Władysław Stanisław Reymont

"Rok 1794"

Tom I

Ostatni Sejm Rzeczypospolitej Rozdział I Wieczór zapadał upalny, dziwnie duszny i cichy, gdy z Ogrodu Botanicznego na Horodnicy buchnęła rakieta, pierzastą strzałą przeszywając ciemności.

Na ten znak wszystkie drzewa i gąszcze jęły zakwitać i mrowić się różnobarwnymi światłami; nad kolumnadą pałacyku, wznoszącego się na wyniosłości, rozbłysły cyfry Sieversa w otoku wieńców dębowych, przeplecionych jego herbowymi barwami, a w ogromnych oknach zamigotały czerwonymi płomieniami urny alabastrowe spowinięte w bluszcze.

Rozwarły się nagle wielkie podwoje, fala światła chlusnęła na taras, pełny wdzięcznie powyginanych bogiń, amorów i waz marmurowych, i twardym, mocnym krokiem wyszło dwunastu pajuków w czerwonych, obcisłych czechczerach i kurtach, suto szamerowanych złotymi galonami; nieśli zapalone pochodnie i ustawiali się na ostatnim, szerokim stopniu schodów.

Po chwili ukazał się pan Pułaski, otoczony liczną, wielce strojną i rozbawioną socjetą. Liberia spiesznie wynosiła za nimi krzesła i ławy, lecz wszyscy skupili się przy balustradzie, obwieszonej girlandami kwiatów, pilnie obserwując pustą drogę, biegnącą od strony miasta.

Przycichły nawet szepty i śmiechy, a tylko pan Pułaski kręcił się nieustannie, poprawiał pasa, odrzucał białe wyloty, dawał jakieś rozkazy służbie i muzykantom, zebranym w cieniu kolumnady, i coraz niecierpliwiej biegał oczyma po drodze i uiluminowanych gąszczach, wołając przy tym co chwila do zgarbionego starca, chodzącego za nim jak cień:

- Mości Borowski, czy aby się tam nie stało co złego? Borowski kłaniał się nisko, zamiatając połami kontusza, rozkładał bezradnie ręce i milczał, nie odstępując go ani na krok. Przyjaciele jęli go konsolować i żartobliwie

spokoić.

- Może jeszcze odpoczywa po podwieczorku pani kasztelanowej.

- Albo wypadło mu jechać do króla jegomości.

- Daję parol honoru, jako wstrzymały go pilne sztafety.

- Nie crimen jeszcze takie opóźnienie!

Zaś kilku dygnitarzów generalności, stojących na stronie, dworowało sobie z cicha z kłopotów Pułaskiego.

- Najwidoczniej go afrontuje.

- Korona mu z głowy nie spadnie, jak poczeka.

- I tak miał będzie aż nadto honoru.

- Patrzy, jakby ambasador próbował marszałkowskiej cierpliwości.

- Mniemam, jako generalność przyuczona i do gorszych prywacji - zauważył z przemiłym uśmieszkiem młody człowiek o twarzy wyostrzonej niby brzytwa, przybrany w popielaty, ogoniasty frak, srebmawą kamizelę i obcisłe kiuloty.

Dygnitarze jakby nie dosłyszeli, a tylko jakiś z brzuchem srodze wysadzonym i obwisłymi podbródkami próbował żartować:

- Najgorsze, że pieczenie wysuszą się na podeszwy.

- Ale szampańskie będzie lepiej przechłodzone.

- Utrafiłeś w sedno, mości Woyna, bo ledwie już dycham z gorąca i zapowiadam, jako nie ulęknę się i tuzina pękatych flach.

- Brzuch waszmościwstrzyma, lecz czy zapasy wstrzymają?

- Nie frasuj się waszmość o zapasy. Napitków jest w bród. Sam widziałem, jak zajeżdżały przed ekonomię szmirgieltowe bryki, zapchane po same wręby. Na grzeczny fest dzwoniły flaszuchny!

Woyna odgarnął przytrefione włosy, rozdzielone nad czołem i spływające w czarnych puklach na szafirowy kołnierz fraka, i podparłszy wargę złotą gałką laski rzucił niedbale:

- Przepomniałem, że to sąsiedzkie potencje ponoszą ekspensa. Nie zbraknie więc niczego i nikomu.

- Płaci, kto musi, pije, kto ma ochotę - odrzucił grubas i zniżywszy głos zaszeptał konfidencjonalnie:

- Boscamp o dwa kroki!

Woyna nie zmieniając żartobliwego tonu zawołał:

- Niechaj mi tylko płynie burgońskie, a nie dbam o resztę.

- A dla mnie Węgier! - wtrącił jakiś pan z czerwoną twarzą, pływającą w ogromnym halsztuchu niby w białej misie.

- Nie ma jak angielskie piwo, ale w butelkach! - mlasnęły z lubością jakieś wątrobiane wargi, brzuch obwisły, pałąkowate nogi, piaskowy frak i białe pończochy.

- Judica me, Domine, jeślim kiedy zgrzeszył wybredzaniem! - bufonował grubas. - Wszyscy mogą poświadczyć, jako zawsze staję w każdej najcięższej potrzebie i z każdym nieprzyjacielem walczę do ostatniej kropli.

- Toć wiadome są przewagi waszmości pod Kuflewem.

Grubas tylko się zaśmiał i obleciawszy dokoła chytrymi oczyma, ciągnął dalej z krotochwilnym namaszczeniem:

- Nie przebieraj w napitkach i nie pytaj, kto je płaci. Kto ma takie principia i przy tym piękne pragnienie, ten może wiele dokazać na świecie - prawił wybuchając śmiechem co chwila.

- Podhorski darmo nie robi z siebie błazna - szepnął ktoś z boku.

- Musi w tym być jakowaś kabała.

- Frant na cztery nogi kuty! Buchholtzowy wiernik!

- A ja imaginuję z tego, co mówi o sobie imć Podhorski, że król pruski musi mieć szczodrą rękę, żeby ugasić tak piękne pragnienia... - uciął zuchwale Woyna i poszedł w stronę dam.

- Poczekaj no waszmość! - wołał za nim Podhorski jakimś przyduszonym głosem, bo dosłyszał jego uwagę. - A to woli świszczypała bakę świecić podwikom niźli z nami prowadzić poczciwe dyskursa. Złote to jednak serce! - zapewniał z naciskiem.

- Ale język jaszczurczy.

- I nadto sobie już pozwala. Nie ma w Grodnie człowieka, któremu by nie dokuczył do żywego. Niczego nie uszanuje.

- W jakiejże materii radzą waszmoście? - spytał Pułaski przystając.

Ale uczynił się nagły rumor i ktoś wołał na cały głos:

- Mości panie marszałku, już słychać powozy!

Jakoż zatętniały kopyta i głuche turkoty kół, a po chwili spod obwisłej gęstwy drzew zamigotały pochodnie konnych laufrów pędzących co sił, a za nimi wysunęła się na drogę wspaniała, pozłocista kareta, zaprzężona

w sześć białych koni, o farbowanych czerwono grzywach i ogonach, otoczona chmarą cwałujących Kozaków w purpurowych, rozwianych chałatach i wysokich, czarnych czapach.

Zagrzmiała wrzaskliwa fanfara i kareta zatoczywszy wielkie półkole przystanęła podtarasem. Lokaje spuścili schodki, a pan Pułaski zeszedłszy na ostatni stopień witał czołobitnie wysiadającego Sieversa i powiódł go uroczyście. Szli otoczeni wieńcem pochodni wskroś tłumów, kornie chylących głowy, i trwożliwego milczenia. Za nimi wlókł się ciężko i z nachmurzoną twarzą biskup Kossakowski z panią Ożarowską.

Po długim ceremoniale przedstawień pani kasztelanowa zawołała:

- Panie marszałku, a gdzież ta zapowiedziana siurpryza?

- Za chwilę, a słowo stanie się ciałem.

- Czekamy jeszcze na hrabinę Camelli i resztę towarzystwa.

- Ależ tymczasem poschniemy z ciekawości.

- A takie cuda rozpowiadają o nagotowanych nadzwyczajnościach!

- Bardzo trudno będzie nas dzisiaj zadziwić - zauważył Sievers z uśmiechem, podając tabakierkę Pułaskiemu.

- Istotnie, przeżyliśmy dzień godny uwielbienia.

- Ta oktawa imienin jaśnie wielmożnego ambasadora stanie się w Polsce pamiętna.

- Na zawsze, powiedz waszmość.

- Kroniki przekażą ją pamięci przyszłych pokoleń.

- Szkoda, że nie uwieczni jej Węgierski! - rzucił drwiąco Woyna, ale zagłuszył go chór chwalczych głosów. Słowa pijane zachwytem, frazesy błyszczące niby tęcze, miodne szepty i łaszące się, żebracze spojrzenia spływały ze wszystkich stron na siwą, ufryzowaną w kunsztowne pukle głowę ambasadora, który potakiwał wszystkiemu uśmiechając się wciąż zwiędłym, jakby przyklejonym do wąskich warg uśmiechem pobłażliwej dobrotliwości. Chwilami z lubością dotykał wypieszczonymi palcami szerokiej, niebieskiej wstęgi orderu Św. Andrzeja, który był otrzymał w ostatnich dniach za przeprowadzenie traktatu rozbiorowego, poprawiał machinalnie gwiazdę brylantową, zażywał tabakę i wodząc sennymi oczyma po twarzach zwracał się niekiedy z jakąś suchą uwagą do Kossakowskiego.

Biskup zmuszał się do uśmiechniętej odpowiedzi, ale spozierał coraz mroczniej i niecierpliwie szarpał mantolet podbity purpurą, aż wreszcie

zwrócił się cierpko do marszałka:

- Więc czekamy tylko na hrabinę Camelli?

- I na imci posła pruskiego.

- Ksiądz biskup nie uwielbia naszej zachwycającej Eurydyki - szepnął Sievers, dotknięty jego lekceważącym tonem.

Kossakowski jął dworacko i z takim zapałem sławić głos i wdzięki hrabiny, że przejednany ambasador wziął go przyjacielsko pod ramię i odprowadził na stronę, nie zważając na hałaśliwą kawalkatę powozów, która nareszcie wypadła z gąszczów i leciała drogą w krwawych tumanach pochodni, wśród rzechotu dzwonków, tętentu galopujących koni, krzyków i siarczystego palenia z batów.

Niby rozhukana burza wpadały na podjazd powozy, kariolki, wiski, karety i długie, dziwaczne wisawisy, i skłębiona zawierucha rozbawionych pań i panów runęła na schody i rozsypała się po tarasie.

Naraz wszyscy poczęli opowiadać przekrzykując się nawzajem i wybuchając śmiechami. Hrabina Camelli wraz ze słynną z urody księżniczką Czetwertyńską, baronówną Heyking i szambelanową Rudzką opadły panią Ożarowską, rozpowiadając o jakimś niesłychanie komicznym zajściu.

- ...i potem gitarę rozbił o głowę lokaja! - wołała z emfazą wielce śmieszną hrabina. - A myśmy na złość temu dzikusowi śpiewały nie przerywając ani na chwilę. Myślałam, że zacznie nas bić ze wściekłości. I gdyby nie szambelanową, to kto wie, co by się stało. Już zgrzytał zębami -wykrzykiwała podkreślając każde słowo śmiechem i namiętną gestykulacją.

- Hrabino, twój głos to skarb ludzkości. Trzeba go ochraniać - strofował ją ojcowsko Sievers, zarzucając na jej obnażone piersi szkarłatny szal. - Któż to był ten dziki człowiek?

- Książę Cycjanow, nasz szlachetny rycerz i obrońca - przedstawiała baronówna, dygając ironicznie przed niskim, srodze dziobatym panem o nieokreślonym wieku i skośnych oczach.

- A który przy tym nie umie powozić - śmiała się księżniczka.

- Zgoła niesłuszne suspicje! - szepnęła szambelanowa.

- Cóż miałem robić, kiedy konie bały się brzęku gitary i co chwila ponosiły. Mogliśmy się pozabijać. A panie na moje prośby odpowiadały tylko śmiechem - tłumaczył się wielce zgniewany.

- I miałeś nas ochotę bić? Proszę teraz o prawdę! - przypierała hrabina zaglądając mu w mętne, jakby ugotowane oczy.

- Byłbym cię, pani, raczej pożarł! - zawarczał, ogarniając lubieżnym spojrzeniem jej biust, zaledwie przyprószony szkarłatem.

- Czy i mnie, co? - pytała natarczywie baronówna.

- Książę nie jest Herodem i nie pastwi się nad niewiniątkami - bronił wesoło Sievers i naraz odwrócił się gwałtownie, szepnął coś hrabinie i odszedł z nią ku bocznemu zejściu, jakby umyślnie unikając Buchholtza, który właśnie przedzierał się ku niemu, obrzucany nienawistnymi spojrzeniami. Imć poseł pruski przystanął, rozglądając się dosyć bezradnie, ale wnet znalazł się przy nim Podhorski, marszałek, paru jeszcze konfidentów i z najgłębszą ostentacją sprowadzali go ze schodów, bo już muzyka grała poloneza i towarzystwo wysypywało się do parku.

Las krwawych, rozmiotanych pochodni oświetlał im drogę.

Woyna szedł samotnie, obserwując spod oka jakiegoś młodzieńca, który już od pewnego czasu plątał się koło niego. Naraz obaj przystanęli, zajrzeli sobie z bliska w twarze i Woyna zawołał z ironiczną czułością:

- Zali to naprawdę oczy moje znowu mogą uwielbiać imci porucznika, Sewera Zarębę?

- Woyna! Kazio Woyna! - odkrzyknął zdumiony, rzucając się w otwarte ramiona. - Śmierci bym się raczej spodziewał!

- Uszanuj, nieźwiedziu, chociaż moją koafiurę.

- Takie spotkanie! Ledwie wierzę własnym oczom.

- Sprawdziłeś na moich żebrach! - śmiał się, rozcierając sobie boki.

- Iżbym cię mógł spotkać w Grodnie, ani mi postało w myśli!

- Człowieku, a gdzież indziej mogłem być?

- Rozumiałem cię bawiącym w Warszawie lub na wsi.

Woyna zagwizdał melancholijnie.

- Jeszcze na wiosnę przegrałem do Miączyńskiego ostatnią żywą duszę z Zatorów. Wszystko diabli wzięli, cum assistentia militari, jak pisał mój mecenas. A w Warszawie także nie miałem co wysiadywać. Tam już cuchnie trupem i zostały tylko stare kwoki na dewocji przy prymasie, rozjęczeni wierzyciele Teppera i hultajstwo miejskie. Mówię ci, pustynia! Dukat jest tam taką rzadkością, jak cnota panieńska w Grodnie. Chyba że się go szuka u Igelströma, ale i ten po wyborach nie taki już szczodry.

Imaginuj sobie, jako w końcu u Jaszowicza nie chciano mi borgowaćani jednej butelki więcej! O tempera, o mores! jak jęczy nasz dobry Staś, kiedy mu Sievers odmawia awansu. Przeto rzuciłem niewdzięczne miasto i teraz oto zabawiam się w tym raju grodzieńskim.

- Mówiono mi, żeś został konsyliarzem generalności.

- Nie lubię ochłapów ni trzymania się pańskiej klamki. A przy tym - głos mu zabrzmiał smutkiem - czyż mógłbym się pastwić nad matką rodzoną? Żyję więc po dawnemu i jak zawsze uwielbiam kobiety, wino i złoto. Właśnie obiecuję sobie dobrze zjeść na chwałę opiekuna i jak się da, wygrać w faraona nieco dukatów.

- Więc to feta na cześć Sieversa?

- Pytasz, jakbyś wracał z antypodów.

- Przyjechałem dopiero dzisiaj rano, spałem cały dzień, a o zmierzchu zabrał mnie dawny towarzysz spod chorągwi, przywiózł tutaj, sam się gdzieś zapodział, spotkałem ciebie i nic więcej nie wiem.

- Kiedy tak, to zakonotuj sobie w pamięci: oto dzisiaj oktawa imienin Sieversa. Na jego to cześć i na oddanie wdzięczności za szczęśliwe przeprowadzenie aliansowego, jak się głośno prawi, traktatu będziemy się cieszyli do świtania. Zapamiętaj dobrze ten czwartek l sierpnia 1793 roku.

- A któż się tak żarliwie ekspensuje na te festy?

- Pułaski, wicemarszałek targowicy i poseł wołyński, ale nie obawiaj się, nie narwie się szlachcic, odbierze wszystkie ekspensa i ze sutą nawiązką ze szkatuł ambasadorskich. Dygnitarze generalności są zawsze bardzo hojni, ale z cudzego...

- Rad się jednak napatrzę personom konfederackim.

- Cóż, kiedy samego trifolium już nie zobaczysz. Podobno z domu, który ma się zawalić, najpierw uciekają ptaki. Może i dlatego Szczęsny Potocki w Hamburgu cieszy się drogo zapłaconą Wittową, Branicki w Petersburgu wyciera antyszambry Zubowowskie, a Rzewuski zakopał się na wsi; naucza karczmarzy sztuki łacniejszego rozpajania chłopów i pisze uczone ustawy dla swoich ekonomów, jak mają łupić ze skóry poddanych. Czasem zjawia się w Grodnie, zwłaszcza gdy mu pogrożą egzekucją wojskową, nawytrząsa się Prusakom i królowi, nawyrzeka się na upadek wolności, a udobruchawszy Sieversa, znika. Ale drobiazgu targowickiego nie brakuje, zobaczysz, roją się niby pszczoły nad miodem ambasadorskim. Fakcja to dzisiaj najliczniejsza.

- Nie brak jeszcze poczciwych w Rzeczypospolitej - zawołał tak gorąco, że Woyna spojrzał uważniej i szepnął mu do ucha:

- Bacz, byś się z czym zbytnio szczerym nie wyrwał przy ludziach. Tu ściany mają uszy. Zwłaszcza osoby opiekuna i aliantki są nietykalne. Każde słowo doniosą. Może ja tylko jeden mam privilegium gadania, co mi się spodoba, bo mnie znają kosterą i pijakiem. A wielu już nieostrożnych przepadło potem gdzieś bez śladu...

- Mówisz nie do wiary! A gdzież wolność? Gdzie prawa kardynalne?

- Tymczasem w zastawie u Sieversa. Chodźmy prędzej, żeby nam co lepszych miejsc nie zabrali.

Dopędzili towarzystwo zebrane nad Horodniczanką i rozentuzjazmowane nieoczekiwanym zgoła widokiem.

Bowiem nad poszarpanym dziko i obrosłym krzakami jarem, naktórego dnie bełkotała rzeczułka, wznosił się turecki kopulasty namiot w żółto-zielone pasy, podbity karmazynową kitajką i tak wspaniale zastawiony, że wielki stół uginał się pod ciężarem sreber, porcelan, kryształów i świateł, uwięzionych w alabastrowych urnach. Zaś wpodle niego, na pofalowanym brzegu i w różanych boskietach sztucznie nasadzonych, stały pękate pagody chińskie o wywiniętych dachach ze słomy zielonej, wsparte na wyzłacanych smokach, okręconych wieńcami kwiatów. Każdy był przygotowany tylko na dziesięć osób i mienił się niby rozłożony sepet od sreber, kandelabrów ze złoconego brązu i farfurów marcypanową, augsburską robotą, zdobiących stoły.

- Zaiste, aspekt zgoła niezwyczajny! - chwalił sam Sievers, a za nim drudzy na prześcigi sławili szczęśliwy pomysł marszałka.

Pułaski, wielce rozradowany zadowoleniem powszechności, odrzucał raz po raz białe wyloty i szerokim gestem zapraszał do stołów, sam usadzając damy i co przedniejszych gości. Na pierwszego pod namiotem usadził Sieversa, a dokoła zajmowali miejsca ambasadorowie ościennych potencji, znaczne panie, biskupi, ministrowie Rzeczypospolitej i co ważniejsi posłowie sejmowi. Reszta gości zajęła pagody, stowarzyszając się wedle upodobań, związków i przyjacielstwa.

Woyna wprowadził Zarębę między znajomków i zasiadł przy nim, by swobodnie pogawędzić, ale nie uchronił go od natarczywych spojrzeń kobiecych i zaczepnych uśmieszków.

- Przepowiadam ci wielkie powodzenie u kobiet - szepnął ze szczerą admiracją, ważąc jego męską, zuchwałą urodę.

- Dbam o to, niby o śnieg zeszłoroczny.

Zarumienił się jednak.

- Więc piękna Iza jeszcze nie zapomniana?

Sewer ściągnął boleśnie brwi, jakby ugodzony pod żebro.

- Piękna szambelanowa - ciągnął Woyna - siedzi pod namiotem, między posłem angielskim a Moszyńskim. Nie zauważyłeś?

- Nie ciekawym - odparł przez zaciśnięte zęby.

- To mój druh serdeczny, mościa pani podkomorzyno dobrodziejko! - przedstawiał go Woyna wspaniałej damie, zajmującej obok miejsce.

Karłowaty Murzynek, podobny do czarnej małpy, stanął za jej krzesłem, dźwigając szal i różne uzupełnienia tualetowe.

Podkomorzyna wachlowała się przez chwilę, obserwując zarazem Sewera z uwagą i niemałym znawstwem. Pani była nieco w leciech posunięta, ale jeszcze bardzo piękna, bujnie rozkwitła i tak gruntownie obnażona, że Zaręba nie wiedział, co zrobić z oczyma.

- Wdowa, parę tysięcy dusz w kordonie cesarskim, całe życie w amuretkach i hojna dla swoich amis - objaśniał go szeptem Woyna bawiąc się jego skłopotaniem.

- Potrzymaj mi waszmość!

Głos miała niski, prześliczny i francuszczyznę o akcencie berdyczowskim. Z trwogą wziął narzędzie wiatry czyniące, z koronek całe, dzierganych złotem. Po chwili rzuciła mu białe rękawiczki, malowane w miniaturowe a wielce frywolne sceny mitologiczne i wziąwszy od Murzynka balsaminkę, drążoną w agacie, srebrne zwierciadełko i osypaną drogimi kamieniami puszkę z pudrem, obieliła sobie twarz, skropiła się wonnościami i rzekła cicho:

- Nie spotkałam waszmości na żadnych asamblach.

- Bom zaledwie dzisiaj przyjechał - odparł, zdumiony jej tualetowym ceremoniałem i obcesowością. Uśmiechnęła się błyskając olśniewającymi sznurami zębów i pytała wpierając w niego oczy silnie podczernione.

- Waszmośćspod jakiej chorągwi?

Dziwił się jej przenikliwości odwłócząc jednak odpowiedź.

- Poznaję żołnierza pod każdym przebraniem i nigdy się nie pomylę. I jakąż szarżę waszmość piastuje? - napierała.

Zbywał ją krotochwilnym kluczeniem, gdy Woyna znowu zaszeptał:

- Uprzedzam cię, jako te lube i obszerne terytoria, dające tak słodkie intraty, są już cum boris, lasis et graniciebus w chwilowej arendzie.

Parsknął na zakończenie wesołym śmiechem.

Podkomorzyna ściągnęła brwi sobolowe, podejrzliwie nastawiając uszy, obciążone olbrzymimi diamentami, ale na szczęście powstał znaczny rumor, gdyż ukazał się imć Borowski, a za nim biało przybrana kohorta kuchcików, dźwigająca potężne srebrne półmiski, wazy brzuchate, rondle i blaty okryte wonnymi parami; zaś drudzy, w zielonych strzeleckich kurtach, ciągnęli z winami we flaszach, konwiach, dzbanach starożytnych i omszałych gąsiorach, poznaczonych na lakach czarnymi krzyżykami; trzeci, w pąsowych frakach, białych pończochach i z utapirowanymi perukami, nieśli pozłociste puzdra, pełne likworów, zaprawnych wódek i smakowitych antypastów na przegryzkę; a w ostatku jawili się olbrzymi pajucy i stanęli za krzesłami w karnym ordynku z ręcznikami na podorędziu. Imć Borowski, jako wódz wielce sprawny w swym dziele, dał niemy znak i rozpoczęła się uczta.

