi, ale o serce ich nie pytaj; tego tam u nich nie ma. U nas jest, panie, serce, u nas wiara święta!

Rozserdecznił się, a serdeczność swoją okazywał coraz nowymi kolejkami miodu; pić musiano, bo pan Tomasz, skoro miął już w czubie, stawał się zawadiaką i albo trzeba było pić, czym raczył, albo bić się. Majstrowie me mogli przystać na bijatykę, pili więc, póki mogli, aż jedni cichaczem, chyłkiem się powynosili, drudzy ciężkie głowy pokładli na stole i na pół senni słuchali oracyj fundatora. Koło północy dopiero opuścili plac boju.

Pan Baryłkiewicz wrócił do siebie na niepewnych nogach, z rozmienioną już setką, z której kilkanaście guldenów zostało w miodziarni za traktament i na spłatę dawnych długów.

Na drugi dzień, a była to niedziela, pan Tomasz chciał najprzód podziękować Panu Bogu za pomoc, jaką mu zesłał. Ofiarował się więc wysłuchać, leżący krzyżem, wotywy u Panny Marii, potem miał wrócić na obiad do domu, zadysponował nawet Tekli, żebybyła gęsina i kiełbasa, a po obiedzie mieli z Walentym iść po skóry na Kazimierz.

Ale po wotywie pan Tomasz spotkał się znowu z kilku znajomymi, z którymi uważał za obowiązek podzielić się szczęściem, jakie go spotkało, i opowiedzieć im o życzliwości dla siebie panów braci majstrów kunsztu szewckiego. A że nie lubił opowiadać na sucho, więc pociągnął ich do bliskiego szyneczku na szpagatówkę . Trzeba było oblać robotę.

Kazał dać raz, kto inny kazał dać drugi raz, potem trzeci i jak zaczął opowiadać i podlewać, tak zapomniał o domu, o gęsinie i kiełbasie, co go czekały na obiad, zapomniał o przyrzeczeniu danym Walusiowi, że wróci. Tyle tylko pamiętał, że ma iść na Kazimierz po skóry; ta myśl ćwiekiem wbiła mu się w głowę i ciągle sobie powtarzał, że iść musi, bo jutro trzeba robotę rozpocząć. Im więcej pił, z tym większą powagą mówił o konieczności pracy, o wzięciu się do roboty, która go na nogi postawi.

Postawienie to zdałoby się bardzo, bo pan Tomasz dobrze już chwiał się na nogach, i kiedy nareszcie zdecydował się na pielgrzymkę na Kazimierz, nogi te już nie bardzo prosto niosły go do miejsca

przeznaczenia. Stracił władzę nad nimi, więc szły luzem, jak się im podobało, kierując się własnym instynktem, a że przyzwyczajone były, jak chłopskie szkapy, co stają przed każdą karczmą, zatrzymywać się często ze swym właścicielem w ogródku na Podbrzeziu za mostem, więc i teraz tam go poniosły i pan Tomasz ani wiedział, jak się to stało, że idąc do Szmula po skórę, zboczył na Podbrzezie. A na Podbrzeziu był miodek doskonały, pan Baryłkiewicz znał się na tym, więc kazał na skrzepienie nóg dać lampeczkę. Wnet znalazła się kompanijka dobrych znajomych. W ogródku był przyjemny chłodek, katarynka grała same nasze narodowe kawałki, pana Tomasza to cieszyło, że Niemiec tak się na Polaka przerobił, i nie żałował mu szóstaków za jego katarynkowy patriotyzm, i nie chciało mu się jakoś obchodzić z ogródka od przyjemnej kompanii. Pił do zmroku, potem pił do nocy.

Już było koło dziesiątej, gdy Walenty, jak wyrzut sumienia, zjawił się w ogrodzie. Zaniepokojony długą nieobecnością majstra, wyszedł go szukać; obszedł wszystkie handelki w mieście, w których pan Tomasz zwykł był przesiadywać, był w kościele Dominikanów, u Szmula, nawet wstąpił był na Podbrzezie, ale wtedy tam jeszcze pana Tomasza nie było. Wrócił więc do domu, a nie zastawszy go tam, poszedł znowu go szukać; przejrzał wszystkie szynki i piwiarnie na Kazimierzu, był w miodziarni Wojcikiewicza i u Franca koło Bonifratrów, zapędził się nawet na Podgórze, gdzie pan Tomasz miał także uprzywilejowaną knajpeczkę, aż w końcu znalazł go tutaj.

Panu Tomaszowi niesmacznie się zrobiło, gdy zobaczył przed sobą nachmurzoną, bladą twarz Walentego. Walentybowiem, nie zobaczywszy ani kawałka skóry obok majstra, domyślił się, jak spędził ten dzień, a choć mu nie robił żadnych wyrzutów, by go nie wstydzić wobec ludzi, to spojrzenie jego, a wreszcie sama obecność już odebrały humor panu Tomaszowi. Chciał sobie go ująć i zaprosił do kompanii, i kazał podać lampeczkę "słodko korzennego", ale Walenty obruszył się na zaproszenie, szorstko odmówił lampeczki i namawiał Tomasza natarczywie do powrotu do domu.

- No, no, Walusiu, tylko jeszcze po lampeczce, na zgodę, jak mnie kochasz.

- Dość już wam, panie Tomaszu, tego picia - mruknął Walenty opryskliwie.

Ta dość ostro wypowiedziana reprymenda drasnęła dumę pana Baryłkiewicza, wziął na kieł, podparł się pod boki i patrząc z góry na

Walentego, zaczął go gromić:

- Jak to za wiele? Co? Czy mi to nie wolno, hę? Czy ja to nie majster? "Dość tego picia", patrzcie mi go, co za śmiałość! Będę pił, póki mi się będzie podobać, rozumiesz?! - rzekł uderzając pięścią w stół, że się aż lampeczki zatrzęsły - a tobie nic do tego. Wara i subordynacja, panie!

- Tak, a robota będzie czekać, aż się wam już będzie widziało dosyć?

- Robota nie ucieknie. Na wszystko, tego panie jak się nazywa, jest czas. Od tego dał Pan Jezus niedzielę, żeby się człowiek mógł zabawić w porządnej i uczciwej kompanii.

- Trzeba było lepiej skóry kupić, bo wiecie dobrze, że robota pilna.

- Jakoś to będzie. Co nagle, to po diable. Na wszystko czas się znajdzie, panie tego jak się nazywa. Jak robić, to robić, a jak pić, to pić!

- Oj, toteż pijecie - mruknął po cichu niezadowolony Walenty.

- Co ty tam mruczysz między zębami, hę? Ejże, Walenty, pókim dobry!

- Ale bo znieść tego nie mogę, co wy robicie, panie Tomaszu. To nawet nieładnie tak na porządnego majstra, to nie przystoi.

- Co ty, ośle, wiesz, co przystoi, a co nie przystoi, panie tego. Szewcy zawsze pili, to już, panie, tradycja nasza taka. A co szewców zrobiło panami? Co im zjednało łaskę świętego Jacka? Ta bo może nie wiecie o tej historii? - spytał siedzących obok niego.

Ruszyli ramionami na znak, że nie wiedzą.

- Prosimy, prosimy, opowiedzcie! - odezwali się chórem podchmieleni towarzysze.

Pan Baryłkiewicz kazał dać znowu kolejkę i pomimo protestu milczącego, jaki czytał na zachmurzonej twarzy Walentego, zaczął ulubiony epizod z dziejów cechu szewców krakowskich.

- Bo to tak było - zaczął bawiąc się lampeczką miodu - kiedy święty Jacek, panie tego jak się nazywa, wracał z Rzymu i dano o tym znać do kapituły krakowskiej, wszystkie, panie, cechy wyszły z chorągwiami aż do Borku... wiecie, gdzie Borek?

- Wiemy, wiemy -potakiwali kiwając ociężałymi głowami.

- Owoż tedy, do Borku, panie, wyszli naprzeciw świętemu naszemu patronowi. Stanęli koło karczmy i czekają; czekają godzinę i drugą, i trzecią, a świętego Jacka jak nie widać, tak nie widać; a tu deszcz leje, panie, jak z cebra. Cechom się sprzykrzyło i nad wieczorem wróciły do miasta. Tylko szewcy zapili sprawę w karczmie i zostali. Miodek był,

panie, niezły.

- Więc miód pili? - spytał jeden na pół drzemiący.

- Tego historia dokładnie nie mówi. Miód czy wódkę, to na jedno wychodzi, dość, że jak zaczęli, panie, pić, tak pili całą noc. Aż tu nad ranem dają znać, że święty Jacek jedzie. Szewcy do chorągwi, wystąpili z paradą na powitanie. Świętemu bardzo podobał się ten afekt szewcki i panie, darował im za to Dąbie za Grzegórzkami. Tak więc widzicie, że szewc wtedy najlepiej robi, gdy pije. To już, panie, tradycja nasza. W kieliszku nasz rozum, panie tego jak się nazywa. Jak szewc po pijanemu zacznie mówić, to w kąt filozofy. To nasza filozofia, nasza polityka.

- A cóż z Dąbiem się stało?

- Co? Panie tego jak się nazywa, a nic. Szewcy, panie, zostali panami, kazali się chłopom nosić na krzesłach, bili pocięglami swoich poddanych, co się zmieściło, golili im łby i smołą oblewali jak wielcy panowie, i było tego dobrego...

- Póki Dąbia nie przepili - dokończył Walenty za pana Tomasza.

- Walusiu! - upomniał go majster, zły, że mu tak niegrzecznie przerwał. - Z respektem trza nam być dla naszych przodków. Zły to ptak, co własne gniazdo kala.

Tak gawędząc dosiedział pan Tomasz na Podbrzeziu do dziesiątej godziny pomimo mruczenia i surowych min Walentego.

Kiedy przyszło do płacenia, pokazało się, że pieniędzy nie było.

Pan Tomasz zmieszał się, to go trochę nawet wytrzeźwiło. Nie mógł wiedzieć na pewno, czy zgubił, czy mu kto wyciągnął. Posądzać nikogo nie można było, bo nie był pewny. Przeszukał po wszystkich kieszeniach, pod stołem, ale nic nie znalazł. A tu trzeba było za miodek wypity zapłacić i nie było czym. Ale, że pan Tomasz, jako częsty gość, miał kredyt na Podbrzeziu, więc kazał dług zapisać, a sam goły jak święty turecki wracał do domu z Walentym, deliberując ciągle nad tym, gdzie mogły mu się zatracić pieniądze. Była to reszta z owej setki, za którą miał kupić materiału. Wszystko diabli gdzieś wzięli.

Pan Tomasz stracił fantazję, spbkorniał wobec Walentego i począł lamentować, że go nie posłuchał i nie poszedł z nim do Szmula po skóry. Żal przyszedł mu poniewczasie; pieniądze się nie wróciły, choć pan Tomasz na drugi dzień krzyżem przeleżał trzy msze w kościele i za resztę drobnych, co mu w kieszeni została,kupił rurkowych świeczek przed świętego Antoniego. Przeszukał wszystkie kieszenie, patrzał, nawet za

podszewkę, obszedł wszystkich znajomych, z którymi wczoraj się raczył, wszystkie knajpeczki, do których wczoraj wstępował, pytał się, szukał, ale nic nie znalazł. Pieniądze przepadły jak kamień w wodzie. Święty Antoni nie dał się jakoś uprosić rurkowymi świeczkami, a tu trzeba było kupić skóry i zacząć robotę, by się nie pokazać oszustem wobec panów majstrów i nie zawieść ich zaufania.

Pan Tomasz więc, zawiedziony przez świętego Antoniego, udał się do innego patrona, do Icka Trelera, do którego w nagłej potrzebie stawał się także nabożnym, z tą jednak tylko różnicą, że kiedy święty Antoni kontentował się kilku świeczkami, Treler wymagał dużych procentów za pożyczone na zastaw pieniądze. A że teraz już zastawiać nie było co, a pożyczkę na weksel uważał Żyd za wielkie ryzyko, więc też kazał sobie to ryzyko sowicie opłacić procentem, który zaraz z góry odtrącił, tak że panu Tomaszowi z całej pożyczki zaledwie kilkanaście guldenów się dostało.

Niewiele mu to pomogło. Zaledwie na kilka par butów można było kupić za to skóry, a choć chcąc odpokutować za swą winę, wziął się na ostro do pracy i przysiedział kilka dni kamieniem przy robocie, to jednak mimo całej usilności nie był zdolny dopełnić zobowiązania i za zaliczkę stu guldenów dostarczył zaledwie dwanaście par butów. Cech musiał za niego dołożyć resztę. O dalszy obstalunek prosić nie miał już śmiałości ani cech nie kwapił się z oddaniem mu onego.

Tak więc to, co miało mu pomóc, powiększyło tylko jego długi i pogorszyło położenie, bo oddało go w ręce lichwiarza, który umiał wydusić ostatni grosz od pana Tomasza na opłatę procentu od wekslu. Procent ten wyciągał sobie to w gotówce, jeżeli ją znalazł czasem w rękach pana Tomasza, co się jednak rzadko zdarzało, to robotą, to kawałkami skóry lub jaką starzyzną. Żyd niczym nie pogardzał, wszystko brał, a pan Tomasz, czym mógł, opłacał się natrętnemu wierzycielowi, który jak mucha kręcił się koło niego, niszczył się coraz bardziej, a z długu wyjść nie mógł.

Przyszło w końcu do tego, że nie było już czym się opłacać; Żyd czekać nie chciał i jednego dnia zjawił się z komornikiem i zabrał, co tylko można było zabrać z mieszkania pana Tomasza na pokrycie długu. Zabrał stare łóżko i resztę sprzętów z kuchni i z warsztatu, i szafę od rzeczy pustą, i Poniatowskiego wskakującego do Elstry, a nawet święci Kryspin i Kryspian przeszli w ręce żydowskie. Treler do tego stopnia posunął gorliwość swoją, że chciał nawet zabrać ladę cechową i stół,

przy którym obradowali zwykle starsi majstrowie, ale pan Baryłkiewicz stanął, jak święty Michał, w obronie tych świętości i w braku miecza kijem wywijał nad głową niewiernego.

- Waraod tego! - zawołał w świątobliwym oburzeniu - tobie, psie niewierny, nie wolno dotykać się tego! To nasze skarby, nasz majątek, którego nie dostałbyś, choćbyś płacił wszystkimi pieniędzmi, jakich ty i twoi dorobili się na ludzkiej krzywdzie. Precz od tego!

I odganiał Żyda, który pożądliwym okiem poglądał na skrzynię, myśląc, że w niej rzeczywiście skarby się znajdują. Byłby się uspokoił, gdyby był wiedział, że skarby te składały się ze starych szpargałów, mosiężnych buzdyganów i trochy pieniędzy, których pan Tomasz mimo przykrego położenia nigdy jednak naruszyć się nie ośmielił.

To poszanowanie grosza publicznego, ta bałwochwalcza prawie cześć dla starych pamiątek cechowych i ten zapał, z jakim stanął teraz w ich obronie, wyglądały jak resztki złota na wyszarzanym i zniszczonym już staroświeckim pasie, budziły poszanowanie i sprawiały rozrzewniający widok. Stanowiło to jedyny dobytek człowieka, co już wszystko stracił.

Ale pomimo czci, jaką pan Tomasz otaczał skarby, powierzone jego pieczy, cech uważał sobie za ubliżenie zostawiać ladę dłużej w mieszkaniu wypróżnionym przez komornika i przeniósł się do innego majstra, a przy najbliższych wyborach i godność starszego cechu oddał w inne ręce.

To dobiło pana Tomasza, stracił to, co uważał za najwyższy honor dla siebie, co stanowiło jego radość i dumę. Teraz nie miał już nic do stracenia, toteż prędkim krokiem potoczył się na dół, rozpił się na dobre i zeszedł na dziada. Nie widział już ratunku dla siebie, nie dbał już o nic, byle tylko skąd dostać trochę groszy, by miał za co pić na desperę. Po pijanemu zapominał o swojej nędzy, nie widział wytartego surduta i łat na nim, nie widział dziurawych butów, przez które palce wyglądały i robiły wstyd majsterskiemu honorowi; dawne dobre czasy zmartwychwstawały wtedy w jego pamięci i nabierał fantazji.

Toteż picie było jedynym jego szczęściem, a że go nie stać było na miód, więc wałęsał się po szyneczkach i w półkwaterkach najordynarniejszej wódki szukał dla siebie pociechy, i wtedy politykował jak dawniej, układał wojny, co mają nas zbawić, przepowiadał klęski i mory i rozdawał trony i królestwa.

Na próżno Tekla i Walenty usiłowali powstrzymać go od tego - Walenty

perswazją, a Tekla wymownym milczeniem i niemą prośbą oczu; nic to nie pomagało. Widok tych dwojga osób był dlań bolesnym wyrzutem, od którego uciekał jak najprędzej. Czasem po kilka dni nie pokazywał się w domu, by nie spotkać się z nimi.

Józef, dowiedziawszy się o tak smutnym położeniu pana Tomasza, usiłował przyjść mu z pomocą i przez Walentego proponował mu miejsce dozorcy w swojej fabryce mebli albo gdyby nie chciał, obiecał mu wystarać się o agencję zagranicznych garbarni do sprzedaży skór. Ale pan Tomasz podobne zajęcia uważał za ubliżenie swojej majsterskiej godności i nie przyjął ich utrzymując, że nie porzuci za nic wświecie stanu rzemieślniczego; był dumnym z tego, że jest rzemieślnikiem. Okropnie dziwnie odbijała ta duma od łachmanów jego i strzępków, bo już do tego stanu zeszedł ubiór byłego starszego cechu.

Tekla ratować chciała ojca, jak mogła, z tego położenia. Pracowała ciężko, z wysiłkiem, głodziła się, byle ojcu pomóc. Bała się dawać mu pieniędzy do ręki, ale kilka razy sprawiała mu porządniejsze ubranie, by nie potrzebował się wstydzić przed ludźmi za nędzę swoją, ale nic to nie pomogło: pan Tomasz przepijał suknie i wracał do łachmanów. Toteż najlepsi znajomi unikali spotkania się z nim, a jeżeli ich zaczepił, to kilku groszami opłacali się natrętnemu i uciekali od niego.

Pan Tomasz klął na niestałość ludzkiej przyjaźni i szedł pić i zapić żal do ludzi za grosz, który mu ze wstrętem rzucili. Potem doszło do tego, że już i obcych zaczepiał i prosił o wsparcie, by miał za co pić, bo pić chciał bezustannie, by zapomnieć o swoim położeniu, by ugasić pragnienie, co go paliło bezustannie. Wódka była dla niego lekarstwem, które go chwilowo leczyło, a powoli dobijało. Zwykła pijaków choroba: drżączka i ogłupienie poczęły już silnie objawiać się u niego.

W takim stanie spotkał go raz Józef. Było to na Plantacjach o zmierzchu. Jakiś obdarty i wynędzniały człowiek zbliżył się do niego z wyciągnięta ręką i prosił o jałmużnę. Józef sięgnął do kieszeni i naraz wzdrygnął się, poznawszy w żebraku ojca Tekli. Tomasz także musiał go poznać, bo prędko spuścił rękę na dół i chciał się cofnąć. Ale Józef przytrzymał go i odezwał się głosem pełnym współczucia i litości:

- Panie Tomaszu, co się z wami stało?

Dawno już nikt nie przemówił do niego tak życzliwie, toteż słowa te chwyciły go za serce, przypomniały mu lepsze czasy i łzy pociekły po wynędzniałej twarzy. Silne wzruszenie gwałtownie podziałało na słaby organizm, począł się trząść cały i zachwiał się na nogach. Byłby upadł,

gdyby go Józef nie był podtrzymał i nie podprowadził do najbliższej ławki. Tu posadził go i usiadłszy przy nim, począł troskliwie pytać się: dlaczego, będąc w takim położeniu, nie udał się o pomoc i radę do niego jako do dawnego znajomego.

Tomasz chciał odpowiedzieć i nie mógł; łzy dławiły go i nie pozwalały mówić; potem zaczął coś bełkotać bez związku, oczy jego patrzały nieprzytomnie, a twarz była to sina jak żelazo, to czerwona, purpurowa prawie. Całe ciało dygotało jak w febrze. Był to paroksyzm choroby, która coraz bardziej podgryzała życie pijaka. Obecnie paroksyzm ten silniej się objawił, chory popadł jakby w epilepsję.

Józef, zaniepokojony, zawołał na przejeżdżającą dorożkę, wsadził w nią chorego i kazał zawieźć do swego mieszkania, równocześnie posłał po doktora i po Teklę. Z pomocą lekarza chory wrócił doprzytomności, spojrzał po otaczających pytającym, zdziwionym wzrokiem i spytał cicho:

- Gdzież ja jestem?

- U mnie, u mnie jesteście, panie Tomaszu - odeswał się Józef uspakajając go.

Tomasz zatrzymał na nim sztywno swe źrenice, zdawał się zbierać myśli, a oczy jego przez ten czas napełniły się łzami.

- I tyś mnie przyjął w dom, nędzarza, pijaka, od którego wszyscy uciekali? Tyś mnie przyjął, któremu tyle złego zrobiłem? Jakże mię Bóg ukarał!...

Wyciągnął do niego rękę, na której Józef położył dłoń swoją, ale ją wnet cofnął, gdy spostrzegł, że chory chciał ją do drżących ust przycisnąć.

- Co robicie, panie Tomaszu?

- To ci się należy za wszystko, co ci zrobiłem. Tekluniu - mówił po chwili, zwracając się do córki - musisz go... całe życie... przepraszać za mnie... Ty mu wynagrodzisz wszystko, wszystko, pamiętaj!

Coraz trudniej było mu mówić, z forsą dobywał z siebie głosu, który chrypiał, jakby wlókł się po grudzie.

- Uspokójcie się, panie Tomaszu - odezwał się znowu Józef - przepraszać nie ma za co, obaśmy niewinni, bośmy obaj wierzyli, że robimy dobrze. Teraz przekonaliście się, że ja nie chciałem źle, i będzie znowu zgoda. Będziemy znowu razem jak dawniej.

Chory potrząsnął głową:

- Nie, nie! mnie się już nic nie należy. My, starzy, zeszliśmy na psy, z

nas już nic nie będzie, wy górą, my ustępujemy.

Były to już ostatnie słowa jego.

Potem bełkotał coś niewyraźnie i bez związku, a nad ranem święci Kryspin i Kryspian stracili jednego ze swoich gorliwych wyznawców.

Pan Tomasz Baryłkiewicz żyć przestał.

*

Dowiedzieliśmy się w poprzednim rozdziale, że Jan po powrocie zza granicy otworzył kancelarię adwokacką. Nie zrobił on tego od razu, nie urządził się zaraz z początku tak, jak mógł i chćiał, by nie zwrócić na siebie uwagi policji. Postępował powoli i ostrożnie i robił tylko takie wydatki, z których w razie danym mógłby się był wytłumaczyć. Przezorność tę posunął do tego stopnia, że kiedy ojciec wyszedł z więzienia i udał się do niego, Jan po przywitaniu się z nim dość chłodnym oświadczył mu, że go przy sobie mieć nie może, boby to uderzyło w oczy policję, skąd początkujący adwokat ma takie dochody, że może utrzymywać siebie i ojca.

Staremu Dylskiemu ostrożność ta wydawała się trochę zanadto przesadzoną, spodziewał się innego trochę przyjęcia, ale nie powiedział nic i zgodził się na propozycję syna. Zrobił mu tylko uwagę, że może by to nie wypadało, aby on teraz trudnił się dalej stolarstwem, że może by też pomyślał dla niego o jakim innym zatrudnieniu.

- Tak, dla formy tylko - rzekł - więcej dla honoru twego, bo żyć z tego nie będę potrzebował. Mamy, dziękować Bogu, żyć teraz z czego.

Tauwaga tyczyła się owych ukrytych pieniędzy Mendla, o których dotąd Jan nic nie wspomniał, Dylski chciał tym potrąceniem przypomnieć mu delikatnie i dowiedzieć się, gdzie schował te pieniądze i jak ich użyć myśli. Ale Jan zdawał się nie rozumieć tej intencji i omijając zupełnie tę kwestię, począł rozmawiać z ojcem, jaki rodzaj zatrudnienia byłby dla niego najodpowiedniejszy, i dał mu dość wyraźnie poznać, że zatrudnienie to powinno mu dawać takie dochody, aby z nich mógł się utrzymać, bo wszelkie nadzwyczajne fundusze mogłyby na niego ściągnąć podejrzenie. Mówił to wszystko tak przekonywająco, tonem tak stanowczym, że propozycje i rady jego miały prawie siłę rozkazu i ojciec rad nierad musiał się zgodzić na wszystko. Jan wyszukał mu miejsce pisarza w kantorze bankiera Sztolce.

Był on właściwie woźnym, a raczej posługaczem, bo do niego należało utrzymanie porządku w kantorze, chodzenie na pocztę, noszenie

depozytów do kasy i inne tym podobne czynności, ale ze względu na to, że obok tego miał sobie polecone wypisywanie kursu papierów z gazet i wystawianie ich w oknie, że utrzymywał także regestr wydatków na rekwizyta kancelaryjne i na służbę - nazywano go pisarzem i ten tytuł pochlebiał dumie Dylskiego, niechętnie już teraz wspominał o tym, że kiedyś był rzemieślnikiem, to go wstydziło teraz i nierad był, gdy kto z nim rozpoczął o tym rozmowę. Chciał zatrzeć w pamięci ludzkiej i swojej przeszłość.

Również nie przyznawał się do Józefa z tego samego powodu. Poczciwe zatrudnienie syna wydawało się teraz ubliżającym człowiekowi, który pracował w kantorze bankierskim(tak się bowiem Dylski o sobie wyrażał) i miał syna adwokatem. A choć ta posada w kantorze dawała mu bardzo mierne utrzymanie, to jednak postanowił trzymać się jej do pewnego czasu, dopóki Jan nie będzie mógł wziąć go do siebie. To, co było, uważał za chwilę przejściową.

Marzeniem jego było być przy Janie, widzieć go opływającego w dostatki i honory, których cząstka i jemu miała się dostać w udziale, i cieszył się już naprzód na to, jak szczęście jego kłuć będzie w oczy dawnych jego znajomych, jak będzie mógł pokazywać im swoją wyższość i pomiatać nimi. Marzenia jego spełnić się mogły, bo Jan coraz więcej zyskiwał klientów i wyrabiał sobie imię zdolnego adwokata.

Szczególniej jeden proces podniósł go bardzo w opinii. Był to proces kryminalny.

Przed sądem stała młoda hrabina S., obwiniona o otrucie męża. Małżonkowie od dawna już żyli ze sobą w niezgodzie - wiedzieli o tym wszyscy, jak również nikomu nie było tajnym, że hrabina miała romans z pewnym młodym porucznikiem od huzarów. Stosunek ten ze względu na nieznośny charakter i późny wiek hrabiego S. nie gorszył nikogo, szczególnie w sferach wyższych, i znajdował tam pobłażanie.

Gdy naraz rozeszła się wieść o nagłej śmierci hrabiego.Nikt nie wątpił, kto może być sprawcą tej zbrodni, zwłaszcza że hrabina, po dokonaniu jej uciekła ze swoim kochankiem i dopiero na granicy przytrzymano ją. Służący hrabiego zeznał pod przysięgą, że w nocy, w której jego pan żyć przestał, widział panią hrabinę, wychodzącą z jego pokoju, że była blada i pomieszana i trzymała w rękach jakiś pakiet. Według dochodzenia sądowego pokazało się, że to prawdopodobnie były pieniądze hrabiego, które hrabina uciekając, zabrała ze sobą. Pieniędzy tych jednak przy hrabinie nie znaleziono i dotąd daremnymi były usiłowania sądu i policji

odszukania ich. Stróż nocny dworski zeznał także, że wartując przy bramie, usłyszał w krzakach koło furtki jakiś szelest, że psy rzuciły się w tę stronę, mocno ujadając, ale naraz ucichły i za chwilę powróciły do niego. Był więc pewnym, że ktoś "z pokojów" był w ogrodzie, a nad ranem zobaczył furtkę z ogrodu otwartą.

Następnie wykazała obdukcja lekarska, że hrabia został otruty morfiną i to znaczną ilością. A w biurku hrabiny znaleziono właśnie resztę tej trucizny. Aptekarz zaś z miasteczka, w którego pobliżu znajdował się majątek hrabstwa S., zaraz potem, gdy wiadomość o śmierci hrabiego rozeszła się po okolicy, doniósł sądowi, a następnie pod przysięgą zeznał, że na parę tygodni przedtem hrabina przysłała służącego po lekarstwo z paryską receptą, w której zaordynowana była tak znaczna ilość morfiny, iż wzdrygał się przyrządzić to lekarstwo, i dopiero gdy hrabina sama w parę dni potem zażądała tego lekarstwa i wytłumaczyła mu, że dość często zmuszona jest używać morfiny dla uspokojenia nerwów, że przyzwyczaiła się już do dość sporych dawek, zdecydował się zadośćuczynić jej żądaniu. Jeszcze i to obciążało obwinioną, że podczas swego uwięzienia usiłowała ratować się ucieczką, że przekupiła dozorcę i jedynie przypadek przeszkodził wykonaniu zamiaru.

Wszystkie te okoliczności zostały stwierdzone przez świadków zaprzysiężonych; obrona obwinionej, przeciw której tyle mówiło, była niepodobną i adwokaci nie zazdrościli wcale swemu nowemu koledze tej sprawy, w której ani znajomość prawa, ani wymowa nic nie mogły zrobić dla obwinionej, nawet wyszukanie okoliczności łagodzących było niepodobnym.

Jan jednak przyjął obronę. Przypuszczano, iż korzystał ze sposobności, aby się dać poznać publiczności, bo proces hrabiny zainteresował osoby należące do sfer wyższych i w dzień ostatecznej rozprawy mnóstwo powozów stało przed gmachem sądowym, a sala była natłoczona.

Jan zdawał się mało zważać na to, zajęty był przeglądaniem aktów i kodeksu; ponura i dość pospolita twarz jego nie budziła wcale sympatii ani robiła nadziei dobrej obrony; szeptano sobie, że hrabina mogła była wybrać sobie jakiego znanego i zdolnego adwokata. Zdanie to ugruntowało się jeszcze bardziej, gdy po świetnym akcie oskarżenia prokuratora obrońca obwinionej powiedział zaledwie kilka słów wstępnych, i to dość niegładko, głosem chropowatym i niemiłym.

Przesłuchanie oskarżonej trwało dość krótko, Hrabina czy przez dumę, czy przez wstyd odpowiadała bardzo małona pytania sędziego,

utrzymywała tylko, że jest niewinną, że niezdolną byłaby do popełnienia zbrodni, o jaką ją obwiniają. Tym ograniczyła swoją obronę, zostawiając resztę swemu obrońcy.

Nastąpiło przesłuchanie świadków, które trwało dość długo. Najważniejszymi były zeznania służącego hrabiego, bo one podawały najbliższe szczegóły zbrodni i ucieczki. Kiedy świadek ten zeznał już wszystko i miał odchodzić, podniósł się Jan powoli ze swego siedzenia i poprosił sąd o zatrzymanie świadka, gdyż ma mu zadać parę drobnych pytań. Sąd zezwolił na to. Jan poprawił okularów, odkrząknął i rzekł:

- Świadek utrzymuje, że widział hrabinę wychodzącą w nocy z mieszkania męża, że była bladą i pomieszaną, że trzymała w ręku pakiet; czy tak?

- Tak - odrzekł służący.

- Czy nie mógłby nam świadek powiedzieć bliższych szczegółów, a mianowicie: czy hrabina wychodząc widziała świadka?

- Nie, ja byłem w cieniu, bo w pokoju nie było światła.

- W jakiż jednak sposób świadek mógł widzieć hrabinę?

- Księżyc świecił dość jasno przez okno w miejscu, przez które przechodziła hrabina.

Jan wziął spokojnie do ręki jakąś książeczkę i przewracał Kartki. Przewodniczący sądząc, że już skończył pytania, kazał się świadkowi oddalić.

- Za pozwoleniem, jeszcze nie skończyłem.

Między publicznością objawiło się dość głośne niezadowolenie, że nudzi niepotrzebnymi pytaniami i przewleka sprawę.

Jan zdawał się nie uważać na to i mówił dalej, zwróciwszy się do sędziów:

- Zbrodnia popełnioną została w nocy między 10 a 11 listopada roku zeszłego. W tym dniu, jak możemy przekonać się z kalendarza, był nów, to więc, co świadek zeznał, nie zgadza się z prawdą.

Uwaga ta zrobiła wrażenie niespodziewane. Nikomu na myśl nie przyszła okoliczność, którą podniósł teraz obrońca. Sędziowie spojrzeli na siebie zakłopotani i zadziwieni, tymczasem Jan poszedł ku nim i podał im kalendarz, który szedł potem z rąk do rąk. Każdy z sędziów mógł się przekonać o prawdziwości zarzutu. Świadek pobladł trochę. Obrońca wyczekał czas jakiś, potem zaczął mówić:

- Nie zbadano również dokładnie, o której właściwie porze stróż nocny słyszał szelest w ogrodzie. Zeznał on, że "jakoś po północy". Jest to określenie zbyt niejasne. Gdyby mógł nam to świadek bliżej wyjaśnić, może by się pokazało, że hrabiny już dawno nie było we dworze, gdy nastąpiła śmierć hrabiego. Lekarze, którzy przybyli na miejsce zbrodni, orzekli, że nieboszczyk skonał przed pięciu godzinami. Zważywszy teraz, że zdziałanie morfiny jest dość szybkie, trudno by nam było wytłumaczyć sobie, w jaki sposób hrabina po dokonanej zbrodni zdołała dostać się do pociągu kolei, aby dojechać do granicy na ten czas, w którym ją aresztowano. Potrzebowałaby przebyć przestrzeń trzynastu mil w półtorej godziny, co przecież jest czystym niepodobieństwem.

W miarę jak mówił, rósł podziw słuchaczy, słuchano z uwagą, by nie stracić żadnego słowa, i było w salitak cicho, że każdy głośniejszy oddech, każde westchnienie słychać było. Wśród tej ciszy słowa obrońcy padały jednostajnie, miarowo, jak krople zimnej wody na głowę; zimno ich piekło i paliło.

Kiedy skończył drugi zarzut, odkrząknął znowu i podniesionym już nieco głosem, który skrzypiał jak oś źle wysmarowana, mówił dalej:

- I w istocie, w chwili gdy zbrodnia dokonywała się, hrabina była już daleko. Odjechała, zostawiwszy męża zdrowego i nie miała powodu pozbawiać go życia, bo ucieczka wystarczała, aby uwolnić się od pożycia z mężem. Kto inny więc spełnił zbrodnię. Idzie tylko o to: kto i dlaczego? Owe pieniądze, które zginęły tej nocy z pokoju hrabiego, a których nie znaleziono przy hrabinie, doprowadzą nas może do odkrycia śladu zbrodniarza. Hrabina nie potrzebowała zabierać pieniędzy męża, bo ma majątek własny, i to dość znaczny. Był kto inny, dla kogo te pieniądze były pokusą do zbrodni. Idźmy za jego śladem. Był to któryś z domowników, który wiedział o zamiarze ucieczki hrabiny i uchwycił tę sposobność, by z niej skorzystać. Hrabina z początku miała inny zamiar, do którego szlachetne jej urodzenie nie pozwalało przyznać się publicznie, ale który ja, jako obrońca, wbrew nawet woli mojej klientki podnieść muszę.

Hrabina zrobiła gwałtowne poruszenie, jakby go chciała wstrzymać, ale obrońca, nie zważając na to, mówił żywiej:

- Nie mogąc pogodzić obowiązków żony z innym uczuciem, które coraz bardziej owładało jej sercem, postanowiła samobójstwem skończyć tę straszną walkę i w tym celu postarała się o truciznę, której jednak nie użyła, i nad śmierć hańbiącą przełożyła ucieczkę. O truciźnie tej i o

miejscu, gdzie się znajdowała, wiedział zbrodniarz. Któż mógł wiedzieć? Przypomnijmy sobie, że hrabina posyłała najprzód służącego z receptą, nie chcąc się sama kompromitować i zdradzać wobec aptekarza.

Wszystkich oczy zwróciły się na służącego, który blady, zielony prawie, utkwił sztywne oczy w mówiącego i zdawał się słuchać uważnie, ale w rozszerzonych oczach zamiast uwagi malowało się nieprzytomne przerażenie, jakieś ogłupienie, jakiego doznają ludzie wobec jakiegoś niespodziewanego, a strasznego zjawiska.

- Otóż służący ten - mówił dalej obrońca - wiedział, że ta trucizna znajdowała się w biurku hrabiny, wiedział o jej ucieczce i powziął piekielny zamiar skorzystania z tego, w celu przywłaszczenia sobie pieniędzy hrabiego... Ten morderca pierwszy doniósł sądowi o popełnionej zbrodni, a ta okoliczność razem z wielu innymi sprowadziła śledztwo z istotnego śladu.

- To nieprawda! - zawołał nagle służący, ockniony ze swego osłupienia - to nieprawda!

Obrońca zdawał się nie słyszeć tego protestu, nie zważał wcale na świadka, jakby nie o nim mówił, i patrząc ciągle na sędziów, ciągnął dalej:

- Nie moją rzeczą wskazywać winnego, sąd go łatwo znajdzie po tych śladach, które tu przytoczyłem. Dla dokładniejszego wyjaśnienia sprawy pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę wysokiego sąduna jedną okoliczność, a mianowicie, że jak się ze śledztwa pokazało, hrabia wypił truciznę w szklance grogu , który zwykł był pić przed pójściem spać. Hrabina od pewnego czasu żyła całkiem odosobniona od męża, nie widywali się wcale. Ktoś inny więc musiał wsypać truciznę, ktoś, co miał przystęp łatwy i częsty do jego pokoju. Zważywszy to wszystko, co tu powiedziałem, ośmielam się prosić w imieniu mej klientki, aby wysoki sąd unieważnił dotychczasowe śledztwo, świadka wyżej przeze mnie wspomnianego uwięził i na podstawie podanych przeze mnie poszlak rozpoczął śledztwo na nowo.

Głośne oklaski rozległy się po sali. Publiczność, nie spodziewająca się takiego obrotu sprawy, nie mogła powstrzymać wybuchu radości, okazując tym jawnie sympatię dla pięknej obwinionej i uwielbienie dla jej obrońcy.

Tymczasem sąd udał się na ustęp dla powzięcia uchwały. W czasie

ogólnego ruchu w sali jakiś człowiek rzucił się nagle ku drzwiom, przedarł się przez stojących tam pachołków i strażników i wypadł z sali. Był to właśnie służący hrabiego, który usiłował uciec. Pochwycono go jednak i przyprowadzono na powrót. To usiłowanie ucieczki, którą chciał się uratować, potępiło go teraz; przed wyrokiem sądu wydał już wyrok na siebie i potwierdził trafne podejrzenia obrońcy.

Toteż ledwie sąd ogłosił, że przychyla się do żądania obrońcy, i postanowił uwięzienie poszlakowanego, i na tym zakończył rozprawę, mnóstwo osób cisnęło się do trybuny adwokackiej, ściskano rękę obrońcy, winszowano mu ze wszystkich stron i obsypywano go pochwałami, a hrabina, która nagle ze zbrodniarki stała się ofiarą niegodziwej zbrodni, ze łzami w oczach dziękowała mu za uratowanie jej czci i dobrego imienia. Był to świetny tryumf dla początkującego adwokata.

Stary Dylski był także w sali. Można sobie wyobrazić, co się z nim działo, gdy widział takie powodzenie syna, duma i zadowolenie rozpierały jego piersi, nie mógł się powstrzymać, by nie objaśnić obok stojących, że jest ojcem tego, który tak świetnie prowadził obronę - i przez cały czas obrony stał z wyciągniętą naprzód głową, otwartymi ustami, zapatrzony, zasłuchany. Nie tylko jednak sam syn był wyłącznym przedmiotem tej nadzwyczajnej uwagi Dylskiego.

Pomiędzy świadkami, którzy stawali w procesie hrabiny, był jeden, którego wymówione nazwisko wstrząsnęło nim konwulsyjnie i skierowało jego uwagę na człowieka, który nosił to nazwisko. Był to ów stróż nocny, człowiek około siedmdziesiąt lat mieć mogący, trochę już głuchy, pochylony i schorowany, miał na sobie chłopską siermięgę, nazywał się zaś Bartłomiej Dyl. Dziwnym może wyda się to komu, że Dylski w tak ważnej chwili zwrócił uwagę na tego chłopa. Wyjaśni się to może, skoro powiemy, że to był jego ojciec.

Cała bowiem historia o śmierci rodziców, którą opowiadał Dylski, w czasie gdy jeszcze jako mały Jędruś Dyl zjawił się w Krakowie, była zmyśloną, a zrobił to przebiegły chłopak z obawy, by go nieodesłano przymusowo do rodziców, od których uciekł, aby w świecie dochrapać się czegoś, wyjść na człowieka. Nigdy potem nie starał się dowiedzieć, co się stało z jego rodzicami. Mając wytężoną uwagę naprzód, by iść coraz wyżej, nie dbał o przeszłość, chciał nawet zupełnie zatrzeć ją w swojej pamięci, by się nie potrzebował wstydzić przed ludźmi za swoje chłopskie pochodzenie.

Gdy naraz, po tylu latach, przeszłość ta odezwała się do niego, a sędzia, który wymówił nazwisko ojca jego, zdawał się przypominać mu obowiązki, którym się sprzeniewierzył; w pierwszej chwili Dylski przeląkł się jak złodziej schwytany na uczynku, obejrzał się z przestrachem wokoło, bo mu się zdawało, że wszyscy obecni mogli się domyślić, iż ów chłop jest ojcem jego. Było to złudzenie, nikt nie uważał na niego, nawet na chłopa mało zwracano uwagi, bo bardzo nieznaczącą rolę grało jego świadectwo w procesie. Dylski ochłonął z przestrachu.

Potem nieśmiało skierował oczy w stronę, gdzie stał ów chłop. Ciekawość ciągnęła tam jego oczy, chciał zobaczyć, jak wyglądać może człowiek, którego nie widział lat przeszło trzydzieści i mało co zapamiętał, a lubo uczucia rodzinne przez ten czas stępiły się całkiem w jego sercu, to przecież nie mógł bez pewnego wzruszenia patrzeć na starca, który mu dał życie, i coś jak wyrzut sumienia ruszyło się w głębi jego duszy. Podczas procesu kilka razy mimo woli ukradkiem poglądał na staruszka, był rozstrojony, niespokojny, potrącał łokciami obok stojących i deptał im po nogach nie wiedząc o tym.

Kiedy sędziowie zamknęli posiedzenie i publiczność poczęła ruszać się i wychodzić, Dylski mimo woli spojrzał znowu w stronę, gdzie stał Bartłomiej Dyl, i widział jak jeden z pachołków dał mu znak, że może już iść; chłop niezgrabnie skłonił się do nóg mówiącemu i wyszedł.

Dylski wyszedł także na kurytarz. W tłumie ludzi schodzących po wschodach odróżnił łatwo siermięgę białą, ta siermięga więziła jego oczy i uwagę i szedł za nią. Sam nie wiedział, dlaczego idzie, coś go ciągnęło. Może to było uczucie rodzinne, które odezwało się w nim i upomniało się o swoje prawa; może to była próżność dorobkiewicza, którą chciał zaspokoić zadziwieniem, jakie spodziewał się zrobić na ojcu, gdyby mu się przyznał, że jest jego synem, a ten, który dziś zyskał taką sławę swoją obroną, jest synem jego syna; Dylski nie zdawał sobie sprawy, dlaczego idzie, szedł jak lunatyk, pociągany siłą silniejszą niż jego uprzedzenia.

Stary Dyl nie domyślił się wcale, że był przedmiotem tak pilnej obserwacji; szedł sobie powoli, zatrzymując się tu i owdzie i gapiąc się zwyczajnie jak prostak, którego wszystko dziwiło i odurzało. Tak idąc potrzebował dość dużo czasu, zanim doszedł na Kleparz; tu zwrócił się na lewo do jednej z karczem i wszedł do szynkowni. Dylski obserwował go przez okno,widział, jak stary usiadł pod piecem przy jakiejś kobiecie w średnim wieku, która mogła być jego drugą żoną, a może córką, i począł

jej coś opowiadać. Potem dobyli z kobiałki kawałek słoniny i chleba, a stary kazał szynkarzowi nalać sobie półkwaterek wódki. Kobieta zbliżyła się także ku światłu. Dylski po podobieństwie twarzy domyślał się, że to prawdopodobnie będzie jego siostra. Serce mu silniej zabiło, przypomniały mu się dziecinne lata. Wspomnienia takie, choćby były najdawniejsze, mają dziwny urok dla nas, urok, jaki ma dla nas każda rzecz, którąśmy bezpowrotnie stracili. Wspomnienia te pociągały go coraz bliżej do rodziny.

Pod pozorem napicia się wódki wszedł do szynkowni i stanął tuż obok siostry. Z początku nie śmiał spojrzeć jej w oczy i potrzebował chwilę czasu, zanim pierwsze wzruszenie przeszło, zanim się uspokoił i ośmielił zapytać udając obojętność:

- A wy skąd?

Kobieta spojrzała na niego niebieskimi oczyma, tak jakoś życzliwie i rzetelnie, że mu się aż gorąco zrobiło, nie wiadomo czy z radości, czy z przestrachu, i odrzekła:

- My od Frysztaku, wiecie kaj?

- I wy z samego Frysztaku?

- A kaj zaś. My są z Niedźwiedzicy.

Dylskiemu żywiej zabiło serce, gdy usłyszał nazwisko wsi, w której się urodził.

- Przyjechaliście pewnie do znajomych w mieście? - spytał Dylski doświadczając ich, czy przypadkiem nie dowiedzieli się skąd o miejscu jego pobytu.

- My tu przyjechali skroś owego procesu pani hrabiny. Tatuś stajali na świadka.

- I nikogo tu w mieście nie macie ze znajomych?

- Nikogo - rzekła obojętnie kobieta.

Dylskiego brała chęć spytać się jej, czy go nie poznaje, powiedzieć: Ja wasz syn, brat - ale wnet opamiętał się i poskromił tę chęć, gdy mu przyszło na myśl, co potem będzie. Trzeba by rodzinę zaprowadzić do siebie, do syna, a co by Jan na to powiedział, co by na to powiedzieli ludzie?

Zapłacił prędko za wódkę i wyszedł z karczmy, podążając szybko ku miastu, tak mu pilno było uciec jak najdalej od przeszłości swojej, do której przyznać się nie miał odwagi. Idąc powtarzał sobie dla

uspokojenia:

- To być nie może. To byłoby wielkim głupstwem z mojej strony.

Gdy wszedł w ulice zaludnione, ruch i wrzawa wytrzeźwiły go z chwilowego rozczulenia, w jakie go wprawił widok ojca i siostry, począł myśleć o czym innym, a najwięcej rozmyślał o dzisiejszym powodzeniu syna, które otwierało mu wrota do świetnego losu. Stary już teraz nie mógł wątpić, że syn jego wyjdzie wysoko. Marzenia jego tyloletnie miały się spełnić na koniec, niedługo już trzeba było czekać na to.

Ale im bliżej był mety, tym bardziej cierpliwość opuszczała go. Rad by był co prędzej przenieść się do syna i rozpocząć życie szczęśliwe, błyszczące, pańskie, doktórego zawsze wzdychał, ale nie śmiał przypomnieć się z tym synowi, czekał, aż sam mu zaproponuję, aby porzucił służbę i odpoczął przy nim.

Janowi spełnienie tego życzenia stawało się coraz łatwiejszym, gdyż rzeczywiście od czasu owego procesu hrabiny S. praktyka jego adwokacka bardzo się powiększyła. Świetna i sprytna obrona, z której się dał poznać, pociągała ku niemu klientów nawet takich, których sprawy uważać można było za przepadłe. Szli oni do niego w nadziei, że dla tak zdolnego adwokata nic nie będzie niepodobnym.

To zaufanie pochlebiało dumie Jana i podjął się nawet kilku takich spraw, które inni adwokaci odrzucili nie widząc możności wygrania onych, podjął się właśnie dlatego, że były trudne, że trzeba było rozwinąć niesłychany spryt, energię i zdolność do dobrego ich przeprowadzenia. Było to dla niego ćwiczeniem. A ponieważ parę tych spraw ukończył szczęśliwie, więc sława jego jako zdolnego adwokata z każdym dniem się wzmagała, a klienci szli jak procesją do jego kancelarii.

Jan nie dał się odurzyć tym powodzeniem, nie chwytał, co mu w rękę wchodziło, ale zimno i trzeźwo obliczał i tylko takie sprawy przyjmował, które mu zysk znaczny albo rozgłos przynieść mogły. Sprawy małej wartości, mało zawiłe, gdzie pretensje skarżących nie podlegały żadnej wątpliwości i wymagały tylko pewnych sądowych formalności, aby mogły być zaspokojone, nie przedstawiały dla niego żadnego interesu i nie chciał zajmować się takimi błahostkami. Brał tylko sprawy większego kalibru, gdzie zdolność i działalność adwokata miała szerokie pole do popisu i do korzyści.

Szczególniej z upodobaniem podejmował się obrony fałszywych

banknotów, szwindlów bankowych, wyrafinowanych oszustw; były to sprawy wymagające znajomości stosunków handlowych i finansowych, sprawy zawiłe, ciemne i mętne i właśnie dlatego dające sposobność użycia najrozmaitszych fortelów, wykrętów i kruczków. Klientami byli tu przeważnie ludzie majętni, rozchodziło się o wielkie sumy, toteż i honorarium bywało odpowiednie.

Takie procesy powiększały prędko dochody Jana, powiększały także jego rozgłos i sławę, ale ujemną. Zyskał imię zdolnego adwokata, ale o uczciwości jego wątpliwie się wyrażano, działalność jego budziła przestrach i podziw, ale sympatii mu nie zjednała. Nawet ci, dla których brudnych spraw narażał się na taką opinię, po ukończeniu interesu z daleka trzymali się od niego uważając go za adwokata niebezpiecznego, zdolnego do wszystkiego. Używali go, gdy im był potrzebny, a odrzucali ze wstrętem, gdy niebezpieczeństwo minęło.

Jan miał sposobność przekonać się o tym usposobieniu dla siebie ludzi podczas wyborów na posła. Ambicja jego, ośmielona dotychczasowym powodzeniem, popchnęła go do ubiegania się o krzesło poselskie. Począł więc robić starania, korzystał ze znajomości, jakie mu nastręczała praktyka adwokata, i z pomocą swoich klientów usiłował uzyskać potrzebną ilość głosów. Był nawet u Józefa, którego wpływ u klas rzemieślniczych mógł mu wiele pomóc. Nie wstrzymała go wcale od tego kroku ta okoliczność, że dotąd nie był nigdy uniego, że go nie znał prawie. Śmiały do bezczelności, Jan nie robił sobie z tego żadnego skrupułu, wytłumaczył bratu, że nie może od niego wymagać, aby żyjąc w odmiennych warunkach, miał się zmuszać do pożycia z nim, że takie naciągane gwałtem stosunki dla obudwu byłyby tylko ciężarem, że jednak to nie wpłynęło wcale na osłabienie jego braterskiego przywiązania i chętnie korzysta ze sposobności zbliżenia się do niego na polu politycznym.

- Jest to grunt - mówił - na którym spotykać się możemy i wspólnie działać i pomagać sobie. Ty w swojej sferze przyszedłeś do pewnego wpływu, którego będziesz mógł teraz użyć korzystnie dla podniesienia naszego nazwiska. Wybór mój na posła będzie także zaszczytem dla ciebie, nie mówiąc już o korzyściach, które będziesz mógł ciągnąć przeze mnie, gdy zostanę wybranym i wejdę do sejmu. Musimy się wzajemnie wspierać i pomagać sobie, aby dojść do czegoś.

Józef wysłuchał spokojnie mowy brata, pełnej sofizmatów i udanej serdeczności, nie robił mu żadnych wyrzutów, nie starał się wykazywać

mu fałszywości i obłudy, ale z godnością i bez uniesienia odmówił mu swego poparcia.

- Robię to - rzekł mu otwarcie - nie z osobistej jakiej niechęci i urazy, ale po prostu dlatego, że dotychczasowe życie twoje nie daje mi żadnej gwarancji, iżbyś mógł odpowiedzieć należycie obowiązkom posła i reprezentować interesa naszej klasy rzemieślniczej. Nie odmawiam ci zdolności, wiem, że znasz interesa i potrzeby nasze, ale to nie dość znać, trzeba mieć dla nich uznanie i życzliwość. Aby być naszym reprezentantem, nie dość jest ściskać dłoń szewca lub stolarza w chwili wyborów, trzeba żyć z nimi dłużej, szanować ich stan i uznawać jego potrzebę w społeczeństwie. A ty nie jesteś człowiekiem, jakiego nam potrzeba. Masz inne pod tym względem pojęcia. Znam cię lepiej niż inni i dlatego nie mógłbym z czystym sumieniem polecić cię moim towarzyszom. Na posła nie dość jest być zdolnym, trzeba być prawym, umieć interesa publiczne stawiać wyżej nad osobiste korzyści i ambicję, a tyś do tego niezdolny. Wiem, że ci się dobrze powodzi, że masz rozgłos jako zdolny adwokat, ale przyznam ci się, że mnie to twoje powodzenie nie cieszy, że sława, jaką sobie zyskałeś kilku ostatnimi procesami, wcale nie robi zaszczytu naszemu nazwisku. Wołałbym, aby ludzie więcej mówili o twojej prawości, niż zdolności.

- Więc nie będziesz głosował za mną? - spytał Jan przerywając moralne uwagi brata, które go już niecierpliwić zaczynały.

- Nie - odrzekł Józef krótko i stanowczo.

Na tym się skończyła rozmowa braci. Rozeszli się bez pożegnania, więcej jeszcze ostudzeni i obojętni dla siebie niż przedtem.

Jan jednak, nie zrażony odmową brata, robił na innej drodze starania o pozyskanie sobie głosów. Nikt nie był tak szczery, jakJózef, aby mu otwarcie wypowiedzieć swoje zdanie o nim, pozornie nawet przyrzekli mu niektórzy popierać go, ale nie myśleli wcale dotrzymać przyrzeczenia, bo znając Jana, wiedzieli, jak niebezpiecznym byłoby oddawać jakąkolwiek władzę takiemu człowiekowi.