Muzyka ściszonymi falami napływała gdzieś z oddali wraz z zapachami siana i więdnących kwiatów.

Wieczór był bardzo ciemny i upalny, szło jakby na burzę, niebo zwisało ciężką, ołowianą taflą i na zachodniej stronie przewijały się krótkie, blade błyskawice, gdzieś od Łososny dochodziły piania kogutów, a co pewien czas głuche, dalekie grzmoty targały powietrzem, niekiedy zrywał się suchy, gorący wiatr i miotał drzewami, aż szemrały gałęzie i przygasały światła iluminacji.

A na tle tej ciemnej, niespokojnej nocy kopulasty namiot wznosił się rozgorzały niby świątynia, w której zdały się odprawiać jakieś tajemnicze misterie. Rozpalone urny i kryształy siały dokoła tęczowy opył, w którego brzaskach ludzie i rzeczy nabierały zarysów widmowych. Wszystko jawiło się być nieopowiedzianie cudnym majaczeniem. Spojrzenia miotały się błyskawicowymi lśnieniami, a twarze i obnażone ramiona kobiet były jakby z perłowej konchy, pobryzganej turkusami, zaś barwy strojów przycichły, stapiając się w ściemniałe rozlewy rubinów, szmaragdów i złota, potrzęsionych tu i owdzie srebrzystymi pianami koronek. Nawet biel obrusów miała barwy mydlanych baniek, a porcelanowe figury, poustawiane w pośrodku stołu roztańczonym korowodem muz, zdały się w tym świetle czarodziejskim poruszać tajemniczo.

Sievers, siedzący na fotelu wyzłacanym jak tron, zdał się być groźnym bóstwem, ku któremu pełzały wszystkie korne spojrzenia, kłoniły się

wszystkie głowy i płynęły wszystkie westchnienia. Nawet samo milczenie zdało się być nabrzmiałym trwożliwą czcią i niepokojem.

Bowiem pod namiotem panowała niezmiernie surowa powściągliwość. Rozmawiano niewiele i szeptem, ważąc przy tym każde słowo, każde spojrzenie i każdy ruch.

Nawet brzęki farfurów i sreber były ściszane, a liberia przesuwała się lękliwie na palcach, niby cienie ledwie dojrzane.

Nudzono się też uroczyście i z wielką dostojnością.

Natomiast w altanach zgoła inny duch panował.

Z początkui owszem ściszano głosy, bacząc na persony ucztujące pod namiotem, ale gdy minęło kilka dań i przedzwoniły pierwsze kielichy, przepadła wszelka wstrzemięźliwość i humory jęły się zrywać z wędzideł. Szlachta jadła i piła dając folgę przyrodzonej wesołości.

Dowcipy strzelały niby race i krążąc z ust do ust wraz z pucharami jak wino nieciły powszechną wesołość. Posypały się pieprzne dykteryjki o księżach. Znalazł się nawet, drukowany na niebieskawym karteluszku, wielce nieprzystojny wierszyk na Buchholtza, obleciał wszystkie stoły i wznieciwszy szalone wybuchy śmiechów przepadł gdzieś, bez śladu. Zabawiano się też coraz weselej. Liberia niestrudzenie czuwała nad kielichami, wino lało się strumieniem, rumieniły się twarze, uskrzydlały się fantazje, błogość przejmowała serca i rosła ochota. Oczy kobiet jarzyły się niby gwiazdy, a ich wilgne uśmiechy i obnażone ramiona mąciły już w głowie niejednemu. Za rozmiotanymi wachlarzami wiązały się ściszone dialogi, rwały się namiętne westchnienia i falowały piersi.

Ale gdy zabawa stawała się zbyt szumna i zbyt siarczyście strzelały grzmoty śmiechów, pojawiał się tu i owdzie zgarbiony zarys imć Borowskiego i nastrój jakoś dziwnie posępniał; ściszano natychmiast rozmowy, twarze chmurniały, opadały bezsilnie wachlarze i ukradkowe, trwożne oczy leciały ku namiotowi.

- Zabawiają się, jakby odprawowali stypę - ktoś cicho zauważył.

- Gdzie za wielu celebransów, tam nudne nabożeństwo.

- Niech się nudzą, ale czemu to my mamy śpiewać Gorzkie żale?

- Mówił Borowski, jako ambasador wielce dzisiaj niedomaga...

- I koń by ustał, żeby go tak przez cały dzień fetowali.

- Tylko pani Ożarowska niestrudzona...

- Wypościła się po Stackelbergu, to musi zabiegać o następcę! - wyrwał

się jakiś zuchwały głos.

Odpowiedział mu ogólny śmiech i rozmowy w tej materii potoczyły się tak zjadliwe i naszpikowane towarzyskim, złośliwym delatorstwem, aż Zaręba smutnie zauważył:

- W Polsce lepiej być z ludźmi w wojnie niźli w przyjaźni.

- Utrafiłeś rzetelnie! - potwierdził Woyna. - Nie mógł się u nas zrodzić Kastor, bo Polluks sprzedałby przyjaciela za lada jaki koncept. Ale tak lubo dworować z bliźnich! - zaśmiał się cynicznie. - Spojrzyj no, jak nam tamten godnie panuje! - dodał wskazując oczyma siwą głowę Sieversa, widną ponad wszystkie przez rozchylone na przestrzał skrzydła namiotu.

- Iz takimi dla nas prowentami, jak buty Karola XII Szwedom.

- A że tak samo nas tratują, więc je uwielbiamy. Pomyśl tylko: nigdy i nikomu Rzeczpospolita nie czyniła takich honorów. Nawet sejm zalimitowano do soboty, aby nie przeszkadzać awantażom. Więc też satysfakcjonujemy go ze wszystkiej mocy. Cały ten tydzień imieninowy nosimy go na rękach, obrzucamy kwiatami, wielbimy niby prawdziwego zbawcę. A już dzień dzisiejszy spędzamy najpracowiciej! Wiesz, rano odprawił mszę na jego intencję biskup Skarszewski. Zabawne, co?

- Że to go piorun nie trzasnął przy ołtarzu! - mruknął Zaręba.

- A szkoda! Widowisko byłoby wcale efektowne. Zaś w południe nuncjusz dałobiad na sześćdziesiąt osób; nie brakowało tam szampańskiego ni toastów. Piliśmy liczne zdrowia, i jego córek, jego wnuczków, a może nawet i jego lokajów. Czegóż Polak nie uczyni, skoro go poniesie ochota! Później pojechaliśmy na podwieczorek z niespodziankami; wyprawiała go pani Ożarowska. Siurpryzy były przednie i spektakl niezrównany. Odegrano Le Proverbe. Popisywały się w nim najpiękniejsze panny i nieposzlakowana francuszczyzna. W antrakcie zaśpiewała boska Camelli, a jej brat grał na gitarze. Potem słodka, cnotliwa Jula Potocka, jak zawsze, w otoczeniu swoich dzieci, odtańczyła wściekłego kozaka. Boże, jakie tam były prysiudy i wierzgania! Wpadliśmy w szał uwielbień, płakaliśmy ze szczęścia i szampańskie tryskało fontannami. A na zakończenie odbyła się jakby gloryfikacja dostojnego solenizanta. Sztuczka była pod psem, wiersze kulawe, francuszczyzna haniebna i za grosz sensu, ale że sławiła pod niebiosa naszego męża opatrznościowego, znaleźliśmy ją zachwycającą i nie szczędzili rzęsistych aplauzów autorowi. A wymozolił to arcydzieło w niemałym czoła pocie były poseł kurlandzki, baron Heyking, a śliczna

baronówna...

Przerwał, gdyż zahuczała nagle muzyka, rozległy się grzmiące wiwaty i wszyscy podnosili się od stołów.

- Co się stało?

- Pułaski wzniósł toast na cześć króla jegomości.

- Niech mu pójdzie na zdrowie! - szepnął trącając się z najbliższymi.

- Otóż śliczna baronówna - ciągnął dalej - na zakończenie odegrała zachwycającą Marquerie. Imaginuj więc sobie, jakeśmy używali!

- Ale dlaczego takie awantaże?

- Spytaj się tamtych - wskazał namiot. - Ja tylko wiem, że zabawiałem się po królewsku i wyjątkowo sprzyjała mi fortuna.

Zaręba miał na ustach jakieś kąśliwe słowa, lecz odwrócił się gwałtownie, dosłyszawszy żałosny głos podkomorzyny:

- Waszmość nie daje mi responsu...

- Bo nie dosłyszy - wyręczył go skwapliwie Woyna. - Nieco już przygłuchł na słodkie słówka - parsknął śmiechem na zakończenie.

- Z waćpana kpiarz niepoczciwy! - syknęła piorunując go wzrokiem.

- Ależ, pani podkomorzyno dobrodziejko.

- Cicho tam! Mości panowie, prosimy o cichość! Pułaski zabiera głos! - podniosły się zewsząd wołania i po chwili zapadło wyczekujące milczenie, pełne tylko bulgotów rozlewanego szampana.

Wszyscy zwrócili oczy na Pułaskiego, który stał naprzeciw Sieversa i podnosząc kielich wołał ogromnym, uroczystym głosem:

- ...Najjaśniejsza imperatorowa jejmość Wszech Rosji i nasza najmiłościwsza aliantka niech żyje!

- Niech żyje! - zahuczał namiot krzykami i brzękiem kielichów.

- Niech żyje! Brawo! Niech żyje! - zawtórowało sto potężnych gardzieli od wszystkich stołów i wraz buchnęła sroga fanfara; miedziane trąby zawyły przeciągle, a po wzgórzach ryknęły armaty i biły raz po raz, aż trzęsła się ziemia i krwawe błyski rzygały w ciemności.

- Pijże! To nie żarty! Patrzą! - zaszeptał Woyna zmuszając Sewera prawie siłą do powstania.

- Trochę gorzkie, ale można się włożyć...

- Nigdy! Nigdy! - bełkotał zgnębiony. Blady był, serce mu biło niby ptak oszalały, pot zrosił czoło, oczy dziko zapłonęły i taki gniew nim

zatargał,aż kielich latał mu w ręce bryzgając na wsze strony.

- Poplamisz mi waszmość jupony! - ostrzegła podkomorzyna odsuwając się nieco. Zdrowie jejmości imperatorowej spełniono jednym tchem, skwapliwie podstawiając kielichy pod świeże strugi wina, bo muzyka z nagła umilkła, krzyki ucichły, a pan Pułaski pochylił się nieco nad stołem i wlepiwszy okrągłe, jastrzębie oczy w ambasadora zawołał, jakby do wtóru armatom grającym nieustannie:

- Mości panowie! Pijemy zdrowie naszego solenizanta i przyjaciela! Jaśnie wielmożny, ekstraordynaryjny i pełnomocny poseł najjaśniejszej imperatorowej jejmości Wszech Rosji, Jakub de Sievers, niech nam żyje!

Wspaniałym ruchem odrzucił białe wyloty i wśród okrzyków wiwatowych ruszył ku niemu z kielichem w ręku.

Sievers podniósł się z niejakim trudem i wziąwszy puchar z rąk Ankwicza trącał się ze wszystkimi, dziękując ze szczerym wylaniem za pamięć łaskawą i życzliwość. Powstał tłok dokoła wyzłoconego fotelu.

- Musimy iść ze wszystkimi - szepnął Woyna pociągając przyjaciela.

- Ciżba jak przed ołtarzem.

- Wszechmocnej Fortunie cześć i uwielbienie. To jedyne bóstwo!

Ale gdy weszli w krąg światła, które padało spod namiotu, Zaręba drgnął gwałtownie, wstrzymał się na mgnienie i naraz jakby runął w jakieś oczy promieniejące w głębi namiotu.

- Iza!

- Sewer!

Zamigotał krzyk spojrzeń, wyrwanych ze samego dna tęsknoty, i pchnięci niezmożoną siłą ciążenia jęli się przeć ku sobie przez ciżby stłoczone dokoła Sieversa. Byli już blisko siebie, coraz bliżej...

- Spóźniamy się, wezmą to za opieszałość - rzucił Woyna ujmując go silnie pod ramię. Rozwiały się naraz tęcze czarów i rzeczywistość zajrzała mu w oczy swoją szydliwą, bezlitosną twarzą. Zrozumiał i opanowawszy się w jednej chwili, podniósł dumnie głowę, ukłonił się Izie chłodno i wyniośle, trącił kielichem o kielich Sieversa i, nie obejrzawszy się nawet na tamte oczy przygasłe w zdumieniu, wyszedł z namiotu. Szedł krokiem zabitego w szeregu, automatycznie, trzymając niedopity kielich w ręku i nie wiedząc, dokąd zmierza.

Znalazł się pod jakimś drzewem, zastępującym mu drogę, i tam dopiero zupełnie oprzytomniał, trzasnął szkłem o ziemię, wparł się

plecami o pień i spróbował ująć rozszalałe uczucia i myśli w żelazną więź woli...

Powrócił po jakimś czasie do socjety, ale pod namiotem i w pagodach mrowiła się tylko liberia przy dopijaniu resztek, a wszyscy byli zebrani na wzgórku za pałacem, gdzie właśnie pani Ożarowska własną ręką zapalała fajerwerek.

Wyrwały się naraz rozplecione warkocze czerwonych płomieni, wzbiły się w górę i opadały z wolna rzęsistym deszczem skier gasnących. Posypały się okrzyki zachwytów i brawa, sam Sievers zaklaskał. A po chwili srogi grzmot zatargał powietrzem i buchnęły w górę olbrzymie wichry zielonych ogni, zaś z ich głębin, niby z głębin rozdartej ziemi, wyniosły się złocistorubinowe cyfry Sieversa; podnosiły się z wolna, majestatycznie, coraz wyżej i coraz ogniściej migocąc, aż zawisły na długie mgnienie w czarnych przepaściach nieba i tak wysoko, jakby nad całąRzecząpospolitą...

Wkrótce zerwał się za nimi huragan błyskawic i jęły bić w górę ze świstem i trzaskiem tysiące płomienistych rózeg i pióropuszów, otaczając cyfry skłębionym rojowiskiem świateł, dymów i grzmotów.

Wszystkie usta oniemiały w podziwie i wszystkie oczy zawisły, jakby umęczone, na czarodziejskich znakach, rozpiętych w ciemnościach. Naraz w ciszy podniósł się jakiś mocny głos i zawołał ponuro:

- Mane! Tekel! Fares!

Odpowiedział mu śmiech ogólny i wybuch szalonej wesołości. Zerwały się siarczyste brawa i wiwaty na cześć Sieversa, tłoczono się przy nim i zasypywano entuzjastycznymi okrzykami. Gorętsi chcieli go nawet podnosić w górę, że ledwie temu przeszkodził Pułaski obawiając się jakowejś przygody. Ale natomiast zjawili się hajducy z potężnymi gąsiorami, zabrzęczały kielichy, pito nowe zdrowia, wiwatując coraz ogniściej. Zahuczały znowu mosiężne trąby fanfar, zagrzechotały salwy karabinów i przemówiły armaty basowym, ważkim głosem, aż uczynił się z tego harmider jakby srogiej bitwy i mordów zaciekłych. A gdy cyfry zgasły, wtedy cały park i wzgórza rozmiotały się burzliwie i niby wulkany jęły raz po raz wyrzucać grzmoty i ślepić błyskawicami. Co chwila bowiem wylatywały strzeliste smugi płomieni, buchały fontanny, podobne w cudności do drzew koralowych, rozkwitały nagle niepojęte kwiaty wszelakich barw, jawiły się gwiazdy wirujące zawrotną zręcznością, leciały kaskady szmaragdów, zacinały złote deszcze i rubinowe grady. Tysiące ogni wylatywały naraz z wrzaskliwym zgiełkiem,

niby stada różnobarwnego ptactwa.

Towarzystwo, zachwycone tym wspaniałym widokiem, snuło się oniemiałe, niby cienie pól Elizejskich. Bo chwilami już się zdało niejednemu, jakoby Olimp zeszedł na ziemię z niedosięgłych wyżyn i oto w tych gajach czarodziejskich, pełnych błyskawic i grzmotów, błądzą wespół ze śmiertelnymi boginie, nimfy i dryjady w cichym rozmarzeniu szczęsnych upojeń. Niekiedy bowiem greckie tuniki, piersi obnażone i bose nóżki wyłaniały się nagle w świetlistych brzaskach, niby zawieszone w obłokach. Niekiedy tylko snuły się bladymi zarysami, jakby w gorączkowym majaczeniu, a chwilami wszystek kształt ludzki przepadał i panowały jeno ślepiące mioty barw płomienistych i cieniów.

Widowisko było tak piękne, że kiedy dano znak odwrotu, opuszczano wzgórza z żalem, odwracając tęskne oczy na dogasające cudowności.

- Dwa tysiące dukatów ekspensu na dym i smród! - wyznał się ktoś głośno.

- A król co parę dni żebrze przez Boscampa o awane! - zaszeptał drugi.

- Zaś nie płacone, bose i głodne wojsko rozłazi się do domów, chociaż nieprzyjaciel w granicach Rzeczypospoliej - dołożył Zaręba przysuwając się nieco, ale tamci zamietli wystraszonymi oczyma i pierzchnęli.

- Idziemy tańcować! - Woyna zjawił się niespodzianie. - Gdzieżeś się podziewał? Podkomorzyna obligowała, abym cię do niej przywiódł. Szybko awansujesz w jej łaskach.

- Nic mi po takiej szarży! - mruknął niechętnie. Poszli wraz z drugimi ku pałacowi, który już z dala gorzał wszystkimi oknami. Obok nich, wspierając się na młodym księżyku, wlókł się w ponurym milczeniu biskup Kossakowski.

- Przyszła mi genialnamyśl - zwrócił się nagle Woyna do biskupa, który podniósł na niego chmurne i złe oczy - jako powinniśmy dać Polsce nowego defensora.

Biskup wstrzymał się na chwilę.

- Mamy bowiem dla Korony Stanisława; Litwa cieszy się swoim Kazimierzem, więc byłoby słuszną rzeczą dać Rusi - Jakuba!

Kossakowski parsknął śmiechem, ale milcząco słuchał krotochwili.

- Biskup Skarszewski - ciągnął dalej całkiem poważnie - dowiedzie czarno na białym i bardzo uczenie, jakie to cuda dzieją się w Polsce za sprawą nowego patrona! W jaki to nadziemski sposób rozmnaża się

dobro poniektórych współobywateli, jak to koronne osły przemieniają się w mędrców i dygnitarzów! I jakich to rubel zdobywa sobie żarliwych prozelitów.

Nie spisać tych zasług i na wołowej skórze. Nuncjusz nas poprze w Rzymie, jejmość imperatorowa nie sprzeciwi się wyniesieniu swojego sługi, a Rzeczpospolita godnie nagrodzi szczerego przyjaciela. Wszak wciąż zapewnia, jako wszystko, co czyni - czyni tylko dla naszego dobra. Mamyż nie uwielbiać takowej cnoty? Mamyż niewdzięcznością napoić serce tak czułe?

Zaręba buchnął śmiechem, ale biskup pogroził.

- By waści pierwej nie przycięto języka!...

- Złożę go wtedy jako wotum na ołtarzu niewdzięcznej ojczyzny.

- Waszmość ze wszystkiego czynisz krotochwilę.

- Zali nie krotochwili wszystko godne?

Biskup milczał, dopiero gdy wchodzili na taras, rzekł przyjaźnie:

- Proszę do mnie na obiad. Rad cię zobaczę, choćby zaraz jutro.

Woyna skłonił się dziękczynnie i odprowadziwszy go do drzwi pałacu wziął Zarębę pod ramię i zaszeptał żywo:

- Trzeba ci wiedzieć, że on nie cierpi Sieversa i szyje mu buty na wszystkie sposoby. Nienawidzą się obaj, chociaż stroją do siebie wdzięczne miny jak w tańcu. Połknął mój haczyk, już ja go pociągnę.

- Nienawidzą się, ale obaj zgodnie pracują dla Semiramidy...

- Jeden trudzi się dla swojej pani, a za to ten drugi rwie, co się da, dla siebie i swojej głodnej familii. Nienasycony człowiek i przeto straszny! Wielu rzeczy się tutaj nauczysz, miej tylko uszy i oczy.

- Nie po tom ja wprawdzie przyjechał - odparł ostrożnie Zaręba.

- Szukasz fortuny? - postawił pytanie bez ogródek.

- Pragnę odzyskać utraconą szarżę. Jak pamiętasz, nie jestem statystą, lecz żołnierzem i obce mi są wszelkie inne materie.

- Będziesz więc, rycerzu spod Dubienki, zwyciężał w Grodnie różne podkomorzyny, a legniesz śmiercią walecznych na zielonym polu faraona. Ja w tym, aby ci nie zbrakło okazji. A nuż skusisz fortunę!

- Trzeba się z nią spróbować.

- Admiruję rezolutne principia. Ale się wyznaj, czyś naprawdę przyjechał tentować tylko o powrót pod chorągiew? - zagadnął

znienacka.

- Tak, i liczę, że mi w tym wuj dopomoże.

- Kasztelan zabije karmnego wołu na powrót marnotrawnego i obleje łzami czułe pojednanie. A cóż powiedzą twoi dawni socjusze?

- Wszak powracam w służbę Rzeczypospolitej.

- Właściwie generalności. Widziałem twój podpis namanifeście.

- Ale teraz nolens volens muszę zrzucić pychę z serca i prosić absolucji.

- Król jej łacno udzieli, może ci nawet obieca coś, gdzieś, kiedyś. Nikt go przecież za obietnice nie pozwie. Z tego jednak miarkuję, jako ci serdecznie obmierzło liczenie ojcowskich kop i ujadanie się z pejzanami.

- Zgadłeś, wolę już swoich gemejnów i egzercerunki - zaśmiał się swobodnie, wielce rad, że Woyna nie przypiera go pytaniami.

- Cóż tam u was doma? - rzucił Woyna od niechcema.

- Aktualnie to nie bardzo wiem - zmieszał się srodze - bom teraz nie wstępował. Weszli do antyszambry. Z przyległych bokówek, przerobionych na gotowalnię, rozchodziły się kobiece głosy i śmiechy.

- Radź sobie, jak umiesz, ja muszę na chwilę odejść - rzekł Woyna i odszedł. Zaręba zwrócił się do złoconych drzwi. Otwarli je przed nim dwaj lokaje w czerwonych frakach i białych perukach.

Ogarnęło go ciepło, przejęte mdłym zapachem perfum, świec woskowych, gwarem i brzękliwymi głosami nastrajanych instrumentów.

Stanął w podziwie wspaniałej sali, była bowiem wielka jak kościół, obita czerwonym adamaszkiem i zakończona chórem, wspartym na czterech białych kolumnach, spod których złocone drzwi wiodły do komnat rozwartych na przestrzał. Złota, szeroka listwa obiegała górą ściany, pocięte w podłużne pola białymi pilastrami z marmurów, a w każdym połyskiwało starożytne, owalne lustro z zapalonymi świecami, kowane w srebrze. Przez wyniosłe okna świeciły czerwono płonące urny. Okrągłe zwierciadła w ramach porcelanowych, dźwigane przez pucołowatych amorów, patrzyły tu i owdzie mętnymi oczami. Wielkie pająki posiewały senne brzaski świec i tęczowe migoty kryształów. Wskroś błękitów stropu pierzchały mdlejące Hory przed zwycięską Aurorą, pędzącą w orszaku bogiń i amorów, napinających srebrne łuki. Parkiety polśniewały niby gładzie lodowe, spod których przezierały cudne arabeski z drzewa różanego i cisu. Długie ławy, obciągnięte czerwoną trypą, zdały się drygać lubieżnie pod ścianami na pokrętnych, złoconych nogach kozłów,

a pod oknami i przy drzwiach stali nieruchomo czerwoni lokaje, gotowi na każde skinienie.