Stało się więc, że gdy przyszło do wyborów, Jan miał zaledwie kilka głosów. Był to zbyt wyraźny objaw ogólnej niechęci. Zrozumiał go Jan i upokorzony tym, cofnął się ze wstydem z areny politycznej do swej kancelarii, jak pająk do kąta, pełen jadu i nienawiści do ludzi. Zawód, jaki go spotkał, popchnął go stanowczo na drogę, do której okazywał wrodzoną skłonność, na drogę, która rozmijała się z tym wszystkim, co ludzie nauczyli się czcić i szanować, która miała zaprowadzić go w górę

do znaczenia i majątku za jaką bądź cenę. Nie szło mu już teraz o to, jak nabędzie majątek, tylko, aby go nabył. Tą potęgą chciał zdobyć sobie znaczenie i sterroryzować opinię. Nie szło mu już teraz o to, co ludzie będą mówić o nim - owszem, wstręt i przestrach, jaki budziły niektóre jego czyny, zdawał się zadawalać jego duszę. Nie mogąc zmusić ludzi, by go szanowali, robił teraz wszystko, aby się go bali; nie mogąc sobie zarobić na dobrą sławę, postanowił być wielkim w złym. Żadne względy go już nie krępowały - nie miał nic do stracenia.

Toteż szedł na przebój wśród złorzeczeń i przekleństw tych, których skrzywdził; był patronem zbrodni i z szatańską radością pracował nad tym, by zbrodnia z podniesionym czołem przechadzała się swobodnie po święcie i urągała z opinii ludzkiej. Nie wahał się w wyborze środków, gdy mu szło o przeprowadzenie jakiej sprawy - wszystko było dla niego godziwym, cokolwiek nie dało się podciągnąć pod paragrafy kodeksu karnego. Prawa używał na obronę bezprawia. W tym względzie rozwinął niepospolitą zdolność i czynność i zyskał sobie tę smutną sławę, która go zrobiła bożyszczem zbrodniarzy. Po kaźniach kryminału kursowały o nim cudowne legendy i każdy zbrodniarz, gdy mu prawo zostawiało wolność wyboru adwokata, jego wybierał.

Jan jednak unikał obrony zwyczajnych, ordynarnych zbrodniarzy, opłacał im się nawet, by go uwolnili od tego zaszczytu, tylko wielcy zbrodniarze mieli w nim gorliwego obrońcę, i to szczególniej tacy, którzy się dobrze opłacać mogli. Jan umiał takich eksploatować, a chciwość jego znaną była i wyrównywała jego zdolnościom. Tam, gdzie szło o powiększenie majątku, nie wahał się w wyborze choćby najniegodziwszych środków.

Jako przykład podamy jeden epizod z jego przewrotnej działalności w tym względzie:

Rodzina Świńskich zaplątała się w długi i zawiły proces o jakiś duży spadek po hrabi Hieronimie Górskim z rodziną hrabiego, która im tego spadku zaprzeczała i na mocy praw swoich testamentem unieważnić się starała. Proces ten trwał przez lat kilkanaście. Świrscy, prowadząc go uporczywie, rujnowali resztki własnej fortuny dla niepewnych milionów, opłacającwysokie koszta procesu i adwokatów, których kilku z kolei podejmowało tę sprawę. Ostatecznie dostała się ona do rąk Jana, który jednak pomimo całego sprytu i gorliwości, jaką rozwinął, nie mógł doprowadzić tej sprawy do pożądanego rezultatu i proces tyloletni zakończył się przegraną, a zarazem ruiną Świrskich.

Stary Łukasz Świński nie przeżył upadku swoich nadziei, umarł zostawiwszy małoletnie dzieci w opłakanym stanie majątkowym. Ostatnia wieś ich miała być wystawioną na licytację dla pokrycia długów.

Opiekun małoletnich, chcąc im przyjść w pomoc i ratować, co można było, wymógł na okolicznych właścicielach ziemskich, że mu przyrzekli, iż żaden majątku tego licytować nie będzie, i w taki sposób majątek po cenie wywołanej miał się dostać na powrót w ręce dzieci. Opiekun udał się tedy do Jana, złożył u niego sumę wywołaną i zobowiązał go, by w dzień licytacji stawił się i majątek ten nabył na rzecz dzieci. Tak się też stało. Majątek wywołano w bardzo małej sumie, nikt nie licytował go wyżej i Jan go nabył po cenie wywołanej.

Kiedy potem opiekun dzieci przyszedł dziękować mu za tę usługę, Jan odrzekł najspokojniej:

- Nie masz pan za co dziękować, gdyż majątek ten nabyłem dla siebie i nie myślę go nikomu odstępować.

Opiekun z początku uważał to za jakiś żart niewczesny, tak mu się podobny postępek nieprawdopodobnym wydawał, gdy jednak potem przekonał się, że adwokat na serio chce się dopuścić tak niecnego czynu, zaklinał go na wszystko, by nie krzywdził dzieci, które i tak w opłakanym znajdują się stanie, odwoływał się do jego uczuć obywatelskich, ludzkich, do jego honoru, ale na próżno. Jan nie tylko nie odstąpił takim podstępem nabytego majątku, ale jeszcze z pieniędzy, które mu dano na zakupno, strącił znaczną część tytułem honorarium, jakie mu się należało od nieboszczyka.

Sprawa ta stała się głośną i wywołała ogromne oburzenie w kołach ludzi uczciwych. Nie miano słów na wyrażenie pogardy dla człowieka, który się czegoś podobnego mógł dopuścić.

Jan mało zważał na krzyki ludzkie, z cynicznym uśmiechem znosił pogardliwe spojrzenia, gorzkie wyrzuty oburzonych i z zimną krwią przystąpił do wywłaszczenia małoletnich.

Jeszcze sprawa ta nie ucichła, kiedy drugi podobny czyn Dylskiego oburzył i przeraził opinię publiczną jeszcze więcej niż poprzedni.

Pewien znaczny urzędnik, powszechnie szanowany, odebrał sobie życie. Powodem samobójstwa było grube przeniewierstwo, jakiego się dopuścił. Suma sprzeniewierzona wynosiła sto sześćdziesiąt tysięcy. Zadziwiło to wszystkich, że człowiek żyjący tak skromnie mógł się sprzeniewierzyć na tak znaczną sumę. Dopiero zeznania żony zmarłego

rzuciły światło na tę tajemniczą sprawę. Pokazało się, że nieboszczyk ze zbytecznej troski o przyszłość swoich dzieci, w chęci zabezpieczenia im przyszłości, oddał się grze giełdowej, że użył do tego naprzód swoich uzbieranych pieniędzy, następnie zaciągnął od kogoś pożyczkę, a w końcu plącząc się coraz bardziej w interesach finansowych,dopuścił się przeniewierstwa, które wskutek nagłego spadku papierów rosło z przerażającą szybkością; nieszczęśliwy, w nadziei, że się tym uratuje, brnął coraz bardziej.

Dalej pokazało się z zeznań żony, że nieboszczyk z obawy zwrócenia na siebie uwagi władz wyższych nie grał sam, ale za pośrednictwem kogoś, który z łatwowierności jego i przykrego położenia ciągnął niemałe zyski dla siebie; że ten ktoś, jak zły duch, namawiał go do coraz ryzykowniejszej gry, z której sam tylko korzyść odnosił, a w końcu namówił go do samobójstwa.

Wszyscy wskazywali jednomyślnie Jana jako owego złego ducha. Wiedziano, że urzędnik ów był z nim w jakichś stosunkach częstych, których natury wytłumaczyć sobie nie zdołano przedtem, gdyż urzędnik ów nieraz wyrażał się o nim ze wstrętem i oburzeniem. Wieczorem, właśnie przed ową nocą, w której nieszczęśliwy odebrał sobie życie, widziano go wychodzącego dość późno od Jana, żonie, gdy go pytała przed udaniem się na spoczynek, dlaczego jest tak wzburzony, odpowiedział:

- Gniewa mnie, że łotry chodzą swobodnie, podczas gdy uczciwi ludzie ginąć muszą.

Słów tych nie zrozumiała, ale strzał z pistoletu, który w kilka godzin później rozległ się w pokoju jej męża, wyjaśnił jej wszystko. Nie było wątpliwości, że tym człowiekiem, o którym z takim oburzeniem mówił ów urzędnik przed dokonaniem samobójstwa, był Jan, jego jednego uważano za zdolnego do takiego czynu. Ale udowodnić mu niczego nie można było, prawo było bezsilne wobec przebiegłej przezorności, z jaką przeprowadził swój plan. Sąd nie mógł nawet pociągnąć go do śledztwa, bo nie było żadnych prawnych poszlak, ale opinia wskazywała go palcem i nazywała zbrodniarzem.

Jan wiedział o tym i drwił sobie z opinii, która nie mogła go ani przyaresztować, ani wytoczyć mu procesu, i spał spokojnie pod osłoną paragrafów i werthejmowskiej kasy. Majątek jego powiększał się szybko takimi sposobami, jakich tu parę przytoczyliśmy; nie było to tajnym, że Jan posiada znaczne kapitały, a jednak ojciec jego nie mógł się doczekać,

by mu syn kazał przestać poniewierać się po obcych kątach i wysługiwać obcym ludziom. Stary czekał z bijącym sercem na to słowo syna, ale Jan zdawał się nie myśleć o tym i podczas każdej wizyty ojca był tak zajęty, zbywał go tak zimno i krótko, że ten nie miał odwagi rozpocząć z nim o tym rozmowy.

Aż raz zdecydował się napomknąć mu o tym, że to nie ładnie dla niego samego, iż mając majątek taki, pozwala ojcu pracować.

- Alboż ja próżnuję? - spytał Jan z przekąsem. - I jakąż to pracę ma ojciec? To jest więcej zabawka niż praca. A trudno znowu nic nie robić, nie mieć żadnego zajęcia, to życie sprzykrzyć się może. Zresztą, jeżeli ojcu pensja nie wystarcza, mogę coś dołożyć.

Ojciec w milczeniu przyjął te słowa, zraniłygo one dotkliwie. Nie tego on się spodziewał od syna. On marzył zawsze o świetnym życiu, dostatkach, a zamiast tego syn ofiarował mu jałmużnę. Mógł się był tego spodziewać po synu, który tak złej używał sławy u ludzi, a przecież stary mimo to miał nadzieję, że dla niego będzie innym. Wszak wilk, co się rzuca na ludzi i kąsa, wilczycę wita radosnym skomleniem. Stary przypuszczał nawet, że pozbawiony życzliwości ludzkiej, syn będzie chciał mieć przy sobie choć jedno życzliwe serce, jednego człowieka, oddanego mu całkiem i wiernego. A któż mógł być lepszym do tego, jak ojciec? Należało mu się to przecież za tyle lat pracy, starań się, hańby nawet, jaką poniósł dla szczęścia dzieci. Zdawało mu się, że tym wszystkim zapracował sobie aż nadto, jeżeli nie na miłość, to na wdzięczność. Spotkał go zawód bolesny w tym względzie, przekonał się, że był dla syna obcym, był niczym; z zimnego i obojętnego obejścia się z nim Jana łatwo mógł poznać, że go nie bardzo chętnie widzi u siebie i niewiele by sobie robił z tego, gdyby go nie widział.

Było to straszne odkrycie, tym boleśniejsze, że taić się z tym musiał przed ludźmi i wynajdywać różne sposoby tłumaczenia takiego postępowania syna; tłumączył, że on sam nie chce być przy synu, bo przywykł do zajęcia i nie lubi próżnować. Mówił tak, bo wstyd mu było przyznać się, że syn nie życzy sobie mieć go przy sobie. Ale właśnie dlatego, że kryć się musiał przed ludźmi ze swoją boleścią, boleść ta tym głębiej nurtowała i gryzła go. Unikał ludzi, bo nie śmiał im spojrzeć w oczy, by nie wyczytać na ich twarzach politowania, które wydawało mu się urągowiskiem. Najczęściej chodził sam wieczorami po Plantacjach, a trapiące myśli były jednymi towarzyszami jego. Nie miał z kim pogadać, rozweselić się; wałęsał się z ławki na ławkę dla zabicia czasu; nic go nie

ciągnęło do domu, bo tam również czekała go samotność i nuda. Nie taką starość obiecywał sobie.

Raz, gdy tak łaził po Plantacjach, przechodząc koło Floriańskiej Bramy, usłyszał na Kleparzu tony wesołej muzyki. Grano w karczemce, gdzie się odbywało jakieś wesele. Była to ta sama karczemka, w której widział przed dwoma laty swego ojca i siostrę. Przypomniało się mu to teraz i zastanowił się nad tym, co wtedy zrobił. To zastanowienie zmniejszyło trochę jego boleść i żal, jaki miał do syna.

- Jeszcze on nie taki zły - myślał sobie - bo on nie zapiera się mnie, a ja własnego ojca się zaparłem. Dobrze mi tak.

Własną więc winą usprawiedliwił syna i nie skarżył się już ani narzekał, ani słowem, ni spojrzeniem nie przypominał synowi, że powinien by dać mu u siebiejaki kącik.

Przypadek jednak wyręczył go w tym.

Stary bankier Sztolce nagle żyć przestał; mówiono, że na apopleksję, ale oględziny lekarskie wykazały, że bankier został skrycie zamordowany. Uwięziono służącego i rozpoczęto śledztwo. Ze śledztwa się pokazało, że w wieczór przed zamordowaniem bankiera syn jego, który ciągle prawie mieszkał w Wiedniu i którego bankier, jak mówiono, miał wydziedziczyć z powodu jego rozwiązłego i marnotrawnego życia, że syn jego, Alfred, był u niego; widział go pisarz z kantoru, który się z nim spotkał na wschodach właśnie, gdy wracał od bankiera z gazetami. Buchhalter potwierdził to także, zeznając, że gdy odnosił klucze od kantoru na górę, zastał przy bankierze syna jego. Na drugi dzień jednak nie było go już w Krakowie. Na podstawie tych zeznań sąd zażądał od wiedeńskiej policji uwięzienia tamże syna bankiera i ścisłego śledztwa.

Sprawa ta narobiła niemało hałasu w mieście, zdania były podzielone. Jedni oburzali się na straszną zbrodnię, inni wątpili, aby to syn zrobił, i domyślali się innego sprawcy. Przypomniano sobie przy tej sposobności sprawę hrabiny S., w której pomimo tylu pozorów pokazała się w końcu jej niewinność. Mniemano więc, że i tu coś podobnego się pokaże.

Stary Dylski jednak nie wątpił o ojcobójstwie. Nie mógł nie wierzyć własnym oczom... Opowiadał synowi, jak młody bankier, spotkawszy się z nim na schodach, zmieszał się mocno i w pierwszej chwili chciał cofnąć się w głąb sieni, by uniknąć tego spotkania.

- Twarz jego nie podobała mi się wtedy - mówił - miała w sobie coś potwornego, odstraszającego; zła myśl wcześnie już piętnowała go na

zbrodniarza. O! to niewątpliwie on zrobił. Okropnie pomyśleć! syn własnego ojca! i za co? Za to, że go wychował, dał mu sposób do życia, pracował dla niego. Okropne czasy!

Stary mówił te słowa z głębokim przejęciem, w narzekaniach tych nad obcym nieszczęściem odzywały się także echa jego własnego żalu. Wyrzucając je z siebie, ulżywał sobie. Syn słuchał zimno, z nachmurzonym czołem i nic nie mówił.

- Jak myślisz, co mu zrobią za to? - spytał Dylski po chwili.

- To zależeć będzie od tego, jakie będą poszlaki przeciwko niemu.

O, to się wykryć musi. Ja będę świadczyć, buchhalter także.

- Tak, świadectwo takie może coś znaczyć.

- Będzie znaczyć - rzekł Dylski z zapałem. - Nie będzie mógł zaprzeć się swojej zbrodni i sąd powinien go ukarać, ukarać okropnie, żeby dać straszną naukę złym dzieciom.

Jan, zdaje się, zrozumiał głębsze znaczenie tych słów ojca, w których tkwił także ostry wyrzut dla niego, i chcąc przerwać tę niemiłą rozmowę, przeszedł na inny przedmiot, a mianowicie zaproponował ojcu, aby teraz, skoro biuro bankiera zostanie prawdopodobnie na czas jakiś opieczętowane, przeniósł się do niego na mieszkanie. Wyznaczył mupokoik tuż obok kancelarii i tego samego dnia Dylski spoczął pod jednym dachem z synem swoim. Nie sprawiło mu to jednak takiej przyjemności, jakiej się spodziewał był dawniej, może dlatego, że za długo czekał na spełnienie tego życzenia swego, a może też zbyt zostawał pod przykrym wrażeniem śmierci bankiera, by mógł z całą swobodą oddać się własnemu szczęściu.

*

W kilka dni po śmierci bankiera Sztolce, nad wieczorem, zatrzymała się przed mieszkaniem Jana Dylskiego kareta, wysiadła z niej jakaś kobieta w żałobie, zasłonięta gęstym woalem, i szybko weszła na wschody, prowadzące do kancelarii adwokackiej.

Jan wrócił właśnie z sądu i zajęty był przeglądaniem papierów, gdy służący wręczył mu bilet wizytowy, obwiedziony czarną obwódką. Jan wziął bilet do ręki i spojrzawszy nań, poruszył się żywo na krześle, jakby się dotknął stosu elektrycznego. Wpatrywał się czas jakiś w bilet i oczom własnym nie wierzył. Na bilecie był napis litografowany: "Helena ze Sztolców baronowa Rozenkranz".

To nazwisko zbudziło w duszy Jana odległe wspomnienia, rozkoszne i

przykre zarazem, równocześnie przypomniał sobie zalotne spojrzenia Heleny i jej dumny ruch, którym wskazywała mu drzwi i mówiła: "Precz"; przypomniał sobie nadzieje swoje i upokorzenie, całus i policzek. Sprzeczne te wrażenia zerwały się naraz w nim, tłoczyły się do głowy i przyspieszały uderzenia pulsów.

Po kilku latach miał znowu zobaczyć tę kobietę, która umiała kiedyś tak silne wzbudzić w nim uczucie, i jakiejkolwiek było ono natury, zawsze było to jedno z cieplejszych uczuć w jego życiu. I ta kobieta, która to uczucie kopnęła nogą i obraziła do żywego, przyszła teraz sama do niego. Po co? Sam jeszcze nie wiedział po co, jednak duma jego była już trochę zadowolona tym, że przyszła. Nie nasycone jeszcze uczucie zemsty odżyło nadzieją zadośćuczynienia. Te wszystkie uczucia najsprzeczniejsze tak chaotycznie kłębiły się po jego głowie, że potrzebował jakiegoś czasu, by zebrać myśli, przyjść do równowagi.

Lokaj czas jakiś czekać musiał, zanim adwokat ochłonął trochę ze wzruszenia i mógł powiedzieć mu przytłumionym nieco głosem:

- Prosić!

Weszła kobieta w żałobie.

Mogła mieć lat najwyżej dwadzieścia pięć, piękność jej była w pełnym rozkwicie zmysłowych powabów, ruchy i spojrzenia wyrażały pewność kobiety żyjącej w świecie, przyzwyczajonej panować i zdobywać, a twarz jej świadczyła, że umiała i lubiła używać życia. Nawet w tej chwili, choć twarz ta pobladła, a zmartwienie wypisało szerokimi cieniami ślady pod oprawą błękitnych oczu, robiła wrażenie więcej ponętne niż poważne.

Jan ukradkowym spojrzeniem ogarnął wchodzącą i w milczeniu wskazał jej krzesło, na którym usiadła zmęczona. Chwilę odpoczywała i zdawała się czekać na zapytanie adwokata, ale ten milczał uparcie. Wreszcie rozpoczęła sama:

- Domyślasz się pan zapewne - rzekła - w jakim celu tu przychodzę.

- Nie jestem domyślny - odparł sucho. - W każdym razie będzie to zapewne proces jakiś.

-Tak, proces nieszczęśliwy, okropny! - rzekła z głębokim westchnieniem - od którego zależy życie mego brata i dobre imię naszej rodziny. Wiesz pan, jakie nieszczęście spotkało nas. Brata mego posądzają o czyn straszny!

- Słyszałem o tym - rzekł obojętnie.

- Brat mój jednak jest niewinny, stał się ofiarą jakiejś podstępnej intrygi.

- Źle pani powiedziano. Brat pani przyznał się do tego wszystkiego podczas swego uwięzienia. Doniesiono mi o tym z Wiednia.

- Więc pan wiesz już o tym?

- I pani wiedziałaś? - spytał topiąc w niej badawcze spojrzenie.

- Wiedziałam - odrzekła spuszczając oczy - byłam wtedy jeszcze w Wiedniu. Ale ja wierzę, że zrobił to wyznanie w przystępie jakiegoś rozstroju moralnego. To nie podobna!

- Są świadkowie.

- Więc nie ma nadziei uratowania go?

- Niech się pani uda do adwokatów. Mogą go bronić.

- Mnie nie idzie o to, aby brat mój był broniony, ale żeby był obroniony, uniewinniony, i dlatego przyszłam do pana. Pan byłeś jego przyjacielem, pan nie pozwolisz na to, aby ginął sromotnie. Hańba Alfreda spadnie i na nas, na cały nasz dom.

- Czy pani sądzisz, że mnie tak wiele obchodzi honor rodziny Sztolców? - spytał z ironią i kłuł ją spojrzeniem pełnym urągania.

Helena ściągnęła brwi dumnie i odrzekła prędko:

- Mówię to panu tylko dlatego, abyś wiedział, jak ważną dla nas jest ta sprawa, że nie ma takiej ofiary, której byśmy nie zrobili dla ocalenia Alfreda. Żądaj pan, ile zechcesz, tylko ratuj go.

Jan zamyślił się, spojrzenie utkwił nieruchomo w podłodze i gryzł paznokcie w zamyśleniu. Helena czekała niecierpliwie na odpowiedź, z twarzy jego rada by była wyczytać ją co prędzej, ale twarz Jana była nieczytelną w tej chwili jak zadymiony papier.

Po chwili namysłu potrząsnął głową i rzekł stanowczo:

- Nie przyjmuję tej sprawy.

- Dlaczego? - spytała z rozpaczą Helena.

- Dlaczego? - spytał i uśmiechnął się przerażająco. - Dlaczego? Bo to, co mnie ofiarować możecie, choćbyście dali mi najwięcej, nie może mi sprawić takiego zadowolenia, jakie mi da upokorzenie wasze. Wyście umieli upokarzać, teraz się dowiecie, jak to smakuje upokorzenie, hańba. Pani sądzisz, że ja zapomniałem o zniewadze, jaka mnie spotkała? Ja pamiętam dobrze, przebaczać nie umiem, a że się dotąd nie zemściłem,

to nie dlatego, że nie chciałem, tylko, że nie mogłem. Przypadek mnie wyręczył; byłbym głupcem, gdybym mu przeszkadzał.

- Więc pan tak srodze chcesz się zemścić za jeden nierozważny czyn młodej dziewczyny, którego potem może bardzo żałowała?

- Ta młoda dziewczyna miała jednak tyle rozumu, że umiała złudnymi pozorami miłości obałamucić niedoświadczonego człowieka, że umiała wyrafinowaną kokieterią wabić go, a zarazem trzymać wpewnej odległości jak psa na łańcuchu, którego drażnią z daleka pokazywanym kawałkiem chleba, a gdy pies zerwał łańcuch i skoczył po to, co mu obiecywano, wypędzono go za drzwi. Czy nie tak było? I teraz pani przychodzisz do tego człowieka i chcesz, by za to bronił was od niesławy! Na to trzeba by może anioła, a ja nie mam pretensji do anielstwa.

Kobieta, zamiast się tłumaczyć i usprawiedliwiać, słuchała w pokornym milczeniu słów jego. Gdy skończył, osunęła mu się do nóg i chwytając go za rękę wyszeptała błagalnym głosem:

- Przebacz mi ten błąd mojej młodości, nie karz mnie za to tak okropnie!

Równocześnie uczuł Jan na ręce swojej dotknięcie jej ust ciepłych, wilgotnych.

- Co pani robisz? - rzekł zażenowany i usiłował ją podnieść.

- Nie wstanę - rzekła opierając mu się - dopóki nie przyrzekniesz mi, że nas uratujesz.

- To nie ode mnie zależy, zbrodnia jawna - rzekł, zmiękczony widocznie prośbą i skruchą klęczącej.

- U pana nie ma nic niepodobnego. Jeżeli zechcesz, ocalisz go!

- Wstań pani.

- Przyrzekasz mi pan?

- Muszę pierwej rozpatrzyć sprawę, zbadać okolicznośći.

- Więc przyjmujesz pan! - spytała wstając z ożywioną nadzieją.

- Przyjęcie sprawy nie jest jeszcze wygraną.

- Skoro pan jej bronić będzie, nie mogę wątpić, że będzie wygraną.

Jan uśmiechnął się z pewną dumą, wnet jednak wrócił do dawnej powagi i rzekł:

- Wierzysz pani, że zbrodnia ma we mnie dobrego obrońcę. Zapewne powiedziano pani, że jest jeden adwokat, który podejmuje się każdej

najgorszej sprawy, najnieuczciwszego procesu, i dlatego przyszłaś do mnie, a potem, gdy mi się uda wydobyć brata z kryminału, będziesz mną gardzić jak tylu innych.

- Będę błogosławić pana! - rzekła chwytając go znowu za rękę - będę chciała wynagrodzić ci winę moją i łaskę twoją.

- O wynagrodzeniu pomówimy później - rzekł Jan cofając swoją rękę, by po jej drżeniu nie spostrzegła Helena wzruszenia, jakie go ogarnęło. Nie chciał, by poznała, jak silne wrażenie robiła na nim. - Muszę pierwej rozpatrzyć się w sprawie. Czy brat pani jest jeszcze w Wiedniu?

- Jest i o ile wiem, ma być przywieziony do Krakowa z końcem tego miesiąca.

- Mamy więc niewiele czasu. W tym tygodniu jeszcze będę musiał być w Wiedniu. Czy pani wracasz tam także?

- Wrócę za kilka dni.

- Bądź pani łaskawa zostawić mi swój adres.

Wyjęła małą karteczkę z pugilaresiku i napisała na nim: "Opernring Nr 6 erster Stock".

Jan odebrał kartkę, przeczytał i rzekł:

- Skoro się lepiej poinformuję w tej sprawie, będę u pani i odpowiem stanowczo, czy będę mógł co zrobić.

- O! dziękuję panu za tę dobroć- rzekła zbliżając się do niego.

- Nie masz pani za co dziękować - rzekł sucho - jeszcze nic dla pani nie zrobiłem. Do widzenia.

Za chwilę słychać było na ulicy turkot odjeżdżającego powozu.

Jan patrzał przez okno za powozem i długo jeszcze potem stał tam w zamyśleniu, zdrapując bezwiednie kit paznokciem, potem gwałtownym ruchem ocucił się, jakby chciał wydobyć się z tych myśli, w których grzęznął, i rzekł głosem, który był raczej podobny do syku węża:

- Ha! nie myślałem, że ta kobieta tak silnie będzie jeszcze działać na mnie.

Pokora, do jakiej zniżyła się kobieta tak dumna, jak Helena, rozbroiła całkiem jego zawziętość. Pocałunek jej zapłacił mu dostatecznie zniewagę, jaka go kiedyś spotkała, i rozbudził na nowo w nim uśpioną przez tyle lat namiętność. Czasami przychodziło mu na myśl, że jej pokora może być również udaniem, jak niegdyś sympatia, którą go łudziła, że może potem wyśmieje się z jego łatwowierności, i wtedy

chciał cofnąć się od wszystkiego, i napisać do niej, iż nie podejmuje się prowadzić procesu. Ale ta uparta miłość własna, która nie pozwala człowiekowi wyrzec się dobrowolnie miłych nadziei, nie pozwoliła mu dać za przegraną tej sprawie i wyrzec się tych przyjemności i korzyści, jakie mu obiecywało obecne jego stanowisko względem Heleny. Zerwać więc nie chciał odnowionej w tak niespodziewany sposób znajomości, postanowił tylko działać ostrożnie.

Niebawem zajął się procesem Alfreda.

Zaczął od tego, że próbował najprzód wybadać ojca o wszystkie szczegóły, które mu były potrzebne. Podczas rozmowy z nim wypytywał go nieznacznie o rozkład mieszkań w domu bankiera, porządek życia rodziny zmarłego i służby, o charakter buchhaltera, jego stosunek do pryncypała, jego znajomości a szczególniej o służącego bankiera. Wszystko to były przygotowawcze prace do obrony posądzonego. Jan miał plan zwrócenia podejrzeń o morderstwo na buchhaltera i służącego, a mianowicie, że działali w porozumieniu ze sobą, aby przyjść do posiadania pieniędzy, że służący dokonał morderstwa, a buchhalter zabrał pieniądze z kasy. Ten rodzaj obrony był dla niego tym łatwiejszy, że już sąd sam, ze względów ostrożności, zatrzymał buchhaltera w areszcie śledczym. I to także było na rękę Janowi, że raz już w podobny sposób bronił sprawy i tak świetnie dowiódł niewinności posądzonej.

Asocjacja idei pomagała mu tutaj: powołując się na dowiedzioną niewinność hrabiny S., łatwiej mógł zrzucić podejrzenie z winnego. Szło tylko o unieważnienie zeznania świadków, którzy Alfreda widzieli w Krakowie w wieczór przed popełnionym morderstwem, o udowodnienie alibi, tj., że w tym czasie gdzie indziej się znajdował, a wreszcie o zniszczenie pierwotnych zeznań Alfreda. To była rzecz najważniejsza i najtrudniejsza.

Zeznanie, jakie zrobił posądzony w pierwszej chwili uwięzienia pod wrażeniem trwogi, potępiało go. Trzeba było zeznanie to zniszczyć, a raczej sfałszować. Jan wierzył, że z pomocą swego sprytu iprzebiegłości dokaże tego, i w tym celu wyjechał do Wiednia.

Przypadek chciał, że tego dnia wyjeżdżała także Helena. Właśnie Jan siedział już w wagonie, gdy jakiś obok niego siedzący, zwróciwszy się do swego towarzysza, rzekł dość głośno:

- Patrz, patrz, baronowa Rosenkranz, córka Sztolcego.

- Gdzie? gdzie?

- Tam, idzie w żałobie, oparta na ręku tego blondyna.

- Czy to jej mąż?

- Nie, kuzynek męża.

- Niebezpieczny kuzynek dla męża.

- Teraz już nie może być niebezpiecznym, mąż baronowej od roku już nie żyje.

- Więc wdowa?

- Nie na długo, bo właśnie wychodzi za mąż za kuzynka, śmierć ojca przeszkodziła im, bo w tych dniach mieli się pobrać.

Jan słuchał tej całej rozmowy, łowiąc uważnie każde słowo, a twarz jego stawała się prawie rubinową z silnego wzruszenia. Dowiedział się, o czym wcale nie wiedział, że Helena była wdową. Nie powiedziała mu tego, a to jej zatajenie uważał za oszustwo i podstęp z jej strony. Dlaczego? Może nie umiałby tego dowieść, a jednak zdawało mu się, że nie powinna myśleć o miłości dla kogoś, w chwili gdy zależy od jego łaski i błaga jego pomocy. Taka miłość wydawała mu się zbrodnią: był to nowy policzek, który równie celnie skutkował, jak dawniejszy.

W pierwszej chwili miał zamiar wysiąść z wagonu i wrócić do domu, i całą sprawę wyrzucić z pamięci na śmiecie, jak się wyrzuca nieraz zasuszony kwiatek kochanki, co za mąż poszła, ale po chwili namysłu zmienił zamiar.

- Jakież ja mam prawo - myślał sobie - wymagać od niej takiego zaparcia się? Prawo to dopiero zdobyć sobie muszę, a wtedy będę mógł stawiać wymagania.

Z tym postanowieniem przybył do Wiednia.

Staraniem jego było zbliżyć się do niższych urzędników sądowych, porobić z nimi znajomości, aby przez nich można było się dostać do aktów sądowych. Postępował ostrożnie i zręcznie jak kot, by nie domyślili się jego zamiarów, ukrył nawet przed nimi swoje zatrudnienie i przedstawił się jako starający się o posadę diurnisty . Starał się ująć sobie ich, to racząc ich po knajpeczkach, to robiąc małe grzeczności, a wszystko niby na karb protekcji do uzyskania posady. Odwiedzał ich nieraz w biurze, by pod tym pozorem rozpatrzyć miejscowość i dowiedzieć się coś bliższego o sprawie Alfreda, a mianowicie: gdzie znajdowały się akta śledcze, w rękach którego z sędziów, w której szafie, pod czyim nadzorem.

Im bardziej jednak zbliżał się do celu, tym bardziej zwalniał, by pośpiech nie zepsuł mu wszystkiego i nie odkrył jego intencji. W ten sposób rzecz cała przewlekać się musiała żółwim krokiem posuwając się naprzód. Jan umiał być cierpliwym i czekać i w ten sposób bez zwrócenia całkiem uwagi na swoje ukryte zamiary dowiedziałsię, że Alfred był dopiero raz przesłuchany, że sprawę jego ma w śledztwie sędzia Weildorf, że sprawa ta jednak wraz z delikwentem przesłaną będzie sądowi krakowskiemu.

Adiunktem sędziego Weildorfa był właśnie jeden z owych znajomych Jana, nazwiskiem Flichter. Był to człowiek już niemłody, obarczony familią i w długach po uszy. Jan, poznawszy bliżej stan jego interesów, zapronował mu wprost wykradzenie papierów za sumę dość znaczną. Rozumie się, że działał tu nie w swoim imieniu, ale niby jako pośrednik, przysłany przez rodzinę obwinionego. Przedstawił Flichterowi, że za pieniądze, które zarobi przy tym interesie, będzie mógł z familią uciec za granicę, uwolnić się od wierzycieli i żyć daleko wygodniej niż tu z lichej pensji, która mu nie daje dostatecznego utrzymania. W tym względzie miał zupełną słuszność; Flichter sam to uznawał i dlatego nie dał się długo namawiać.

Wciągnięto do zmowy woźnego, Jana Rübena, z którego pomocą Flichter mógł dostać się w godzinach niebiurowych do kancelarii, i postarano się o kluczyk do szafy, w której akta były zamknięte. Jan dał Flichterowi dość znaczną zaliczkę, a resztę sumy obiecał mu wypłacić po dostarczeniu aktów. Plan jego był taki, że mając akta w ręku, chciał udać się do mieszkania baronowej i zaproponować jej warunki, pod którymi mógł uwolnić brata, a mianowicie: sfałszować protokół śledczy i sfałszowany ulokować znowu z pomocą Flichtera między aktami sędziego. W razie gdyby się nie zgodziła, miały akta nie tknięte wrócić na dawne miejsce.

Według umowy Flichter obiecał w niedzielę wieczorem dostarczyć papiery. Jan z niecierpliwością oczekiwał go w kawiarni Brunera, gdzie się zejść mieli.

Około godziny dziesiątej przyszedł Flichter, był blady i pomieszany. Jan z twarzy jego wyczytał niepomyślną wiadomość, nie mógł jednak spytać wobec gości, siedzących w kawiarni. Dla niezwrócenia uwagi, musieli czas jakiś tam przesiedzieć i wypili razem kawę. Krótka ta chwila wydała się Janowi wiekiem. Nareszcie wyszli, zeszli z Ringów, na których spacerowało jeszcze dosyć osób, i poszli w boczną uliczkę nad kanał. Tu

Jan przysunął się do Flichtera i spytał niespokojnie:

- I cóż?

- Aktów nie ma - odrzekł tenże zakłopotany.

- Jak to być może?

- Nie wiem. Przeszukaliśmy z Rübenem kilka razy, nigdzieśmy ich znaleźć nie mogli.

Jan spojrzał podejrzliwie z boku na Flichtera, przypuszczał, że ten, nie dowierzając mu lub spodziewając się wyższego zysku, gdy będzie działał bez pośrednika, zaniósł sam akta do baronowej, i chcąc go podejść, rzekł:

- Więc baronowa ma te akta już u siebie?

- Ma je? Przez kogo? - spytał żywo z ciekawością Flichter.

To zniepokojenie upewniało Jana, że przypuszczenie jego było nieprawdziwe.

- Ja tak się domyślam - rzekł poprawiając błąd swój. - Komuż by innemu zależało na wydobyciu tych aktów?

Ten domysł powiedział na wiatr, bezmyśli, a jednak po chwili zaczął się obawiać, czy rzeczywiście baronowa sama lub za czyją poradą nie wpadła na myśl sfałszowania aktów. To pokrzyżowałoby mu wszystkie jego plany.

- Może akta już odesłano do Krakowa - zauważył Flichter.

- Trzeba by się o tym przekonać.

- Zrobię to. Jutro będę w dzienniku sądowym i będę się starał nieznacznie przepatrzyć księgę.

Z tym się rozstali. Na drugi dzień wieczorem mieli się znowu zejść w piwiarni Bischofa o ósmej.

Jan przepędził ten czas w wielkim niepokoju i obawie. Tak misternie przez niego ułożony plan miał się rozchwiać na niczym. Wszystko mu jedno było, czy papiery zostały już wysłane, czy dostały się do rąk baronowej, w każdym razie jednak wołałby był, żeby pierwszy jego domysł był prawdziwszy, bo wtedy nie Helena, ale on by tryumfował, a przy tym miał jeszcze nadzieję sfałszowania tych aktów w Krakowie. Wszędzie łatwo znaleźć ludzi, których uczciwość za pieniądze kupić można. Takie przekonanie miał Jan.

Przed wieczorem dla zabicia czasu, który mu okropnie powoli upływał,

poszedł do Volksgartenu . Był koncert Straussa . Mnóstwo wystrojonych dam i eleganckiej złotej młodzieży zapełniało miejsce przed estradą, na której Strauss wywijał smykiem i zachwycał swoimi walcami.

Jana niewiele obchodził cały świat elegancki wiedeński, nie był amatorem pięknych twarzyczek, towarzystwo było mu całkiem obce; usiadł więc z boku i obojętnie przysłuchiwał się muzyce. Uwaga jego zajęta była czym innym: myślał o procesie, a na tle muzyki myśli jego najfantastyczniejsze przybierały kształty.

Około niego siedziało dwóch jakichś młodych ludzi, z których jeden, widocznie dawny mieszkaniec Wiednia i obznajomiony dobrze ze stosunkami, wskazywał drugiemu różne osoby z towarzystwa i objaśniał dość ciekawymi uwagami. Jan niewiele zwracał uwagi na ich rozmowę, ale bezustanna gadanina młodych ludzi zaczęła go już drażnić, bo przeszkadzała mu myśleć spokojnie, i chciał przenieść się na inne miejsce. Podniósł się więc ze swego siedzenia i rozglądał się wokoło, gdzieby się mógł wygodnie umieścić, gdy naraz wzrok jego padł przypadkowo na jedną damę, która o parę rzędów krzeseł przed nim przechodziła i przez szkiełka rozpatrywała również, gdzieby usiąść mogła. Kobieta miała kostium brązowy aksamitny, nadzwyczaj elegancki, z białą kryzą Marii Stuart koło szyi, i takiż sam kapelusik z białym piórkiem. W ruchach jej było wiele wdzięku i elegancji, a twarz jej biała, matowa, delikatna, ożywiona dużymi, czarnymi oczyma dziwnego blasku i siły, otoczona bujnymi splotami złotawych włosów, miała wyraz sprytny, energiczny, a przy tym kapryśny. Za nią szedł lokaj i trzymał na rękach kudłatego, białego pinczerka.

Jan wpatrywał się w kobietę i oczom własnym nie wierzył. W eleganckiej damie poznał swoją siostrę. Od czasu zagadkowej ucieczki jej z Krakowa nie wiedział wcale, co się z nią stało. Niewiele go to zresztą obchodziło. Wiedział, a raczejdomyślił się, że uciekła z Alfredem, był pewnym, że młody rozpustnik, pobawiwszy się nową zdobyczą, porzuci ją jak tyle innych i dziewczyna pójdzie zwykłą koleją tego rodzaju kobiet, korzystać będzie z wdzięków i młodości do pewnego czasu, a potem zmarnuje się.

Ujrzawszy ją w takim stanie, zdziwił się mocno i nie umiał sobie wytłumaczyć jej świetnej przemiany. Wnet jednak dowiedział się bliższych szczegółów z rozmowy swoich sąsiadów.

- Patrz! - mówił jeden do drugiego wskazując oczyma przybyłą - to

piękna Polka, jedna ze świetniejszych gwiazd naszego półświatka.

- I zdaje się najniebezpieczniejszych - zauważył drugi - oczy ją zdradzają, że należy do gwiazd niestałych.

- Toteż nazywają ją złotowłosą kometą.

- Wielu zapewne na obliczenie niestałego biegu tej komety musiało stracić dużo czasu i pieniędzy.

- Obecnie rujnuje się dla niej hofrat Zehnmark. Sprytna Polka zrobiła z poważnego hofrata najpokorniejszego niewolnika swoich zachceń i kaprysów.

Jan wysłuchał tej rozmowy uważnie i zamiast rumienić się w duszy, że jest bratem kobiety, która kosztem uczciwości zyskała sobie rozgłos i tak błyszcząco świeciła hańbą swoją, żałował, że zerwał z nią wszelkie stosunki, gdyż przy wpływach, jakie miała, mogła była być mu bardzo pomocną w jego karierze. Chciał nawet dowiedzieć się o jej adres, by z tego skorzystać w razie potrzeby; ale że zbliżała się godzina, w której miał się zejść z Flichterem, więc rad nierad musiał opuścić ogród zachowując sobie zbliżenie się do siostry na czas sposobniejszy.

- Jeżeli należy do tak błyszczących gwiazd - rozumowął sobie śpiesząc do Bischofa - to będzie łatwo ją odszukać.

W ogrodzie zbliżyć się do niej nie chciał, nie tyle z obawy skompromitowania się, jak raczej dlatego, że nie wiedział, czy Marynia chciałaby się przyznać do niego, zwłaszcza że mogła żywić słuszny żal za to, że się jej wyparł. Kilka razy bowiem pisała do niego chcąc zawiązać na powrót stosunki z domem. W listach tych nie prosiła o nic, tylko o trochę pamięci i życzliwości. Pomimo świetnego powodzenia zbłąkana ta gwiazda zwracała się z utęskniemem do rodziny, brak jej było rodzinnego życia, chciała na powrót zawiązać stargane węzły. Ale brat listy rzucał do kosza i nic na nie nie odpowiadał. W listach tych bowiem Marynia nic nie wspomniała o swym świetnym powodzeniu.

- Gdybym był wiedział - mruczał sobie Jan - gdybym był wiedział... ale nigdy nie przypuszczałem, że ta dziewczyna tak sobie będzie umiała radzić. Straciłem na tym, możną jej było nieraz korzystnie użyć. No, może jeszcze wszystko to da się jakoś naprawić.

I począł rozmyślać nad tym, w jaki by sposób mógł się zbliżyć do siostry, wytłumaczyć jej, że milczenie jego nie było zapomnieniem ani wyrzeczeniem się jej, ale wypadło raczejz niefortunnego zbiegu okoliczności. Układał cały plan postępowania i komedii, jaką miał wobec

niej odegrać, aby ją ułagodzić i ująć sobie. Myśli te tak go zajmowały, że zapatrzony w nie, nie uważał, iż już minął uliczkę, na której znajdowała się piwiarnia Bischofa. Dopiero za Bankiem Narodowym spostrzegł się i wrócił na umówione miejsce.

W piwiarni było tłumno, gwarno, tak gwarno, że wśród ogólnej wrzawy pojedynczych głosów rozróżnić nie można było. Widziałeś ludzi machających rękoma, otwierających usta, ale słyszeć ich rozmowy nie podobna było. Wrzawa była jakąś potworną mieszaniną krzyków, rozmów, śmiechów, brzęku talerzy, dźwięczenia szklanek.

Patrzącemu z góry, ze wschodów, na salę oświetloną kilkudziesięciu płomieniami gazowymi wydawało się to miejsce jak jakiś fantastyczny ogród, zarosły, zamiast krzewów i kwiatów, głowami i rękami ludzkimi, które poruszały się koło gazonów, stolików okrągłych, udekorowanych talerzami i kuflami pieniącego się piwa.

Janowi trudno było w tej masie odszukać swego znajomego. Błąkał się długo wśród stolików, rzucając oczyma na wszystkie strony. Nareszcie dojrzał go w kącie, za filarem, siedzącego przy kuflu piwa. Porozumieli się oczyma i Jan, nie siadając nigdzie, bo miejsca nawet nie było, tak wszędzie nabito było ludźmi, wyszedł na ulicę, a niezadługo za nim wysunął się Flichter.

- Papiery nie wysłane jeszcze - rzekł tenże - patrzałem w dzienniku.

- Więc kto inny je wykradł.

- I to nie. Dowiedziałem się przypadkiem, że zażądano ich do ministerium sprawiedliwości i prawdopodobnie stamtąd prosto pójdą do Krakowa.

- A stamtąd nie dałoby się ich wydobyć? Niechby kosztowało jak najwięcej.

- Myślałem już o tym, a nawet robiłem już pewne kroki, ale na próżno. Papierów tych nie ma w biurze. Hofrat Zehnmark zabrał je do siebie.

- Hofrat Zehnmark? - spytał żywo Jan.

Nazwisko to utkwiło mu w pamięci, słyszał je niedawno.

Jan nie mógł ukryć radości swojej, że sprawa tak dobrze się układa. W tej chwili przyszła mu na myśl siostra i zaraz ułożył sobie, że przez nią zrobi to, co chciał. Dlatego na wspomniane nazwisko hofrata nie mógł powstrzymać radości swojej.

- Pan go znasz? - spytał Flichter.

- Nie, nie znam - odrzekł, miarkując się, Jan.

- To wielka figura. Tam nie da się już nic zrobić.

- To prawda.

- Cóż więc zrobimy?

- Sam jeszcze nie wiem. Muszę donieść o tym tym, którzy mi polecili ten interes. Jutro lub pojutrze będę u pana i naradzimy się, co i jak robić.

Mówił to dla uśpienia czujności i podejrzeń Flichtera. Nie miał zamiaru być u niego, był on mu już niepotrzebnym. Miał inne drogi, którymi mógł dojść do celu.

Następnego zaraz dnia dowiedział się o mieszkaniu siostry. Przebywała ona w ślicznej willi w Hitzing , którą jej kupił jakiś wołoskibojar. Znano ją pod imieniem goldene Mary von Polen . Nazwiska jej rodzinnego nikt nie wiedział, zmieniła je bowiem za przybyciem do Wiednia.

Koło południa Jan wyjechał do Hitzing i zapytał o złotą Mary. Wskazano mu przepyszną willę w guście włoskim i poszedł tam. Lokaj wygalowany, którego spotkał w przedsionku, oznajmił mu, że pani jest słaba i nikogo nie przyjmuje; Jan kazał mu powiedzieć pani, że brat jej przyjechał i chce się z nią widzieć.

To oświadczenie skutkowało.

Za chwilę wyszedł lokaj z pokojów i oświadczył, że pani prosi.

Otworzył drzwi i wpuścił Jana do saloniku umeblowanego z wielkim zbytkiem i elegancją. Miękki, perski dywan zakrywał posadzkę, obicia na ścianach i meblach były również w guście perskim. Wielkie zwierciadła otaczały klomby kwiatów egzotycznych. Ten przepych olśnił Jana, zaimponował mu i uczynił go nieśmiałym. Figura jego, odbita w zwierciadłach, wydawała się niepoczesną w tym otoczeniu. Lokaj daleko lepiej się prezentował niż on.

Drzwi do drugiego pokoju były otwarte, lokaj wskazał mu, aby tam poszedł.

Była to sypialnia Marii, cała wybita dywanami w duże kwiaty na błękitnym tle. Meble również były niebieskim atłasem wybite, a ramy zwierciadeł, równie jak stolarskie wyroby na meblach, były z białego drzewa, misternie rzeźbione, z brzegami pozłacanymi. Na otomance pod oknem leżała w białym tiulowym negliżu mieszkanka tego uroczego ustronia.

Jan, wszedłszy do tego pokoju, zatrzymał się przy drzwiach, nie śmiał

dalej przystąpić, czuł się skrępowanym, zażenowanym wobec siostry.

Marynia podniosła się na otomance i wsparta na łokciu, spojrzała na przybyłego. Nie wiedziała, który z braci ją odwiedzał, przypuszczała prędzej, że to Józef. Zjawienie się Jana było dla niej niespodzianką.

- A! to ty? - spytała z lekką ironią - przypomniałeś sobie przecież o mnie. Może dlatego, że potrzebujesz czego ode mnie. Nieprawdaż? Pewnie ci się źle powodzi. Dowiedziałeś się, że jestem bogatą, i dlatego przyszedłeś.

- Wsparcia nie potrzebuję - odrzekł Jan - mam pieniądze i stanowisko jakie takie. Jestem adwokatem. Przyjechałem do Wiednia, a dowiedziawszy się, że tu jesteś, chciałem cię odwiedzić. Widzę, że się źle wybrałem.

To powiedziawszy zrobił ruch, jakby zabierał się do wyjścia. Maria zerwała się szybko i zatrzymała go.

- Daruj mi - rzekła - to cierpkie powitanie. Mogłam mieć słuszny żal do was. Takeście się wszyscy odsunęli ode mnie.

- Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś.

- Jak to? Nie odbieraliście moich listów?

Jan ruszył ramionami.

- Ja przynajmniej nie.

- A ja byłam pewną, że nie chcecie mnie znać. To było mi bardzo przykro, bom potrzebowała od was jakiego dobrego słowa. Dopiero żyjąc wśród obcych, zrozumiałam, czym jest rodzina. Nie wiem, jak dla was, mężczyzn, ale my, kobiety, potrzebujemy rodziny i brak jej dotkliwie czuć się nam daje. Widzisz - mówiła dalej - że mitu nie zbywa na niczym, a jednak to wszystko nie wystarcza mi do szczęścia. Szczęście moje tak, jak kwiaty w tym bukiecie - tu wskazała na śliczny bukiet w chińskim wazonie pod lustrem - świetnie i efektownie wyglądają, ale brak im ziemi rodzinnej, zamiast korzeni mają sztuczne pręciki, na których zwiędnąć muszą, i ci, co się na chwilę zachwycają nimi i bawią, wyrzucą je na śmiecie. To moje życie. Ale nie mówmy teraz o tym. Chodź, usiądź tu przy mnie i powiedz mi, co tam u was słychać? Co porabia matka, ojciec, Józio? Czy zdrowi?

- Ojciec jest przy mnie - rzekł Jan. - Z Józefem mało się widujemy, nie Wiem, czy wiesz, że został stolarzem.

- Więc został nim?

- Pomimo woli ojca.

- Kto wie czy nie lepiej zrobił. I jakże mu się powodzi?

- Podobno nieźle. Matka jest przy nim.

- Tak, to był zawsze jej ulubieniec. Musi jej być dobrze przy nim. Wiesz, nieraz przychodziło mi na myśl pojechać do was, zobaczyć się z wami, nawet miałam chęć wziąć matkę do siebie, ale...

Tu zatrzymała się, szukała słów na powiedzenie tego, co chciała, po chwili rzekła:

- Matka by pewnie nie zgodziła się na to; i jej by tu może... może nie podobało się wiele u mnie.

Po tych słowach zapadła w posępne zamyślenie, z którego jednak wnet się otrząsnęła, i znowu poczęła zarzucać go nowymi pytaniami. Między innymi spytała o Teklę.

- Co się z nią stało?

- Nie wiem. Podobno poszła za mąż, nawet zdaje mi się, że za Józefa.

- Szczęśliwa! - rzekła z westchnieniem Maria.

Jana zaczęły już nudzić te pytania, rad by był co prędzej rozpocząć rozmowę o tym, co go tu właściwie sprowadziło, jeno nie wiedział, jak się wziąć do tego. Marynia pomogła mu spytawszy, co go tu do Wiednia sprowadziło.

- Adwokackie interesa - odrzekł z pośpiechem - i to interesa ważne, na których mi wiele zależy. Podjąłem się obrony Alfreda. Wiesz zapewne, że jest oskarżony.

- Wiem - odrzekła krótko, jakby chciała urwać rozmowę o nim.

- Muszę go wyratować z tego fatalnego położenia i sądzę, że mi w tym pomożesz.

- Ja?

- Myślę, że Alfred nie jest ci obojętny.

- Więcej może niż ja jemu. Dawno już zerwaliśmy ze sobą.

- Jednak jemu winna jesteś wiele.

- Ja jemu? - spytała, a oczy jej zaiskrzyły się gniewem.

- Gdyby nie on, nie byłabyś tym, czym dziś jesteś.

Marynia spojrzała na brata z wyrzutem i rzekła:

- I czymże ja jestem?

- Opływasz w dostatki.

- To prawda, jemu winnam, żem przywykła dozbytku, do wygód, do strojów i nie umiałabym wrócić dziś do skromnego życia, zarabiać na chleb, ale właśnie przeklinam go i nienawidzę, bo dziś to życie błyszczące, świetne muszę okupywać ciągłą hańbą, wstydem. Czymże ja jestem? Lada szwaczką, wyrobnica może śmiało przyznać się do tego, czym jest, ja nie mogę tego powtórzyć nawet przed sobą samą, ale czytam to wyraźnie w spojrzeniach ludzi. A, chcesz go bronić, tego, co ci zhańbił siostrę? Tyś nie powinien tego robić.

- Idzie tu o moje szczęście.

- Jakiż związek może mięć twoje szczęście z losem Alfreda?

- Alfred ma siostrę.

- Baronową Rosenkranz.

- Znałem ją młodą panienką.

- Baronowa idzie za mąż za swego kuzyna.

- Właśnie idzie o to, żeby nie poszła, a to stać się może jedynie wtedy, gdy Alfred zostanie ocalonym.

- I cóż ja pomogę w tej sprawie?

- Bardzo wiele. Alfred w pierwszym przesłuchaniu przyznał się do wszystkiego, protokół ten zgubi go. Trzeba więc papiery sądowe dostać i zmienić zeznanie na korzyść obwinionego.

- W jakiż sposób ja mam ci tu pomóc?

- Papiery te znajdują się obecnie w mieszkaniu hofrata Zehnmarka.

- Więc wiesz o tym, że znam hofrata? - spytała topiąc w nim poważne spojrzenie, a twarz jej sposępniała - i dlatego przyszedłeś. Inaczej byłbyś mnie nie znał... Ha, to okropnie! Być całe życie niczym, tylko narzędziem dla ludzi.

Rzuciła się nerwowo na otomance i załamała palce. Twarz jej w tej chwili miała wyraz przykrej boleści i rozpaczy. Jan spuścił oczy, milczał chwilę, a potem, chcąc coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, począł jej mówić o swoim przywiązaniu braterskim, o okolicznościach, które mu nie pozwalały zbliżyć się pierwej do niej, ale mu przerwała żywo.