Zaś na tle tych wspaniałości snuła się rozbawiona, świetna socjeta. Wszędzie było pełno ludzi, śmiechów, połysku diamentów, obnażonych piersi, strzępiastych loków, greckich tunik, bosych nóg roziskrzonych pierścionkami, migocących wachlarzów, jarzących spojrzeń i cudnych twarzyczek. Piękność, wykwint i przepych panowały społem i niepodzielnie. Rój różnobarwnych fraków, halstuchów do pół brody, wygolonych twarzy, długich kamizel, obcisłych kiulotów i głów zwichrzonych a la Caraciolla zaglądał w oczy, puszył się i nadskakiwał krążąc dokoła z brzękiem pustych słów, szeptań i dyskretnych śmiechów. Czasem przesuwał się bokiem sali jakiś kontusz wojewódzki, podgolona czupryna, wąs zawiesisty, pas złotolity, czerwone buty i ręka na głowni karabeli, to zadreptały białe pończoszki w płytkich, materialnych patynkach, staroświeckie dostatnie robrony z mantyny, staroświeckie twarze i kornety, nawlekane wstęgami, obrzucały struchlałymi oczami półnagie damy i przysiadały zgorszone i wstydne gdzieś w cieniach chóru.

A niekiedy francuski wyżabotowany kawaler z ancien régime'uzatrzepał się w ciżbie niby motyl barwisty i postukując trzciną i czerwonymi korkami schylał wdzięcznie upudrowaną głowę, z harcapem w złotej siatce, szarmancko przed kimś zamiatając kapeluszem, uśmiechem i komplementami.

Albo promenowały leciwe damy, całe w szeleście jedwabiów wzdętych na biodrach, siwe loki spiętrzone na głowach, dekolty spod bujnych piersi aż za łopatki, muszki na wybielonych twarzach, diamentowe wisiory w uszach, treny na pięć łokci, haftowane złotem liliowe pantofelki, maleńkie wachlarzyki, przysłaniające usta mocno naczerwienione i lubieżne połyski podczernionych oczów.

Zaś niekiedy prześlizgiwał się wskroś tłumów jakiś labuś w mantoleciku i koronkach, z misternie pozawijanymi puklami na skroniach, piękny, upudrpwany, woniejący, ze złotą tabakierką w wypieszczonych rękach, w fioletowych pończochach i trzewikach z diamentowymi sprzączkami, powdzięczył się, tu i owdzie skropił słodkawym uśmiechem, rozdał wytworną jałmużnę słówek pieszczotliwych, spojrzeń i tabaki, przetarł się kocim ruchem o panny i pożerając je lepkimi oczyma gawędził o wcale niewzniosłych materiach.

A wśród wzmagających się gwarów co chwila rozbrzmiewał jakiś nowy

język: pieszczone słowa italskie migotały niby szpady z aksamitnych pochew wyrywane; niekiedy szpetnie zawarczał niemiecki, jakoby jeno w dyskursach z psami wypróbowany; angielski zdał się być skrzybotem rozgryzanych kamieni; wdzięczył się akcentami rosyjski, a skakał niespodzianie w prysiudach; polski buchał układną wielce a wrzącą falą lub nagle tętnił i walił grzmotliwie niby ataki skrzydlatej husarii, ale francuski szczebiot lśniący, zimny i obrachowany, najczęściej pryskał szampańską pianą żądliwych dowcipów i ucinków. Zwłaszcza paru Sieversowych oficerów, przybranych wedle ostatnich wzorków, trzymało prym w tych żartach, często nieprzystojnych, i w obcesowych zalecankach. Socjeta bowiem mimo świetnych manier i pozorów była wielce mieszana. Kręciły się w niej jakieś cudzoziemskie persony, gładkie, oświecone, często utytułowane, ale o których nikt nie wiedział nic pewnego. Chyba ambasady, przestające z nimi w zażyłej komitywie. Były nawet i damy, polecane z wysoka i przyjmowane w najcnotliwszych domach, a również podejrzane. Uwijało się też sporo zagadkowych rodaków i nowych nazwisk, pachnących wczorajszą nobilitacją, ale że niewolili złotem hojnie rozsypywanym, że byli mistrzami w kartach, intrygach i hulankach, wiedli rej między młodzieżą, która ich otaczała uwielbieniem i żarliwie naśladowała.

Wszystko to roiło się teraz w ogromnej sali, jakby oczadzone szałem pustej, beztroskliwej wesołości.

Uczta była wspaniała, wina przednie, kobiety piękne, młode, żądne zabawy, a kawalerowie dorodni i tak bujni, że ledwie się mieścili w układnych słówkach, wyuczonych obrotach i sztucznej powściągliwości.

Przebierali też nogami niby popętane źrebce, skrzyła się im w oczach nieokiełzana ochota i coraz niecierpliwiej czekali rozpoczęcia tańców.

Zaręba obzierał ich z niemałym ukontentowaniem i niechybnymi oczyma werbownika obmacywał te bycze karki, spowinięte muślinami halstuchów, rozrośnięte mocarnie gnaty, opięte w przyciasne fraczki, sprężyste, jelenie nogi, żylaste ręce i otwarte, szczere twarze, przerobione na pokaz i modną manierę. I z radością myślał, jak to ktoś władnie krzyknie na całą Rzeczpospolitą:

- Do broni! Na koń! Na wroga!

Jakto w mig oblecą z nich barwiste szatki, krew zagra, serca sprężą się męstwem i znajdą się tam wszyscy, gdzie być powinni, w polu, nieustraszenie zastawiając drogę wrogowi. Już widział ich w odmętach bitew, grożących się jak lwy, gdy naraz, spostrzegłszy o parę kroków Izę,

utonął spiesznie w ciżbie i prześlizgiwał się niepostrzeżenie do dalszych komnat. W ostatniej, okrągłej, obitej zielonym jedwabiem i zastawionej wspaniałym sprzętem, byli zebrani dokoła ambasadora wszyscy, którzy stanowili sól ziemi, jej radę i zarazem ramię bronne. Sievers siedział w niskim karle i popijając wodę, zaprawioną kwiatem pomarańczowym, włóczył zmęczonymi oczyma po twarzach, rzucając kiedy niekiedy jakimś słówkiem łaskawym. Stali dokoła, tak wpatrzeni w niego, zasłuchani, a przejęci głęboko, że kiedy podnosił głos, wszystkie oczy wpijały się w jego zwiędłe jagody, niby pszczoły znęcone pozorem, a kiedy milknął zażywając tabakę i nie podsuwał jej nikomu, posępniały twarze, grążyli się w niepokoju i trwodze, a kiedy się raczył poruszyć, tłum drgał bezwiednie tak samo i falowały z radosnym szeptem głowy dygnitarzów niby dojrzały łan do nóg gospodarzowi.

Zaczął wreszcie spacerować po komnacie. Rozstępowali się jakby przed Sakramentem, żebracze spojrzenia słały mu się pod nogi, a uniżona podłość czyhała w każdej twarzy na jedno choćby jego słówko, choćby na jeden uśmiech łaskawy.

Zaręba ledwie się już pohamował i opity strasznym gniewem uciekł z powrotem do sali, wcisnął się pod chór i puścił wodze dzikiej modlitwie nienawiści.

- Postronków i kata! - syczał zbielałymi wargami. - O hańbo! hańbo! - powtarzał biczując się aż do rdzenia najgłębszego z bólów.

Naraz zagrzmiały nad nim pierwsze dźwięki poloneza i po sali poszły gorączkowe rumory i wołania:

- Polonez! Miejsca, mości państwo! Miejsca! Polonez!

Jakoż kapela, zestrzeliwszy wszystkie głosy w jedno, powiodła zgodnie tan rozkołysany, górny a uroczysty, dziarski a pełen powagi, radosny a dumny i mocą hartowny, a wspaniałością dyszący.

W złoconych drzwiach ukazał się Sievers, z szarmanckim ukłonem podał rękę pani Ożarowskiej i poszli w pierwszą parę poloneza... A za nimi ruszył długi, migotliwy korowód i płynął po sali rozmigotanym wężem, wśród posuwistych stąpań, wabnych uśmiechów, kornych pokłonów, strzelistych słówek i dźwięków, wznoszących się coraz szerzej, coraz przenikliwiej i coraz ogromniej.

Aż uczyniła się na sali przedziwna cichość. Pary za parami płynęły w uroczystym milczeniu niby wstęga migocąca tęczami, a tylko kapela podawała swoje dostojne i rzewliwe głosy...

...Basy jęknęły niekiedy gędźbą zatroskanych starców, zalśniły się tu i owdzie skrzypce jak oczy dziewic zroszone łzami pożegnań; wiole zaniosły się urywanym boleśnie płaczem; żalił się klawecyn i coś długo szeptał, i za czymś wołał tęskliwie; fletrowersy łkały jakby wśród pocałunków namiętnych i rozstawań żałosnych - gdy naraz trąby zagrzmiały wyniosłą, chmurną pieśń boju i chwały; porwał się górny szum orlich skrzydeł, ciężkie tętenty zadudniły, chrzęsty ciężkich zbroic, dalekie rżenia,głosy, śpiewy...

Pancerni! Pancerni!

Mróz przeszedł kości! Sto serc zabiło i sto rąk padło na głownie szabel. Chodkiewicz na przedzie, tarant pod nim spieniony, las rozszumiałych skrzydeł, wiatr miota chorągwią, kopie migocą grotami, pobrzękują karaceny, huczą jak burza i jak burza cwałują...

Stanęli murem... patrzą nieulękłe, wierne oczy... błyszczą się ryngrafy; koń zaparska, ktoś z cicha westchnie, płyną żarliwe, ostatnie pacierze...

- Jezus, Maria! Bij, zabij! - spadł krzyk ogromny i zakwiliły piszczałki. Runął huragan, strzaskały się kopie, pierś uderzyła o pierś, zadzwoniły pancerze i już biją miecze jak młoty, biją jak błyskawice, biją jak pioruny...

Wrzasnęły mosiężne blachy palącym wichrem boju; rzegoczą brzękadła janczarskie, trąby huczą przeciągle niby armaty, skrzypce zacinają świstem tysięcy szabel, piszczałki bodą namiętnie sztychami, bębny zrywają się raz po raz suchym, krótkim warkotem jakby trzaskiem samopałów i czyni się straszliwy zgiełk; wszystko się miota, zmaga, przepiera i kłębi, pijane krwią, mordem i szaleństwem, a tylko basowy głos wciąż pojękuje głucho i jednako uparcie, mściwie i nieubłaganie huczy:

- Bij, zabij! Bij, zabij! Bij, zabij!

A w pierwszą parę tańczył Sievers z panią Ożarowską.

Z nagła uderzył pod stropy szeroki, tryumfalny śpiew zwycięstwa! Zaszumiały prawieczne lipy, grzmią wiwaty, stary dwór dygoce, biją łunami okna, krew gra upojeniem, ręce szukają rąk, żenią się miłosne spojrzenia, serca pienią się radością niby puchary, prężą się dusze, ponosi ochota.

Hej, jak cudnie i weselnie na świecie, hej!

- Odbijanego, mości panowie, odbijanego!

Klasnęły dłonie, przechylają się głowy, turkoczą sukienki, czasem

rymną obcasy, zatrzepią się wyloty i brzękną karabele...

...Szarmanckie dygi, posuwiste ukłony, nagłe przyklękania, oślepiające zawroty, namiętne rapty, ściszone afekty, niespodziane szlochy, i polonez niesie się, wije i migoce ognistą wstęgą dokoła sali w powodzi świateł, barw i zawrotnych dźwięków kapeli, która już swawoli, przekomarza się, przyśpiewką zaniesie, pobaraszkuje, buchnie śmiechem, czasem hulaszczo utnie, czasem powieje smutkiem, a coraz cudniej kołysze czarami upojeń i zapomnienia.

A w pierwszą parę tańczył Sievers z panią Ożarowską.

- Jakże się zabawiasz? - pytał Woyna przysuwając się do Zaręby.

- Jakby na teatrum! Cała Rzeczpospolita tańczy przede mną.

- Raczej cała polska kanalia z dostojnym opiekunem na czele.

- Nie widzę tylko Ożarowskiego.

- Bohaterski regimentarz pojechał do Petersburga. Może tam zabiega o sutszą nagrodę za redukcję wojsk! A może tylko z przyjaźni dla delegacji, która pojechała z oderwanych województw składać hołdy imperatorowej.

- Zniewolono ich do homagium...

- Niezupełnie, ale nasi panowie tak wielbią carskie antyszambry!

- Z kim tańczy Pułaski? - zawołał Sewer przyglądając się tańczącym.

- Z generałową Duninową. Może się spokojnie zabawiać: wszak jej mąż trzyma pod armatami Grodno i nas wszystkich. Jest tutaj więcej tych dam obozowych. Wybrana socjeta.

- Ale podkomorzyna znalazła sobie wspaniałego tancerza.

- To hrabia Ankwicz. Pierwsza gęba na sejmie i może pierwszy rozum, ale niechybnie i pierwszy jurgieltnik. Ma tysiąc pięćsetdukatów miesięcznie od imperatorowej i wielkie prospekta na przyszłość. Cichy konsyliarz Sieversa! - zaszeptał mu do ucha. - Jego to głową, dowcipem i zabiegania stanął dzień 17 lipca. Imaginuj sobie, co za persona!

- Zaiste niepowszednia! - przytwierdził pożerając go oczyma.

- Czekajże, przepowiem ci całą litanię, znam ją na pamięć. Za Ankwiczem paraduje jeszcze lepszy, Miączyński. Piekło wypluło tego łotra z najgłębszych czeluści. Kostera, pijak i parricida. Tysiąc dukatów miesięcznie i prawo bezkarnego łupienia, gdzie mu się da. Gardziel nienasycona, dziurawa kieszeń i robaczywe sumienie. Zawsze gotów na największe łajdactwo. A poza tym niezrównany bibosz, czarujący hulaka, cynik i pierwszy kpiarz na świecie. Zaufany Igelströma, przeprowadził po

jego myśli ostatnie wybory w Koronie, naturalnie za osobną dopłatą. Tańczy z panią Załuską, damą serca swojego patrona i przyjaciela, która teraz zabiega o podskarbiostwo koronne dla męża. Wielce dobrana para. Diabeł będzie miał z nich pociechę.

- Prędzej należą się katowi! - syknął Zaręba, lecz dla zatarcia tych słów dodał prędko: - A tego za nimi skądś znam.

- Bieliński, marszałek sejmowy. Tysiąc dukatów miesięcznie na rękę, a drugie tyle wiktem, kwaterą i kochankami. Daję ci słowo! Boscamp musi mu codziennie dawać strawne, bo inaczej nie miałby co jeść ni gdzie mieszkać. Wszystko bowiem przegrywa. Od Kossakowskich też wydębia niemało. I tu strzyże, i tam goli.

- Czy to Moszyński ten rudy? Wspaniale udiamentowany!

- A tak, to nasza droga "percepta", graf Fryderyk. Widocznie mniema, że spod drogich kamieni nie dopatrzą jego garbu i lisiej twarzy.

- Nasz wicekomendant od kadetów, ale ledwiem go poznał. Bardzo się postarzał. Ten chyba nie na jurgielcie? Za bogaty!

- Bogaty, biedny, co to ma do tego! Bierze ten, któremu dają. Nie dają przecież za darmo, dla czyichś pięknych oczu. Otóż "percepta" gotówki nie bierze, ale jest takiego rozumienia o sobie, że niechaj mu błysną podkanclerstwem, a zrobi, co zechcą. Tymczasem już pyszni się tabakierką z portretem imperatorowej, którą dostał za traktat. Ambitna to persona, nieużyty jak kamień i chciwy jak Żyd. Bardzo przy tym oświecony i szczerze pracujący dla Semiramidy i Rzeczypospolitej! Ma dwie gorące pasje: lubi się popisywać tańcem i namiętnie zbiera drogie kamienie. Uważ, jak nimi przypstrzony, niczym sama Luhlli! Jego sprzączki warte są z pięćdziesiąt tysięcy dukatów. A ta, co się tak pociesznie wytrząsa u jego boku niby kobiałka przy chłopskim wozie, to generałowa Rautenfeldowa. Generała sam wkrótce poznasz i pokochasz, czyni bowiem honory sejmowi, asystuje posiedzeniom z zapalonymi lontami u armat. Cieszy się też gorąco estymą u powszechności.

- Ale dama ma pozór obozowej markietany. Słucham cię dalej z jednakim podziwem.

- Zwłaszcza nie szczędź podziwu! - uśmiechnął się jadowicie. - Do końca mamy jeszcze daleko. Widzisz tego w zielonym fraku i złocistej weście? To hetmanpolny litewski, Zabiełło. Może go znasz, ale nie psuj mi przyjemności pokazywania go. Ma oczki pełne czułości, twarz poczciwca i chód głodnego wilka. Wielce to godna persona! Złupił rodzonego brata i

puścił go z torbami. Sprawa była głośna na całą Rzeczpospolitą. Kreatura Kossakowskich i konfident w łupiestwach i wiolencjach wszelakiego rodzaju. Abyś miał, rycerzu, głębszą estymację dla hetmana, toć powiem, że on to sprzedał rozpuszczoną brygadę bracławską Kreczetnikowowi. Mówią jeszcze o tym po cichu, ale już głośno wiadomo, jako łowił z Kozakami gemejnów i brał za nich po pięć rubli, za oficerów po pięćdziesiąt, a rynsztunek sprzedawał osobno. Trzeba dodać, że musiał się dzielić ze swoim kamratem Złotnickim. Rozumiesz, jako to mąż wielce już zasłużony sprawie publicznej - dodał z bladym uśmiechem.

Sewer naraz obejrzał się żywo. Pod drugą kolumną stal Jakub Jasiński, jego dawny pułkownik, i zdawał się pilnie nasłuchiwać.

- Powiadasz straszne rzeczy! Bałbym się tyle wiedzieć. Spojrzał trwożnie w stronę Jasińskiego. Woyna zrozumiał jego obawy, ale zabawiając się przegarnianiem włosów na skroniach rzucił niedbale:

- Wszyscy o tym wiedzą i zwierzają się pod tajemnicą. Tylko ja nie zastrzegam jej dochowania. Masz wolę, to rozgłaszaj.

- Nie skorym do powtarzań, zwłaszcza rzeczy prawie nie do wiary.

- Nie wierz, ale jeśli cię to zabawia, słuchaj cierpliwie... Uważaj: frak różowy w kwiatka, harcap zapleciony czarną wstęgą, włosy pudrowane, twarz zamarzła, nos czerwony z kapką drogocenną od tabaki, ruchy rozlazłe, oczy nieprzytomne, toć sam marszałek litewski, Tyszkiewicz. O nim to kursuje wielce trafiony wierszyk:

Laskę po izbie nosi,

Arbitrów na ustęp prosi,

Wzniosłości cicho wygłasza,

A głośno Sieversa przeprasza.

Nienawidzi Kossakowskich, więc bardzo kocha ojczyznę, jeno się tak obawia z tym wyznawać, że mówi o niej tylko figurycznie i nazywa ją Dianą. Często się dąsa na Sieversa i po cichu sprzyja zelantom, ale że ma substancje w kordonie rosyjskim, a ambasador lubi go po nich łechtać wojskowymi egzekucjami, to godzi się na wszystko. Zacna, chociaż ucieszna figura. Za nim wlecze się niby koń schwacony książę Sułkowski. Pono intymny konfident króla pruskiego. W talarach bierze swoją lafę. Po tym dryga z panią Dziekońską Raczyński, filut, wierny pachoł Buchholtza, lecz nie gardzący i rublami.

Do pełnego kompletu brakuje nam Ożarowskiego. Powiem ca. tylko wierszyk, jaki o nim wykoncypował jeden z zelantów:

Ni z mięsa, ni z pierza,

Nic nie przypomina zwierza;

Lecz wszystko, co czyni,

Daje konterfekt... świni!

Sylwetka znakomicie trafiona! O kimże ci jeszcze powiedzieć?... O biskupie Kossakowskim i jego braciach musisz wiedzieć dosyć. Powszechność słusznie ich kiedyś oceni... A zasługi drugich również czekają jeszcze ujawnienia i nagrody. Takich zaś, jak Podhorski, Łobarzewski, Boscamp i wielu, wielu innych, nie trzeba kredą znaczyć, rozpoznasz ich nawet w nocy, bo już z dala cuchną padliną. Imaginuj więc sobie, co za hultajstwo zebrało sięw Grodnie. Ba, dla uciechy trafia się niekiedy i jakiś kontuszowy, poczciwy baran, który niby pozytywka wrzeszczy wciąż jedno: Wolność, równość, wiara i liberum veto! Ale tenor owych wrzasków jeden: bezprawie, samowola i chciwość. Słowem, zwierzyniec ucieszny herbowego tałałajstwa! - dokończył wodząc osowiałymi oczyma po tłumach rozbawionych.

- Czy nie nazbyt strasznie widzisz?

- Jeślim zełgał, niech mi kat wyrwie język! - rzucił porywczo, lecz po chwili ciągnął już dawnym, ironicznym sposobem: - Przy cudzych winach łacniej samemu o rozgrzeszenie. Mówię ci to nie jako moralista, biadający nad upadkiem społeczności, lecz jako srodze znużony człowiek. Rad bym odpoczął po tym łotrowskim karnawale.

- Zali już nie ma życia i cnoty poza tą socjetą?

- Gdzież mi szukać fortuny! Człowiek się wezwyczaja nawet i do błota. Polonez się skończył, muzyka ucichła, natomiast gwary wypełniły olbrzymią salę.

- A do klasztoru nie mam zgoła inklinacji! - podjął po chwili Woyna. - Chyba gdyby mnie było stać na kupno tłustego biskupstwa lub chociaż krakowskiej koadiutorii. Wtedy bym, jak prymas, urządzał rozkoszne causetty dla dam i promenował się z nimi poszóstną karocą i z krucyferem na przedzie. Kryłbym trufle w ołtarzu przed łakomstwem kapelana, jak Skarszewski. Kazałbym zdobić srebrem kościelnym powozy i uprzęże, jak Kossakowski. No i żyłbym wesoło, jak przystało na pasterza. Jeszcze kościoły nie są ograbione ze szczętem, starczyłoby i dla mnie. Przednia myśl, nieprawdaż?

Zaręba spojrzał w niego z jakimś litosnym współczuciem.

- Patrzysz niby wrona na zdychającego konia. - Czuł się dotknięty.

- Bo mi cię srodze żal. Ja bym cię jednak ozdrowił.

- Odgaduję nawet, jakim medykamentem. Bóg ci zapłać, nie na mój smak żołnierka. Nie znoszę zapachu juchtowych butów, kaszy ze słoniną i karczemnych Wener. Otrząsnął się z obrzydzeniem.

- Może przyjść chwila, że to będzie jedynym medykamentem.

- Może, a tymczasem oczy na kolana! Cud się do nas zbliża!