- Przestań - rzekła - nie zmuszaj się do kłamstwa. Nie chcę tego. Mnie nie oszukasz, a sobie uwłaczasz tylko. Nie chciej, bym zamiast żalu, czuła dla ciebie pogardę. Nie masz potrzeby udawać przede mną i bez

tego zrobię, co chcesz, jeżeli, jak powiadasz, idzie tu o twoje szczęście. Będzie to przynajmniej pociechą dla mnie, że będziesz miał jaką taką korzyść z tej siostry, której się wypierasz przed ludźmi; że hańba moja przyniesie ci szczęście.

- Maryniu, krzywdzisz mnie, sądząc, że...

- Dość o tym. Jakich ci to więc papierów potrzeba?

- Aktów sądowych w sprawie Alfreda. Dowiedziałem się, że hofrat zabrał je do siebie. Potrzeba mi je mieć na parę dni, jednak tak, aby on o tym nie wiedział.

- Dobrze. Jutro o tej godzinie papiery te będą u mnie. Do widzenia.

Jan chciał dla utrzymania się w roli dobrego brata pozostać jeszcze czas jakiś, ale Marynia uwolniła go od tego.Obecność jego drażniła ją. Zadzwoniła na lokaja i kazała sobie podać śniadanie. Janowi nie pozostawało nic innego, jak pożegnać siostrę.

Po jego odejściu złotowłosa Mary rzuciła się twarzą na otomankę i wybuchnęła głośnym, spazmatycznym płaczem.

Dziwna kobieta! dziwne są tajemnice jej serca. Za koronki, brylanty i złoto oddała to, za czym teraz tęskniła i płakała wśród koronek, brylantów i złota. Pragnęła złotą jak bogacz frygijski i jak on wśród złota umierała z głodu, był to głód serca, które łaknęło ciepłego uczucia, trwałego przywiązania i nie mogło go wyżebrać, i dlatego płakała.

Tymczasem Jan, pełen najlepszej otuchy, nie wątpiąc już o pomyślnym skutku swych zachodów, zdążał prosto do baronowej, by jej podyktować warunki, pod jakimi mógł uwolnić jej brata. Baronowa była właśnie przy śniadaniu, gdy jej wręczono bilet Jana. Otto, narzeczony jej, był właśnie przy niej. Zostawiła go samego i poszła do salonu na powitanie gościa.

Konferencja trwała dość długo. Otto dla skrócenia czasu przeglądał gazety, żurnale i nie mógł doczekać się baronowej. Nudził się i niecierpliwił. Już chciał odejść, urażony tą długą nieobecnością baronowej, gdy ta właśnie weszła. Ale była pomieszana i wzruszona. Otto zapomniał o wyrzutach, które jej miał robić, i zaniepokojony zapytał:

- Co się stało? Kto to był u ciebie? Czy nie ktoś od Alfreda?

- Adwokat, któremu powierzyłam obronę Alfredą.

- I cóż?

- Przyrzekł bronić go.

- I to cię tak przeraziło? Nie rozumiem.

- Postawił mi warunki, pod którymi mógłby przyjąć obronę.

- Cóż za warunki? Musiał podać bajeczną sumę.

- Nie sumę, ale żądanie bajeczne. Żąda za to mojej ręki.

- Czy zwariował? spytał oburzony Otto. - Pozwolisz mi, abym tego błazna przyzwoicie ukarał za tę bezczelność.

- Nie możemy go drażnić. Jest to wąż, przed którym trzeba uciekać, gdy się nie ma sposobu go zabić.

- Ale cóż ośmieliło go stawiać ci takie żądanie? Czyś dała mu do tego jaki powód?

- Znał mnie dzieckiem jeszcze, bywał w domu naszym, jako kolega Alfreda. Moją uprzejmość tłumaczył sobie fałszywie i stąd uroił sobie jakieś prawa do mojej miłości.

- I nie kazałaś go za to wyrzucić za drzwi?

- Wiesz, że tu idzie o ocalenie Alfreda. W każdym liście prosi, zaklina mnie, bym go ratowała. Ja nie mogę go tak. zostawić. Za jaką bądź cenę ocalić go muszę.

- I gotowaś zostać żoną jakiegoś tam rabulisty ? - spytał z ironią - a to by było wyborne!

- Nie, to nie podobna! Ale radź, co robić?

- Czyż nie ma innych adwokatów?

- Byłam u kilku najzdolniejszych. Jedni nie chcięli całkiem przyjąć tej sprawy, a drudzy nie obiecywali mi wiele nadziei. Tenjeden przyrzekł mi na pewno, że go ocali.

- Kto nam zaręczy za to?

- Musi być pewnym, gdy nie żąda spełnienia warunków z mojej strony, aż po uwolnieniu brata.

- Jeżeli tak, to powinnaś przystać.

- Iść za niego?

- Któż mówi o tym? Tylko przystać na jego warunki. A skoro brat będzie wolny, nikt nie zmusi cię przecie, abyś dotrzymała słowa adwokatowi. Zapłaci mu się dobrze i koniec na tym.

Baronowa spojrzała na narzeczonego dziwnym wzrokiem. Propozycja jego była wprawdzie dobra, ale stawiała go bardzo nisko w jej oczach. Człowiek, który tak lekko traktował wszelkie zobowiązania, stracił u niej szacunek. Z tym wszystkim postanowiła korzystać z tej rady i posłała po

Jana. Miało to być znakiem, że przystaje na jego warunki.

Jan stawił się na drugi dzień z papierami. Helena oczekiwała go w swoim pokoju, była dla niego uprzejma, słodka, przymuszała się nawet do okazywania mu sympatii, by uśpić jego podejrzenia. Jan objaśnił ją, w jaki sposób myśli bronić brata, pokazał jej pierwotny protokół, który stanowczo udowadniał winę oskarżonego jego zeznaniem i własnoręcznym podpisem.

- Przyszedłem do posiadania tych papierów drogą nie bardzo czystą - mówił Jan - wszedłem w kolizję z moim sumieniem i z kodeksem, dopuściłem się kradzieży aktów i sfałszowania ich, a wszystko to zrobiłem dla pani. Nie cofnąłem się przed niczym, by ci dać dowód, jak wysoko cenię szczęście posiadania pani. Uprzedzam jednak panią, że jeżeli nie masz prawdziwego zamiaru oddania mi ręki, jeżeli chcesz mnie tylko łudzić, aby uratować brata, to lepiej cofnij się przed czasem, bo ja potem praw swoich nie odstąpię.

- Dałam panu słowo i możesz na nim polegać.

- Mogę jako człowiek, ale jako adwokat potrzebuję pewniejszej gwarancji.

- Jakiejże pan chcesz gwarancji? Czy mi pan nie wierzysz? - spytała z dumą.

Jan ruszył wątpiąco ramionami i rzekł:

- Dotąd, o ile wiem, nie zerwałaś pani z tym, którego nazywają narzeczonym pani. Dziś był jeszcze u pani. To mogło mnie zrobić niedowierzającym.

- Potrzeba mi na to pewnego czasu, by upozorować to zerwanie.

- Po co? Miłość siostry dostatecznie powinna wytłumaczyć mu ten krok pani. Zresztą niewiele tracisz pani na tym, ten człowiek nie kocha pani. Może kiedyś kochał, gdyś pani była żoną innego, dziś nie.

- Skąd pan wiesz o tym?

- Mam dowody. Na Singergasse, w domu pod nr 6, na drugim piętrze, drzwi 16, ma kochankę, Adelę Majerhof; możesz się pani o tym przekonać. Z panią żenić się chciał głównie dla pieniędzy.

Helena zagryzła wargi i zmarszczyła brwi w ponurym zamyśleniu. Słowa Jana zraniły jej dumę i miłość własną. Rozważała postępowanie Ottona i zaczęła teraz odkrywać w nim mnóstwoszczegółków, które zdawały się potwierdzać to, co Jan mówił. Przede wszystkim

przypomniała jej się jedna okoliczność, na którą dawniej nie zwracała uwagi, a mianowicie, że Otto nadzwyczaj słabo zachęcał ją do ratowania brata, a nawet były chwile, że jej to w nieznaczny sposób odradzał. Wtedy zdziwiło ją to, nie pojmowała, jak mógł tak obojętnie traktować sprawę, która i ją dotykała i mogła zniesławić. Przypisywała to wielkiej miłości Ottona, tłumaczyła to tym, iż chciał jej przez to pokazać, jak wiele ją kocha, że nawet Skompromitowanej czynem brata nie będzie się wahał wziąć za małżonkę. Teraz przy świetle, które jej rzucił Jan, inaczej zobaczyła tę sprawę. Ottonowi szło o majątek Alfreda, który w razie zasądzenia go byłby spadł na nią. To ją oburzyło. Zrobiła sobie postanowienie zerwania z Ottonem i mogła z czystym sumieniem zapewnić Jana, że nie pójdzie za Ottona. O dotrzymaniu jednak drugiej części przyrzeczenia nie myślała w tej chwili.

Jan zdawał się czytać jej myśli i jakby w odpowiedzi mówił dalej:

- Zerwanie z narzeczonym nie jest dla mnie jeszcze gwarancją, że pani pójdzie za mnie. Mógłbym dla zapewnienia się żądać od pani złożenia jako kaucji pewnej znacznej sumy, na przykład, połowy majątku pani. Ale ja miłości pani nie obliczam na pieniądze i największa suma nie mogłaby mi wynagrodzić tego, co bym strącił. Nie żądam więc od pani tego, chcę tylko, a raczej będę prosił o przepisanie tego listu ręką pani i z pani podpisem.

Tu podał jej małą karteczkę, na której napisanych było kilkanaście wierszy.

- Co to jest? - spytała Helena przeglądając kartkę.

- Jest to list, który niby pani piszesz do jednego z urzędników sądowych proponując mu wykradzenie aktów śledczych i obiecujesz mu za to znaczną sumę. Urzędnik nazywa się Flichter, Józef Flichter, a jego pomocnik Jan Rüben.

- Ja tych ludzi nie znam.

- To nic nie znaczy. Ja ich znam. Przez nich dostałem te papiery.

- Na cóż panu potrzebny mój list?

- Będzie on świadczył, gdyby tego była potrzeba, że nie ja popełniłem kradzież tych papierów, ale że to pani zrobiłaś. List ten wraz z tymi oryginalnymi aktami będzie u mnie. W razie gdyby panią odeszła chęć dotrzymania warunków naszej umowy, list ten i akta zostaną wręczone sądowi, brat pani będzie na nowo sądzony, a pani pociągnięta do odpowiedzialności jako wspólniczka. Niech się pani nie łudzi nadzieją

ucieczki. Dopóki ślub nasz się nie odbędzie, pani i brat pani będziecie strzeżeni dobrze, ja się o to postaram.

- Z jaką szatańską przebiegłością ułożyłeś pan cały ten plan na naszą zgubę! - rzekła Helena widząc się tak pokonaną i zgnębioną przezornością adwokata.

- To nie moja wina, pani. Wołałbym przecieżprzyjść bez tego wszystkiego, wyznać ci miłość moją i prosić o twoją rękę. Ale wtedy pokazałabyś mi drzwi i kazała jak psa wyrzucić. Więc muszę zdobywać sobie gwałtem, podstępem, zasługiwać pracą, a nawet zbrodnią na to szczęście, jakie inny może posiąść bez zasług, bez mozołu. I zresztą - dodał po chwili chłodniej już - jeżeli pani nie miałaś skrytego zamiaru złamania danego słowa, to moja ostrożność nie powinna panią przestraszać. Akta te i list zostaną zniszczone po ślubie.

Helena słuchała słów jego, siedząc przy stole, z twarzą ukrytą w dłoniach, niewiele jednak słyszała z tego, zajęta własnymi myślami, które w tej chwili w chaotycznej zawierusze burzyły się wśród najsprzeczniejszych uczuć. Straszną walkę przebywała baronowa. Duma rodowa i przywiązanie do brata, obawa o jego życie i wstręt do Jana na przemian wydzierały sobie jej serce i coraz inne wywoływały postanowienia.

Jan obserwował ją uważnie, z poruszeń jej odgadywał, co się działo w jej duszy, i oczekiwał rezultatu namysłu. Czy dlatego, że chciał go przyśpieszyć, czy też, że zwątpił o jego pomyślności, nie odezwał się już nic więcej, nie nalegał na odpowiedź, tylko z flegmą, powoli zbierał papiery, układał, porządkował i zbierał się do wyjścia.

Baronowa, spostrzegłszy to, zerwała się, a przystąpiwszy do niego, rzekła z rezygnacją:

- Daj pan ten list, napiszę go.

Jan podał jej papier.

Zmęczona, znękana, jakby po strasznej chorobie, baronowa usiadła przy stoliku i poczęła pisać.

Jan, stojąc na boku, ogarniał ją spojrzeniem, pełnym radości i zadowolenia, w twarzy jego widać nawet było pewne rozrzewnienie, miękkość, jaką rysom nadaje uczucie. Ujrzawszy się tak bliskim posiadania kobiety, która tak silną namiętność umiała wzniecić w jego sercu, uczuł się przygniecionym, odurzonym swym szczęściem. Uczucie to sprawiło pewien rozstrój w jego organizmie, pod wpływem ciepłych

promieni lodowaty charakter topniał. Usta Jana drgały spazmatycznie, oczy błagalnie, czule poglądały na baronową. Parę razy wyciągnął ku niej rękę i postąpił bliżej, chciał coś powiedzieć i nie mógł się zdecydować. Wreszcie zbliżył się do niej, uklęknął i obsypując jej rękę pocałunkami, odezwał się:

- Przebacz mi, Heleno, że w tak szkaradny sposób dobijam się o twoją miłość. Robię to, bo cię kocham.

- Pozwól mi pan pisać - rzekła odsuwając go z chłodną powagą, w której przebijał się wstręt i pogarda.

- Nie bądź tak okrutną - prosił Jan - daj mi choć z litości, choć jako jałmużnę odrobinę tej miłości, do której z takim trudem nabyłem prawa.

- Czego pan chcesz jeszcze ode mnie? - spytała niecierpliwie.

- Chcę w oczach twoich wyczytać, że mnie nie nienawidzisz.

- Wszak będę żoną pańską. Czyż to nie wystarcza panu? Nie wymagaj pan więcej ode mnie. To już nad moje siły...

*

Na dzień 25 kwietnia naznaczonabyła ostateczna rozprawa w sprawie Alfreda Sztolce, obwinionego o Skrytobójstwo ojca. Jan ułożył wszystko tak, że uwolnienie jego było więcej niż prawdopodobnym. Szło tylko o usunięcie świadectwa ojca Jana, którego zeznanie jedynie mogło pokrzyżować sprawę. Jan sądził, że w tym względzie nie będzie miał wielkich trudności, że Ojciec dość łatwo się zgodzi na odwołanie tego, co poprzednio w sądzie zeznał, i dlatego dopiero na parę tygodni przed procesem rozpoczął o tym z ojcem rozmowę. Ale trafił na opór, jakiego wcale się nie spodziewał. Stary ani chciał słyszeć o odwołaniu świadectwa.

- Co zeznałem, jest świętą prawdą i odwołać tego nie myślę - odpowiedział synowi stanowczo. - Z jakimże czołem śmiałbym wypierać się wobec sądu tego, co powiedziałem i co gotów byłem zaprzysiąc?

- Z jakim czołem, z jakim czołem - powtórzył syn kwaśno - czyż się to nie robi tak nieraz, że świadek coś powie, a potem odwoła?

- Ja do tego niezdolny - rzekł Dylski z pewną dumą - fałszywie świadczyć nie umiem.

- No - mruknął syn pod nosem - tego ojciec znowu utrzymywać nie może.

- Co przez to chcesz powiedzieć? - spytał Dylski wpatrując się w syna

badawczym okiem.

Jan spokojnie bawił się sznurkiem swego szlafroka i nie zmieszany wcale gwałtownym zapytaniem ojca, odrzekł z flegmą, cedząc zwolna słowa:

- To, że ojciec nie zawsze byłeś tak skrupulatnym.

- I to ty mi mówisz, Janie, ty? Jeżeli dopuściłem się czegoś podobnego, to tylko dla waszego szczęścia, z obawy o przyszłość waszą, popełniłem czyn, który mi teraz zarzucasz. Ale żebym miał krzywoprzysięgać dla obrony złego syna, co nie uszanował najświętszego uczucia, do tego mnie nie namówisz. Owszem, będę świadczył, będę nastawałna to, aby tak straszna zbrodnia nie uszła bezkarnie. Świadcząc przeciw zbójcy będę występował jako mściciel w imieniu wszystkich rodziców, którzy cierpią od swych dzieci, a ukaranie niech im będzie nauką.

- Co tam ojcu do tego, co kto robi i jak kto robi? Najlepiej niech każdy pilnuje swojej sprawy.

- Taka sprawa obchodzi wszystkich, tu ludzkość cała czuje się pokrzywdzoną taką zbrodnią. Zbrodnia taka musi być ukarana. .

- Ojciec tego przecież życzyć sobie nie powinieneś - rzekł Jan z suchym, jadowitym śmiechem.

- Dlaczego? Jako ojciec muszę czuć oburzenie dla złego syna.

- Być może, ale jako ojciec adwokata, powinieneś sobie ojciec życzyć, aby ten syn został uniewinniony, bo ja go bronię.

- Będziesz go bronił, bo to twój obowiązek ci nakazuje, skoro ciebie wybrał na adwokata swego. Ale nikt nie będzie ci miał tego za ujmę, skoro go nie obronisz. Są zbrodnie, które nie zasługują na litość. Tę już opinia publiczna potępiła pierwej, niż sąd wydałwyrok. To ci więc nie przyniesie uszczerbku.

- Ale jeżeli ojcu powiem - rzekł Jan z powagą, podniósłszy się ze stołka i stanąwszy tuż przy ojcu - że od tego procesu zależy szczęście moje, czy i wtedy ojciec będziesz świadczył?

- Jakie szczęście? - spytał Dylski, zmieszany tą wiadomością, która podkopywała jego niezłomne postanowienie, wpatrzył się w syna chcąc wyczytać z jego twarzy, czy go nie łudzi, i spytał powtórnie: - Jakie szczęście?

- Tego dziś jeszcze powiedzieć nie mogę. Tyle tylko powiem ojcu, że to jest najważniejszy proces dla mnie, a skoro go przegram, stracę to, co

uważam za największe dla siebie szczęście na całym świecie. Niech ojciec wie o tym. Więcej nie powiem. Jeżeli chcesz mnie ojciec moralnie zabić, to możesz świadczyć tak, jak chcesz.

To powiedziawszy wyszedł do drugiego pokoju, zostawiając ojca w kłopotliwym położeniu. To, co usłyszał od syna, sprawiło zamęt w jego głowie. Wątpić nie mógł, że to, co Jan mówił, jakkolwiek niejasne i zagadkowe, jest prawdziwym, że musi być jakiś tajemny związek między procesem Alfreda a nim, skoro mu tak zależy na obronie. Wypadałoby mu więc odwołać świadectwo, które mogło potępić obwinionego. Z drugiej jednak strony sumienie mu na to. nie pozwalało. Zdawało mu się, że dopuściłby się strasznej zbrodni przeciw wszystkim ojcom, gdyby pomagał w obronie tak strasznego czynu syna; obrona wydawała mu się wspólnictwem.

Sumienie jego było więc na rozdrożu i wahało się, którą obrać drogę. Nie mógł zdecydować się stanowczo. Jego pierwotne jednak postanowienie, wystąpienia przeciw zbrodniarzowi coraz bardziej bladło i słabło w nim, i lubo sobie wyraźnie tego nie powiedział, był już skłonnym iść za radą syna.

Jan był tego pewnym i dlatego ze spokojem oczekiwał dnia sądu. Miał wszelką słuszność wierzyć w wygraną.

Nadszedł nareszcie dzień 25 kwietnia. Sala sądowa była znowu tak pełną, jak podczas procesu hrabiny S. Sędziowie w poważnym nastroju weszli na estradę i zajęli swoje miejsca koło zielonego stołu, wprowadzono obwinionego pod strażą i prokurator rozpoczął oskarżenie. Zebrał on wszystkie poszlaki, zestawił je nadzwyczaj umiejętnie i logicznie i wykazał z nich zbrodnię oskarżonego.

Na to oskarżony, z lekkim odcieniem pogardliwej dumy, odpowiedział, że zarzut zbrodni wydaje mu się tak uwłaczającym, iż broniąc się, Ubliżałby sobie. Uważał tylko za konieczne zrobić pewne wyjaśnienia sądowi, a mianowicie, że w czasie, kiedy zbrodnia popełnioną została, on znajdował się w Wiedniu. Powoływał się na świadectwo pewnej damy, Ernestyny Schön, którą nazywał swoją przyjaciółką, a która, jak łatwo można było z tłumaczenia się obwinionego domyślić, była jego kochanką. Ta dama wraz ze swoją pokojówką miała świadczyć, że tej nocy obwiniony znajdował się w jej mieszkaniu przy Rotenthurmstrasse. Dalej oświadczył obwiniony, że o śmierci ojca dowiedział się dopiero podczas swego uwięzienia. Na tym zakończył swojewyjaśnienia, zostawiając resztę adwokatowi.

Nastąpiło przesłuchanie świadków. Stary służący nieboszczyka bankiera zeznał, że wieczorem Alfred rzeczywiście przybył niespodziewanie z Wiednia, w zamiarze, jak mówił, przebłagania zagniewanego ojca, że obiecywał zupełną poprawę życia i zgodził się poprzestać na skromnej miesięcznej pensji, którą mu ojciec miał wyznaczyć, i wziąć się do pracy. O tym wszystkim dowiedział się służący od swego starego pana, gdy przyszedł go rozbierać do łóżka.

- Panu Alfredowi - mówił dalej świadek - kazał pan posłać w trzecim pokoju, który nazywaliśmy od dawien dawna dziecięcym. Ja spałem w przedpokoju. O północy pan zadzwonił na mnie, kazał sobie podać wody, mówił, że spać nie może, że jest czegoś niespokojny. Posiedziałem czas jakiś przy nim, a gdy widziałem, że usnął, wyniosłem się na palcach z pokoju i położyłem się spać. Byłem znużony i spałem mocno. Przez sen zdawało mi się, że słyszałem jakieś szamotania się i ruch w pokoju pana, zdawało mi się nawet, że wołał na mnie, ale się zbudzić nie mogłem, a rano, gdy się zbudziłem, wziąłem to wszystko za sen. Dopiero, gdym wszedł do pokoju i zastałem pana bez życia, przekonałem się, że to nie był sen. Pan w istocie musiał wołać na mnie, przypuszczałem wtedy, że umarł na apopleksję, że gdy mu się źle zrobiło, wołał o pomoc, a nie mając ratunku, skończył. W tej myśli pobiegłem do dziecięcego pokoju chcąc zbudzić pana Alfreda i spytać, czyby nie należało posłać po doktora, bo może czas jeszcze na ratunek. Pana Alfreda nie było. Łóżko zastałem nietknięte, żadnego śladu, że tu ktoś nocował, tak że w pierwszej chwili zdawało mi się także, że to mi się może śniło, że pan Alfred przyjechał. Tak byłem przerażony śmiercią nagłą pana, tak ogłupiały, że doprawdy nie wiedziałem, co sen, a co rzeczywistość. Dopiero po chwili zdołałem zebrać zmysły, przypomniałem sobie, że pan Alfred rzeczywiście był i nocował w domu, a nieobecność jego tłumaczyłem sobie tym, że może pierwej spostrzegł stan niebezpieczny ojca i poszedł po doktora. Dlatego bałem się zostawiać tak dom bez nadzoru i zostałem przy moim panu. Ale gdy parę godzin minęło i nie było widać ani pana Alfreda, ani doktora, poszedłem sam po fizyka miejskiego, który mieszkał obok nas, i przyprowadziłem go z sobą. Doktor obejrzał leżącego na łóżku, pokiwał głową i mówił, że nie ma nadziei. Zadał mi jeszcze kilka pytań, a potem sprowadził policję i sąd. Spisano ze mnie protokół, gdzie wyznałem to, co i teraz zeznaję, a potem uwięziono mnie.

Tu stary sługą rozbeczał się głośno.

Płacz był taki szczery, serdeczny, tak wzruszający do głębi, że świadczył wymownie o niewinności świadka. Zbrodnia nie zdobędzie się nigdy na taki serdeczny płacz, tylko człowiek rozżalony niesłusznym podejrzeniem mógł takpłakać. Zeznanie starego, równie jak płacz jego, bardzo sympatyczne wrażenie zrobiły na sędziach i publiczności. Toteż, kiedy adwokat podniósł się i suchym, bezdźwięcznym głosem upomniał świadka, aby zaprzestał grać komedię i zechciał odpowiadać na jego pytania, szmer niezadowolenia rozszedł się w sali. Adwokat nie zważał na to i spytał świadka z ironią:

- Więc nie wiecie, za co was uwięziono? Ja wam to wytłumaczę. Oto sąd jest przekonany, że wy najlepiej możecie wiedzieć, kto zbrodnię popełnił, i że w więzieniu może wam się ostatecznie przypomni, czy to wam się śniło, że podczas śmierci starszego pana syn jego był w Krakowie. Z całego toku śledztwa pokazuje się, że to był sen tylko, a raczej zmyślenie, ułożone dla zrzucenia z siebie podejrzenia.

Starzec spojrzał na adwokata wzrokiem pewnym, szczerym i rzekł uroczyście:

- Nie potępiam ani oskarżam nikogo, powiedziałem prawdę świętą. Pan Bóg, który nas słyszy, wie najlepiej, kto winny.

Przewodniczący sądu zwrócił uwagę adwokata, że nie jego jest rzeczą tłumaczyć myśl i postępowanie sądu, a wyciąganie wniosków należeć będzie do obrony, którą będzie mógł umotywować po skończeniu śledztwa, że teraz wolno mu tylko stawiać pytania świadkom.

- Pytania są zbyteczne - odparł adwokat. - To, co świadek zeznał, dostatecznie wykazuje, jak słabe i bezpodstawne są podejrzenia, którymi starano się Obarczyć obwinionego. W obronie mojej będę miał sposobność przytoczyć z mojej praktyki adwokackiej podobny wypadek, w którym świadek skarżący został uznany sam za winnego zbrodni.

- To się w toku śledztwa pokaże. Czy pan więc nie masz do postawienia jakiego pytania świadkom?

- Nie.

Przewodniczący zadzwonił i kazał wprowadzić drugiego świadka. Był nim buchhalter, także od lat kilkunastu pracujący w kantorze bankiera Sztolce i cieszący się jego zaufaniem. Zeznał on to, cośmy już poprzednio przytoczyli. Adwokat również temu nie widział potrzeby zadawać pytań, zwrócił tylko uwagę sądu, że buchhalter miał klucze od kasy i prowadził rachunki, że rachunki te miały być zamknięte za kilka

dni i pewnie śp. bankier odkrył w nich wielki deficyt. To przyśpieszyło śmierć jego.

Przewodniczący odpowiedział mu na to, że sędzia śledczy zbadał dokładnie księgi i stan kasy i znalazł je w zupełnym porządku, że zarzut, co się tyczy wspólnictwa w zbrodni buchhaltera i służącego, pokazał się dotąd zupełnie nie uzasadnionym. Mimo to sąd nie przyjął wniosku prokuratora względem zaprzysiężenia tych dwóch świadków. Było to ważną rzeczą. Zeznania ich bowiem nie miały wielkiej wagi i nie, Obciążały wcale obwinionego. Najważniejszym miało być zeznanie trzeciego świadka, którym był ojciec Jana. Od tego zeznania zależało potwierdzenie lub unieważnienie zeznań poprzednich. Publiczność z natężoną ciekawością oczekiwała jego przybycia, a gdy go wprowadzono, nastała uroczysta cisza.

Po dopełnieniu zwykłych formalności, prokurator upomniał świadka, aby zeznał szczerą prawdę, gdyż od jego zeznań zależy, ozy obwiniony będzie skazany lubuwolniony. Zwrócił uwagę jego na odpowiedzialność, jaką by zaciągnął wobec Boga i sądu, gdyby powodując się jakimi względami, świadczył fałszywie.

Przemowa ta, równię jak uroczysty, surowy nastrój całego zgromadzenia, silne wrażenie zrobiła na Dylskim, ogarnęła go świątobliwa trwoga, zapomniał o upominaniach syna, o jego groźbie, i kiedy sędzia zapytał go, czy widział wieczorem, na kilka godzin przed śmiercią bankiera, syna jego w Krakowie, odpowiedział:

- Widziałem.

Jan gwałtownie rzucił się na krześle na to słowo, zgniótł papier, który trzymał w tej chwili w dłoni, i rzucił na ojca groźne, piorunujące spojrzenie. Zeznanie ojca łamało wśzystkie jego nadzieje; sprawa, którą uważał za wygraną, zaczęła się teraz chwiać, zeznanie ojca mogło ją zupełnie zgubić. Jan szukał w głowie sposobów, jakby temu przeszkodzić.

- Niech nam pan opowie coś bliższego o tym. Gdzie pan widziałeś obwinionego, o której porze i jakie jest pańskie zdanie o tym wypadku?

Dylski opowiedział wszystko, jak wiedział, nie pominął żadnego szczegółu, nawet nie zamilczał o owym pomieszaniu i cofnięciu się Alfreda, gdy go ujrzał na wschodach.

Zeznanie to miało wielką doniosłość; prokurator więc wniósł, aby świadek zaprzysiągł.

Adwokat powstał żywo i sprzeciwił się temu.

- Jakie pan dajesz powody? - spytał przewodniczący.

- Świadek nie może przysięgać najprzód dlatego, iż może się pokazać, że jest współwinnym z tymi, na których korzyść świadczy; po wtóre, że był już kilkakrotnie karany za różne przewinienia, o czym zamilczał; po trzecie zaś, o czym także zamilczał, był pod zarzutem zbrodni i odsiadywał areszt śledczy w tutejszym kryminale, a lubo nie był karany, jednak został puszczony tylko dla braku dowodów.

Gdy skończył, zapanowała w sali okropna cisza, przerażenie zamknęło usta obecnym.

Wszyscy wiedzieli, że świadek był ojcem mówiącego, ta okoliczność nawet wpłynęła prawdopodobnie na sędziów, że zaniedbali wśród śledztwa dochodzić nieskazitelności świadka, nie wpadło nikomu na myśl podejrzewać ojca obrońcy o jakieś kryminalne przestępstwa, gdy naraz usłyszeli oskarżenie jego i to z ust jego własnego syna. Był to czyn niepraktykowany w dziejach sądownictwa, toteż oniemieli wszyscy z przerażenia i podziwu i strasznie wypatrzyli oczy na ciemną, ponurą twarz adwokata, który stał nieporuszony, zimny i z bezczelnym spokojem utkwił oczy w sędziego.

Ale najokropniejszy widok przedstawiał sam Dylski. Wpatrywał się w syna wzrokiem nieprzytomnym, zdziczałym, zdawało się, że oczy jego, nabiegłe krwią, chcą wyskoczyć z oprawy, że włos rozczochrany powstał na głowie z przerażenia nad tak potwornym czynem syna. Nie mógł uwierzyć temu, co widział, co słyszał, wydawało mu się to niepodobnym. Myśl jego pracowała nad wytłumaczeniem sobie tej strasznej niespodzianki, jaka go spotkała, a od natężenia myśli żyły na spoconym czole wystąpiły jak powrozy i twarz miała kolor rozognionego karbunkułu. Przerażenie odjęło mu ruch i mowę.

Dopiero, kiedy sędzia spytał go, co ma przeciw tym zarzutom powiedzieć, drgnął cały, jakby dotkniętypiorunem, i ulpadł z łoskotem na ziemię.

W sali zrobiło się zamieszanie, szmer oburzenia na potworny czyn adwokata wzmagał się w głośne pogróżki i klątwy. Sędziowie zapomnieli o sprawie i zbrodniarzu, którego sądzić mieli. Inna, straszniejsza zbrodnia dokonywała się w ich oczach, na którą jednak kodeks nie ma paragrafu. Zbrodniarz stał nieporuszony.

Kilka osób rzuciło się do ratowania upadłego. Wyniesiono go z sali.

Jan ani się obrócił, ani się ruszył nawet, jakby nie widział tego

wszystkiego. Prosty, sztywny, stał jak czarny słup, spokój jego i zimna krew robiły wrażenie okropne. Było coś demonicznego, piekielnego w tym spokoju człowieka depcącego najświętsze uczucia. Natura ludzka musiałą się oburzać na takie zbezczeszczenie praw swoich. Wobec zbrodni obrońcy zbrodnia obwinionego zmalała. Zbrodni tej jednak nie można było pociągnąć przed kratki i pomimo oburzenia sędziowie musieli wrócić do dalszego toku sprawy i udali się na ustęp, aby naradzić się nad wnioskiem obrońcy.

Po kilkunastu minutach wrócili i oświadczyli, że sąd, zbadawszy rzecz, postanowił nie powoływać do przysięgi Jędrzeja Dylskiego.

Była to straszna konieczność, że sędziowie musieli przyjąć potworny, nieludzki wniosek zbrodniarza - litera prawa wymagała tego.

Rozprawa trwała jeszcze parę godzin i obwiniony o zbrodnię ojcobójstwa, Alfred Sztolce, nie został uznany za winnego.

Jan swego dokazał.

W czasie, kiedy się to działo w sali sądowej, na kurytarzu gromadka ludzi otoczyła starego Dylskiego leżącego bez przytomności; przyszło dwóch doktorów, którzy przypadkiem znajdowali się w gmachu sądowym, puszczono krew, cucono, tarto, ale nie zdołano przywrócić do przytomności.

- Trzeba go odwieźć do domu - rzekł doktor.

- Któż wie, gdzie mieszka - odezwał się ktoś.

- Ja wiem - odpowiedział inny. - W domu bankiera.

- Już tam nie mieszka. Mieszkał przy synu od jakiegoś czasu.

- Trzeba go tam odwieźć - rzekł doktor - będzie potrzebował starannej opieki.

- U syna jej pewnie nie znajdzie.

- Taki syn! bodaj się nie rodzili tacy!

- Gotów by go zabić. On gorszy od zbója. Lepiej dać go do szpitala.

- Tak, do szpitala najlepiej. Tam będzie miał wygody.

- I nie będzie widział syna, to mu także pomoże do zdrowia.

Posłano po fiakra i przywieziono Dylskiego do szpitala. Tam znowu powtórzono usiłowania ocucenia go, ale na próżno. Leżał nieprzytomny, z oczyma osłupiałymi, siny, jak świeżo zastygłe żelazo, i sztywny. Szpitalni chorzy, którzy się dowiedzieli zaraz o przyczynie, jaka sprowadziła

apopleksję, otoczyli starca z troskliwością i współczuciem.

- Nie będzie z niego nic - rzekł jeden.

- Może i lepiej - mówili inni - nie będzie przynajmniej widział miłego synala. Co mu po takim życiu!

Te i tym podobne rozmowy prowadzono koło łóżka, na którym leżał nie wiadomo czy trup, czy jeszcze człowiek. Lekarze już wątpili o ocaleniu jego, nieprzestawali jednak używać różnych sposobów przywrócenia go do życia.

Nareszcie po dwóch godzinach chory dał znak życia ciężkim oddechem. Powoli zaczął przychodzić do siebie, oczy nabierały wyrazu, a twarz wracała do zwykłej cery. Nad ranem już przemówił i mógł podnieść się na łóżku, ale przytomność nie wróciła jeszcze. Chory majaczył, mówił coś bez związku. Okazywał przy tym pewną lękliwość i niepokój. Zrywał się przestraszony, gdy kto zbliżał się do niego, i drżał, i tulił się do kąta prosząc błagalnie, by mu nic nie robiono.

W tym stanie znalazł go Józef, który dowiedziawszy się o całym zdarzeniu - bo wypadek ten stał się głośnym w mieście i wszędzie o nim mówiono - przybiegł wraz z żoną i matką do szpitala. Chory ich poznał, ale drżał wobec nich, przepraszał i składał ręce, prosząc ich, by mu nie czynili krzywdy. A gdy Józef zbliżył się do niego, aby go uspokoić, i przemówił, stary słuchał go z pokorą i nieśmiałością, jak dziecko małe, które coś zbroi i boi się kary, i chciał go całować po rękach i przepraszać.

Było to zdziecinnienie, które nastąpiło wskutek porażenia nerwów mózgowych. Doktorzy oświadczyli, że stan ten już się nie zmieni, że chory z tym żyć może długo, ale całkiem do przytomności nie wróci.

Nie miał więc po co zostawać dłużej w szpitalu. Nie potrzebował już lekarstw, jeno starannej opieki, przeto Józef zabrał go do siebie.

Nie opierał się wcale, dał ze sobą zrobić wszystko jak dziecko i jak z dzieckiem trzeba się było z nim obchodzić: karmić go, ubierać, prowadzić. Robiło to okropnie przykre wrażenie patrzeć na człowieka, którego się znało pełnym sił, energii, sprytu i życia, ubezwładnionego teraz i pozbawionego pamięci. Poznawał Wprawdzie wszystkich, nawet dawniejszych znajomych swoich, rozmawiał z nimi o potocznych rzeczach, ale tego, co się stało przedtem, nic nie pamiętał, szczególniej nie pamiętał nic z owej okropnej sceny w sali sądowej. Było to może i szczęście dla niego. O Janie nigdy nie wspominał, a gdy raz, przypadkiem, ktoś z jego znajomych niebacznie wyrwał się z tym i spytał

go, czy występny syn nie starał się go przeprosić, stary obojętnie i spokojnie odpowiedział:

- Przeprosić? a za co? Żem go wychował? To było moim Obowiązkiem; dałem mu sposób do życia, niech się dorabia jak ojciec; może zostać panem, wielkim panem. Ja zrobiłem wszystko, co do mnie należało.

Naraz zatrzymał się, położył palec na czole, jakby sobie coś usiłował przypomnieć, a potem rzekł:

- Prawda, nie wszystko, zapomniałem go uczyć pacierza i... i co to jeszcze?... a! i czwartego przykazania. Jakoś nigdy czasu na to nie było, byłem zawsze tak zajęty... a to ważne, bardzo ważne!... i całkiem zapomniałem o tym. Gdy go spotkacie, przypomnijcie muto, to ważne, to mu się przyda.

I dla lepszej pamięci wyjął kawałek papieru, poślinił ołówek i napisał na nim czwórkę, dużą czwórkę.

- Dajcie mu to - rzekł - a niech nie zgubi, to talizman, to szczęście przynosi.

To był jedyny raz, gdzie mówił o Janie. Odtąd już nigdy nie wspominał o nim i nikt mu także nie ośmielił się więcej przypominać o tym.

Starzec szczęśliwym był w swojej bezwiedności, żył wygodnie, jadł z apetytem, przyszedł nawet do tuszy i bawił się struganiem różnych figurek dla dzieci Józefa. Dzieci polubiły go bardzo i lubiły z nim bawić się, i on najwięcej lubił przebywać z nimi. Ostateczności zeszły się: zbezsilniała i bezrozumna starość igrała po społu z nie rozwiniętymi jeszcze dzieciakami i rozumieli się dobrze nawzajem, i bawili się wybornie. Najczęściej można było widzieć starego Dylskiego siedzącego na ziemi między dziećmi wśród porozrzucanych zabawek. To z nimi układał domki lub budki z kart, to puszczał im bańki z mydła, to znowu stawał na czworakach, udając słonia lub konia, a małe dzieci siadały na jego grzbiecie i wołały: "Wio!"

Raz bawili się w wojnę, poustawiali na ziemi figurki, które Dylski wystrugał z lipowego drzewa i pomalował atramentem, i poczęli rzucać na nie kulkami, toczonymi także z drzewa. Mały Gabryś z wielką uciechą oddawał się tej zabawie, gonił po izbie za kulami i z ferworem rzucał na figurki, a co która się przewróciła, to klaskał z uciechy w ręce i wołał: "Buch!" - i wyliczał po imieniu figurki zabite, wołając:

- To tapral, to jednyrol, to trój.

- A to kto? - spytał Dylski pokazując na większą figurkę, która stała

nietknięta.

- To tys jednyrol.

- A kiedy większy znacznie, niż tamten generał, co leży pod stołkiem.

- No, to trój.

- A i od króla większy.

- No, to papa trója - i zamierzył się mały, by uderzyć kulą figurkę.

Ale Dylski wstrzymał go i rzekł surowo, groźnie:

- Ojca nie wolno bić, rozumiesz? To grzech. Okropny grzech! - i schował figurkę do szafy.

Innym razem, gdy się bawili w jakąś grę, w której każdy musiał powiedzieć, czym chce być, Gabryś oświadczył, że chce być "jednyrałem", mała Helusia chciała być krawcową, aby móc ubierać swoją lalkę.

- A dziadzio czym będzie? - spytały dzieci.

- Zaraz - odrzekł - kolej na Jędrusia, on młodszy ode mnie. No, czym ty będziesz?

- Ja będę dużym panem.

- Ja nie chcę! - zawołał Dylski tak gwałtownie, że aż się dzieci przelękły i z trwogą spojrzały na dziadka - ja ci nie pozwolę być panem, rozumiesz!? - i pogroził surowo malcowi, a gdy ten upierał się i bijąc piąsteczkąo dłoń, powtarzał, że on chce być koniecznie panem i musi być dużym panem, Dylski zaczął go bić niemiłosiernie.

Na krzyk dzieci przyszedł ojciec i stara Dylska.

- Co to? co się stało? - spytał Józef patrząc na płaczące dzieci i rozirytowanego ojca.

- Dziadzio mnie bije! - skarżył się Jędruś.

- Bo mówił, że chce być panem, dużym panem. A ja tego nie chcę - odrzekł Dylski, tłumacząc się naiwnie przed synem ze swej zaciętości. - Zakaż mu być panem.

- Dziadzio ma słuszność - rzekł Józef łagodnie, chcąc spór załagodzić - tyś się nie powinien sprzeciwiać; skoro dziadzio sobie nie życzy, żebyś był panem, to powinieneś zostać czym innym.

- To czymże ja będę? - spytał Jędruś zadąsany, trąc oczki czerwone od płaczu.

- Będziesz uczciwym człowiekiem - rzekł Dylski rozkazującym tonem,

korzystając z poparcia, jakie znalazł w Józefie.

- A co to uczciwy człowiek? czy to większe niż jenerał?

- To większe niż sam król - rzekł Dylski z głupkowatą powagą - to prawie tyle, co sam Pan Bóg.

- Kiedy tak, to ja chcę być uczciwym człowiekiem, bo ja muszę być czymś lepszym niż Gabryś, bo ja starszy.

- No, więc będziesz uczciwym człowiekiem. Tak, to mi się podoba. Za to pójdziesz na barana.

To powiedziawszy przysiadł przed chłopcem na czworakach; Jędruś wydrapał się na plecy dziadka, objął go za szyję i machając nóżkami po bokach, wołał: "Wio, hetta!"

Dylski podniósł się z ziemi i udając niespokojnego konia, począł wierzgać i brykać po pokoju.

Starej Dylskiej, patrzącej na to, zakręciły się łzy w oczach i ocierając je ukradkiem, szepnęła do syna:

- Boże! co się zrobiło z tego człowieka!

A Józef, uspokajając ją, rzekł:

- To jego szczęście, moja matko, że zapomniał myśleć.

*

Powróćmy teraz do Jana. Przeprowadził on to, czego sobie życzył: Alfred został uwolniony, a Helena dotrzymała obietnicy i w parę miesięcy potem została żoną Jana.

Gdyby powieść była tylko fotografią życia, moglibyśmy na tym zakończyć nasze opowiadanie. W życiu bowiem często zdarza się nam widzieć ludzi podobnych do Jana, opływających w szczęściu i dostatkach, zadowolonych; sypiają dobrze bez morfiny i bez wyrzutów sumienia, bogactwem kupują sobie przyjemności życia i względy ludzi, wydają bale, jeżdżą do wód, zostają radcami, posłami. Tak dzieje się w życiu.

Ale powieść nie jest tylko prostą kopią pojedynczych epizodów życia i chybia swego zadania, jeżeli przestaje na malowaniu typów i charakterów, choćby najgenialniej, na zręcznym plątaniu wypadków i rozciekawianiu. Ona powinna wykazywać głębszą, nieśmiertelną prawdę i sprawiedliwość, nurtujące na dnie czynów ludzkich, musi nie tylko mówić: jak?, ale i: dlaczego? Najznakomitsze typy, najsprytniejszą intryga pozostaną tylko bawidełkiem, sztuczką, jeżeli w nich czytelniknie doczyta się tego, co go nauczyć, podnieść i umoralnić może. Szkoda by

było zaiste czasu na przeczytanie kilku tomów powieści na to tylko, aby się dowiedzieć, jakie ubranie nosił pan Pafnucy, jaki charakter miała panna Placyda lub przez jakie trudności przechodzić musiał pan Gerwazy, zanim się połączył związkiem małżeńskim z panną Balbiną. Nie pojmujemy celu takich powieści.

Anatomia nie jest ostatecznym celem medycyny, ale tylko środkiem do poznania ciała, by je potem skuteczniej leczyć można. Powieść, która przestaje na anatomizowaniu serca ludzkiego, opisuje choroby jego i zboczenia, w połowie dopiero spełnia zadanie swoje i środki bierze za cel.

Tak pojmujemy zadanie powieści i dlatego nie zatrzymujemy czytelników u drzwi kościoła, w którym odbył się ślub Jana Dylskiego z Heleną ze Sztolców baronową Rozenkranz, poprowadzimy ich dalej do mieszkania młodych małżonków.

Małżeństwo to zaspakajało dumę i namiętność Jana. Połączył się z domem, którego stanowisko w świecie łechtało dumę parweniusza, a związek ten dokonał się przez kobietę, która jedna jedyna umiała wzbudzić w suchym sercu egoisty jakieś gorętsze, silniejsze uczucie.

Był więc szczęśliwym, zadowolonym. Wspiął się tak wysoko! Zapomniał już o tym, z jakiego materiału stawiał rusztowanie, po którym szedł na te wyżyny; rusztowanie zniszczył, odrzucił i stanął w górze. Zdawało mu się, że teraz dopiero zacznie żyć. Ale się grubo pomylił. Na tej wyżynie, na której spodziewał się spoczynku, rozpoczęły się jego zgryzoty i troski.

Helena nie mogła zapomnieć mu tego, że zmusił ją do małżeństwa, i pokazywała mu to dość wyraźnie, jak trudno jej pokonać odrazę i wstręt do niego i jego pochodzenia. Pieszczoty jego i czułość przyjmowała z przymusem. Na próżno wysilał się na rozmaite sposoby, by sobie pozyskać jej miłość: był na przemian uległym, jak dziecko, jej kaprysom i zachceniom, to znowu groźnym i dzikim - nic to nie pomagało. Usiłowania jego rozbijały się o dumną obojętność żony. Miał ją w swoich rękach, a jednakże nie mógł powiedzieć sobie, że należy do niego; trzymając ją w swoich objęciach, doznawał takiego uczucia, jakby ściskał marmurowy posąg, który nic nie czuł z tego uczucia, co jemu burzyło krew i rozstrajało nerwy. To go przyprowadzało do wściekłości; szalał z rozpaczy. Jedna była na świecie istota, która umiała w zawiędłym sercu samoluba obudzić silniejsze, gorętsze uczucie, i ta kobieta czuła wstręt do niego. To go gryzło i przygniatało. Im bardziej Helena była zimną i

obojętną dla niego, tym silniejszą pałał do niej miłością. Była to może więcej chęć władzy nad sercem kobiety, ale ostatecznie każda miłość ma w sobie trochę tej chęci; tylko miłość samoluba dzikiego była spotęgowanym pragnieniem ujarzmienia uczucia żony, a tego dokazać nie mógł. Nie mógł duszy uchwycić za włosy, przyciągnąć do siebie i kazać się kochać.

Ta niemoc była straszną torturą dlaniego. Obojętność Heleny była katem jego, który pastwił się bez miłosierdzia nad nim i mścił się za zgwałcone przez niego prawa ludzkie. Bezwiednie była narzędziem sprawiedliwości. Człowiek, który podeptał najświętsze uczucia, potargał węzły rodzinne dla zyskania sobie miłości, nie mógł wyżebrać kropelki tej miłości dla uspokojenia strasznego pragnienia serca. A to było największą męką, że tego, czego pragnął, nie mógł ująć w jakieś słowa i postawić żonie jako ultimatum swych żądań, i nakazać jej: kochaj mnie tak a tak. Byłoby to śmiesznym i nierozsądnym. Nie mógł więc żądać tego od niej i to go dręczyło, że nie może nawet wypowiedzieć tego, co go bolało. Czasem, kiedy jej robił wyrzuty, że nie jest taką dla niego, jak być powinna, Helena zapytywała go z ironią:

- Więc jakąż mam być?

- Powinnaś być taką dla mnie, bym przecież mógł z tego się domyślić, że mnie choć trochę kochasz.

- Powiedz, co robić, śpisz mi regulamin, jak mam postępować, co mówić, a nauczę się go na pamięć. Więcej nie możesz wymagać ode mnie.

Jan czuł całą słuszność tych słów, a zarazem całą ich nieprawdziwość. Słowa te, równie jak całe postępowanie Heleny, były całkiem prawne, nie można im było nic zarzucić, a jednak były okrutne. Jan, dla którego kodeks karny był dotąd jedyną księgą moralności, strasznym doświadczeniem własnym przychodził do przekonania, że jest inna moralność jeszcze. Te bezprawia, do których popełniania czuł się upoważnionym ustawami kodeksu i szermował nimi przeciw ludziom, zwróciły się teraz ostrzem przeciw niemu samemu i pastwiły się nad nim. Żona jego nie popełniła nic takiego, o co mógłby ją obwiniać, a jednak całe jej postępowanie było winą, było zbrodnią na nim spełnioną za pozwoleniem kodeksu.

Każdy jej uśmiech przychylniejszy, każdą grzeczność musiał okupywać wielkimi ofiarami, zdobywać sobie z trudem. Wydawał wielkie sumy na kosztowne prezenta, niespodzianki, na podróże i bale, aby tylko mógł

pozyskać sobie kilka łagodniejszych słów, pochwałę, podziękowanie. Starał się odgadywać jej zachcenia, uprzedzać myśli. Był przy niej, że użyjemy tego porównania, jak pies gończy, który upędzał się za polowaniem dla jej przyjemności i patrzał jej czujnie W oczy, gdzie każe mu biec, co przynieść. Skoro spostrzegł znudzenie na jej twarzy, wnet szukał nowych sposobów zabawienia jej, rozerwania. Ponieważ narzekała na brak towarzystwa w Krakowie, gdyż mało kto u nich bywał, więc wywoził ją co rok do wód, do Paryża, do Wiednia. W tym ostatnim mieście przebywali najczęściej, bo Helena miała tam wiele znajomości. Jan robił to przez wzgląd na żonę, ale ustępstwo to kosztowało go bardzo wiele, bo w Wiedniu Helena otoczona była mnóstwem znajomej młodzieży, która jej nadskakiwała, towarzyszyła na zabawach, koncertach, w teatrze i na spacerach. To Jana drażniło, był niesłychanie zazdrosnym. Szczególniej irytował go kuzyn Heleny,Otto, który był prawie nieodstępnym jej towarzyszem. Towarzystwo człowieka, który w tak bliskim stosunku był dawniej z jego żoną, mogło gniewać go i wzbudzić zazdrość i podejrzenie. Toteż kilka razy zrobił uwagę Helenie, że nie zniesie tego. Ale Helena odpowiadała mu wtedy z uśmiechem, że to jest rzeczą męża odpędzać natrętników od żony.

- Jeżeli ci się nie podoba - rzekła - jego towarzystwo, to go wyzwij. W ten sposób pozbędziesz się go najłatwiej. Mnie przecież nie wypada. Dałabym przez to poznać, że jest dla mnie niebezpiecznym, a tak źle znowu nie jest.

Jan musiał przyznać w duszy, że żona miała całkiem słuszność, nie myślał jednak o pojedynku, za mąło miał na to odwagi, zanadto cenił życie, by je narażać na strzał rywala. Postanowił tylko pilnować żony i był nieodstępnym jej towarzyszem wszędzie. Stawał się przez to śmiesznym w oczach ludzi, ale był spokojniejszy o żonę, mając ją ciągle na oku, szczególniej gdy się znajdowała w towarzystwie Ottona.

Heleny to wcale nie żenowało, nie zmniejszyła przez to swojej uprzejmości dla kuzynka, owszem starała się nawet o to, aby w oczach męża i świata Otto uchodził za jej kochanka. W istocie zaś był on dla niej obojętny. Znajomości jego używała za parawanik do pokrycia rzeczywistych stosunków miłosnych, które miała z jakimś doktorem.

Był to człowiek młody, bardzo ujmującej powierzchowności. Helena poznała go u swej przyjaciółki, Herminii Rosenstern, ta przedstawiła go jej jako swego kuzynka, w co Helenie nie bardzo chciało się wierzyć, domyśliła się bowiem, że między młodym doktorem a piękną Herminią

jest coś więcej niż pokrewieństwo. A że dwie te panie rywalizowały ze sobą w strojach i piękności - co im nie przeszkadzało jednak żyć w przyjacielskich stosunkach, więc Helena tyle robiła, że doktor przestał bywać w domu Herminii i stał się jej wielbicielem. Było to jeszcze za życia jej pierwszego męża. Stosunek ten trwał dotąd i dlatego właśnie Helena tak często przebywała w Wiedniu. Umiała jednak tak sprytnie urządzać wszystko, że nie tylko mąż(bo mężowie zwykle najmniej widzą w tym względzie), ale nawet inni ludzie, nawet najbliższe przyjaciółki(a te zwykle widzą najwięcej, bo nawet to, czego nie ma) nie mogły domyślić się żadnego romansu między doktorem i Heleną. Jedna tylko Herminia domyślała się czegoś, zazdrość zaostrzyła jej wzrok, ale mimo to nie mogła uchwycić wyraźnego śladu tego domniemanego romansu.

Doktor bowiem nigdy, a przynajmniej bardzo rzadko, pokazywał się w towarzystwie Heleny, zachowywał się wtedy obojętnie, rzadko z nią rozmawiał i nikomu na myśl by nie przyszło, że między nim a Heleną istnieje jakiś stosunek nawet jakiej takiej znajomości. Nadskakiwania kuzynka Ottona i innej młodzieży obałamucały ciekawych obserwatorów i myliły ich tropy.

A tymczasem Helena widywała się dość często z doktorem. Byłagenialną w wynajdowaniu sposobów do tego, im większe były trudności, tym oryginalniejsze przychodziły jej pomysły do głowy. Przytoczymy tu tylko parę.