Zaręba wbił chłodne oczy w wysmukłą szatynkę, która przystanęła o parę kroków w orszaku świetnych młodzieńców, nęcąc wszystkie spojrzenia. Wzięła na siebie pozór Diany, gdyż we włosach, kunsztownie wzburzonych nad czołem i spływających pokrętnymi lokami, skrzył się wspaniały diamentowy półksiężyc, zaś złoty kołczan, pełen strzał pierzastych, chwiał się na prawie nagich plecach. Pajęcza tunika, jakby utkana z turkusów dzierganych słońcem, sięgała tylko jej łydek, skrępowanych złotymi wstęgami; na wszystkich palcach bosych stóp migotały perły, perły również opasywały jej szyję łabędzią i perły, puszczone na złotej nici, tuliły się między odkrytymi piersiami. Twarz miała zuchwale piękną, nos orli, brwi czarne i niby łuki groźnie napięte, oczy ulicznej miłośnicy i krwawe, płonące usta.

- Przeczysta Diana! Biada Akteonowi! - westchnął Zaręba.

- Gdyby nie pragnął jej wielbić. Sfora do szczucia pod ręką.

- Kto to? Ma perły godne królowej.

- Wie o ich cenie Rzeczpospolita! O niej to kursujewierszyk:

Margrabianka Luhlli;

Od lokajów aż do króli,

Każdego przytuli -

Margrabianka Luhlli.

Wszak to królewska gamratka, no i wielu drugich.

- Margrabianka!

- Tylko Boscamp wie, jak to tam jest z jej tytułem; on ją stręczył królowi i on ją proteguje. Słyszałem, że szukają dla niej męża. Muszę cię do niej wprowadzić; jedyny dom w Grodnie, gdzie można spotkać wszystkie fakcje, wszystkie stany i wszystkie gry, od lombra do bernardyńskiego ćwika. Bardzo wesoły domeczek.

- I taką przyjmują?

- Szlachetny rycerzu cnoty! Człowieku nadziany szpetnymi przesądami, wrogu wolności! Zakonotuj sobie raz na zawsze, jako w oświeconej powszechności wszelakich nacji panuje i rządzi ta nieśmiertelna maksyma: "Ni Maitre, ni Pretre, ni Dieu."

Zaręba się żachnął i chciał protestować, lecz Woyna go uprzedził:

- Muszę cię wyleczyć z tej parafiańszczyzny, znam bowiem środki i na najzatwardzialsze cnoty. Alę teraz lecę przypomnieć się Dianie.

Zaręba zwrócił znowu uwagę na Jasińskiego, który wciąż stał pod kolumną i chociaż zapatrzony w tańczących, często jednak zamieniał jakieś szepty i znaki z różnymi ludźmi.

- Formuje jakąś kabałę! - pomyślał i nie ośmielając się podejść do niego siadł w głębi na ławie, gdzie już kilka leciwych dam, srodze wyfiokowanych, żarliwie folgowało językom. Muzyka grała drygliwe anglezy, kilkanaście par tańczyło w pośrodku sali, pod wodzą wsławionego mistrza Dauvigny, który w białej peruce, w białym fraku, w białych pantoflach i takichże kiulotach i rękawiczkach, z kapeluszem pod pachą i z laską w ręku, cały w przesadnych dygach i piruetowych ukłonach, prowadził roztańczone zastępy.

Czerwoni lokaje w perukach roznosili srebrne i kryształowe dzbany orszady i bawaruazy.

Dostałe damy zabawiały się coraz serdeczniej; szarpiące spojrzenia lśniły niby sztylety, a złośliwe przycinki, rubaszne określenia i szydliwe śmiechy nieustannie obijały się o uszy Zaręby; siedział jednak mężnie, jakby nie rozumiejąc ich cudacznie łatanej francuszczyzny, zajęty tylko Jasińskim i każdym jego poruszeniem.

Zesuwane lornetki o jednym szkle co chwila podnosiły się mierząc do różnych piękności, a żądliwe języki pracowały bez wytchnienia.

- Niesiołowska! Voile et tunique a la Vestale! Ha! ha! a wygląda jak klucznica, udrapowana w brudne prześcieradła.

- Albo ta Szydłowska! Jej coiffure a l'antique podobna jest do roztrzęsionego wiechcia grochowin. To musi być w guście płockim.

- Ożarowska wygląda dzisiaj niby wysiedziana srodze kanapa.

- I mogła swój obwisły brzuch zostawić w domu. Przykro patrzeć.

- Walewska nie ma nic pod tuniką! Bezwstydna, obnosi swój krostowaty comberek niby monstrację. Pies by zawył na taki aspekt!

- Patrzcie, marszałkowa litewska ma dekolt od pępka do pośladów.

- A drygają za nią, jakby chciały uciekać ze wstydu.

- Byle ich nie zgubiła, jak starościna Wodzińska w Warszawie.

- Luhlli! Jakie perły! Jaki orszak! Paryska pomywaczka!

- Szambelanowa Rudska ze swoją dziobatą małpą. Zaręba drgnął i słuchał uważniej, choć ze ściśniętym sercem.

- To jej nowy ami!Mówią, że już wydał na nią trzydzieści tysięcy dukatów. Sprowadza z Paryża sztafetami suknie i cukry.

- Mówił ktoś pewny, jako ona i drugim nie rekuzuje...

- To z poczciwości, żeby im w kompanii łacniej było podołać ekspensom. Biedna cnotka, pieniądz teraz trudny, a szambelan skąpy.

Zaręba aż się skręcał z bezsilnej wściekłości, ale spostrzegłszy, jako Jasiński zabawia się przekładaniem pierścienia z palca na palec, i to w pewien szczególny sposób, przystąpił do niego i szepnął:

- Jakiż piękny pierścień!

Jasiński podał go z uprzejmym uśmiechem.

Pierścień był złoty, formy zwanej rzymskiego rycerstwa, z napisem "Fidis Manibus", datą 3 Maja i z imieniem wpisanym w środku. Noszono go na pamiątkę konstytucji. Zaręba wyjął z kamizelki taki sam i podsunął mu pod oczy.

- Podobien tamtemu! - szepnął ze drżeniem, oczekując responsu.

- Jak Zdrowaś do Wierzę! - wionął ledwie dosłyszalny głos.

Wtedy Zaręba przysunął się jeszcze bliżej i zaszeptał:

- Pan z tobą...

I wymienił swoje nazwisko.

- Stań do mnie bokiem, przeglądaj pilnie publikę i jakbyś mnie nie znał. Znasz mnie, kadecie? Z której jesteś brygady?

- Z drugiej. Któż by z nas nie znał pułkownika! - powiedział radośnie.

- Szef zapowiedział mi twój przyjazd.

- Już jest w Grodnie? - Rozglądał się po sali, a chociaż dojrzał Izę w pośrodku tańczących, nie poruszył się z miejsca, przejęty ważnością chwili.

- Będzie w tych dniach. Zbiera się Rada. Gdzie Naczelnik?

- Prawdopodobnie już w drodze do Krakowa.

- A szpieguny tropiły za nim po Grodnie i okolicach.

- Był taki zamysł, musiał go wydać Mierosławski. Ostrzegam przed nim; prowadzi jakieś konszachty z targowicą. Miał cale długie sprawy prowadzić. Potrzeba mi czucia z Madalińskim i Grochowskim.

- Jutro dostaniesz planty. Kwateruję w domu hetmanowej Ogińskaej, ale częściej mnie znajdziesz na obiadach u Ożarowskiego lub Kossakowskiego. Nie dziwuj się niczemu - mówił przysuwając się jeszcze bliżej. - Musisz wejść w komitywę z rosyjskimi oficerami. Woyna ci pomoże, on tu za pan brat ze wszystkimi, ale z nim samym ostrożnie: przebiegły i papla, gotów dla dowcipu zaprzedać duszę. Masz pieniądze?

- Bernaux ma dawać, wiele potrzeba.

- Bądź jutro na mszy przeorskiej u Bernardynów.

- Ja tam kwateruję. Czy poczta z Warszawą ustanowiona?

Ale miasto odpowiedzi usłyszał oddalające się kroki, a po jakimś czasie zobaczył Jasińskiego na drugiej stronie sali w orszaku pięknej Luhlli. Prawił jej właśnie jakoweś dusery, już cały w dygach, ukłonach i uśmiechach. Piękna twarz wyraziście odbijała jego wzniosłą duszę, oczy skrzyły się przytajonym ogniem, a pełne usta snadź prawiły wymownie, bo Luhlli spozierała na niego coraz łaskawiej i czulej.

Mówił szybko, często rozgarniając utrefione bujne pukle, spływające aż na kołnierz zielonego fraka i gestykulując prawą ręką, jakby rąbał szablą.

Zaręba patrzał na niego gorącymi oczyma dawnego czciciela i czułsię po tym niespodzianym spotkaniu dziwnie skrzepionym na duchu i nie tak samotnym wśród rozbawionych tłumów.

- Więc i on z nami! Artyleria litewska nasza! - rozmyślał, ledwie hamując radość. Jął rozważać wszystkie dobre następstwa płynące z tego faktu dla sprawy i wiązać je z ogólnymi zamysłami.

- Zatańcujecie wy niezadługo! - zaszeptał mimo woli, goniąc oczyma Sieversowych oficerków jak wilk, drapieżnie i nieubłaganie. - I wnet się skończy to wasze psie wesele! Srożyła mu się dusza, wzburzona tą rozszalałą, bezmyślną wesołością panującą dokoła i widokiem zdradliwych jurgieitników, wyjawionych przez Woynę. Gonił za nimi przyczajonymi spojrzeniami, ważył każdy szczegół ich twarzy i brał w pamięć.

Iza przemknęła obok niego w tanecznym wirze. Nawet się za nią nie obejrzał, ale pierwszy raz w życiu spojrzał na kobiety z nienawiścią.

- Kukły piekielne! Zwodnice! - lał gorzkie słowa i na czułe spojrzenia, jakimi go darzyły, odpowiadał srogimi oczyma wzgardy.

Przystanął jednak w złoconych drzwiach i coraz niespokojniej patrzył na pary wirujące po sali, na obnażone piersi, bose nogi, powiewne tuniki, nie ukrywające niczego, na bezwstydne nagości, pożerane zjurzonymi oczami i na lubieżne skręty ciał wijących się w tańcu.

Dreszcz nim zatargał i krew się wzburzyła, bowiem pierwszy raz zobaczył ten Olimp jakowyś, od którego wiało namiętnym szałem i rozkiełznaną lubieżą.

Sromał się w duszy, a nie mógł oderwać oczu i stał jakby przykuty. Niby sen, pokuszeń pełen i złud czarodziejskich, wirował mu przed zgorzałymi oczyma, snuł się nieskończoną wstęgą i niezmożenie nęcił, upajał i porywał... Jakby korowód cudnie foremnych niebianek, płynący w obłokach pajęczych osłon, wskroś których grały żywe kolory ciał i wszystek zarys ich straszliwej piękności.

Były tam Psychy, o piersiach pąków kwietnych i twarzach jakby z księżycowych promieni; były wyniosłe, dumne i nieprzystępne na pozór Diany, o ustalonej sławie rozpustnic.

Były westalki, spowite w niepokalaną biel eternelów i białym liliom podobne, a zuchwale zamiatające oczami.

Były Cerery, królewskiego majestatu pełne i siejące dokoła dreszcze namiętnych pożądań i szalów.

Były nimfy i dryjady, przybrane całkiem a la sauvage, w kwiaty tylko, pióra, klejnoty i nagą bezwstydność.

Były i dziewczątka zaledwie wyrosłe, zasromane swoją nagością, wylękłe a szalejące niby bachantki.

Było i wiele innych, jedna od drugiej piękniejszych, a każda, gwoli modnym obyczajom, wystawiała wszystko, co tylko było na pokaz i przedanie.

- I czemuż w takiej solitudzie? - zabrzmiał naraz cichy, słodki głos. Odwrócił się. Podkomorzyna stała przed nim z czarującym uśmiechem.

- Zbłąkałem się wśród cudów! - wskazał oczyma na tłum tańczących.

- Mogę być waści Ariadną!

Zwilżyła językiem nabrzmiałe, czerwone wargi, tyftykowa écharpe opadła jej z ramion, że zajaśniała mu tuż przed oczyma, jakby całkiem naga.

Cofnął się nieco skonfundowany bujnością jej wdzięków i palącymi lubieżnie oczyma.

- Zatańczysz waszmość ze mną angleza! - Tknęła go pieszczotliwie w piersi wachlarzem.

- Jakżem nieszczęsny! Nieodróżniam kozaka od menueta!

- Szkoda, bo z waści chłop na schwał! - strzeliła naraz prosto z mostu, przyglądając mu się z nieukrywaną lubością. Obruszył się srodze i wypalił również porywczo:

- Na nic taksa, bom nie na przedanie.

Skłonił się hardo i odszedł.

Stropiła się nieco podkomorzyna, lecz długo za nim parzała.

A on włóczył się po pokojach szukając samotności, wszędzie jednak było pełno ludzi. W zacisznych bokówkach, gdzie mdłe światełka, umieszczone w urnach alabastrowych, jakby zapraszały do skupionych dumań, taiły się rozełkane szepty amorów lub drzemały utrudzone matrony, zaś w paradnych komnatach, po wyjeździe Sievera i całego koru dyplomatycznego, grano zaciekle w karty. Izby były wprost zatłoczone i mroczne od dymów, palono powiem lulki nie bacząc na damy ni obyczajność. Faraon panował wszechwładnie, stoły były w oblężeniu, nad zielonymi polami schylały się drapieżne głowy, migotały zgorączkowane oczy i roztrzęsione ręce. Raz po raz padały ważkie deklaracje, po których następowały chwile męczących oczekiwań, przejęte suchym szmerem wyrzucanych kart, a tak napięte, że słychać było świszczące sapania i dygoty nóg. Potem zrywały się nagłe wybuchy przekleństw, gwałtowne sprzeczki, brzęki przegarnianego złota i ciężkie, zbolałe milczenia.

I tak szło w kółko, przy coraz innym stole i w innym pokoju.

A przy tym tak niepomiernie pito, że zaledwie liberia nastarczyła podawać i nalewać.

Zaręba miał już dosyć tych aspektów, gdy zjawił się przy nim Woyna. Miał oczy dziwnie błyszczące i wypieki na twarzy.

- Pewnie się zgrałeś?

- Haniebnie, prawie aż do sprzeczek! Pożycz mi, co tylko możesz!

Zaręba podał mu dość pękaty worek.

- Z pięćdziesiąt dukatów! - szepnął Woyna ważąc go na dłoni. - Zagrajmy do motii!

- Jak chcesz. Któż cię tak obębnił?

- A ten drogi twój towarzysz, Nowakowski.

- Dobrze, żeś mi przypomniał, muszę się z nim zobaczyć.

- Tylko z nim nie graj, ma zawsze takie szczęście, jakby był w cichym porozumieniu z fortuną. Siedzi w okrągłym pokoju. Mam czuja, że się odegram. Dziękuję ci!

Uderzył się w kieszeń nabrzmiałą i poleciał.

Ale Zarębie odechciało się naraz widoku Nowakowskiego.

Wrócił do sali na dawne miejsce pod kolumnę chóru i chodził oczyma za Izą. Spacerowała w asyście dziobatego, bladego pana, który łasił się do niej niby psiak i o coś natarczywie molestował. Nie odpowiadała wodząc schmurzonymi oczyma dokoła. Kilka razy poczuł na sobie jej spojrzenie przenikliwe, ale jakby nic niewidzące.

Przeszła mimo niego nadąsana podkomorzyna - nie zauważył; przeszedł Jasiński - nie zobaczył; jacyś młodzieńcy tuż za nim wyznawali sobie jakieś intymne szczegóły o różnych pięknościach - nie słyszał nawet ich głosów. Ją tylko widział w całej sali, tylko ją jedną...

Ale nawet nie zapragnął zbliżyć się do niej. Wolał tak z dala patrzeć i brać na wieczną pamięć cudny kształt jej postaci. Po cóż muwięcej? Napatrzy się tylko i odejdzie! Postanawiał, nie mogąc się ruszyć z miejsca. Spostrzegła go i przystanęła zatapiając w nim badawcze oczy. Zagadkowy uśmiech przewijał się po jej ustach, a jemu gwałtownie zabiło serce... Odeszła i zginęła w tłumach. Muzyka znowu zabrzmiała i rozpoczynał się nowy taniec. Dauvigny, jak biały wiatrak, wymachiwał rękoma, ustawiając niesforne, rozbawione pary.

Naraz Zaręba się pochylił niby pod ciosem wymierzonym, mróz przeszył mu serce... Szła ku niemu z jakimś cichym wołaniem, usta jej bowiem drżały, jakby jego imieniem. Płynęła niby fala, roztrącając skłębione ciżby z królewską wyniosłością. Czarne loki poskręcanym rojowiskiem wiły się po jej czole, skroniach i szyi. Strome, odkryte piersi parły się zuchwale naprzód. Szła ruchem rozkołysanego kwiatu. Chwilami zatapiał ją roztańczony tłum i porywał. Czekał w bolesnym dygocie, aż znowu wypłynęła, aż znowu zalśniła jej złotawa tunika, osypana różyczkami i smukłe, nagie do kolan nogi. Przyśmiech miała na ustach, przyśmiech pomieszanej radości, a orzechowe, pocętkowane oczy jęły się skrzyć niby u zaczajonego tygrysa.

Była coraz bliżej; posłyszał tupot jej sandałów, już go przejął straszliwy

żar, serce biło mu coraz silniej, zapragnął upaść przed nią na twarz, nie poruszył się jednak i naraz począł się rozpaczliwie zbroić w obojętność i osłaniać puklerzem drwiącego uśmiechu.

- Czekałam, że może się ze mną przywitasz.

Zatrząsł się. To ona mówi, wyciąga rękę, orzechowe oczy patrzą w niego...

- Jakże bym śmiał, pani szambelanowo... jakże bym śmiał? - Urwał, tak własny głos wydał mu się obcym i wstrętnym.

Spojrzała zdumiona i jeszcze oczekująca, lecz nie odezwał się już ani słowa, tylko wpierał w nią nielitościwie zimne oczy.

- Pani szambelanowo, czekamy! - wołał ktoś, podbiegający w tanecznych dygach. Podała mu rękę i odeszła kryjąc gniew.

Zaręba postąpił za nią parę kroków, ale tłum ich rozdzielił i zepchnął go na dawne miejsce.

Olbrzymia sala zakręciła mu się w oczach, wszystko się splotło w jeden wir - i światła, i czerwone obicia, i ludzie, i lśniące zwierciadła, a na czele tego łańcucha biały Dauvigny wciąż wymachiwał laską, przystrojoną we wstęgi, skakał niby pajac za pociągnięciem sznurka i wrzeszczał skrzekliwym, starczym głosem.

Zaręba wparł się mocniej w kolumnę, już ani na chwilę nie spuszczając oczu z Izy. I nie żałował niczego ni dawał się na pastwę tęsknocie. Był zupełnie spokojny, tylko ten triumf nad sobą miał jakiś gorzkawy posmak rezygnacji, bolał go nieco.

A Iza tańczyła teraz jakby tylko dla niego.

Snuła się wciąż przed jego oczyma niby obłok złocisty.

Była jak kwiat, jak zjawa księżycowa i zarazem jak szał.

Twarz jej płonęła, oczy sypały błyskawicami, nabrzmiałe usta migotały krwawą pręgą, wabiły kuszące uśmiechy, wdzięczne przegięcia pragnęły...

Każdy jej ruch był śpiewem tęsknoty, przypomnień i miłości.

- Nie znęcisz mnie! - odpowiadały jego harde, wyzywające oczy. - Nie dam sięjuż na mękę! Zabiłaś moją miłość! - snuło mu się po mózgu wraz z przypomnieniami jakichś przygasłych przysiąg i palących całunków. Odpędzał te zmartwychwstające mary, gonił je precz z pamięci, ale nie potrafił oderwać od niej oczu i odejść, jak postanawiał co chwila. Otrzeźwiał dopiero, gdy ktoś trącił go w łokieć.

- Czego chcesz?

Stał za nim jego famulus i wiernik, Kacper.

- Przyjechał kapitan i jakiś gruby pan - zaszeptał mu do ucha.

- Dobrze, niech Maciej zajeżdża.

- Nie mamy przepustek.

Spojrzał, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.

- Po rogach stoją ronty i Kozacy patrolują po ulicach. Każdy musi mieć pozwolenie od komendanta Grodna.

- Jakże się dostaniemy do domu? Trzeba poczekać dnia.

- Trzeba wracać natychmiast, ważna sprawa. Zmówiłem. się już z jednym Bośniakiem. Obiecał nas przeprowadzić.

Jeszcze raz spojrzał na Izę. Tańczyła z oczyma zwróconymi na niego, cała w uśmiechach i niemych błaganiach, cała jak krzyk tęsknej miłości.

Cofnął się gwałtownie za tłumy przypatrujące się tańcom i wyszedł.

Pod tarasem czekał jakiś człowiek, który szepnął:

- Proszę za mną! - I ruszył przodem rozglądając się na wsze strony.

Na wschodzie już się zapalały pierwsze zorze. Park czerniał i zapadał się w gęste mgły, ciągnące od Niemna. Gdzieś od pastwisk dochodziły rżenia koni.

Zaręba obejrzał się na paląc: świecił wszystkimi oknami, grzmiała kapela, roztańczone tłumy przetaczały się po sali i raz po raz wydzierał się zmieszany gwar śmiechów, tupotów i głosów.

- Kto, mówisz, na mnie czeka? - zapytał, naraz przystając.

- Pan kapitan Kaczanowski z jakimś grubym panem.

Zaręba ruszył tak prędko, że ledwie mu nadążyli.

Rozdział II Przed bocznym ołtarzem odprawiało się nabożeństwo.

Kościół był pełen złocistych strug słońca, kadzielnych dymów i przejmujących brzmień organów. Msza bowiem była grana, lecz bez śpiewów i wystawy. Gruby przeor odprawiał ją trochę na pytel, śpieszył się czegoś, a ilekroć odwracał się na kościół, oczy mu ciekawie latały koło dwóch schylonych postaci, ledwie dojrzanych w ławkach i na pozór wielce zagłębionych w medytacjach. Zaś niekiedy, przy jakimś Dominus lub odwracając karty mszału, spozierał ukradkiem i podejrzliwie w twarze pobożnych.

Niewiele się tego dzisiaj zebrało; jakieś bufiaste jejmoście w kornetach

rozczapierzyły się w ławkach niby indyczki, to mieszczki w strojnych czółkach i czarnych chustkach pobrzękiwały różańcami, a wreszcie parę krupnych bab, wpatrzonych załzawionymi oczyma w księdza, szeptało półgłosem pacierze.

Kilku kontuszowych starców, jakoby dla ornamentu, klęczało przed ołtarzem, nieco kapot za nimi, a w głębi pod filarami tuliły się oberwane świtki, lipowe łapcie i pospólstwo. A gdy jakowyś dziadyga, postukując kulami, parł się naprzód podtykając pod nosy klęczących żebraczą miseczkę, przeor zmarszczył groźnie czoło i dziw go nie sklął. Niecierpliwiły go też swarliwe, chociaż ściszone, rozmowy mnichów, którzy wraz z chłopiętami, przybranymi po bernardyńsku, stroili wielki ołtarz w kwiaty i dywany. Zdał siębyć cały w gorączce czekania i daremnych nasłuchiwań.

- Nie - szeptał Jasiński pochylony nad rozłożonym modlitewnikiem. - Mówił mi Tęgoborski, sekretarz sejmowy, jako dzisiejsza sesja będzie salwowana na jutro. Muszą pierwej wygotować plenipotencję dla delegacji, mającej traktować z Buchholtzem. A przy tym Sievers leży w łóżku po wczorajszych fetowaniach. Inni też radzi odpoczną. Zaręba, wsparty łokciami o ławkę i z twarzą ukrytą w dłoniach, słuchał chciwie.