Raz na jednym balu, czy też większej zabawie prywatnej, znajdowała się Helena ze swym mężem. Kuzynek towarzyszył im jak zwykle. Doktor był także, ale nie zbliżał się wcale do nich, a nawet nie był w sali. Grał w przybocznym pokoju. Helena była królową wieczoru, co Herminii, która także była między zaproszonymi gośćmi, całkiem humor popsuło. Kuzynek Otto nadskakiwał pięknej tryumfującej królowej więcej niż zwykle. Nie Odstępował jej prawie, nosił za nią wachlarz, bukiet, szal i bawił ją rozmową. Jan ponurym wzrokiem patrzał na te umizgi kuzynka i dobrze obserwował żonę z framugi, w której siedział z jakimś starym prezesem sądu. Tańczono kadryla, Helena tańczyła go z kuzynkiem. Po kadrylu podał jej rękę i poprowadził do drugiego pokoju. Jan zmarszczył gniewnie brwi, chciał iść za nimi, ale stary prezes właśnie opowiadał mu o jakimś procesie, nie wypadało odchodzić, musiał dosłuchać do końca.

Skoro tylko mógł się uwolnić od prezesa, wstał i poszedł do pokoju, do którego kuzynek zaprowadził jego żonę. Zastał ich oboje siedzących na kozetce. Ona skubała kwiaty w zamyśleniu, a on coś żywo do niej mówił,

jakby ją prosił o coś, jakby nalegał o odpowiedź. Za zbliżeniem się Jana przestał mówić, a gdy ten usiadł przy nich, kuzynek pod jakimś pozorem oddalił się. Podejrzenia Jana obudziły się znowu. Zbliżył się do żony, wziął ją za rękę i patrząc jej badawczo, surowo w twarz, spytał:

- O czym mówiliście ze sobą? On cię o coś prosił, nieprawdaż?

Helena zdawała się chwilkę namyślać, potem rzekła:

- Zgadłeś.

- O! ja mam dobre oczy, choć doktorzy grożą mi ślepotą. Widzę wszystko.

- Tym razem mógłbyś był nie widzieć, i tak byłabym ci powiedziąła, bo to jest oburzające, czego sobie ten Otto pozwala. Prosił mnie...

Tu się zatrzymała, jakby jej brakło odwagi powiedzieć.

- O co takiego?

- Ale nie będziesz się gniewał na niego? nie dasz mu przynajmniej poznać tego? On to zrobił przez lekkomyślność, przez próżność. Kobiety popsuły go swoją pobłażliwością, względami i zdaje mu się, że może być wymagającym.

- Więc o co cię prosił! - spytał niecierpliwie Jan, a oczy jego błyszczały dziko.

- Ani mniej, ani więcej, tylko o schadzkę.

- A ty co na to?

- Rozśmiałam się, to było najrozsądniej.

- Mógł przez to myśleć, że przystajesz.

- Zdaje się, że nawet to myślał, ale co mnie to obchodzi?

- I gdzież wyznaczył ci tę schadzkę?

- Jutro w Stadtparku o siódmej.

- Dobrze - rzekł Jan gryząc wargi.

- Tylko żadnych scen, bardzo proszę! mogłobysię to rozgłosić, ja tego nie chcę.

- Bądź spokojna. Będę wiedział, co zrobić.

Jan nie myślał wcale o gwałtownych scenach, które mogłyby dla niego samego wypaść niekorzystnie, bo jak wiemy, nie grzeszył zbytkiem odwagi. Postanowił tylko jutro o wskazanej godzinie iść do Stadtparku i przeprosić pana Ottona grzecznie w imieniu żony, że sama przyjść nie mogła i jego przysyła. Byłby to dostateczny tryumf dla niego. Do końca

wieczora już nie odstępował żony, by nie mogła przestrzec kuzynka, że on wie o wszystkim.

Gdy wychodzili, w garderobie wśród kilku osób, które się także do wyjścia zabierały, był i doktor. Grzeczność nakazywała, że wyręczając męża, podał narzutkę Helenie. Podziękowała mu zimno grzecznym ukłonem, ale w chwili gdy mąż zajęty był wdziewaniem paltota, miała czas szepnąć doktorowi:

- Jutro, o siódmej, u mnie.

Stało się więc, że kiedy mąż w Stadtparku spacerował dnia następnego przez parę godzin, oczekując przybycia mniemanego rywala, prawdziwy kochanek używał słodkiego sam na sam z jego żoną.

Innym razem znowu Helena odebrała przez pocztę miejską list od jakiejś dawnej znajomej swojej, niejakiej Anny Raap, wdowy po urzędniku, która donosząc jej o swojej chorobie, prosiła Helenę, by ją raczyła odwiedzić. Jan właśnie był przy tym, jak odebrała ten list. Helena, przeczytawszy, podała go mężowi, objaśniając, że Anna Raap jest wdową po sędzi apelacyjnym, że kiedyś miała się dobrze, ale teraz przez śmierć męża ograniczona do skromnej pensji, przestała bywać w świecie i znajomi się od niej odsunęli.

- Muszę pojechać, aby nie sądziła, że należę do liczby tych, którzy ją tylko w szczęściu znali.

Mąż nie miał pic przeciw temu. Pomagał nawet Helenie ubierać się.

- A może pojedziesz ze mną? - spytała go.

- Do tej pani?

- No, do niej nie, bo wszak pisze, że leży chora, ale zaczekasz w powozie na mnie. Pojedziemy potem do Schönbrunn .

Jan nie dał sobie powtórzyć dwa razy tego. Rzadko kiedy spotykała go od żony taka łaska, toteż nie omieszkał z niej korzystać. Wziął szal, aby miała się czym okryć, gdy będzie wracać z Schönbrunn, wziął ulubionego jej pieska, Amorka, na kolana i wsiadł z nią do powozu.

Pojechali na Mariahilf, zatrzymali się przed trzechpiętrowym domem, którego numer wypisany był w liście. Helena poszła na górę, a Jan został w powozie, trzymając Amorka na kolanach. Tymczasem inny Amorek robił coś podobnego z jego żoną. Ową bowiem Anną Raap był nie kto inny, tylko doktor, który poprzednio już porozumiał się z Heleną względem tej schadzki i wynajął mieszkanie na Mariahilf, a na drzwiach mieszkania przylepił kartkę: "Anna Raap, wdowa po urzędniku".

Blisko godzinę bawiła Helena u swej chorej przyjaciółki. Potem pojechała z mężem do Schönbrunn.

Fortel udał się znakomicie, toteż Helena pozwalałasobie dość często, bądź w towarzystwie męża, bądź bez niego, odwiedzać chorą. Mąż nie tylko nie miał nic przeciwko temu, ale owszem, wolał z żoną jeździć spełniać dobry uczynek względem przyjaciółki, niż gdyby ją był widział w otoczeniu lekkich, nadskakujących młodzików, a szczególniej kuzynka Ottona.

Względem tego ostatniego nie mógł się pozbyć pewnych podejrzeń i pomimo że się parę razy przekonał, a raczej żona go przekonała o niesłuszności jego podejrzeń, był jednak o niego zazdrosnym. Zazdrość tę rozbudził w nim jakiś anonim, który otrzymał jednego dnia w tych słowach: "Żoną twoja ma kochanka; patrz uważnie, a odkryjesz go".

Jan patrzał, jak mógł najuważniej, ale nie mógł nic więcej odkryć nad to, że nikt inny, tylko-Otto jest kochankiem jego żony, a że, jak się przekonywał, świat już wiedział i zaczynał mówić o tych miłostkach, więc nie chcąc się narażać na śmieszność w oczach ludzi, a nie mogąc żony złapać na widocznym czynie przeniewierstwa, postanowił wyjechać z nią z Wiednia i oświadczył jej to stanowczo.

Przerażenie, z jakim Helena przyjęła tę niespodziewaną wiadomość, jeszcze bardziej utwierdziło go w podejrzeniu i dlatego chciał nawet przyśpieszyć wyjazd. Helena jednak oparła się temu stanowczo. Nie mogła oswoić się z myślą, żeby tak nagle i niespodziewanie miały się przerwać jej schadzki z doktorem. Miłość ta sekretna, połączona z tylu przeszkodami, gdzie każdą chwilkę szczęścia trzeba było zdobywać przebiegłością i sprytem, nabrała w jej oczach niesłychanego uroku; cieszyła się nią jak skąpiec ukrytym skarbem. Toteż oburzona wiadomością o wyjeździe, postanowiła, bądź co bądź, nie wyjechać. Przyszło z tego powodu do gwałtownej sceny między nią a mężem. Utrzymywała, że nie pozwoli się tyranizować, że dosyć znosi jego dziwactw i prześladowań i nie myśli zagrzebać się w Krakowie, gdzieby umarła z nudów. Mąż oświadczył, że nie zostanie tu dłużej, że jeżeli boi się nudów w Krakowie, to mogą wyjechać do Paryża. Ale Helena nie chciała słyszeć o Paryżu i upierała się koniecznie zostać w Wiedniu. Wtedy Jan wybuchnął i zawołał:

- Nie chcesz jechać do Paryża, bo tam nie ma Ottona. Wiedziałem, że tobie nie idzie o zabawę, tylko o kochanka. Nie chcesz się z nim rozłączyć. Ale ja cię zmuszę do tego.

- Czym? - spytała stawiając się ostro.

- Śledczymi aktami brata i twoim listem tyczącym się kradzieży tych papierów - rzekł Jan tryumfująco. - Uwierzyłaś, że zniszczyłem te papiery; byłem przezorniejszym trochę, niż myślałaś. Kto ma do czynienia z takim nieprzyjacielem, jak ty, ten powinien zawsze mieć broń przy sobie. Te akta są moją bronią i dlatego się ich nie pozbyłem.

Helena hic nie odrzekła. Wiadomość, że akta brata istnieją jeszcze, odebrała jej wszelką energię, zmiękła jak wosk i spytała z poddaniem się:

- Kiedy jedziemy?

-Jutro.

- Nie przyniesiono mi jeszcze sukien.

- Obejdziemy się bez nich. Masz ich pani dosyć. Na Kraków aż nadto.

Wyzyskiwał przewagę, jaką miał teraz nad nią: broń, skutkowała. Nie używał jej, dopóki Helena była obojętną, teraz dobył jej, gdy ją zaczął podejrzewać, że może mu się stać niewierną, miłości nie byłby zdobył tą bronią, którą trzymał w ukryciu przygotowaną, ale posłuszeństwo mógł wymóc na niej. Toteż była mu posłuszną bez szemrania.

Na drugi dzień o godzinie ósmej wieczorem mieli wyjechać do Krakowa. Jan był pewny, że Helena będzie korzystać z tego jednego dnia, który jej pozostał, by zawiadomić kochanka o swoim wyjeździe i widzieć się z nim. Postanowił ją pilnie obserwować i w tym celu w domu naprzeciw mieszkania swego wynajął na ten dzień od jakiegoś biednego studenta pokoik na trzecim piętrze. Powiedział, że mu to potrzebne do tajemnej schadzki. Student przystał chętnie. Jan zajął niebawem jego mieszkanie i pilnie obserwował stamtąd bramę swego domu. Widział wiele osób wchodzących i wychodzących, widział nawet doktora, wchodzącego do jego domu, ale to nie obudziło w nim żadnych podejrzeń. Doktora mało znał, nie bywał on u nich, a że wchodził do tego domu, to nie było nic zadziwiającego. Doktorzy bywają wszędzie.

W pół godziny po wejściu doktora zajechał przed dom jakiś powóz; wysiadł z niego mężczyzna i wbiegł na wschody. Jan się zerwał. Nie dostrzegł wprawdzie twarzy mężczyzny, ale był pewny, że to Otto.

- Mam ptaszków w potrzasku! - zawołał z dziką radością. Chwycił Czapkę ze stołu i zbiegł po wschodach.

Miał zamiar wejść tylnymi drzwiami do swego domu, przejść przez kuchnię i jadalny pokój do pokoju żony i tym sposobem chwycić ich na

gorącym uczynku. Nie wątpił, że scena pożegnania będzie czułą i długą.

Szedł śpiesznie ze wschodów, by co prędzej stanąć na stanowisku, z którego miał obserwować tę scenę. Ale jakież było jego zdziwienie, gdy w sieni domu swego spotkał się oko w oko z Ottonem, który wracał właśnie do powozu z miną nie bardzo zadowoloną.

- Cóż to ma znaczyć? - spytał, ujrzawszy Jana, idącego przyśpieszonym krokiem - podobno odjeżdżacie i żona twoja nie chce przyjmować pożegnalnych wizyt.

Żadne powodzenie nie zrobiło Janowi takiego zadowolenia, jak ten zawód, który go w tej chwili spotkał. Biegł chwycić rywala na schadzce, a spotkał go odprawionego z kwitkiem. Jan nie posiadał się z radości i szczęścia. Zbrodniarz, gdy mu pod szubienicą przeczytają zamiast wyroku ułaskawienie, nie ucieszyłby się tak, jak on w tej chwili. Nie mógł się powstrzymać, by nie uścisnąć serdecznie Ottona, i powiedział mu na usprawiedliwienie żony, że pewnie musi się pakować do drogi.

- Toż przecie pożegnać się może. To by jej niewiele czasu zajęło, Ale ja uważam,że twoja żona od jakiegoś czasu nie bardzo łaskawa na mnie.

- Tak? - spytał Jan wesoło.

- Domyślam się, że ktoś jakichś plotek narobił. Przyszedłem nawet, przyznam ci się, w tej intencji, żeby ją zapytać o powód takiej oziębłości. Cóż, kiedy mnie nie raczyła przyjąć.

- Ot, zwyczajnie, kaprysy kobiece.

Byłby pobiegł i rzucił się do nóg żonie za ten kaprys, ale wypadałoby wtedy zaprosić i brata na górę, a tego sobie nie życzył. Odłożył więc chęć swoją na później i ofiarował się pojechać z Ottonem do Volksgartenu dla zabicia czasu.

- Nie chcę bowiem Helenie przeszkadzać w pakowaniu, kobiety nie lubią tego - rzekł i wziąwszy Ottona pod rękę, wsiadł z nim razem do powozu.

W ogrodzie zabawił kilka godzin. Był niesłychanie wesół i ożywiony. Otto zdziwił się, nigdy go takim nie widział i nigdy jeszcze w towarzystwie jego nie ubawił się tak dobrze, jak tego dnia. Ponury i milczący zwykle mąż Heleny był dziś rozmowny, dowcipny, a lubo dowcip jego był zawsze pełny złośliwości i jadu, to jednak trafne uwagi jego o obecnych przypadały do gustu Ottonowi i przyjemnością, którą mu mąż sprawiał, pocieszał się po nieprzyjemności, jaka go spotkała od

żony. Szósta już była, kiedy się rozeszli.

Jan wracał spiesznie do domu, do żony; wracał rozbrojony, rozczulony, by ją przeprosić za niesłuszne podejrzenia. Teraz miał oczywisty dowód, że Helena, choć była zimną dla niego, nie zdradzała go jednak. Była zimną jak lód, ale i czystą jak lód.

Jakże śmiesznym wydawał się teraz ze swymi podejrzeniami, wstydził się sam przed sobą za to i gniewał się na siebie, że mógł prostą grzeczność Heleny brać za miłosne objawy i męczyć ją szaloną zazdrością. Chciał ją za to przeprosić. Ale słowa nie wystarczały, postanowił dać jej większy dowód skruchy. Poszedł do swego biurka, wyjął z niego akta kryminalne, którymi wczoraj jeszcze groził Helenie, i poszedł ze skruszoną miną do pokoju.

Służąca stała w przedpokoju.

- Czy jest pani? - spytał Jan łagodnym głosem.

- Jest.

Jan zapukał delikatnie i wszedł.

Helena siedziała na kanapce, mając głowę podpartą na ręku, była poważnie zamyśloną. Skrzypnięcie drzwi obudziło ją z zadumy. Podniosła głowę i spojrzała na wchodzącego.

- Czy już czas jechać? - spytała głosem bezdźwięcznym i suchym.

- Ty może wołałabyś zostać? - spytał nawzajem nieśmiało Jan.

- Tu nie idzie o moją wolę, ja nie mam woli.

- Owszem, masz ją, masz! - zawołał żywo Jan klękając u jej nóg - rozkazuj, powiedz, zrobię wszystko!

- Co to ma znaczyć? - spytała spojrzawszy na niego zdziwionymi oczyma.

- To ma znaczyć, że byłem szaleńcem, głupcem, który męczył niepotrzebnie siebie i ciebie podejrzeniami, posądzeniami.

- Icóż cię tak nagle oświeciło? - spytała z ironicznym uśmiechem.

- Nie pytaj. Dość ci wiedzieć, że żałuję tego, com zrobił, a na dowód, jak ci wierzę, masz.

Wydobył papiery i podał jej.

- Co to jest? - spytała Helena nie biorąc papierów do ręki.

- To akta twego brata i twój list; papiery, którymi chciałem więzić cię.

- Mogą ci się jeszcze przydać. - rzekła z przekąsem. - Przeciw takiemu

nieprzyjacielowi, jak ja, trzeba mieć zawsze broń w pogotowiu.

- Przebacz mi te słowa - mówił składając ręce, jakby do modlitwy - wstydzę się dziś za nie. Masz, weź te papiery, ja nie chcę cię siłą przymuszać do niczego, jesteś wolną, ja ci wierzę.

A widząc, że się nie śpieszyła z braniem podawanych papierów, wziął je, podpalił sam i rzucił na kominek.

- Teraz nie ty u mnie, ale ja u ciebie na łasce; możesz robić, co ci się podoba.

- Dziękuję ci za to pozwolenie - odrzekła z lekką ironią i patrzała na męża jak na wariata. Nie mogła sobie bowiem wytłumaczyć tej sceny ani zrozumieć, co tak zmieniło Jana.

Jeżeli bowiem kiedy, to dziś mogła słusznie obawiać się, czy nie wpadł na ślad jej tajemniczego stosunku z doktorem. Dowiedziała się bowiem od tegoż podczas dzisiejszego widzenia się, z nim, że kryjówkę ich odkryto, że ktoś pytał się stróża kamienicznego o panią Raap i chciał się z nią widzieć koniecznie, a że pani Raap nie istniała wcale, więc można było łatwo przypuścić, że ktoś ich śledził i odkrył tajemnicę. W razie gdyby tak było, doktor proponował ucieczkę. Helena nie mogła się jednak zdecydować, papiery brata więziły ją w rękach Jana, była niewolnicą. W tej chwili jednak kajdany te spłonęły.

Helena nie wiedziała jeszcze, jak użyje tej wolności, wołałaby była, żeby się obeszło bez głośnego skandalu, zwłaszcza że rzeczy zaczęły się dobrze układać i mąż chciał już, jak się teraz dowiedziała, pozostać, w Wiedniu.

Zazdrość tylko skłoniła go była do tak nagłego wyjazdu, teraz gdy wszelkie podejrzenia prysły, chętnie zostawał, tym chętniej że jego stan zdrowia wymagał dłuższego pobytu tutaj. Na oczy mu się znowu pogorszyło, stało się to, wskutek długiego pracowania po nocach. Jan bowiem nie zaniedbywał interesów adwokackich i podczas nieobecności jego w Krakowie dependent załatwiał pomniejsze sprawy, większe zaś przysyłał jemu do obrobienia. Szczególnie ważnym był i nadzwyczaj wiele wymagał ślęczenia i pracy jeden proces o upadłość domu handlowego. Był to interes gruby i Jan sam zajął się nim. A że nie miał czasu w dzień i w wieczór, gdyż chciał wszędzie towarzyszyć swojej żonie, więc pracował po nocach. Wertowanie liczb i rachunków, nieczytelnych listów przy świetle lampy zaszkodziło mocno jego oczom;musiał używać coraz silniejszych Okularów, a mimo to mglista

jakaś powłoka zasłaniała mu wzrok coraz bardziej. Trzeba było poradzić się i leczyć, Jan jednak odkładał to z dnia na dzień. Kłopoty, jakie miał z żoną, przeszkadzały mu do tego. Teraz odetchnął od kłopotów, czuł się spokojniejszym i postanowił rozpocząć kurącję. Nazajutrz rano miał iść poradzić się doktora.

Wstał więc tego dnia wcześniej, ubrał się pełen dobrej otuchy i humoru i już miał wychodzić do doktora, gdy przyniesiono mu list, przysłany miejską pocztą. Pismo było mu już znajome. Było to to samo pismo, którym pierwej ostrzegał go anonim. Jan niewiele wartości przywiązywał teraz do podobnych ostrzeżeń, przypisywał je skrytej nienawiści czyjejś do żony. Obojętnie więc rozdarł kopertę i spojrzał na kartkę.

Na kartce było napisane:

"Nierozsądny, dajesz się oszukiwać haniebnie. Przekonasz się o tym, skoro zasięgniesz bliższych szczegółów względem owej pani Raap, którą żona twoja tak pilnie odwiedza. Osoba taka nie istnieje. Panią Raap jest kochanek twej żony".

Jakkolwiek Jan z uprzedzeniem czytał tę kartkę, jednak wiadomość w niej zawarta zachwiała jego wiarę w żonę. Ostrzeżenie było zbyt wyraźne, aby można było powątpiewać o jego prawdziwości. Trzeba jednak było sprawdzić. Chwycił niespokojny za kapelusz i wybiegł na miasto.

Wsiadł do najbliższej dorożki.

- Dokąd jedziemy? - spytał dorożkarz.

- Na Mariahilf, numer szesnasty. Prędko!

Dorożka popędziła z turkotem po bruku. Za kilkanaście minut stanęli u celu. Jan wyskoczył szybko z dorożki i pobiegł prosto na górę, na trzecie piętro. Biegł tak spiesznie, że tchu mu brakło. Musiał się chwilkę zatrzymać na końcu wschodów, zaczerpnąć trochę powietrza. Wśród tego krótkiego przestanku wzrok jego padł na bilet, przybity na drugich drzwiach od wschodów, na którym było wypisane dużymi literami nazwisko Anny Raap.

Janowi serce zabiło mocno. Za tymi drzwiami miała się rozwiązać straszna wątpliwość jego. Nogi się pod nim zatrzęsły, brakło mu odwagi i siły postąpić naprzód. Wreszcie zdobył się na to, przystąpił do drzwi i zapukał lekko. Nikt nie odpowiadał. Milczenie to było złowrogą zapowiedzią. Jan powtórzył pukanie tym razem silniej nieco. Znowu nikt nie odpowiadał.

Wątpliwość zaczęła ustępować, z głuchego milczenia wyłaniała się potworna prawda i szyderczo urągała z nieszczęśliwego. Chora osoba nie mogła przecież być nieobecną w domu, umrzeć tak prędko także nie mogła. Doniesienie więc anonima było oparte na dobrych wiadomościach.

Więc tutaj schadzała się jego żona i on, ktoś, kogo nie znał, kto mu wykradał jego szczęście małżeńskie. Mógł teraz już przypuszczać, że był okradany, kradzież była tym więcej przerażająca, że złodziej był niewiadomy. Janowi przypomniały się te chwile, gdy z pieskiem na ręku oczekiwał w powozie po godzinie na swoją żonę nie domyślając się niczego, a ona tymczasem z niewiadomym mu człowiekiem śmiała się z jego łatwowierności. To wydawało mu się prawie niepodobnym, abykobieta mogła tyle mieć przebiegłości. On, który całe życie wojował przebiegłością, podstępem, czuł się małym w porównaniu z tak szatańską przebiegłością, tak wyrafinowaną zbrodnią. Chciał jeszcze wątpić o tym wszystkim, chciał, żeby mu kto zaprzeczył, i zeszedł ze wschodów do stróża.

Silił się na twarz spokojną i dobywając z trudnością głosu, spytał:

- Czy tu mieszka pani Raap, wdowa po urzędniku?

Stróż spojrzał spode łba na niego i mruknął niechętnie:

- Tu.

- Na trzecim piętrze?

- Tak.

- I jest chorą?

- Podobno.

- A jednak nie ma jej w domu.

- Cóż mnie to obchodzi.

- Obchodzić cię powinno. Jesteś odpowiedzialny za to, co się w domu dzieje. Tej pani poszukuje policja, rozumiesz? Czy jest meldowaną?

Stróż zmieszał się tym pytaniem i spojrzał z trwogą na surową twarz pytającego.

- Nie meldowaliśmy, bo ta pani niedawno się wprowadziła.

- Kłamiesz! Mieszka tu od dwóch miesięcy. Ale nie pani Raap.

- Jeżeli pan wiesz wszystko, po co mnie się pan pyta? - mruknął opryskliwie stróż.

- Jak się nazywał ten pan, który najmował to mieszkanie? - pytał coraz groźniej i natarczywiej Jan.

- Nie wiem. Nie chciał powiedzieć swego nazwiska. Mówił tylko, że tu potrzebuje widywać się z jedną damą, zapłacił mi za to, abym milczał. No i tyle. Nie myślałem, że z tęgo jaka bieda wyniknie.

Jan zanotował nazwisko stróża i wszedł na powrót do dorożki. Kazał się zawieźć do domu. Chciał co prędzej stanąć przed żoną. Sam jeszcze nie wiedział, co zrobi, pilno mu jednak było zobaczyć kobietę, która była zdolna do podobnego czynu.

Dorożka pędziła szybko, on jednak naglił wciąż dorożkarza do pośpiechu. Był nieprzytomny, odurzony tym wszystkim, czego się dowiedział. W głowie czuł ogień palący, oburzenie szarpało mu nerwy, w oczach mu się ćmiło, że nic prawie nie widział przed sobą.

Dojechał wreszcie do domu, rzucił dorożkarzowi zapłatę i poszedł na górę. Parę razy potknął się na wschodach, musiał się chwycić poręczy, aby nie spaść, tak mu się dwoiło, tak tańcowało wszystko w oczach. Drapał się z wysileniem na górę, chciał co prędzej zobaczyć żonę i tę wściekłość, gniew i oburzenie, co w nim wrzały, rzucić jej jak piorun na głowę. Zdawało mu się, że ma tyle w sobie okropnej siły, że słowem, spojrzeniem samym będzie ją mógł zabić.

Wszedł na piętro, zastał drzwi od pokoju żony otwarte, służący stał zakłopotany.

- Gdzie pani? - spytał.

- Nie wiem.

- Jak to? nie wiesz? - wrzasnął okropnym głosem Jan.

- Gdy przyszedłem z kawą, pani już nie było. Garderobiany jej nie ma także. Stróż mówił, że widział je w nocy wsiadające do powozu.

- Uciekła! - zaryczałokropnym głosem Jan i chwycił się w rozpaczy i wściekłości za włosy. Wnet się zerwał i zawołał szybko: - Biegnij na policję, daj znać, niech szukają, niech łapią! Zapłacę, co chcą. Czekaj, daj papier, napiszę sam do dyrektora policji.

Służący przyniósł papier i pióro i położył przed nim. Jan wziął pióro i począł pisać, napisał kilka słów, ale ich nie widział. Mgła zasłoniła mu wzrok. Obejrzał śię dokoła z przerażeniem - wszędzie ta sama ciemność, nawet służącego, który stał tuż obok niego, z trudnością tylko mógł dojrzeć.

- Józefie, co to jest? co tak ciemno? - spytał macając rękoma koło siebie.

- Widno, panie, jasny dzień.

- Jasny dzień, a ja nie widzę! - zawołał Jan głosem, który nie da się opisać. - Ratujcie! po doktora! - I upadł z łoskotem na ziemię.

Zaniesiono chorego nieprzytomnego na łóżko, przybyło kilku doktorów i poczęli go badać. Organizm jego ucierpiał wskutek silnego wstrząśnienia, trzeba było działać uspokajającymi środkami i wzmocnić chorego, a równocześnie trzeba było postawić pijawki koło oczu, gdyż po zbadaniu pokazało się silne zapalenie siatkówki i wynaczynienie krwi, co groziło zupełną utratą wzroku.