- Dostałem pilną pocztę z Wilna i muszę zaraz wyjechać. Powrócę za parę dni. Zabrzęczały jazgotliwie dzwonki, rozległy się przeciągłe westchnienia i wszyscy pochylili się ku ziemi. Rozpoczęło się Podniesienie.

Jasiński przyklęknął podsuwając równocześnie Zarębie jakiś szary sekstern.

- "Wyjątki z dzieł chińskiego filozofa Good" - zaszeptał ledwie dogłyszalnie. Dopiero gdy ścichły rzegoty dzwonień, a organy ciągnęły dalej swoją przejmującą modlitwę, Jasiński przysunąwszy się jeszcze bliżej zaszeptał:

- To nasz konspiracyjny katechizm. W aneksach znajdziesz klucz do jego zrozumienia i plan rozkwaterowań wojsk rosyjskich w okolicach Grodna. Naucz się ich na pamięć i zniszcz. Szpiegunów pełno na każdym kroku, nie wiadomo już, komu zawierzyć. Miej się więc na baczności. Zelantów unikaj, bo za nimi chodzą czujne oczy. Krzywousty Skarzyński pod dobrotliwą strażą, ruszyć się nie może bez anioła stróża. Rób szaławiłę, pustaka i z takimi tylko przestawaj. Nim podasz suplikę, złóż czołobitność Moszyńskiemu; był in titulo wicekomendantem kadetów i tyle lat nas objadał, to może ci nie odmówi swojej protekcji.

- Rozumiałem, że trzeba pierwej uderzyć do Ożarowskiego, ale on pono wyjechał do Petersburga.

- Bajęda! Nie było go wczoraj na balu, ale siedzi w Grodnie. Wyjechał hetman Kossakowski. Uprzedzam jednak, że Ożarowski chętnie mydli obietnicami, ale spełnia je tylko na rozkaz żony lub Sieversa.

- Jakiż skutek wzięły zabiegi Haumana?

- Plasuje się u Działyńskiego z pułkownikowskim awansem. Parę dni temu na sejmie sam król wnosił za nim gorliwą instancję, a Gosławski, sandomierski, wobec całej izby sławił jego wierność ojczyźnie i męstwo.

- Widziałem, jak sobie poczynał pod Zasławiem. Byłem wraz z moją baterią przy pułku Malczewskiego, którego on wtenczas był podpułkownikiem. Widziałem go i pod Zieleńcami.

- Przeszedłeś całą kampanię?

Zaręba odwinął klapę, spod której błysnął krzyż Virtuti Militari, i rzekł:

- Dostałem go pod Dubienką wraz z porucznikostwem.

- Nie świeć nim! - żachnął się gniewnie Jasiński. - Czy nie wiesz, jako generalność wzbroniła noszenia odznak zdobytych w tej wojnie?

- Mniemałem, że takich sancytów nikt nie posłucha.

- Pewnie, gdyby imperatorowa nie nakazała siłą zrywać z każdego, który się z tym ośmielił pokazać. Wielu już srodze odpokutowało.

Zaręba z ciężkim sercem krzyż odpiął i schował do kieszeni.

- Nie masz zwracać na siebie uwagi - dodał z naciskiem. - Tak, Haumanowi się udało, uda się może jeszcze paru, mającym protekcję, ale pozostaną setki z rozpuszczonych brygad, którzy nie chcą służyć wrogowi, aRzeczypospolitej nie mogą. Tych nam potrzeba przyciągnąć!

- Jestem pewny, że na głos Naczelnika stawią się wszyscy, którzy pozostali wierni ojczyźnie. Gorzej z gemejnami: tysiące się ich włóczy o żebranym chlebie.

- Jakież są względem nich zamierzenia?

- Mam zbierać, co się da, i wyprawiać do pułku Wodzickiego i za kordon cesarski, a reszta rozkwateruje się po dworach i w Warszawie. Tutaj polecono mi zrobić punkt zborny, bo w takim zbiegowisku snadniej ukrywać robotę i komunikować się z drugimi.

- Ale się spiesz z zaciągami. Za Niemnem, pod Tyzenhauzowską karczmą, co dnia warczą bębny, gorzałka się leje i werbownicy jawnie

uprawiają swój proceder. Wczoraj nawet widziałem, jak ze sto chłopa pędzili kozacy do swojego obozu. Aż straszno było patrzeć. Mówiono mi, że werbują i dla króla pruskiego. Grodno stało się jarmarkiem mięsa żołnierskiego; kupuje, kto chce, i wywozi niby tuczne barany.

- Kto werbuje w zabranych województwach?

- Kopeć i Wyszkowski. Wkrótce ich tu zobaczysz. Komunikacje z nimi zna Grosmani w Wilnie. Masz kogo sposobnego do werbowania?

- Przyjechał kapitan Kaczanowski. Właśnie śpi na mojej kwaterze.

- Znam. go. Tęgi zabijaka i frant na cztery nogi kuty. Koloryzuje i maści nie gorzej księcia Panie Kochanku. Tylko culagi udzielaj mu skąpe, bo z niego srogi gracz i hulaka.

- Zalecono, bym mu dawał pod cyfrą i na każdą głowę, i konia z osobna.

- On i diabła wyprowadzi w pole. Prawdziwy mirowszczyk, hultaj, obwieś, kostera i szczera dusza żołnierska. Pozdrów go ode mnie. Ale, nie poznałeś na balu księcia Cycjanowa?

- Pierwszy raz słyszę o takim.

- Asystował wciąż pięknej szambelanowej.

- Niski, dziobaty i jakby z zapleśniałymi oczyma. Pamiętam.

- Musisz się z nim zapoznać. On prawie domowy szambelanowej.

- Nigdy moja noga u niej nie postoi! - wybuchnął zawzięcie.

- To jest konieczne dla sprawy! - posłyszał surowy głos.

Rozpacz błysnęła mu w oczach, ale po chwili rzekł mężnie:

- Słucham rozkazu.

- Programat działania dostaniesz później. Mniemam, iż z pomocą szambelanowej wejdziesz z nim nawet w bliższą komitywę. To twoja kuzynka?

- I dawna narzeczona - wyrzucił jakby kawał krwi zapiekłej z bólu. Jasiński zrozumiał jego ciężką sytuację, lecz nie ustąpił.

- Tym snadniej przyjdziesz z nią do porozumienia. Dobrześ u niej zakonotowany. Słyszałem wczoraj, jak się żaliła na ciebie przed Woyną.

- Czy Woyna, z nami? - spróbował przerwać dokuczliwą materię.

- Jeszcze nie. Wymiarkuj go i pociągnij. To człowiek wielce zdatny.

- Do puszczania konceptów i szmermeli! - odburknął złośliwie.

- Dla nas i taka broń nie do pogardzenia. Kąśliwy język dalej sięga niźli kula. Czas mi już odejść. O jakim zmierzchu wśliznę się na twoją kwaterę, to pogadamy obszerniej. Tu niebezpiecznie! Spojrzał zezem w bok na jakiegoś asana w czarnej kapocie, który jakby strzygł uszyma.

-Jedziesz prosto z Paryża? - zaszeptał jeszcze ciszej.

- Zbaczałem tylko na Lipsk i Drezno.

- Zali rewolucja tak straszna, jak o niej piszą?

- Jak odwet, zemsta i zbrodnia. Ale zarazem jak konieczność.

- I mniemasz... - przerwał obserwując te strzygące uszy.

- Że i w Polsce topór winien mieć nie lada pracę.

- Zdasz mi potem obszerną relację. - Powstał zabierając się do wyjścia. - Ale, zjawi się u ciebie ktoś, pokaże znak, to mu zawierz. Świadom naszych poczt i komunikacji z komendami. Nie przepomnij o Cycjanowie.

Zaręba siedział, ogłuszony jeszcze tym dziwnym nakazem.

- Rozkaz, słuchać trzeba! - zadecydował wreszcie prosto i po żołniersku. Poczuł naraz głęboką ulgę, pod którą krzewiła się cicha, tajona radość. - To ten, o którym plotkowały owe damy! Prawie jej domowy! Czuły konfident! - rozmyślał, ale już z czołem zmarszczonym i żądłem w sercu. - I każą mi z nim zawrzeć znajomość? A dobrze! Będę rad z przyjacielstwa! Może się mu czym przysłużę! A dobrze! - snuł z jakimś jeszcze ciemnym zamysłem zemsty. I w tych przeróżnych medytacjach ani spostrzegł, jak się msza skończyła. Ocknął się dopiero, gdy ścichły organy i powstał rumor ustawianych krzeseł przed wielkim ołtarzem. Słychać było powozy zajeżdżające przed kruchtę i szum jedwabiów po kościele. Liberia, odpędzając cisnące się pospólstwo, nakrywała kobierczykami ławki, to niosła poduszki, szale i książki do nabożeństwa. Jakieś wystrojone damy i panowie zajmowali miejsca w prezbiterium, na krzesłach ustawionych w półkole niby na teatrum. Migotały lornetki, częstowano się tabaką i cukierkami, zapach perfum roznosił się niby z trybularzy. Jakiś czarniawy, piękny mnich wdzięczył się białymi zębami, podsuwając damom kropielnicę i pobrzękując skarboną. Robił się asambl, pełen francuskich szczebiotów i dyskretnych uśmieszków, miarkowanych wachlarzami. Przycichło nieco, gdy biskup Skarszewski wyszedł ze mszą, ale nie ustały brzęczeć lotne słówka ni przygasły wyzywające spojrzenia podczernionych oczów. Liberia, stłoczona przy wielkich drzwiach, również sobie folgowała strojąc nieprzystojne żarty z dziadów, zalegających kruchtę, a tak kpinkując

pomiędzy sobą, że często gęsto jakieś grube słowo sięgało aż do socjety i ołtarza.

Zaręba wybrawszy stosowną porę wysunął się z ławki i poszedł przez klasztor, ale już w pierwszym korytarzu czyhał na niego przeor i prawie gwałtem zaciągnął do swojej celi.

- Tylko na minutkę, na jeden paciorek, aniele mój złoty! - wołał obejmując go wpół. - Siadajże, waszmość! Józef, daj fotel! No i cóżeście uradzili?

Ale Zaręba nie mógł odrzec ni słowa, gdyż w ogromnej, sklepionej celi powstał niesłychany wrzask, pisk i trzepoty. Zerwały się całe stada kanarków, kosów, zięb i skowronków, jęły fruwać nad przeorem i ze szczebiotem radosnym przysiadały mu na głowie, ramionach i gdzie się mogły czepić.

- Cicho, hołoto! Cicho! - krzyczał opędzając się czerwoną chustką, czym wywołał jeszcze większe wrzaski. - Co jamam z tym tałałajstwem! Mnoży się, że niech Bóg broni! - narzekał wycierając spoconą, tłustą twarz. - Cicho mi, hultaje! Zrób no z nimi porządek! - zwrócił się do pucołowatego braciszka.

Rozległo się złowrogie krakanie tak udane, aż Zaręba się obejrzał, a ptaki jakby się zapadły pod ziemię.

- To im dał bobu! - zaśmiał się przeor opadając w głęboki fotel przed dymiącą misą, pełną piwnej polewki, gęsto zabielanej. - A może byś waszmość napił się kawy? A może tak po żołniersku, kieliszek i wędlinki? Bardzo proszę, aniele mój złoty! Z łaski Boskiej mamy jakie takie zapasiki. Józef, skocz no do kredencerza, cymbale jeden, w mig... Wprawdzie to dzisiaj piątek...

- Bóg zapłać, ale towarzysze czekają na mnie ze śniadaniem.

- Jeszcze chrapią, aż się rozlega - wtrącił mniszek chowając twarz za przeora.

- Imć Hłaskę znam od dawna. Poczciwie mu patrzy z oczu, ale to niemały zbereźnik i łasy na cnotę niby kot na szperkę. Nie widzi mi się...

- Przyjaciel Prozora i człowiek duszą całą oddany ojczyźnie...

- Prawda, że to bije od niego jakowąś senatorską dostojnością. Prawda. Może wam czego potrzeba na kwaterze? Każę wydać, byście nie wyrzekali na bernardynów, jako was przywiedli do głodu. Hm! konfident pana Oboźnego! - mruczał, głośno pochlipując z misy i zezował na kosa, który wskoczył na stół i czając się rychtował dziób ku kawałkom sera,

pływającego w polewce.

- I kiedyż ma się zacząć?... A obwieś jeden! - wrzasnął na ptaka, uciekającego z serem w dziobie. Pogroził mu łyżką.

- O tym wie tylko Rada - odparł cicho Zaręba, spoglądając nieufnie na braciszka, cmokającego ku pochowanym ptakom.

- Czegóż trzeszczysz oczy niby kot na gorącym popiele? - huknął na niego przeor. - Przynieś wody dla ptaszków! - A gdy braciszek wyszedł, rzekł:

- To mój wiernik. Chociaż przezpieczniej o takich zamysłach nie mówić i przy najpewniejszych. Nie będę waszmości brał na spytki. Moja służba ojczyźnie w tym, aby słuchać i robić, co mi rozkażą. Chcę ci teraz, aniele mój złoty, dać człowieka, który wedle mojego rozumienia może się przydać. Na oko nic szczególnego, zwykły bernardyn, ale człowiek po prostu czyste złoto. Głowa otwarta, zna języki, na żołnierce też się rozumie. A ochotny i zdatny do wszystkiego. Prawda, lubi czasem pociągać z gąsiorka, lecz przy tym cale nie leniwy do pracy ni do służby Bożej.

- Czy aby dobry do sekretu?

- Głowę stawię za niego.

- Kiedy tak, rad się z nim zapoznam.

- Józef... Prawdziwa perła!... Gdzież ten cymbał? Józef!

Wpadł wylękniony mniszek i pokornie stanął za krzesłem przeorskim.

- Gdzieżeś się wałęsał? Poproś ojca Serafina.

Braciszek wychodząc dmuchał swawolnie w klatki, poustawiane pod ścianą na długich stołach. Podniósł się wrzask niemały i pisk.

- Skaranie boskie z tymi lactansami!Psie figle im tylko w głowie, a do służby i brewiarza nawet kijem nie napędzisz - wyrzekł przeor i usypawszy na stole długą grobelkę ziarna i okruchów chleba, zagwizdał przeciągle. Ptaki cicho spłynęły na brzegi stołu ważąc się na skrzydłach i trzepocząc.

- Nie rusz! Czekać! Baczność! - zawołał odsuwając się nieco.

Ptaszki cisnęły się w szeregi, wszystkie dzioby podniosły się jakby do ataku.

- Naprzód! krokiem, krokiem! Stój! Cel! Pal! - grzmiała komenda, na którą stado rzuciło się na ziarno w karnym ordynku i jęło zawzięcie młócić.

Przeor aż się trząsł od śmiechu, wycierał spoconą twarz i obchodząc stół głaskał po skrzydełkach, całował niektóre i pieścił, nie przestając ani na chwilę burczeć, strofować i grozić chusteczką.

- Z wolna, bratkowie, z wolna! Jadło nie ucieknie! A to zatkasz się, chamie jeden, i co? Znowu będę cię lokował! Panie Kosowski, nie tratuj drugich, bo weźmiesz po skórze! A cóż to, panno Skowrońska? Mama cię wybiła, żeś taka osowiała? Czekajże, dam ci osobno! Zgodnie, mili bratkowie! Pani Ziębowa dobrodziejka niech robronami nie zamiata! Cymbale jeden!... - huknął znowu na kosa. - Zjadłeś mi ser, to drugich nie obżeraj! Boże, jakie to hultajstwo łakome, niezgodne, chciwe! Niczym człowieczkowie! Aniele mój złoty! - zwrócił się do Zaręby - a nie dworuj sobie ze mnie.

- Dziw mnie tylko zbiera nad egzercerunkiem tej ptasiej hołoty. Nie lada to była praca!... Wracając do ojca Serafina, czyby nie można z niego zrobić kwestarza?

- Choćby dzisiaj, aniele mój złoty!

- Ale żeby mógł swobodnie wędrować po całym kraju...

- Przedni zamysł! W sam raz dla niego taka robota. O permisję postaram się u prowincjała, zaś tymczasem bierz go waszmość jak swojego. Jeno przypominam, jako to niezwyczajny brus bernardyński.

- Skądże się wywodzi? Może z łyczków?

- Dużo by o tym mówić! Polecę zajrzeć do kościoła, bo biskup pewnie już kończy mszę. In saecula saeculorum. Amen! - rzucił machinalnie na skrzyp otwieranych drzwi. - A otóż i ojciec Serafin!... A teraz, baczność! Na gniazda, bratkowie! Marsz! - zakomenderował powiewając chustką i w mig skrzydlate bractwo rozleciało się po klatkach. - Józef, a to szelmostwo zapstrzyło stół, że niech Bóg broni!

- Kto chowa ptaki z pisku, ten ma łajno w zysku - szepnął Serafin.

- Aniele mój złoty, każdy błazen swoim strojem! - odparł markotnie przeor. Zaręba patrzał ciekawie na spokorniałą twarz mnicha i, po wyjściu przeora przystąpił do niego z wyciągniętą ręką.

- Ksiądz przeor wielce mi ojca polecał.

- Wiem już, o co chodzi. Dawno łaknę pociągnąć świeżego powietrza! Ochotnie pójdę pod komendę - mówił prędko, podnosząc na niego niebieskie, bystre oczy.

Był straszliwie chudy i mógł mieć lat pięćdziesiąt albo trzydzieści.

Chodził przygarbiony i habit wisiał na nim, jakby na szaragach; głowę miałkrótką, kwadratową, poszytą żółtym, szczecinowatym włosem, czoło wyniosłe i dziwnie białe, nochal drapieżnie zakrzywiony, usta od ucha do ucha, dolną szczękę wystającą i twarz gęsto upstrzoną cynamonowymi piegami.

- Niech ojciec zajrzy do mnie na kwaterę, to pogadamy.

Na odpowiedź mnich pokazał pierścień i szepnął tajne słowa.

- Jakżem rad, bracie i towarzyszu! - wyrzekł Zaręba ściskając go serdecznie.

- Imć Sołtan był moim ojcem chrzestnym...

- Czy przeor wie o tym?

- Nie zdawałem mu relacji, bo szkoda balsamu do kapusty, a różanego olejku na buty - rzucił z przekąsem.

- Poczciwy to człowiek i wielce oddany sprawie.

- Kto czyj chleb je, tego pieśnią śpiewa. Odprowadzę waszmość pana.

- Jakowyś casus, że ojciec nogą zamiata?

- To po dybkach słodkie suweniry! - zaśmiał się błyskając zębami.

Zaręba spojrzał z niedowierzaniem.

- Opowie się o tym kiedyś - mruknął wyprowadzając go na korytarz.

Szli jakiś czas w milczeniu. Zaręba obzierał go z ciekawością.

- Więc czekam na ojca dzisiaj z wieczerzą, będzie nam składniej.

- Dziękuję za bedłek, mam doma dość rydzów. Przyjdę, kiedy mi wypadnie pora.

Pociągnął nosem i zawrócił do refektarza na śniadanie.

- Jakiś cudaczny człowiek - szepnął Sewer za nim i powróciwszy do rozmyślań nad poleceniem Jasińskiego, wziął się na lewo, do klasztornego sadu, rozłożonego na skraju wzgórza, gwałtownie opadającego ku Niemnowi.

Dzień był gorący i upał już doskwierał, chociaż dopiero dochodziła dziewiąta; niebo wisiało bez jednej chmurki, niepokalany błękit mienił się atlasową płachtą, jaskółki szalały z przeszywającym świergotem.

Z rozkoszą zanurzył się w cień, sad bowiem był stary i rozłożysty, nad bladymi trawami szarzały rzędy chropawych, spękanych pni, ostro świeciły żółte zatoki mleczów i grały olśniewające płaty słońca. Pod konarami wiał chłód i leżała rozedrgana cisza; dalekie brzmienia organów

spływały w słodką melodię pszczół i owadów brzęczących nieustannie. A niekiedy wznosiły się od Niemna przeciągłe wołania flisów lub jakieś kłótliwe, gniewne głosy.

Sygnaturka też raz po raz dawała znać, co się dzieje w kościele, zaś kiedy niekiedy radosne i ogromne głosy dzwonów płynęły od miasta z taką mocą, że wróble bractwa z niemałym wrzaskiem podrywały się z wisien i uciekały na dachy.

Zaręba, po chwilowym błądzeniu wśród ścieżyn zarośniętych, natrafił wreszcie na szeroką drogę, biegnącą grzbietem wzgórza do klasztornych zabudowań. Klasztor dotykał jej szczytami, ulica była wysypana żółtym piaskiem i obsadzona poczwórnym płotkiem bukszpanów nisko przyciętych, spomiędzy których obficie wytryskiwały kwiaty: georginie zwieszały ciężkie, kolczaste i różnobarwne głowy, wdzięczyły się strojne malwy, pachniały róże i lewkonie, maki wybuchały śnieżnymi kwiatami, a nisko krzewiły się jakby z lękiem nasturcje i nagietki. Przygięte, rosochate drzewa kładły przesłonecznione cienie na żwiry ulicy, zaś tu i owdzie ciężarne gałęzie, obwalone zrumienionymi jabłkami, grodziły drogę jakby wyciągnięte ręce, lub źrałe wiśnie koralowymi manelami nęciły usta i oczy, ale Zaręba, ślepy na wszystko,układał w sobie scenę pierwszego spotkania. Już sobie imaginował, jak będzie wobec Izy chłodnym, powściągliwym i nieustępnym. - Tak, nic ponad powinna grzeczność! I ani jednego potrącenia przeszłości. Niech to już będzie pogrzebione w pamięci! - zapowiadał surowo. Przychodziły jednak chwile, w których klął Jasińskiego, lub w których, jak Piłat, umywał ręce zwalając wszystką winę na niego. - Nigdy bym do niej nie przystąpił, nigdy! - narzekał. I tak szarpał się czas jakiś, przemierzając ulicę z końca w koniec, gdy się natknął na jakiegoś mnicha, który nie wiadomo skąd się wziął i szedł wolniutko, macając kijkiem drogę. Zdał się być prawiecznym, tchnęło od niego grobem, oczy miał pokryte bielmem i twarz omszoną niby trup. Przystawał co parę kroków, tykał suchymi palcami kwiaty i uśmiechając się zapadniętą jamą ust wlókł się wskroś przepychu słońca i przyrody, niby zbłąkane, rdzawe widmo. Snadź był głuchy, bo na pozdrowienie nie odpowiedział przystając dopiero w miejscu, gdzie w przerwie między drzewami roztaczał się ogromny widok.

- Bardzo cudnie! - zamamlał pociągając nosem. - Bardzo cudnie! Chwałaż ci, Panie, na wysokościach! - I rozglądał się po świecie jeszcze niegdyś zapamiętanym, niby po śnie wiecznie żywym i jednako

miłowanym.

Jakoż istotnie było cudnie. Niemen błyskał w dole modrosrebrzystą wstęgą i wił się wśród brzegów wyniosłych. A za nim, trochę z prawa, strzelały wieże i mury Franciszkanów, otoczone wieńcem sadów i szarych, niskich domostw. Szeroka smuga piaszczystej drogi dźwigała się; od Niemna na wzgórza, wymijała klasztor, wlekła się kręto wśród spłowiałych pól, wiosek pochowanych w kępach drzew i ginęła w ścianie borów, czerniejących na horyzoncie. Widok był niezmiernie rozległy. Gdzieniegdzie poruszali się ludzie, zajęci sprzętem zboża, snuły się kopiaste wozy, złociały sterty i słupy kurzawy wisiały nad drogami.

Zaręba przejrzał uważnie cały widomy kraj i nagle skierował lunetę na zarośla, położone na prawo od klasztoru, a tuż nad stromym brzegiem, gdzie bieliły się liczne namioty i grały w słońcu cielska armat.

- Sześć sztuk, cała bateria, na podsypie i wyrychtowana prosto na zamek. Pewnie dwunastofuntówki; mogliby go znieść do czysta! Za namiotami szańczyki. I widety kozackie nad wodą. Brzegi dobrze obsadzone. To nie żartyl - dumał chowając lunetę. - Nie czas myśleć o amorach - szepnął surowo, biegnąc do mieszkania.

Kwaterował w zabudowaniach klasztornych, oddzielonych od sadu potężnym murem, w domu zwróconym frontem na uliczkę, prowadzącą ku rynkowi. Zajmował w nim dwie ciasne izdebki, przedzielone sienią i jakąś kletkę od podwórza, w której gnieździł się Kacper wraz z kuchnią.

Cały dom, długi, wielce nieforemny i pełen zakamarków, był straszliwą ruderą, przegniłą od wilgoci, odartą z tynków, z powybijanymi szybami i z dachem niby rzeszoto. Przykazano mu w nim zamieszkać, gdyż dom leżał na uboczu i łacniej się było z niego wymknąć doNiemna.

- Cóż, śpią jeszcze? - pytał Kacpra, otwierającego mu drzwi.

- Nie było rozkazu, tom nie budził - wyprężył się po żołniersku.

- Czym przyjechali?

- Pocztą. Na przekładane i prosto z Warszawy.

- To im się należy wypoczynek. Trzeba mi się przybrać. A! - zawołał z uznaniem, spostrzegłszy na łóżku już przygotowaną bieliznę i garderobę. Tualetowy sepet stał otwarty na stole pod oknem, a Kacper brał się do rozrabiania mydła i wecował brzytwy.

- Cóż tam słychać? - rzucił, spiesznie się rozdziewając.

- Bułanka okulała. Kazałem ją zaraz z wieczora przekuć. Nie pomogło.

Na szczęście, zajrzał rano do stajni jakiś bernardyn, kazał jej pęciny obwalić maścią, powiada, że do jutra nie będzie znaku.

- Opatrzyć bryki. W zielonej coś chrobotały szprychy. Nie uważałeś?

- Rozeschnięte koła. Już miękną w stawie.

- Cóż tam więcej? - Zarzucił na siebie pudermantel i zasiadł przed sepetem.

- Maciuś znowu się spił.

- Już zdążył? Z kimże sobie wygodził?

- O zmierzchu kręcili się tu jacyś, niby to się przepytując o kogoś, a ryje ich węszyły na wszystkie strony...

- Może jakoweś szpieguny?

- Jeden powiadał się handlarzem koni, przybrany był z waszecia - szeptał, sprawnie namydlając twarz pańską - drugi patrzał na żołnierza. Przepędziłem ich, ale Maciuś się z nimi zwąchał i poszli pod bernardyńską wiechę. Spił się jak nieboskie stworzenie.

- Na drugi raz weźmie pięćdziesiąt odlewanych i powędruje do domu. Jeszcze co kiedy po pijanemu naplecie niepotrzebnego.

- Nie ma strachu. On jest takiej natury, że jak sobie podchmieli, to już ani mrumru, a tylko cięgiem się śmieje! - powiadał goląc sprawnie niby cyrulik.

- Dobre chłopisko i wielka szkoda, że taki dusikufel.

Kacper sprawiwszy się z pańskim obliczem przeodzial Sewera w jedwabny, wiśniowej barwy chałat, suto przetykany złotem i podbity żółtą materią, uprzątnął stół i podawszy ranną kawę stanął z boku wpatrzony w niego wiernymi, oddanymi oczyma. Chłopak był rosły i urodziwy, zielona kurta artyleryjska, tylko bez obszlegów, obciskała jego muskularną figurę.

- Długo tu będziemy popasali? - spytał nieśmiało, podsuwając garnuszek.

- Dokądże ci to już pilno?

- Tak dawno nie widziałem swoich! - westchnął szczypiąc przycięte wąsy.

- Tęskno ci, widzę, do ekonomskich batów.

- Któż by śmiał mnie poniewierać? Żołnierz jestem, mam przecież krzyż od samego księcia!

- Wyprostował się, duma zagrała mu w siwych oczach.

- Już pisałem do ojca, by ci dał wolność, ale z tym będą jeszcze kłopoty.

- Juści, starszy pan lubi robić na sprzeciw, twardy! Mogę się nawet okupić: nie przepiłem tego, co mi panowie oficjerowie nadawali pod Zieleńcami.

- Ani się waż z tym wyznać przed ojcem! Ja w tym, żebyś był wolny.

Kacper schylił się do jego ręki, ale Zaręba nie pozwolił się pocałować.

- Nie opuszczę cię w każdej potrzebie, bądź pewien.

- Ale panporucznik pozwoli zapytać, czy w ostatnim liście z domu nie stało czego o mojej matce lub o pannie Dosi?

- Tum cię czekał! Ho! ho! panny Dosi ci się zachciewa! Wysoko sięgasz! Kacper, srodze zawstydzony, bąknął coś ni w pięć, ni w dziewięć.

- Nie zamiataj jak liszka, bo i tak znać tropy! - zaśmiał się Zaręba nabijając lulkę. - Już dosyć dawno nie miałem wiadomości z domu.

- Mógłbym skoczyć zasięgnąć języka - szepnął podając ogień. - Wyrachowałem czas: za tydzień byłbym z nawrotem.

Ze drżeniem czekał odpowiedzi.

- Nie przyjechaliśmy tu balować. Zresztą mam dla ciebie ważną robotę.

- Słucham pana porucznika!

Sprężył się, chociaż żałość nim zatargała.

- Gdzieś za Niemnem jest karczma, w której naszych gemejnów z rozpuszczonych brygad łowią jak barany. Karczma zwie się Tyzenhauzowska. Przewiedz się, czy dużo jest takich w Grodnie, gdzie się zbierają i dokąd ich werbownicy pędzą? Nie żałuj traktamentów.

- Kiepski barszcz bez rury! Udam, jako sam chcę przystać do Rosjan.

- Fortel grzeczny, tylko niech cię naprawdę nie capną i nie popędzą...

- Zje diabła psia mać, jak mnie w pole wyprowadzi.

- I weź się do tego zaraz!

Wysoka kanarkowa kariolka, zaprzężona w angielskie dryblasy, zaturkotała pod oknami. Kacper wypadł przed dom i wrócił z biletem.

- Nowakowski! Ależ proś! proś! - wołał Sewer oglądając ironicznie bilet, na którym w otoku czerwonych ornamentów czerniało nazwisko i trzy wiersze tytułów. Po chwili wpadł wystrojony jegomość w szpiczastym kapeluszu i w szpiczastym, rudym fraku, pobrzękując pieczątkami i dewizkami, na łóżko rzucił kapelusz, laskę na stół, rękawiczki pod piec,

rozłożył ręce i sam się rzucił w objęcia Zaręby.

- Jakże się masz? Ledwiem cię odszukał! Co się z tobą stało na balu?

- Nudziłem się jak pies na teatrum i wcześniej wyszedłem.

- Nie zrobiłem tego i żałuję. Woyna obłupił mnie do ostatniego dukata. Dziwnie i wyjątkowo sprzyjała mu fortuna.

Taki szczególny uśmiech zaigrał mu na szpiczastej twarży, że Zaręba poczuł chęć wyrzucenia go za drzwi, ale tylko zauważył rubasznie:

- Nie graj Wojtek, nie przegrasz... obertelka.

- To pewnie nie wiesz nowiny, o jakiej w tej chwili mówi całe Grodno? Zaręba, chociaż niegłodny nowin, spojrzał pytająco.

- Szambelanowa rozeszła się ze swoim ami!

- Z Cycjanowem?

Ledwie zdołał zapanować nad wrażeniem.

- Tak. Zrobił jej jakąś brutalną scenę, za co piękna pani podobno uderzyła go w twarz wachlarzem. Było przy tym wiele osób.

- Pogodzą się - szepnął pragnąc się więcej dowiedzieć.

- Nie wiadomo. Dla niego nie jest to zbyt wielka obraza, lecz pani lubi zmieniać przyjaciół, a że jest impetyczna i rozkapryszona, załatwia od ręki. W każdym razie otworzył się chwilowy vacat. Królewski to kąsek!

- Tylko dziegciem nieco przejęty - zauważył zgryźliwie Sewer.

Nowakowski się zaśmiał i, odpędziwszy woniejącą chusteczkąmuchy brzęczące mu nad głową, zrobił ważną minę i powiadał tajemniczo:

- Bal był zgoła nieudany. Za wiele powstało komeraży i mętu. Całe miasto aż się trzęsło od plotek. Bajędy rosną do rozmiarów skandalów.

- Cóż się takiego stało? Ja nic nie zauważyłem - wyrzekł zdziwiony.

- Naturalnie - szepnął z pobłażliwością. - Przede wszystkim Buchholtz odjechał zagniewany prosto od stołu, z nikim się nie żegnając.

- I o cóż się rozsierdziła ta pludracka mość?

- Nie wzniesiono zdrowia jego króla. I w tym miał słuszność. Sam doradzałem, ale marszałek przewidywał, jako przy powszechnej animozji do Prusaków mógłby kto nieprzystojnie zaprotestować. I wyszła przykra kabała!

- Mała szkoda, krótki żal - bawił się jego napuszoną powagą.

- Ale imaginuj sobie, co może z tego wyniknąć!

- Nowa nota pruska do króla jegomości. Można wytrzymać!

- Łacno z wszystkiego czynić krotochwilę! Ja zaś powiadam, że kto nie ma mocy, temu nie wolno zamierzać się nawet palcem - rzucił sentencjonalnie - przewiduję, iż po tym stosunki jeszcze bardziej się zaostrzą.

- I Prusy za taki dyshonor ukradną nam o jedno województwo więcej.

- Jakąś satysfakcję z nas wezmą, to pewna - podniósł głos jakoby na sejmie. - W takim położeniu nie judzić nam wrogów, ale zniewalać ich sobie życzliwością i zabiegami! Tu trzasnął palcem w złotą tabakierkę, zażył z namaszczeniem i skrzywił się do kichnięcia.

- Nie rozumiem się w tej materii, mów mi lepiej o balowych komerażach.

- A dobrze! - spojrzał na niego z politowaniem. - Otóż potem hrabia Ankwicz tak się pogryzł z Kossakowskim, że skakali sobie do oczu. Biskup na pewno dzisiaj pojedzie ze skargą do Sieversa.

- A cóż ma do tego ambasador?

Był szczerze zdziwiony.

Nowakowski zbył wyniosłym uśmieszkiem tę prostaczą nieświadomość.

- Nie przerywaj... Potem pani Platerowa pokazała plecy generałowej Duninowej, pani Narbuttowa hrabinę Camelli nazwała awanturnicą. Słyszało wiele osób. A zadzierżysta jejmościanka Dziekońska zwymyślała na pełnej sali jakiegoś oficjerka, który w tańcu coś nieprzystojnego zmajstrował. I jakby tego było jeszcze za mało, piękna Luhlli straciła ogromnej ceny sznur pereł i wśród takich okoliczności, że znowu się to musi oprzeć o Sieversa. Wątpliwe jednak, czy je odzyska.

- Odnajdą się gdzieś nad Wołgą i wśród jakichś rodzinnych pamiątek!

- I srebro stołowe pokradziono z altan! Cukiernik, który je był wypożyczywszy zwiózł z Warszawy, zakłada grube pretensje, do marszałka. Zaś w końcu popite hultajstwo z Bośniakami porżnęło srodze kozaków, z czego powstał niemały tumult. Summa summarum: bigos, animozje, żale i obrazy powszechne!

- Nie miała baba kłopotu, wyprawiła bal! - śmiał się Zaręba.

- Były wyższe racje i marszałek musiał to zrobić nie szczędząc ekspensów.

- Różnie mówiono, kto je ponosi...

- Niegodziwe obmowy! Kogo one szczędzą? - westchnął boleśnie. -

Doszło do tego, że tacy, jak Skarzyński, Mikorski idrudzy ich kamraci, już publicznie szkalują nawet dygnitarzów o branie jurgieltów. Kłamstwa wyssane z zawiści! Na szczęście, złożono do laski projekt ukrócenia tej swawoli.

- Mało to już kneblów ogłosiła generalność!

- Wszystko za mało! Nie masz pojęcia, ile krąży po rękach paszkwilów, pisanych gazetek, jadowitych wierszyków i zniesławiających świstków. A wszystko szerzy nienawiść, kłamstwa, wzgardę i nieufność do tych nieszczęśników, pragnących ratowania ojczyzny. To Kołłątajowskie szmermele!

- Czy być może? - zawołał z dobrze udanym zdziwieniem.

- Wiem, co mówię. Przejęto już niejedną ekspedycję tych nikczemnych karteluszków. Ksiądz podkanclerzy, jak i czasu bywszego sejmu, każdą bronią wojuje tych, którzy stoją na zawadzie jego ambicji...

- Poczciwych chyba nie dosięga? - wtrącił dobrodusznie.

- A któż poczciwy dla tych wściekłych jakobińskich wilków!

Nie było co odrzec, więc po chwili jął mu prawić dusery.

- Zawszem cię miał za zdatnego, ale teraz mówisz jak prawdziwy statysta.

- Bom nie zalegał pola i zawszem się sposobił do większego! - szepnął z dumą, wspinając się na palce. - Kto ma głowę na karku i pomaluśku a z rozwagą się przepycha, temu i do dostojeństw niedaleka droga.

Chełpliwie, a jakby od niechcenia jął się zwierzać ze swoich stosunków i znaczenia. Zaręba słuchał na pół wierząc i w jakimś miejscu mu przerwał:

- Cóż porabia ojcaszek? Jest jeszcze u hetmanowej?

- Teraz już siedzi na swoim kawale ziemi - odpowiedział nieskonfundowany pytaniem. - Ale z tobą, widzę, jakoś kuso! - zmienił przedmiot rozmowy rozglądając się po izbie.

- Po żołniersku! Szablą nie dobiję się kluczów.

- A pan miecznik po dawnemu mieszka z rąk nie popuszcza?

- Zgadłeś! - potwierdził i jął rozpowiadać o swoich nadziejach na odzyskanie utraconej szarży.

- Będzie ciężko! Redukcja wojsk jakby już postanowiona, więc na każdy vacat w pozostających pułkach wisi po stu aspirantów.

- To zła moja sprawa!

- Rrojekt złożony do laski, lada dzień będzie deliberowany i znajdzie większość. - Naraz zniżył głos: - Petersburg go popiera i żąda przyjęcia jeszcze przed traktowaniem z Prusami. A i wyższa racja nakazuje zrobić to czym prędzej dla powszechnej przezpieczności. Już i tak dochodzą słuchy, że poniektóre brygady zamyślają o konfederacji. O to właśnie chodzi, żeby do takowych zamysłów nie dopuścić - wykładał z głębokim namaszczeniem.

- Gdybyś mi jednak nie odmówił protekcji! - prosił puszczając mimo uszu.

- Dla przyjaciela i syna mojego dobrodzieja zrobię, co mogę, chociaż czy moje zabiegi wezmą skutek, nie ręczę. A nie chciałbyś jakiego urzędu? Teraz delegacje będą potrzebowały człowieka zdatnego do pióra; dałoby się coś porękawicznego Boscampowi, no i za resztę odpowiadam. Pozycja nie do pogardzenia, bo strony nie będą skąpiły ni rublów, ni talarów...

- Nie zdałbym się na nic, bo umiem tylko pieczętować łby, i to armatnimi kulami - żartował przystrajając się w żołnierską rubaszność.

-A nie poszukałbyś fortuny w służbie imperatorowej?

Zaręba utonął nagle w kłębach dymu i odparł po dłuższej pauzie:

- Nie znam po tamtej stronie ni żywej duszy.

- Ja w tym, że jak nic weźmiesz kapitańską szlifę. Mógłbyś kwaterować w kordonie, a po jakimś czasie przejść do służby cywilnej, gdzie i łacniej dochrapać się orderu i jakiej królewszczyzny. Mają ich dosyć do rozdania. Już mi niejeden dziękował za dobrą radę.

- Jakże! Służyć obcemu i może naprzeciw ojczyźnie? - wyjąkał, ledwie hamując gniew.

- Powiadają: pan jako chce, a chudzina jak musi. Nigdy nie przyjdzie, by się ta potencja przeciwko nam obróciła; żyjemy w aliansie, a daj Boże, oddamy się całkiem pod jej protekcję. Poznam cię z Rautenfeldem lub z Kastalińskim. Wyrozumiesz ich i postanowisz. Ja ci radzę po przyjacielsku: ratuj się, póki jeszcze pora! A że nie wiadomo, co komu pisane, to możesz trafić i w kawalergardy. W Petersburgu zawsze są w niemałej cenie dorodni oficjerowie! - mrugnął czerwonymi oczkami i zaśmiał się cynicznie. - Fortuna kołem się toczy, a kto w porę za szprychy złapie, tego wyniesie. Ja coś wiem o tym!

Znowu się zaśmiał.

Zaręba cierpiał prawdziwe męki, wstrzymując się od plunięcia w twarz temu rajfurowi, ale na szczęście wszedł Hłasko z Kaczanowskim, więc porwał się ich prezentować.

- Nowakowski! Ależ my się znamy jak łyse kobyły! - huknął Kaczanowski.

- Tak, w istocie, przypominam sobie waćpana gdzieś ze świata - bąkał lodowato, spiesznie zbierając kapelusz, laskę i rękawiczki. Trzymał go przy tym oczyma na taki dystans, że kapitan zapomniał języka. - Ad videndum, mości panowie! Bardzo żałuję! - pożegnał ich łaskawie. Zaręba wyprowadził go przed dom.

- Mieszkam w pałacu hetmana Rzewuskiego; przychodź do nas na obiady: poznasz ciekawą i wesołą kompanię. A względem twoich zamysłów, to sam ci napiszę suplikę. Ale, dawno znasz Kaczanowskiego?

- Poznałem go dzisiejszej nocy.

- Trzymaj się od niego z daleka, to łgarz i oczajdusza - ostrzegał z naciskiem, wdrapując się na kariolkę. Wziął lejce od sztywnego żokiejsa w czerwonym fraku, cmoknął na konie, kiwnął głową i pojechał kolebiąc się na wybojach.

- A to mnie cymbał splantował! - wyrzekał Kaczanowski szarpiąc wąsy ze srogiej kontuzji.

- A wynosi się taka kauzyperda niby ważna persona. Przecież pamiętam, jak przy lubelskim trybunale węszył za każdym dukatem niczym wyżeł za kuropatwami. A teraz z wysoka, po jaśniepańsku i ledwie sobie raczy przypominać poczciwego człowieka! Ha! ha! to pęknę ze śmiechu!

Ale się nie śmiał, tak go dławiła bezradna wściekłość.

- Bo i wysforował się na nie lada personę - wtrącił spokojnie Hłasko, wysoki, poważny szlachcic, w granatowym kontuszu krojem wojskowym i tak samo jak Kaczanowski z feldcechem przy prostej, czarnej szabli, co przystroju cywilnym oznaczało oficjera. - Ma onprzy tym cale zaszarganą reputację. Kossakowski wypromował go na posła i zażywa do swoich widoków. Zdatny do wszystkiego i ma takie reguły, że zarówno lubi rubla, jak i talary. Czy waszmość z nim w przyjaźni? - zwrócił się do Zaręby.

- Znam go od dziecka. Był pewien czas wraz ze mną u kadetów, ojciec mój łożył na niego. Potem umieścił go przy boku hetmana Branickiego, zaś po jego śmierci zginął mi całkiem z oczu.

- Taki nie przepadnie, wyciągną go diabli z każdej opresji. Znałem go w swoim czasie w Lublinie; czepiał się wtedy poły sędziego Koźmiana, lecz pono i na swoją rękę szachrował. Nie musiał mnie zapomnieć, bo razu pewnej wesołej okazji z panem Granowskim spławiliśmy go w Bystrzycy.

- Krwawy despekt, zwłaszcza jeśli tęgo łyknął żabiego wina.

- Ledwie mu Goltz zmacał pulsy! Chciał się potem rąbać z całą kompanią, skończyło się jednak na pijatyce i nowym figlu. Miał się on do pewnej...

- Może byśmy dali spokój anegdotom - zauważył łagodnie Hłasko.

- Ale i to prawda, jako tutaj nic zapowiedniego w nozdrzach nie wierci.

- Zgapiłem się ze szczętem, darujcie, waszmościowie. Kacper!

- Tylko uprzedzam, że od kaffy cierpię jak po rodzonej matce, czekulada czyni mnie furioso, a w herbacie zwykłem moczyć koniom nogi.

- Znajdzie się i coś kojącego na humory waszmości.

- A ja bym wam coś poradził. Znam tu niedaleko zasobnego kupca, który chociaż przy świętym piątku, niezgorzej nas pożywi. Ma przednie pieczątki. Nie dowierzam ja porucznikowskiej kuchni. Daruj mi waszmość, ale u mnie po staremu: nim zawierzysz gębie, połóż na zębie - prawił Hłasko obciągając pas na srodze zapadłym brzuchu.

- Byle prędko, dużo a smacznie, to i ja nie wybredzam! - żartował Kaczanowski wybiegając nagle, a gdy powrócił, przystąpił z ważną twarzą do Kacpra.

- Gdzie prowadzi przejście między stajniami z podwórza?

- Do rzeki. Ścieżka stroma, lecz koń przejdzie - sprężył się po żołniersku.

- A uliczka przed domem? - indagował rozkazująco.

- Na lewo do miasta, zaś naprawo w pola i cyrkuluje do Horodnicy.

- Basta! Zmykaj, bracie! - zwrócił się do Zaręby. - Rekognoskuję, zali mamy zapewniony odwrót. Rezolutny chłopak, ale czy pewny?

- Jak własna dusza. Mój to brat mleczny i towarzysz nieodstępny, przy tym żołnierz przedni; w obronie harmat wziął rany i nagrodzon krzyżem.

- Tak mężnie stawał? Proszę, że to w chamie taka kawalerska fantazja.

- Sam książę go aplauzował. Święcie godzien nobilitacji.

- Skoro własną krwią wypisał sobie indygenat, stany muszą

potwierdzić.

- Wkrótce każdy będzie szlachcicem z województwa Chłopskiego z ziemi Chamskiej i herbu pieczona rzepa na złamanym patyku - mruknął Hłasko.

- W obronie ojczyzny wszyscy mają prawo do równych zasług.

- Nie neguję, ale tak spada w cenie klejnot szlachecki, że niezadługo będągo dawali każdemu, któren się chociaż wywiedzie z pocałowania królewskiego konia w ogon - burczał zagniewany.

Kaczanowski się roześmiał, ale Zaręba skoczył zaperzony i jął zapalczywie i prędko mówić:

- Waszmość jest przeciwny zrównaniu stanów i sprawiedliwości?

- Nie, jeno w praktyce wolałbym się nie doczekać owych rajów powszechnych.

- I o cóż to mamy podnosić insurekcję? Wszak o wolność, równość i braterstwo!

- To jakobińska maksyma! Nasze polskie hasło to całość, wolność i niepodległość. I za to dam się porąbać na sztuki, dam ostatnią kroplę krwi, oddam nawet zbawienie duszy! - aż przybladł ze wzruszenia.

Zaręba, nie chcąc prowadzić kłótni, ścichnął i zaczął się przebierać, ale przy okręcaniu muślinami szyi nie wytrzymał i rzucił półgłosem:

- Wszak o jedno nam chodzi: o szczęście powszechności.

- O całość, wolność i niepodległość! - wpierał Hłasko przysapując z alteracji.