Chory poddał się z rezygnacją leczeniu, gotów był na najboleśniejsze operację, byle tylko odzyskał wzrok i zdrowie. Chciał żyć, żyć koniecznie, choćby dlatego, aby się mógł pomścić na żonie. Pozbawiwszy się dobrowolnie środka, którym mógł więzić ją przy sobie, chciał teraz innymi sposobami, jakie mu podawało prawo, zmusić ją do powrotu do domu. W tym celu robił starania w policji przez swego pełnomocnika, nie żałował kosztów, byle tylko mógł dostać przeniewierczą żonę w swoje ręce. Umiałby już zatrzymać ją przy sobie i dręczyć. Zemsta jego płodziła najrozmaitsze, najpotworniejsze pomysły dręczenia moralnymi torturami swojej ofiary.

Ale wszelkie usiłowania policji w odszukaniu zbiegów były nadaremne. Stracono wszelki ślad ich ucieczki. Jan na próżno wyczekiwał wiadomości o ich pochwyceniu. W parę tygodni stan zdrowia jego nieco się polepszył, ale na wzrok nie polepszało mu się wcale. Sprowadzał najzdolniejszych okulistów, robiono wszystko, co sztuka wynalazła w tym względzie, ale na próżno. Łudzono chorego nadzieją, bo widziano, że pewność utraty wzroku zabiłaby go, obiecywano mu polepszenie, ale Jan sam czuł, że o polepszeniu mowy nie ma.

Okropny był stan chorego. Spętany brakiem wzroku, leżał w ciemnym pokoju sam jeden, pielęgnowany przez najemnych ludzi, i wił się bezsenny po łóżku, zrozpaczony, a nie zaspokojona zemsta podwajała jego cierpienia. Nie miał nikogo z życzliwych koło siebie, był sam. Sam wśród ciemności okropnej, która go otaczała, bez nadziei wydobycia się z tego położenia. Koło niego wrzało gwarne życie miasta, dolatywały go śmiechy i wesołość, a on poza granicami tego życia pokutował, jak zły duch, wśród mroków nocy.

Nieraz w takich chwilach przychodziła mu na myśl rodzina jego: ojciec, matka,brat, siostra; budziło się w nim pragnienie, żeby choć jedną z tych istot mógł mieć przy sobie, żeby samotność nie była mu taką straszną, bezdenną, nieskończoną, ale nie śmiał odezwać się do tej rodziny, z którą potargał w tak okropny sposób wszelkie węzły święte.

Raz, trapiony tą pustką, która go otaczała, zdecydował się posłać po siostrę i prosić ją kazał, by przyszła do niego. Ale służący powrócił z odpowiedzią, że dama, o którą się pytał, wyjechała przed miesiącem nie wiadomo dokąd. Stracił więc i tę ostatnią nadzieję. Położenie jego z każdym dniem stawało się straszniejsze. Tracił cierpliwość i rozpacz go ogarniała.

Jednego dnia, gdy doktor przyszedł podług zwyczaju zbadać stan jego, Jan zapytał go szorstko i gwałtownie:

- Powiedz mi, doktorze, otwarcie, czy jest jaka nadziej a odzyskania wzroku? Nie łudźcie mnie próżno, nie jestem dzieckiem.

- Robię wszystko, co można - rzekł doktor.

- Mnie nie idzie o to, ale czy to zda się na co?

- Dzieją się czasem rzeczy, których my przewidzieć nie możemy.

- Ale to, co przewidujesz, doktorze, nie wróży mi nic dobrego?

- Trzeba cierpliwości.

- Jak długo?

- To może potrwać miesiąc, dwa, może pół roku.

- A potem będę zdrów?

- Tego na pewno mówić nie mogę, ale być może.

- Dosyć, doktorze. Zrozumiałem cię - rzekł chory dziwnym głosem.

Minęło znowu kilka tygodni. Chory sam nieraz badał stan swego zdrowia, kazał uchylać story, co zaciemniały pokój, i próbował wzroku. Próby te robiły twarz jego coraz więcej ponurą i dziką. Stał się milczącym jak grób, a w tym grobie dział się już rozkład moralny i robactwo zwątpienia gryzło mu duszę.

Lektor najęty czytywał mu książki, odpisywał na listy i załatwiał niektóre jego polecenia. Raz przyszła do chorego paczka z księgarni. Lektor odczytywał tytuły świeżo wydanych dzieł, które księgarz przysłał do wyboru. Między innymi była Toksologia , wykład o działaniu trucizn. Lektor chciał to odesłać księgarzowi.

- Zostaw pan - rzekł chory - będzie mi to potrzebne do jednego procesu. Przeczytasz mi pan dziś wieczorem tę książkę.

Wieczorem rozpoczęło się czytanie. Lektor spokojnym, jednostajnym głosem czytał opisy trucizn, o sposobie ich przyprawiania, o ich działaniu na organizm i objawach różnych.

Jan słuchał, wyciągnięty na łóżku, z rękoma założonymi na głowę, blady i nieruchomy jak trup. Gdy lektor przeczytał całą broszurkę, obejmującą nie więcej niż siedmdziesiąt stronic druku, Jan chwilkę milczał, potem rzekł:

- Przeczytaj mi pan jeszcze raz o działaniu kwasu sinowodowego... to mi właśnie potrzebne.

Lektor przeczytał ten ustęp powoli, dobitnie.

- Dziękuję panu - rzekł sucho Jan.

- Czy będę panu dziś jeszcze potrzebnym? - spytał po chwili lektor.

- Nie, nic mi już niepotrzeba - odrzekł chory.

W parę dni potem była wiadomość w kronikarskich zapiskach dzienników, że:

"Jan Dylski, adwokat z Galicji, skończył nagle

życie, otruwszy się kwasem sinowodowym.

Przyczyną samobójstwa miała być melancholia,

w którą popadł z powodu utraty wzroku".

*

Dla osób, które czytują powieści głównie dla ostatnich stronic i aby wiedzieć, co się stało z tą lub ową osobą powieści, musimy jeszcze dodać, że Helena pomimo śmierci męża nie wyszła za doktora. Sakrament bowiem małżeństwa nie dawał doktorowi dostatecznej gwarancji, czy ta, która dwóm mężom umiała złamać zaprzysiężoną wiarę małżeńską, nie zrobi tego także trzeciemu; obrączka ślubna nie wydawała mu się dość silną dla przykucia żony do siebie. Żył więc z nią bez dopełnienia obrzędów kościelnych i była mu wierniejszą dłużęj niż ślubnym swoim małżonkom, dłużej nawet, niż sobie doktor tego życzył, bo gdy się postarzała i zrujnowała majątek na podróże i wesołe życie, była mu ciężarem i zawadą. Jednego dnia ulotnił się bez wieści, a Helena, nie mogąc już ani wdziękami, bo przekwitły, ani majątkiem, bo stopniał do skromnych fundusików, pozyskać sobie nowego towarzysza życia, zwróciła swe afekta do cierpliwego oblubieńca wszystkich opuszczonych

kobiet i została dewotką.

Piękna Mary, złotowłosa kometa z Hitzing, po kilku latach awanturniczego życia kupiła sobie męża. Był to jakiś wysłużony wojskowy, ciężki i rubaszny chłop, mimo to Marynia przeniosła go nąd roje eleganckich zalotników, którzy jak błyszczące motyle kręcili się koło jej wdzięków. Przeniosła go, bo jej dał to, czego żaden z tamtych dać nie mógł i nie chciał, to jest nazwisko swoje, tytuł mężatki i trochę serca. Uczucia rodzinne upomniały się o swoje prawa. Dziewczyna uciekła z wyżyn, na które się wdarła kosztem swojej uczciwej sławy, i schowała się w cichej ustroni domowej. Mówią nawet, że była bardzo dobrą żoną.

Co się zaś tyczy Józefa, ten żyje dotąd zamożnie, szczęśliwie, otoczony szacunkiem ludzi i ich życzliwością. Został radcą i krząta się gorliwie koło własnych interesów i publicznych. Stowarzyszenia przez niego założone nie wszystkie się utrzymały z powodu swarów, lenistwa i podejrzliwości członków, ale parę z nich rozwija się nadzwyczaj dobrze, a widok ten sprawia mu niemałą pociechę. W domowych stosunkach jest równie szczęśliwy i zadowolony. Troje dzieci podrasta na jego i Tekluni pociechę. Ojciec myśli obydwóch synów kształcić na rzemieślników. Widzieliśmy te dzieci na Plantacjach w oktawę Bożego Ciała. Chłopczyli szli przodem, a za nimi córeczka Józefa, Andzia, śliczne dziewczątko, z krętymi jasnymi włoskami, prowadziła dziadka za rękę. Stary chciał zobaczyć koniecznie konika zwierzynieckiego , jak uwijał się między tłumem ludzi. Pchał się naprzód, spinał na palcach, wyciągał szyję, byle dojrzeć choć kołpak turecki konika. Cieszył się jak dziecko tym widokiem. Może instynktowo przeczuwał, że ostatni raz widzi tę religijno-narodową pamiątkę. Następnego roku już jej nie zobaczył. Umarł nie odzyskawszyjuż zupełnej przytomności.

Stara Dylska żyje jeszcze; starość nie pozwala jej się zajmować niczym; chodzi tylko po kościołach i modli się za szczęście syna, a wieczorami grywa z Walentym Kopciem, który także jest u Józefa na łaskawym chlebie, w mariasza lub w pałki . Czasami starzy sprzeczają się, które lepsze, czy Józef, czy Teklunia, każde swoje chwali, ale ostatecznie zgadzają się, że oboje anielskiej dobroci, i modlą się za nich i błogosławią ich.

KONIEC

Staszkówce 1874

POSŁOWIE

Byle wyżej jest jedyną w literaturze polskiej powieścią poświęconą wyłącznie życiu środowiska rzemieślniczego. W roku 1847 Józef Dzierzkowski nawoływał w Salonie i ulicy:

...do powieści naszych należy już raz wpuścić nie tylko salony i szlacheckie dwory, które już znamy na wskróś, ale i ulicę, przedmieścia, i chaty wieśniacze. Niech wystąpią w powieści prócz fraków wszystkie kapoty i sukmany, niech zagwarzą swoją mową i mieszczanie, i wieśniacy, ludzie rzemiosła i pługa .

Postulat ten, który przecież Dzierzkowski sam usiłował realizować, powtarza w roku 1862 Zygmunt Kaczkowski:

Szlachta się kąpie w powieściach o swoich dawnych cnotach i obyczajach; nie masz już prawie ani tak wielkiej, ani tak małej sprężyny w jej dziejach, której by nie poruszono; azaliż już cokolwiek zrobiono ku temu samemu celowi dla mieszczan i rzemieślników? A przecież to jest pars magna naszego ogółu, i ona nie potrzebuje się wzorami zapożyczać u innych, i ona ma pełną skarbnicę swojej przeszłości, z której wiele da się wydobyć .

Środowisko rzemieślnicze Warszawy wprowadził do naszej powieści wprawdzie w roku 1857 Józef Korzeniowski w Krewnych, każąc jednemu ze szlacheckich bohaterów zostać rzemieślnikiem, lecz nowego znaczenia nabiera kwestia rzemiosła dopiero w okresie pozytywizmu. Pozytywistyczna publicystyka, atakując przesądy i obyczaje feudalne, nobilitowała pracę rąk, walczyła o prawa obywatelskie również dla rzemieślników. Orzeszkowa domagała się w "Niwie" zreformowania starego systemu cechowego - postulowała zamiast długoletniego terminowania u majstrów inne sposoby kształcenia rzemieślników:

Stary zwyczaj, rutyna, ukazują ludziom dobrowolnie lub z konieczności obierającym sobie zawód rzemieślniczy jako jedyną drogę przysposobienia się do tego zawodu - uczenie się, czyli tak zwane terminowanie u majstrów. Jest to przecież droga ciasna, nie wszędzie i nie dla wszystkich możliwa, pełna stron ujemnych, zniechęcających, najfatalniej na koniec wpływających na charakter i fachowe przysposobienie uczących się.

Niedołężne nauczanie i grubiańskie obejście się stanowi jedną, a przynajmniej najogólniejszą osnowę stosunku majstrów do terminatorów.

Jeżeli dodamy do tego zły przykład niesumienności w wykonywaniu robót, nierzetelność w ich zbywaniu, nałogu opilstwa tak nieszczęśliwie rozpowszechnionego pomiędzy rzemieślnikami naszymi, łatwo pojmiemy, jak małe pożytki umiejętnościowe, a jak wielkie szkody moralne wynikać muszą dla młodzieży rzemieślniczej z tej wyłączności dostępnego im wychowawczego środka .

Byle wyżej drukowane po raz pierwszy w roku 1875 na łamach lwowskiego pozytywistycznego "Tygodnia", redagowanego przez Józefa Rogosza, stanowiło jakby beletrystyczną realizację postulatów Orzeszkowej.

W Galicji na skutekniedostatecznego rozwoju przemysłu rzemiosło, odgrywało szczególną rolę. Krępował je jednak konserwatyzm. Aż do roku 1859 - podobnie jak w całej Austrii - w rzemiośle tutejszym obowiązywała organizacja cechowa. Na straży cechów stała ustawa z roku 1843 normująca podział pracy między cechami oraz zabraniająca poza nimi produkcji. W takiej sytuacji cechy były podporą wyzysku i zacofania.

Chorobą i grzechem śmiertelnym cechów - pisał współczesny Bałuckiemu Alfred Szczepański - jest brak wolności. Cechy stały się tym, czym dawniej była feudalność, dziesięciny, szlachectwo: monopolem, kastą, tamą dla rozwoju przemysłu, grobem oświaty i pomyślności narpdowęj...(Majstrowie) wzięli cały przemysł w swoje ręce i prowadzili go na pasku; własny tylko interes nakazał im, że poustanawiali nieprzeliczone trudności dla wszystkich chcących się kształcić w zawodzie rękodzielniczym, rozumując fałszywie, że im więcej będzie pracujących, tym mniej każdy będzie miał zarobku.... Ód nich(cechów) była zależna ilość majstrów, bo od nich zależało wyzwolenie; jak cały przemysł, tak i czeladź w jarzmie trzymali, oni ustanawiali dowolną cenę za pracę, oni ustanawiali dowolną cenę wyrobów, nie bacząc na nic, tylko żeby się ktoś w ich uroszczenia nie wdarł, żeby poza nimi nikt coś dobrego dla kraju zrobić nie śmiał. A że związkiem swoim byli potężni i nie obawiali się żadnego współzawodnictwa, więc też pośpili się i popili w cieniu swoich przywilejów

Ustawa wprowadzająca wolność przemysłową na miejsce monopolu cechowego, pozwalająca na otwieranie warsztatów za patentem weszła w życie Galicji dopiero w roku 1859. Nie likwidowała ona jednak cechów, które dalej rościły sobie pretensje do dawnych przywilejów. Z czasem wolna konkurencja doprowadziła do upadku rzemiosła. Po wybudowaniu

w Galicji pierwszych linii kolejowych wyroby rzemieślnicze coraz mocniej były wypierane przez produkcję fabryczną. W latach 1866 - 1897 - jak podaje Rutkowski w Historii gospodarczej Polski - trzydzieści cztery tysiące rzemieślników musiało zamknąć warsztaty i pójść do fabryk. Stan rzemieślniczy proletaryzował się.

*

W przeciwstawieniu do poprzednich powieści w Byle wyżej autor sięgnął do realniejszęj na terenie Galicji problematyki. Zawarte w jego dotychczasowych utopijno-postulatywnych powieściach(O kawał ziemi, Z obozu do obozu) mrzonki o rozkwicie galicyjskiego przemysłu ustępują tu miejsca aktualnemu w zacofanej pod względem społeczno-gospodarczym Galicji problemowi: walce o unowocześnienie rzemiosła.

Terenem powieści Bałuckiego jest Kraków - siedlisko najstarszych tradycji cechowych. W połowie XIX stulecia Kraków liczył ponad 3 tysiące majstrów, czeladników i uczniów, co stanowiło około 6% ludności miasta. W Krakowie, gdzie przepisy cechowe były nierównie pieczołowiciej przestrzegane niż gdzie indziej, sprawa rzemiosła była kwestią niezwykle żywotną. Akcja Byle wyżej toczy się około roku 1860. Jedyna data wymieniona w powieści wskazuje na rok 1859, w którym dzięki wprowadzeniu nowej liberalnej ustawy przemysłowej rozpoczęła się kapitalizacja tej zacofanej prowincji. Ale Bałucki cofa się daleko wstecz, przynajmniej do okresu Wiosny Ludów, dzięki czemu aktualnych problemów galicyjskiego rzemiosła nie obrywa od całego ciągu wcześniejszychprzemian społeczno-ekonomicznych.

Historię dwu rodzin rzemieślniczych: Tomasza Baryłkiewicza i Andrzeja Dylskiego wypełniły zmagania cechów z nowoczesnym rzemiosłem o aspiracjach spółdzielczych czy nawet przemysłowych. Warsztat Tomasza Baryłkiewicza stanowi przykład zacofania i rozkładu organizacji cechowych. Baryłkięwicz, któremu dzięki posagowi żony, garderobianej starej hrabiny, udało się uzyskać dyplom i założyć warsztat, stał się majstrem tradycjonalistą i arystokratą cechowym. Pan Tomasz jest w naszej literaturze jednym z najwyraziściej i najzjadliwiej nakreślonych typów majstra z jego lekceważeniem fachu, zamiłowaniem do "traktamentu" i kieliszka, rozpolitykowaniem i dewocją, poczuciem niezależnej pozycji społecznej i zachwytem dla porządku cechowego. Dość wyraźnie odsłania Bałucki materialną podszewkę rzemiosła cechowego: czeladnik pozbawiony kapitału przez trzydzieści lat musi pracować na majstra bez widoków usamodzielnienia się i awansu.

Drugą stronę niewoli cechowej pokazuje historia Jędrzeja Dylskiego i jego syna Józefa. Andrzej Dyl, syn dworskiego stróża spod Frysztaka - podobnie jak Antek w znanej noweli Prusa - musiał wyemigrować do miasta. Tam przystał do murarzy, później zaś trafił do warsztatu stolarskiego Tatarkiewicza. Chłopak okazał w robocie wiele sprytu i majster zdecydował się przyjąć go na stałego termmatora, zapisać do cechu. Akademicy nauczyli Jędrka czytać i pisać, w warsztacie zaś Tatarkiewicza awansował wnet na czeladnika. Majster jednak nie spieszył się z wyzwolinami. Kiedy podczas wyzwolin upadł wniosek wysłania go za granicę na koszt cechu, ambitny Dyl, urażony niesprawiedliwością, zlekceważył ceremonię i porzucił warsztat majstra.

Odtąd życie jego było nieustanną walką z ustawami cechowymi, do których hardy umysł zastosować się nie chciał i nie mógł. Żaden bowiem z majstrów bez obrażenia cechów i narażenia się nie mógł go przyjąć do swego warsztatu, dopóki formalności zastrzeżonych ustawami nie dopełnił, a że tego ustępstwa zrobić nie chciał, więc mimo zdolności i pracy został bez zajęcia i czeladź nie przyjęta go do swego grona .

W tej sytuacji krnąbrny czeladnik musiał opuścić Kraków. Pracując w zagranicznych fabrykach, nauczył się daleko więcej niż w warsztatach galicyjskich majstrów. Chęć walki ze znienawidzonymi cechami przywiodła go z powrotem do kraju. Nierówną, samotną walkę Dylskiego z cechami zakończyła wspomniana ustawa przemysłowa z 1859 roku. Ustawa ta umożliwiła dobremu fachowcowi założenie warsztatu. Ale nie dysponując większym kapitałem, rychło wpadł w sieci kapitalistycznej konkurencji. Jego wierzyciel i pośrednik Dawid Mendel zaczął sprowadzać meble z Wiednia, jemu zaś "ofiarowywał tylko same reperacje i to za lichym wynagrodzeniem". Dylski przegrał? - w pojedynkę nie podołał ani cechom, ani fabrycznej konkurencji.

Bałucki nie poprzestał tylko na odmalowaniu sytuacji istniejącej wówczas w galicyjskim rzemiośle. Urzeczony pozytywistyczną tendencją kazał swemu bohaterowi pozytywnemu, Józefowi, wbrew woli ojca porzucić studia medyczne i wziąć się do rzemiosła jako do zawodu bardziej praktycznego, a przynoszącego równie dobre zyski. Nauczony doświadczeniem ojca, Józef obiera inny rodzaj walki z zacofaniem w rzemiośle. Żąda zniesienia cechów jako instytucji przestarzałej oraz podniesienia oświaty rzemieślników i wyższego poziomu wykształcenia fachowego.Józef, którego Bałucki uczynił propagatorem głoszonych przez siebie idei, dąży do usamodzielnienia rzemiosła, chce je uwolnić z jednej

strony spod utrzymującej się nadal przewagi cechów, z drugiej od zagrażającej mu konkurencji wyrobów fabrycznych.

Realizację swych ideałów upatruje Bałucki w zakładanych przez Józef a spółkach rzemieślniczych. Spółki te miały stać na straży dobra ich członków poprzez organizowanie zakupu surowców i sprzedaży towarów, miały regulować stosunki pomiędzy majstrami a czeladnikami przez podział zysków oraz konkurować z przemysłem fabrycznym.

Program ten i postulaty ideowe Bałuckiego nie były jego wynalazkiem. Były przeniesieniem na teren galicyjskiego rzemiosła programu Schultzowskich spółek i kas rękodzielniczych organizowanych na Zachodzie. Na Zachodzie spółki te miały ugruntować "harmonię kapitalizmu", zapobiec groźbie socjalizmu. W zacofanej Galicji były warunkiem rozwoju krajowego rzemiosła. Tkwiły w nich solidarystyczne złudżenia, ale zakładanie spółek było przede wszystkim samoobroną galicyjskiego rzemiosła przed zagrażającym mu zalewem obcego kapitału.

Dążność do usamodzielnienia i unarodowienia rzemiosła galicyjskiego drogą spółek rzemieślniczych, która tak niedwuznacznie przewija się w programie Bałuckiego - pozytywisty, stanowi echo głośnej w tym czasie propagandy spółek Schultzowskich w pismach galicyjskich. Propagowaniem ich zajmował się tak krakowski "Kraj", jak i lwowski "Tydzień" Rogosza.

Józef Dylski program swój formułuje niemal dosłownie zdaniami wyjętymi z cytowanej broszury Szczepańskiego, który w rzemieślniczych spółkach i stowarzyszeniach widzi ocalenie warsztatu rzemieślniczego przed inwazją i przewagą fabrycznej produkcji przemysłowej.

Powtarzam więc - pisał Szczepański - niechaj pamiętają przemysłowcy, że przy dążności przemysłu do wyrobów fabrycznych na wielką skalę żadne proste ręczne rzemiosło utrzymać się nie może i nie ma sił do ulepszenia się i wytrzymania współzawodnictwa(...) tylko współwłaścicielstwo w stowarzyszeniach może ich mąjsterstwo ocalić(...) stowarzyszenia są jedynym dzisiaj środkiem do postawienia na nogi tęgiej klasy średniej, najdzielniejszego tragarza wszelkiego zdrowego, politycznego i społecznego, duchowego i materialnego rozwoju .

Na ukazaniu szkodliwości cechów w rzemiośle i postulowanym unowocześnieniu rzemiosła kończy się ograniczona klasowo ostrość spojrzenia mieszczańskiego obserwatora, który potrafił narysować ogólne kontury przesunięć gospodarczych zachodzących w Galicji w

połowie XIX wieku, ale nie umiał dostrzec istotnej roli pieniądza w ustroju kapitalistycznym. Walce kapitałów, sprzeczności interesów klasowych między wyzyskującym przedsiębiorcą a wyzyskiwanym czeladnikiem przeciwstawił kapitalistyczny model spółek rzemieślniczych. Dostrzegł wprawdzie Bałucki w Byle wyżej możliwość strajku czeladników, docenił nawet skuteczność tego środka walki, ale uważał, że konflikty te można zlikwidować za cenę dobrowolnych ustępstw tak ze strony pracodawcy, jak i pracownika.

Sensacyjne wątki, w które obfituje powieść, spełniają rolę ostrzeżenia przed niemoralną drogą kariery "byle wyżej", przed niebezpieczeństwami wygórowanych ambicji, realizowanych za wszelką cenę.

Motorem walki Andrzeja Dylskiego z cechami uczynił Bałucki niepohamowaną osobistą ambicję, marzenie, by synowie jego wyszli ze sfery rzemieślniczej, by zdobyli wykształcenie, by stali się "panami" - nawet za cenę honoru i uczciwości.

Płodem tej edukacji ojcowskiej była kariera adwokacka Jana, zmierzającego bezwzględnie do zdobycia bogactwa i znaczenia. Zamiast oczekiwanego uznania opinii publicznej Jan zyskuje tylko powszechną pogardę. Osamotniony popełniasamobójstwo.

Wątek powieściowy ojciec - syn rozrasta się w romans skandaliczno-sensacyjny, który miejscami ześlizguje się do poziomu romansu kuchennego czy romansu z półświatka(życie żony Jana, Heleny, losy córki Dylskiego, Marii), wyłamując się spod idei społecznej powieści. Na marginesie losów Jana daje Bałucki ocenę moralnego oblicza burżuazji, dla której jedyną pozytywną wartością jest pieniądz. On kieruje losami ludzkimi, rola jego jest wszechwładna. Wyrazem tego są komercyjne małżeństwa, zbrodnie, szantaże, korupcja itd.

W komentarzu autorskim Bałucki pisze wprost, że powieść ma przede wszystkim uczyć czytelnika. Naiwnie skonstruowany sensacyjny wątek powieści, oprócz tego, że zaciekawiając ułatwia lekturę, służy - jak już było powiedziane - dydaktyzmowi powieści.

Karierze Jana czy Maryni przeciwstawia autor życie Tekluni i Józefa, rzetelnego, wytrwałego krzewiciela rzemieślniczej inicjatywy. Nagradza go za uczciwe życie szczęściem rodzinnym, uznaniem ogółu i bogactwem.

Bałucki w Byle wyżej jest nauczycielem mieszczańskiej trzeźwości, umiaru, realizmu życiowego bez szerszych horyzontów. Wyraźna

tendencyjność powieści wskazuje, że była ona książką świadomie pisaną dla określonego kręgu czytelników, że autorem jej jest współpracownik pism dla ludu, wypełnionych umoralniającymi powiastkami i opowiadaniami. W wypowiedziach pozytywnego bohatera zaleca autor uszczęśliwiające "poprzestawanie na małym". Mianem "zniżenia ideału" określił krytyk marksistowski Bronisław Białobłocki wąski horyzont ideowy pozytywnych bohaterów Bałuckiego.

Dydaktyzm zaciążył ujemnie na wyrazie artystycznym powieści - zarówno na jej konstrukcji, jak i na rysunku bohaterów tworzonych metodą kontrastu. Mimo wielu niedostatków jest to jednak jedna z lepszych powieści Bałuckiego. Trwałą wartość zapewnia jej ukazanie walki o unowocześnienie rzemiosła, stworzenie świetnej satyry na tradycjonalizm i bigoterię, realizm niektórych scen obyczajowych. Mały, rzemieślniczy światek krakowski znalazł w Bałuckim swego malarza. Świetnie nakreślona postać majstra Baryłkiewicza zdradza autora komedii: Dom otwarty, Ciężkie czasy.

Byle wyżej jest cenną pozycją wśród powieści okresu pozytywizmu - złożył w niej autor hołd warstwie społecznej, z której wyszedł.

Aleksander Żyga