- Niech mu będzie Wojtek! - buchnął rubasznie Kaczanowski. - Ależ to przecudna szatka! - zdumiał się spostrzegając barwisty chałat i nie bacząc na zgorszone oczy Hłaski przyodział się w niego i jął czynić wielce ucieszne dygi a przegięcia - i sułtankę tym by znęcił. Musi siła kosztować?

- Coś z piętnaście tysięcy franków - objaśniał skwapliwie.

- Srogi ekspens! Cała fortuna! - ściągnął go ze siebie z szacunkiem.

- Ale w asygnatach, bo na złoto wypadłoby ze trzy dukaty. Kupiłem w Paryżu od ulicznego marszanda. Pono prawdziwa chińska materia.

- Niechybnie zagrabiona po jakimś zgilotynowanym, nieszczęśniku.

- Jestem już gotów. Waszmość obiecał nas poprowadzić.

- Pójdźmy, powiodę was krótszą drogą i nie tak na oczach - odrzekł

Hłasko i ruszył przodem. Kaczanowski szedł na ostatku myszkując swoim zwyczajem bystrymi oczyma tu i owdzie. Ciągnęli ku farze, wąską, boczną uliczką, z rzadka obstawioną małymi chałupkami, a pełną sadów i parkanów.

Całe stada dzieci gziły się w tumanach kurzawy, rozczspierzone kwoki taplały się w piasku, a gdzieniegdzie srodze brzuchate maciory pojękiwały w chudych cieniach okapów. Upał doskwierał niemiłosiernie.

- Będziemy mieli znojną drogę - zauważył Hłasko.

- Jak to, wyjeżdżacie waszmościowie?

- Zaraz po południu. Musimy być w Zelwie na czwartego, tam walny jarmark na konie! Zastaniemy całą watahę ludzi z różnych stron i musimy się nimi rozporządzić. Są tam już nagotowane niezgorsze magazyny, nie licząc koni obiecanych przez księcia Sapiehę, generała artylerii litewskiej.

- To idźcież wolno, ja tylko skoczę wydać dyspozycję względem koni.

- Rzniemy pocztą, już zamówiona! - powstrzymał Kaczanowski. - Nawet przezpieczniej, można bowiem swobodnie hulać po stacjach, wiązać znajomości, przepytywać od niechcenia i swoje pilnie robić. Trakt pocztowy to niby list niezalakowany: wyda wszystko, trzeba go tylko umieć przeczytać.

- Za tydzień będziemy z powrotem. Co waszmość znowu wyprawia? - zwrócił się do Kaczanowskiego, który nagle przywarł twarzą do jakiegoś parkanu.

- Cicho! Spaniałe kokoszki! Zobaczcież sami! - szeptał rozogniony wydzierając z płotu kawał deski.

Zajrzeliprzez szparę skwapliwie i oniemieli w podziwie. Nieco w głębi stał biały dom, prawie nakryty zwisłymi gałęziami ogromnych brzóz. Na stopniach ganeczku, opiętego kwiatami, siedział jakiś stary jegomość z lulką w zębach a przed nim spacerowała cudnej urody kobieta. Złotawe, przejrzyste szaty ukazywały ją prawie nagą; czarne włosy miała przetykane perłami; twarz ściągłą i śniadą, wargi czerwone, oczy wielkie, strome piersi a figurę wielce foremną. Poruszała się leniwie, robiąc biodrami jak w tańcu. Kilka służebnych czy towarzyszek, zarówno ledwie osłoniętych w barwiste mgły, kręciło się tu i owdzie między rabatami pełnymi róż. Słychać było pojedyncze słowa i chichoty. Cały obraz burzył krew i bił do głowy.

- Cipuchny! Cip! cip! cip! - wabił z cicha Kaczanowski przebierając

nogami.

- Milczże waszmość! To hetman Ożarowski! Dałby nam bobu za to wypatrzenie! Chodźmy, lepiej się nie nastawiać wilczej paszczęce - szeptał Hłasko.

Odeszli ociężale, tylko Kaczanowski powracał raz po raz i cmokał.

- Delicje! Rarytasy! Niech mnie kule biją, jeśli nie spenetruję tego raju!

- Wara od hetmańskiego kurnika! Muszą tam być zastawy na szkodników. Dawno mi o tej pańskiej zabawie rozpowiadano pod sekretem, oczywiście nie wierzyłem, a teraz sposobny traf nam wygodził. Pierwsza to Greczynka, powinowata czy nawet siostra Wittowej, aktualnej Szczęsnego kochanicy.

- Cudniejszej w życiu nie widziałem - wzdychał Kaczanowski.

- Przypomina z urody hrabinę Camelli - wtrącił Zaręba.

- Kudy kuchta do patyny! Nawet podobnej być nie może! Wenus prawdziwa! Psiakrew, że takie przednie antypasty zawsze są dla starych grzybów!

- Każ sobie waszmość puścić krew, to odciąga - śmiał się Hłasko.

- A te drugie muszą być służebne - zauważył Zaręba.

- Powiadali, jako je trzyma dla swoich konfidentów.

- Zaprzysiągłbym takiemu wieczną przyjaźń! - gruchnął ogniście Kaczanowski.

- Zaproponuj mu waszmość, może cię przypuści do szwagrostwa.

- Obejdę się bez jego protekcji. Słowo kawalerskie, ale ja mu ten ul podbierę.

- Byle cię przy tej sprawie nie pokąsały pszczoły.

- Może i pokąsają, ale kto drugi spuchnie.

- Ożarowskiemu rogi nie dziwne, a waść mu nową biedę szykuje - podrwiwał Hłasko.

- Na co ja zaginam parol, tego dotrzymuję! - zawołał tocząc wyzywająco oczyma, na co Hłasko powiedział z prześpiechem przyjacielskim:

- Radzę waści przystawić sobie na karku pijawki, bo nic tak skutecznie nie odciąga humorów. Siedzi tu niedaleko Kreybich, aptekarz.

- Zobaczycie. Słowo się rzekło. Zobaczycie!

I tak przekomarzając się skręcili w miasto.

Ulice z powodu spiekoty i przypołudniowej godziny były prawie puste i jakby się gotowały w słońcu. Tu i owdzie w chudych cieniach domków wylegiwało się pospólstwo lub przemykał jakiś Żyd w białych pończochach pokłapując patynkami. Na rogach ważniejszych ulic i przejść stały zbrojne warty, zaś niekiedy przeciągały patrole kozackie podnosząc tumany kurzawy.

- To przyjaciele, nie rób sobie waszmość apetytu - zaśmiał się Hłasko.

- Już znam smak alianckiegomięsa - odparł Zaręba przyglądając się żołnierzom wilczym wzrokiem. - Ale chłopy rosłe, dobrane i moderunek mają prosto z igły.

- A najdziwniejsze, że wszystko płacą gotowym groszem - powiedział Kaczanowski.

- Tutaj, pod bokiem króla, stanów, obcych ambasadorów i na srogi przykaz z góry. Pojedź no jednak waszmość za kordon, a napatrzysz się takim wiolencjom i uciemiężeniom, że ci włosy powstaną na głowie. Widziałem koło Kamieńca całe okolice, gdzie nawet zielone zboża były stratowane i wypasione, gdzie nie najdzie całej chałupy ni człowieka niepokrzywdzonego na zdrowiu i majątku. Lud to dziwnie zajadły i łapczywy na cudze, zaś najgorsze, iż często niszczy nie z potrzeby, a jeno z jakowejś niezrozumiałej żądzy pastwienia się nad wszystkim. Ale Prusacy bodaj jeszcze gorsi.

- Rzeczpospolita niby gliniany garnek między walącymi się ścianami.

- Przetrzyma, mości Kaczanowski. Nie zmogą jej nawet moce piekielne.

- I w takich ciężkich opresjach jeszcze nigdy nie bywała.

- Dawno te jegry tak paradują po ulicach? - zwrócił się Zaręba do Hłaski.

- Od rozpoczęcia sejmu. Asystują przecież posiedzeniom, strzegą sejmujące stany od złych przypadków. Mirowscy i gwardia litewska pełnią służbę tylko przy królu i kancelariach, a i to bez bagnetów i ostrych nabojów - targnął gniewnie wąsy i zacisnął dłoń na głowni pałasza.

- A niańczą nas po swojemu, niewoląc pieszczotami do uległości. Siedemnastego lipca, kiedy to brano na deliberacje projekt aliansowego traktatu, a czemu się całą duszą sprzeciwiała garść poczciwych, widziałem, jak zataczano harmaty i rychtowano je na zamek, jak kanoniery stawały z zapalonymi lontami, jak Rautenfeld rozpierał się przy królu, a jegry nastawionymi bagnetami wyciskali arbitrów z izby! Na własne oczy widziałem.

- Można się było napić hańby i wściekłości na całe życie - szepnął Zaręba.

- Starczy tego na wieki i dla całych pokoleń! A teraz sza, mości panowie. Stanęli przed piętrową kamienicą, w której był wielki handel win Dalkowskiego, i z brukowanej, szerokiej bramy weszli do sklepionej, ogromnej izby.

Gwarno tam było jak na jarmarku i prawie, ciemno od dymów. Przy długich stołach pod ścianami zabawiano się kieliszkami prowadząc przy tym głośne dyskursy. Za ladą sklepową, zastawioną cynowymi naczyniami i farfurem, królowała opasła jejmość z twarzą jak księżyc w pełni, a z piersiami niby bochny; koralowe zausznice zwisały jej aż na grube ramiona; robiła pończochę licząc półgłosem oczka, lecz jej bystre spojrzenia latały chyżej niźli druty i raz po raz cienki głosik poganiał chłopców usługujących i męża, który w zielonym fartuchu i czarnej mycce na głowie, chudy, malusienki, pokorny, witał wchodzących, kłaniał się, prowadzał na miejsce, jak z nut recytował dania i wrzeszczał do kuchni przez okienko.

Hłasko zażądał osobnej stancji, ale musieli się kontentować tylko stołem osobnym, jaki się znalazł w jednej z izdebek od podwórza.

- Świeża nawaga! Szczupak z szafranem! Lin wkapuście! Pierogi leniwe! - recytował obmacując ich przy tym chytrymi oczyma.

- Patrzcie, piątek już i tutaj zdążył zajechać - skarżył się z krotochwilną żałością Kaczanowski.

- Ależ to pachnie co najmniej tłustym czwartkiem.

- Bo i piątek za młodu smakował w prażonej kiełbasie - wtrącił gospodarz kłaniając się do ziemi.

- Staryś aspan i trzymają ci się jeszcze głupie koncepty - obruszył się Hłasko. - Daj mi postny obiad, nie luter jestem.

- Mogę z postem i mogę z mięsem, byle jeno z burgońską podlewą.

- A mnie daj wasze kuropatwy. Nie hołduję przesądom - zdecydował Zaręba.

- A nie przepomnij o śledziu i gorzałce - upominał Kaczanowski.

Gospodarz sprawił się szybko, lecz gdy zabrali się do jedzenia, nie przestawał im brzęczeć nad uszami.

- Sos do szczupaka z przepisu kuchmistrza jego wielmożności angielskiego.

- Właśnie cuchnie żabim skrzekiem - próbował osadzić go kapitan.

- A kuropatwy podlaskie! Pachną jak trybularz, nacierane imbierem.

- To zjedzże asan diabła w szafranie, a nie przeszkadzaj! - zgromił go impetycznie Hłasko i zwrócił się do Kaczanowskiego, który jadł za trzech i pił za dziesięciu.

- Miarkuj się waszmość, przy takim upale jeszcze cię w drodze szlag trafi. Kaczanowski roześmiał się na przestrogę, wypił, co było, do dna i skoczył do głównej izby, gdzie dojrzał jakowychś znajomych.

- Za pół godziny będzie się już znał ze wszystkimi.

- Taki łatwy do komitywy? Szczęśliwe usposobienie.

- Przekonasz się waszmość, jakie przyniesie nowiny. On każdemu spod serca wydrze choćby zaprzysiężony sekret. Szaławiła to niby, paliwoda, zbereźnik, a zarazem wielce przezorny człowiek. Szczerze go estymuję.

- Jasiński go chwalił, ale nie bez pewnych restrykcji.

- Co wart, spytaj się waszmość Działyńskiego - zaszeptał Hłasko pochylając się nad stołem.

- Na Onufrejskim jarmarku w Berdyczowie w przeciągu tygodnia wsypał do naszej kasy przeszło pięć tysięcy dukatów. Tak kaptował kpinami, śmiechem i kieliszkiem, że jeszcze go szlachta na rękach nosiła. Zaś nie miał kto gotowych pieniędzy, musiał dawać in natura. Cały magazyn się zebrał skór, płótna, ołowiu, nie licząc sporego tabunu koni. Szef nie może się go nachwalić. I do kobiet również ma szczęście...

- Ale pono i koloryzować potrafi.

- I jak, sam nieraz nie mogę wyjść z podziwienia. Ciekawym, jaką on sztukę wytnie Ożarowskiemu?

- Wywietrzeje mu. ten kurnik z głowy. I czy to pora na takie kabały!

- Dał słowo i jestem pewny, że coś zmajstruje, nie brak mu fortelów.

Zaręba odpowiadał coraz krócej, zajęty przeglądaniem ludzi, bowiem przez wywarte drzwi widniał cały szereg izb zapełnionych. Paru posłów sejmowych siedziało opodal, zatopionych w cichej rozmowie.

Nazwał ich Hłasko, dodając wzgardliwie:

- Tacy, którzy zawsze głosują z większością...

- Marais! W Paryżu podobnego zowią "bagnem" - objaśnił nalewając kieliszki.

- A cóż na sejmie?

- Jedno i toż samo: rozbiór kapłona -obejrzał się na czerwone kontusze posłów - już mu obcięli nogi, odrąbali skrzydła, wygryźli piersi, że pozostał tylko kuperek, ale smakoszom wciąż mało, wyciągają pazury po resztę...

- Znarowili się na łatwe. Dalej nie pójdzie im tak gładko.

- A któż im wzbroni? Zobacz waszmość, co się wyprawia w ogarniętych województwach: bale, asamble, składkowe festy dla gubernatorów i dziękczynne adresy. Przecież w Żytomierzu, po przysiędze nowej pani, szlachta balowała cały tydzień! W Poznaniu Möllendorf aż musiał się zaborgować na jadło i napitki, tyle bowiem zjechało składać homagium! Indziej również to samo. A tutaj w Grodnie na sejmie sprzedają już ojczyznę en détail, na funty i żywej wagi. Żeby nie ta ostatnia wiara w nasze zamysły, tobym sobie w łeb strzelił - szeptał ponuro.

Zaręba milczał, ogarnięty ciężkim smutkiem, którego nie mogło rozpędzić nawet wino; zaglądali sobie w oczy niekiedy, głęboko aż do dna dusz zatroskanych i pili kieliszek za kieliszkiem, jakby na zapomnienie.

Dokoła brzęczały szkła, wrzały podochocone głosy i szły już takie zapalczywe dyskursy, aż trzęsły się ściany. Wszystkie bowiem stancje wypełniły się po brzegi, a wciąż przybywali nowi goście.

Mieszały się ze sobą w tłoku jak groch z kapustą wojewódzkie kontusze, fraki, czamary, granatowe kurty wojskowym krojem, płócienne kitle, księże sutanny i nawet tu i owdzie miejskie kapoty, pokapane woskiem, zbieranina bowiem była wszelakiego autoramentu, a wszystko jadło, piło i rozprawiało podniesionymi głosami. W końcu zbrakło już stołów i siedzeń, więc się kupili w przejściach, spychani z miejsca na miejsce, bo wciąż ktoś się cisnął i kręcił wśród tłumów: to jakiś kwestarski wyga pobrzękujący skarboną, to Żyd siwy w aksamitnej jarmułce i w atłasowym żupanie, przepasany czerwoną chusteczką, to kredencerze roznoszący potrawy i napitki, to pielgrzym długowłosy z kijem zakrzywionym, u którego wisiała tykwa, obwiązany medalikami, pocieranymi o grób Pański, sprzedawał pamiątkowe muszelki łżąc przy tym niestworzone baje, to Węgier, zachwalający łamanym językiem swoje pomady, olejki i cybuchy, to wreszcie psy, plączące się pod nogami, zaczynały się gryźć i skomleć, powstawała jakaś kłótnia lub jakiś sierdzisty szlachcic grzmiał pięścią w stół, aż jęczały cynowe misy.

Naraz z głównej izby buchnęły takie ryki śmiechów i tupania, że Hłasko podniósł głowę i szepnął:

- To Kaczanowski zabawia nową kompanię, aż tupią z uciechy... - Urwał i nagle się przechylił, jakby chcąc dać nurka pod stół, gdyż przepychał się ku nim okazały szlachcic z talerzem w ręku i butelką pod pachą. Miał kontusz granatowy z białym, zaplamionym żupanem, brzuch ogromny, potrójny podbródek, sprośnie wywinięte wargi, czerwony nochal, obwisłe policzki, strzępiaste wąsy i małe, rozbiegane bystro oczki. Rozglądał się wrzeszcząc tubalnym głosem:

- Kredencerz, dawaj choć antał, chamie jeden!

Że nikt się nie kwapił z posługą, zwrócił się prosto do nich:

- Pozwolą mi waszmościowie przysiąść? - I nieczekając odpowiedzi zwalił swoje olbrzymie cielsko na stołek. - Już mi kulasy w brzuch właziły, hę! hę!

Hłasko patrzał w niego z nieukrywaną abominacją.

- Podhorski Adam, wołyński - rzekł wyciągając spoconą łapę pokrytą rudym włosem. Radzi nieradzi wymienili swoje nazwiska.

- Zaręba, herbu własnego. Czekajże waść, toś widzę z Wielkopolski! A może i z Podlasia. Te, capie jeden, dawaj więcej butelek. A ojcu jest Onufry?

- To mój stryj.

- Proszę, jak to góra z górą się nie zejdzie, hę! hę!

- A gęba z wiechciem zawsze - uzupełnił szydliwie Hłasko.

- Można i tak. A tośmy z nim byli razem w Barskiej, hę! hę! dobre parę latek temu. Pod chorągwią Częstochowskiej hę! hę! - rechotał, aż Hłasko, nie mogąc ukryć animozji, odwrócił oczy na stancję. - I zawsze był raptus, i wielce skory do szabli i gorzałeczki. Panną go przezywali, że to zgoła, hę! hę!... Zabijaka też był srogi, więcej on napsuł wrażego mięsa niźli niejedna chorągiew, samowtór ze swoim Kubusiem chadzał na te łowy. Jakże się miewa?

- Zdrowy, dziękuję waszmość panu.

- Taki upał, że chyba się napijemy? - A waszmość jakiego zdania, panie Huśko?

- Hłasko, do usług! - poprawił czerwieniejąc z irytacji.

- Przygłuchym nieco, daruj, a może waszmość posłuje? nie dosłyszałem.

- Nie miał mnie kto wypromować - odparł wyzywająco. - Nie każdy ma za protekcję dukaty i bagnety, mości pośle wołyński - ciął

niepowstrzymanie, wpijając się w niego wzgardliwymi oczyma.

Zaręba po prostu struchlał i spuścił dłoń na głownię szabli.

- Niceś waszmość na tym nie stracił - zaśmiał się, cale nie zbity z tropu. - Zabiegów i turbacji co niemiara, a profit żaden, hę! hę! Gorąco, jakby mnie diabli ekscytowali. A może byśmy na drugą nogę, hę? A potem po śledziku i po dzwonku szczupaczka z szafranem? Kredencerz, chodźże tu, gamoniu!

- Waści patron daje liche obiady, skoro tutaj musisz dojadać.

- Liche nie liche, jeno diablo nudne! - wyznawał się cynicznie. - Zjem byle co, ale w kompanii, mam bowiem principia mądre jak pacierz: nie wybredzać w piciu ni w socjecie! Dla mnie każdy człowiek boskie stworzenie, a trunek dar jego, hę! hę! I nigdy mnie takowe maksymy nie zawiodły!

Tak milczeli zawzięcie, że podniecony jął prawić coraz krotochwilniej.

- Postawią szampańskie, piję i owszem, bo czyni miłe mrowienia po języku; dadzą węgra, ciągnę expedite, jak Bóg przykazał; znajdzie się reńskie lub burgońskie, nie pytam, kto je płaci, byle jeno antał był spory, a mała kompanią. Zaś pragnie jaki asan ukontentować mnie miodem czy zaprawną gorzałeczką, przysiadam czule i pastwię się nad szelmami, choćby blaszaną kwartą, hę! hę! - gadał obiegając ich bystrymi oczyma, ale widząc, jako siedzą jakby na niemieckim kazaniu, mruknął gniewnie: - Waszmoście, widzę, nie bardzomi radzi.

- Cóż znowu, tylko że każdy ma swojego mola.

- A cóż waści tak dolega, hę? - pytał dobrodusznie, dolewając kieliszki.

- Obmierzłe towarzystwo! - rąbnął bez pardonu niby policzek.

Podhorski zerwał się i macając ręką za szablą syczał jak przydeptana gadzina:

- Zdasz nai sprawę, chłystku jeden, ja cię znajdę, popamiętasz.

Podniósł się również Hłasko i przysuwając pobladłą twarz do jego twarzy bił w niego niby sztychem, raz po razie i na wylot.

- Poszukaj, pruski jurgieltniku, znajdziesz kije, to cię nie minie.

Oniemiał na to grubas i stanął z otwartymi ustami, posiniały z gniewu, ale po chwili dopił kieliszka, zabrał swoją butelkę i odszedł bez słowa.

Na szczęście nikt jakoś nie zwrócił uwagi na to zajście, tylko Zaręba, gdy nieco ochłonął, rzekł dosyć surowo:

- Na tym mogłaby ucierpieć sprawa!

- Moja wina, kiedy nie mogłem już ścierpieć! Ale takiemu szui pluń w twarz, to powie, że deszcz pada, szkoda śliny. Spaceruje jakby nigdy nic.

Istotnie Podhorski szwendał się po stancjach, pogadując z tym i innym i przepijając z każdym, który chciał.

- Gdyby miał posłuch u Sieversa, to dzisiaj w nocy byłbym już w drodze do Kaługi. Głupia sprawa, nigdy sobie tego nie daruję - trapił się szczerze.

Jakiś tyczkowaty Niemiec w żółtym fraku i ogromnej peruce, który się już od pewnego czasu kręcił wśród ciżby, zaproponował wycięcie ich siluetek.

- Ą wycinaj, pludro - zgodził się Zaręba - nigdy nie miałem swego konterfektu.

- Zrób i mój. Wylepiał mnie z wosku jeden Francuz, ale nie utrafił.

Niemiec wziął miejsce, aby mieć ich profile pod światło i ułożywszy na deseczce niebieskawy papier, jął nożykiem wycinać wprawnie i z taką szybkością, iż w niespełna kwadrans sylwety były gotowe i cale utrafione.

- Na mnie czas. Już po trzeciej, a musimy wyjechać o czwartej.

Wyszli bocznymi drzwiami w podwórze, zapełnione powozami i służbą.

- Kaczanowskiemu będzie ciężko opuszczać wesołą kompanię.

- Stawi się na porę, nie chybi ani minuty, choćby był pijany, co mu się rzadko zdarza. Zatem do widzenia za jakiś tydzień! Zaręba kupił w kramie wiadomość stancji przyjezdnych do Grodna, przebrał się nieco w domu i najętym powozem pojechał składać wizyty różnym ludziom, do których miał polecające listy.

Powrócił dopiero późnym wieczorem tak zgnębiony i zatroskany, że Kacper z lękiem składał relację ze swojej wyprawy do Tyzenhauzowskiej karczmy; w miarę jednak opowiadania Zaręba się otrząsnął i zdecydował:

- Dobrze, pójdziemy tam której nocy. Ze sto chłopa, powiadasz?

- Może i więcej. Pokryci po dziurach jak szczury, wielu służy w mieście, a są...

- Cóż więcej? - przerwał mu szorstko, bo chłopak lubił rozgadywać się szeroko. Wyprostował się podając mu list.

Szambelanowa w nader uprzejmych słowach zapraszała go do siebie.

- I cóż dalej? - spytał jakoś ciszej, chowając woniejący list do kieszeni.Jakby w odpowiedzi ojciec Serafin stanął w progu.

- Dobrze się składa, właśnie będę ojca potrzebował. Są ważne sprawy.

Zasiedli przy stole i rozmawiali do świtu.

Kacper trzymał czujną straż pod domem.

Rozdział III Podniósł się radosny pisk, jazgotanie piesków i dwie białe rączki wyciągnęły się na powitanie.

- Pan Sewer! Nareszcie! No, no! - wykrzykiwała śliczna blondynka.

- Sługa panny pułkownikówny - odparł tym samym tonem, usiłując być swobodnym i szarmanckim. - A panna Terenia zawsze jak jutrzenka.

Ale panna Terenia porwała pieski na ręce, odstąpiła nieco i mierząc go roziskrzonym wzrokiem jęła z groźną minką strofować:

- To taka subordynacja? To dopiero dzisiaj, staje się na apel, to trzeba ściągać ordynansami, to milsze ultajenie się Bóg wie z kim niźli my? Już panu za to Iza zapłaci dobre lenungi! Zaręba uśmiechnął się tak smutnie, że panienka nagle się zaniepokoiła.

- A może pan chory? - spytała cichutko. - Prawda, taki pan mizerny i blady! Co panu jest? - spięła się na palce zazierając mu w oczy.

- Zdrów jestem, dziękuję. Czy pani szambelanowa w domu? - wyrzekł chłodno, ledwie już pokrywając niecierpliwość oczekiwania.

Panna Terenia dotknięta jego tonem, spojrzała wyniośle.

- Proszę wziąć miejsce. Pani szambelanowa zaraz przyjdzie. - Ceremonialnym gestem wskazała krzesło i przyciskając do piersi warczące pieski stanęła schmurzona pod oknem, ale z tym dąsem na różowej twarzyczce, pełnej dołków, przytajonych uśmieszków i figlarności, była jeszcze śliczniejsza.

Główka w złotych puklach, przepiętych błękitnawą wstęgą, wielkie niebieskie oczy o złotawych rzęsach, krótki nosek z różowymi chrapkami, lśniące zęby, malinowe wargi, toczona biała szyja, koronkowy szal na ramionach,spięty pod piersiami koralową broszą, krótka jasna sukienka w niebieskie paski, białe pończoszki z haftowanymi klinkami i białe ciżemki, malowane w stokrocie, czyniły ją podobną do saskiej figurynki. Ruchliwa była przy tym jak wiewiórka, trzpiot i słynna śmieszka, więc i teraz chociaż zadąsana, takie robiła minki, że musiał się odezwać.

- Za cóż ta sroga niełaska, mościa panno?

Parsknęła śmiechem i przyskoczywszy do niego trzepała zapalczywie:

- Bo waść nie dba ni o mnie, ni o Izę, ni o pułkownika, ni o nic na świecie.

- Właśniem chciał pytać o kozienickie nowiny.

- Nowiny? Mam narzeczonego - wyrzuciła, namiętnie całując pieski.

- Jakiejże maści? - żartował. - Pamiętam, jak panna Terenia szalała za karoszami, potem przyszły cisawe, więc mcże teraz kolej na szpaki...

- Co mi tam konie! Wolę swojego Marcina.

- Niech mnie kule biją, jeśli znam takiej maści cuganta.

- Waszmość nawet przyjaciół zapomina.

- Przyjaciół! Czyżby to miał być Marcin Zakrzewski? Tak? No, toście się dobrali do maści, pstrogłowej z czubkami - śmiał się, ale mu nie w smak poszła ta nowina. - Więc skoro panna Terenia przechodzi do gwardii, to chyba komendę Königowskich ułanów obejmie panna Klarcia! Tożmusi być lament między porucznikami? Gdzież się aktualnie podziewa Marcin?

- Ma dzisiaj służbę na zamku przy królu jegomości.

Tą wiadomością ucieszył się szczerze i dodał nieco żartobliwie:

- Winszuję pannie Tereni awansu.

Wstał, aby wyjrzeć do ogrodu.

- A waszmość się ze mnie śmieje.

Zastąpiła mu drogę.

- A ja się właśnie bardzo cieszą - odparł żywo i dla złagodzenia pocałował ją w rękę. - Tylko zaproście mnie na wesele.

- Czekaj tatka latka, jak kobyłkę wilcy zjedzą - wybuchnęła rozżalonym głosem. - Jegomość podkomorzy napisał Marcinowi, że możemy jeszcze poczekać.

- Bo i możecie, takie żółtodzioby, trzeba wam dodać dyrektora.

- A ja bym chciała jak najprędzej kwaterować w Warszawie - wyznała się szczerze, usadzając pieski na klawicymbale. - Mam już po uszy Kozienic i tych wyranżerowanych szkap pułkowych, z którymi muszę grywać w mariasza. Przecież ostatniej zimy nie tańczyłam ani razu! Ale wy, mości pieskowie, z ogniem, z ogniem! - chichotała łupiąc psimi nogami po klawiaturze. - Dopiero na Wielkanoc, jak przechodzili z Radomia huzarzy, nasza mamzel, która ma pomiędzy nimi ślicznego kuzynka, namówiła papę, żeby dać dla nich bal, ale byłoby spaliło na

panewce, bo burgrabia nie chciał pozwolić sali w pałacu.

- I dobrze zrobił - rzekł stanowczo, otwierając okno.

Z ogrodu buchnęło ciepło, przejęte zapachami kwiatów, i radosne ćwierkanie ptactwa.

- I tak mamzel postawiła na swoim. Pan Stokowski zajął fabrykę, kazał ją umaić świerczyną, papa dał kapelę i tańczyliśmy do rana.

- Z huzarami? Godni kawalerowie!

- Był przecież cały nasz kor: papa rozporządził i musieli. Zabawa poszła cudnie, bo tylko jeden pan Sieklucki zrobił burdę huzarom, za co posiedział na odwachu. I dobrze mu tak, niech zabawy drugim nie psuje. Bibi! Mimi! - rzuciła się ze śmiechem za pieskami, które się jej wyrwały, z piskiem szukając schronienia pod kanapą.

Wyciągnęła je dopiero przy pomocy Sewera.

- Mimi jest ultajka, a Bibi obrzydły morderz! - karciła obrzucając skomlące psiaki ognistymi pocałunkami. - Teraz by waćpan nie poznał Kozienic! Już broni nie robią, fabryki zamknięte, a fabrykanci rozpędzeni na cztery wiatry, nawet kafenhauz Dorotki nie istnieje. Nie ma już balików, majówek ni tańcujących wieczorków, bo młodzież nie pokazuje się w naszym domu nawet dla ornamentu.

- Snadź im zbyt często podawano czarną polewkę.

- Jak Bozię kocham, ani jeden się nie oświadczał - zapewniała żarliwie. - To nie to, tylko założyli sobie klop i tam przesiadywali, tam czynili jakoweś kryjome zebrania, jakoweś przysięgi, aż zwrócono uwagę papy i musiał ichmościów wziąć na mundsztuk.

- Kto to być może? - przerwał jej wskazując w ogród na jakiegoś pana w białym kitlu i z gołą głową, który wspierając się na lasce i odpoczywając co chwila, spacerował w cienistej alei, pociętej słonecznymi progami; chłopak libęryjny, zczerwonym szalem na ręku, chodził za nim trop w trop.

- Szambelan Rudski. Waćpan nie zna męża Izy?

- Perygrynuje, jakby dla konkokcji żołądka. - Przyglądał się z ciekawością.

- Doktór Lafontaine mówi, że szambelan choruje z imaginacji, ale mnie się nie zdaje, bo mu się nóżki fajtają, jakby zgubił kopyta. Radziłam Izie, żeby go kazała przekuć - buchnęła śmiechem.

- Na nic, kopyta musi mieć zdarte do żywego mięsa - śmiał się również,

tylko z jakąś gorzką przyjemnością. - Mocno posunięty jegomość...

- Służył jeszcze "w białych rakach". Papa powiedział - chichotała już jak szalona.

- Czcigodna pamiątka po Sasach i człowieczek wielce osobliwy.

- Ale ja go uwielbiam. Dobry i taki wyrozumiały. Przekona się waćpan.

- Już mniemam, że musi zadawać lubczyk, skoro panny tak lgną do niego. Panna Terenia, pojąwszy intencję, szepnęła poważnie:

- Przecież ją zniewolono! Ona jest bardzo nieszczęśliwa, okropnie.

Miał na ustach jakieś gorzkie słowa, lecz spojrzawszy na jej posmutniałą twarzyczkę, pomiarkował i tylko westchnął.

- Iza waćpana bardzo żałuje, ja wiem wszystko - szeptała tajemniczo.

Zarębę ścisnął nagle bolesny skurcz, że porwał się z miejsca i oglądając się za kapeluszem mówił bezładnie:

- Muszę odejść... panna Terenia powie, że czekałem... przyjdę jutro... Terenia stanęła wylękniona, nie rozumiejąc, co mu się stało.

Ale w tejże chwili weszła do salonu Iza.

Przywitali się w milczeniu, zatapiając w sobie badawcze oczy.

Panna Terenia zajęła się układaniem niby porozrzucanych nut, strzygąc przy tym oczkami, a ze drżeniem wyczekując jakichś słów gorących lub wybuchów, ale nie mogąc już dłużej znieść milczenia, wykrzyknęła:

- Czy państwo gracie w mruczka? - i uderzyła w śmiech.

Szambelanowa rzuciła jej wdzięczne spojrzenie i swobodnie, z czarującym uśmiechem, rozpoczęła rozmowę o różnych bieżących materiach, nie wspominając ani słówkiem o balu. Była nawet dzisiaj cudniejsza niżli wtedy, cudniejsza nad pomyślenie; nikłe obłoczki rumieńców przesuwały się niekiedy po jej twarzy, niekiedy orzechowe oczy lśniły złotymi skrami, a nabrzmiałe krwią usta dyszały straszliwym czarem. I doskonale panowała nad sobą, niczym nie zdradzając, jak wiele ją kosztuje ten udany spokój, tylko chwilami mgliły się jej oczy przelotnym cieniem i przygasały uśmiechy; zaś niekiedy podnosiła się bezwiednie i szła wziąć parę akordów na klawecynie lub wychylała się do ogrodu, ale dojrzawszy męża, powracała do dawnego tonu rozmowy.

Zaręba czuwał niby na wedecie i bacznie śledził każde jej słowo i każde poruszenie, a z powinną grzecznością odpowiadając na pytania, nawet niekiedy, aby złowić jej uśmiech, błyskał dowcipem i próbował wzruszać opowiadaniem przygód wojennych. I dopinał celu, pojąc się cichym

tryumfem. A jednak ani jeden powiew przeszłości nie zmącił tej udanej harmonii, ni jedna aluzja nie prysnęła z warg płonących, bo chociaż całe piekło wrzało mu, w duszy, był wobec niej takim, jakim być sobie zamierzył: powściągliwym i w miarę chłodnym.

Rozmawiali przeto, jakludzie pozornie sobie obcy i niemal obojętni. Ale męczyła ich ta gra pusta i coraz częściej przychodziły długie pauzy i nagłe milczenia, w których jej oczy strzelały błyskawicami, usta drgały czymś niewypowiedzianym, a z piersi darły się krótkie, szybkie westchnienia, on zaś przez te mgnienia już nie hamował swojej natury i jakby padając przed nią na kolana brał ją w objęcia oszalałymi z tęsknoty rękoma.

Cóż, kiedy jakieś skomlenie pieska czy głos z ogrodu rozwiewał upalne koszmary, rzeczywistość z naigrawaniem patrzyła im w oczy i znowu szedł ugrzeczniony dyskurs, a francuskie słowa brzęczały składnie, wymuszenie i galantuomnie, aż panna Terenia, ostatecznie tym znudzona, palnęła prosto z mostu:

- Siedzą i wygadują jakby na teatrze - zaczęła wyrabiać przedrzeźniające miny. - Oui, madame! Non, monsieur! Tu śmieszek, tam perskie oko, owdzie mach-mach wachlarzom, indziej buzie w ciup a czułe spojrzenie. Ślicznie gracie, ale ja wam aplauzować nie będę, bo mnie ta heca już setnie znudziła. Bibi! Mimi! hajda, pogonimy sobie kotki w ogrodzie! Ha! ha! ha! - zanosiła się śmiechem, spostrzegłszy ich pomieszanie.

Szambelanowa napięła gniewnie brwi, a Sewer powstał przykro dotknięty.

- Nie odchodź, Terenia to prawdziwe enfant terrible!

- Pora już na mnie... czekają... a może ci przeszkadzam.

- Jeszcze chwilę, proszę cię! Ma wstąpić po mnie hrabina Camelli, pojedziemy do ambasadora na obiad, jaki wyprawia dla dam i biskupów z racji imienin Marii Teodorówny, następczyni tronu. On miewa zabawne pomysły.

- Właśnie skręca na most powóz księcia biskupa Massalskiego - wrzeszczała Terenia wychylając się z okna na ulicę - i cały zapchany kwiatami.

- Wiezie dla Sieversa. Dziwnie to poetyczna i czuła natura: przepada za śpiewem i kwiatami, a szczególniejszą pasję ma do róż. Wszyscy też starają się dogadzać tej słabości, że kto tylko posiada jakąś odmianę,

chętnie mu posyła. Księżna Radziwiłłowa ofiarowała mu wspaniałą kolekcję. Rozczulające, nieprawdaż?

- I godne uwielbienia - wyrzekł, nie mogąc skryć drwiącego uśmiechu.

- Sam król sprowadza dla niego goździki aż z Holandii. Nawet mój ojciec, jak wiesz, nie skory do ekspensów, a przysłał mu z Góry jakieś osobliwości.

- Kiedyż wuj przyjeżdża?

- Obiecał się w tych dniach, już wszystko nagotowane na jego przyjazd. Bardzo się kłopocze twoim losem - dodała przyjaźnie.

- Poszedłem za jego życzeniem i pragnę odrobić dawne głupstwa - przyznał się, opowiadając zarazem o swoich zamiarach powrotu pod chorągiew.

- A jakby się nie udało, to ci ojciec obmyśli jakowąś funkcję zaszczytną - zapewniała przejmując się gorąco jego sprawami.

- Gdzież aktualnie pani kasztelanowa? Jakże ze zdrowiem?

- Niedobrze, bo jak zawsze, w plentach za swoim urojonym idolem! Doktorzy mniemają, jako to są zwykłe roksolany. Przyjeżdża z ojcem.

- Baczność, wali tutaj książęcy postillon d'amour - wrzasnęła panna Terenia. Jakoż drzwi się otwarły i liberyjny wniósł na srebrnej tacy prześlicznybukiet, list i puzdereczko sadzone drogimi kamieniami.

Szambelanowa porwała się gniewnie cała w pąsach.

- Oddaj temu, który przyniósł! Precz! - krzyknęła bez namysłu, odwracając się do Sewera, który się cofnął dyskretnie pod okno.

Terenia rzuciła się do niej z jakąś gorącą instancją. Odsunęła ją niechętnie i tak groźnie spojrzała na lokaja, że wyniósł się pospiesznie.

- Mam do ciebie prośbę - głos jej zabrzmiał bardzo serdecznie.

Był usposobiony tak radośnie, iż z góry wszystko obiecał.

Szło o to, aby pojechał z nimi jutro na piknik za miasto.

- Z przyjemnością, ale kto aranżuje, bo nie znam tutaj prawie nikogo.

- Młodzież, a głównie von Blum, wielbiciel Tereni.

- Iza... jeszcze pan Sewer pomyśli, że to prawda.

- I powiem Marcinowi - drażnił ją - niech was nie spuszcza z oczu.

- Marcin z nami nie będzie, musi jechać z królem do Poniemunia.

- Tym gorzej dla panny Tereni, gdyż ja go zastąpię w obserwacjach.

- A ja się waćpana nic a nic nie boję - śmiała się goniąc po salonie za pieskami. - Marcin tylko mnie uwierzy.

Lokaj zameldował hetmanową Ożarowską i hrabinę Camelli.

- Już mnie nie ma! Nie cierpię tego italiańskiego skrzeka! W nogi, pieski! I Sewer chciał wyjść, ale wstrzymała go szambelanowa.

- Pozostań chwilę, poznasz dwie piękne damy.

Nim zdążył wziąć postanowienie, weszły panie, a już od progu hrabina Camelli wołała zadyszana:

- Przywożę ci, szambelanowo, wspaniałe nowiny! - Oczy miała rozgorzałe, twarz zgorączkowaną i głos wibrujący od wzruszenia. - Marat zabity! Moguncja poddała się królowi pruskiemu! - rzucała z patosem i zawiesiwszy głos dodała po pauzie: - Rewolucja dostała śmiertelny cios.

Szambelanowa pokazała się, jakby niewiele ważąc te wiadomości.

- Moja droga hrabino - uprzedzała Ożarowska - nie wszyscy się tym tak przejmują.

- Ależ... to musi być ważne... istotnie nie bardzo się na tym rozumiem. Mój brat cioteczny, Sewer Zaręba - przedstawiła go zakłopotana.

- Ale pana to musi obchodzić? - zwróciła się do niego hrabina.

Skłonił się na potwierdzenie i słuchał z niezmiernym zajęciem, ona zaś, rada ze słuchacza, rozpowiadała coraz żywiej, nie szczędząc gestów, min i spojrzeń ognistych. Szambelanowa z panią Ożarowską usunęły się nieco na stronę, zajęte lustracją swoich strojów i jakimiś szeptami.

- Hrabia Morelli, mój kuzyn, szambelan królewski, dostał rano ekstrapocztę - objaśniła na wstępie hrabina. - Mamy przeto wieści z najpewniejszego źródła. Byłam już w kościele dziękować Bogu za te chwile radosne. Ale chociaż wiadomości autentyczne, ja zaledwie mogę uwierzyć, jako naprawdę ten podły morderca królów, ten nieprzyjaciel Boga i rodzaju ludzkiego, ten szatan wcielony nie żyje. Zabiła go jakaś Charlotte Corday. Bóg ją najwidoczniej wybrał za narzędzie swojej sprawiedliwości. Muszę napisać do Paryża, żeby mi przysłano kopersztych tej nowej Dziewicy Orleańskiej! - wołała z emfazą, podnosząc wgórę oczy. - I prawie w jednym czasie wypędzono z Moguncji francuskich rebelizantów. Król pruski tryumfuje. Jakże się z tego muszą cieszyć ci biedni wygnani książęta! Nareszcie dobra sprawa bierze górę. Już podobno klubistom mogunckim wytrzepują kije pruskie maksymy jakobińskie Nie pojmuję tylko, dla jakich racji wypuszczono rewolucyjne wojska z miasta? Trzeba im było wyprawić chrzest republikański w Renie!

- zaśmiała się mściwie i czarne jej oczy zamigotały niby sztylety. - Te szczęśliwe początki przygaszą ferwor i waszym egzulantom w Dreźnie i klubistum w Warszawie.

- Ależ pani hrabina ma niezmierną eksperiencję spraw politycznych! - wykrzyknął z udaną atencją.

- Powtarzam, czego mnie kuzyn nauczy - odpowiedziała skromnie, przerzucając się do drobiazgów życia grodzieńskiego i chwaląc nad miarę polską gościnność, oświecenie, piękność kobiet i galanckość mężczyzn; wyniosła przy tej okazji wielkoduszność króla, jego niezwykły umysł i szlachetność.

Nie negował jej w niczym, a tylko tu i owdzie przy zdarzonej sposobności wyznawał się być zasad uświęconych i wrogiem wszelkiego nowatorstwa.

Hrabina z coraz żywszą przyjemnością brała go na spytki, obrzucając przy tym powłóczystymi spojrzeniami, gdyż kawaler wydał się jej cale układnym i urodziwym. Popielaty blondyn, o włosach przyciętych a la Titus i orlej twarzy, wysoki, w barach w miarę rozrosły, w stanie smukły, wyraz miał wyniosły, ruchy sprężyste, glos melodyjny i szafirowe oczy o długich czarnych rzęsach i brwiach, przecinających białe czoło groźnym łukiem.

Odpowiadał z wyszukaną, górną grzecznością, lecz patrzał hardo i przenikliwie. Przystrojony był przy tym wedle najnowszego wzoru we frak wiśniowy, wielce ogoniasty, z krótką talią i kołnierzem płasko wywiniętym; na szyi miał białą chustę w błękitne grochy, tak suto owiniętą, że sięgała do pół brody, kamizelę bladobłękitną, zahaftowaną złotymi pasami kwiatków, spodnie paliowe, obcisłe do kostek i pantofle bez sprzączek; laskę ze złotą gałką trzymał w ręku, dwie dewizki od zegarków dzwoniły przy każdym ruchu pękiem pieczątek uwieszonych na cienkich łańcuszkach.

Pani Ożarowska, słuchająca już od pewnego czasu jego wynurzeń, naraz odezwała się z pobłażliwym uśmiechem:

- Czy waszmość zawsze nosi barwy szambelanowej?

- Prawda, to szczególne - szepnęła hrabina wodząc oczyma po obojgu.

- Tylko dziwny zbieg okoliczności!

Okrył się rumieńcem jak panna.

Panie zaczęły się śmiać, bo istotnie Szambelanowa miała suknię tej

samej barwy co i jego frak, tylko jakby pokropioną złotym rzucikiem, i katankę błękitną w złote paski, obrzuconą koronkami.

- Szczególny zbieg okoliczności! - powtórzyła ironicznie Ożarowska.

Sewer, aby przerwać kłopotliwą sytuację, spytał o pannę Terenię.

- Właśnie mamczy szambelanowi. Spojrzyjcie, aspekt zgoła niezrównany - zaśmiewała się Iza wskazując przez okno w ogród.

W cienistej alei, pobryzganej jaskrawymi płatami słońca stał szambelan z ustami szeroko otwartymi, a Terenia wspinając się na palcach wlewała mu łyżeczką jakiś medykament. Posypały się śmiechy i bardzo trywialne uwagi dam, czym niemile dotknięty Zaręba jął się zabierać do wyjścia.

- Gdzież panu tak pilno?- szepnęła hrabina przytrzymując mu dłoń.

- Na sejm. Muszę się stawić przed porą, żeby mnie wpuszczono.

- Nic tam ciekawego: wrzaski zelantów i nieco pruskiej wasserzupki.

- Hetman będzie znowu dzisiaj przemawiał za opatrzeniem wojska. Nie wiem tylko, czy rozprawy będą przy arbitrach?

- Boże, jak mnie już nudzą te sejmy, polityki, traktaty i te wszystkie kabały! - jęknęła ze szczerym obrzydzeniem szambelanowa. - Nuda po prostu śmiertelna!

- A czyż Grodno mało jeszcze szaleje? Wszak tutaj ciągle święto i balowanie - wystąpił dosyć porywczo, lecz dojrzawszy w jej oczach niechęć, spochmurniał i ledwie się zdobył na podziękowanie Ożarowskiej, która go zaprosiła na swoje asamble i w końcu łaskawie ostrzegła:

- Baw się waćpan, a kazania pozostaw tetrykom.

- I nie zapominaj o jutrzejszym pikniku - dodała szambelanowa.

Wyszedł na ulicę pełen sprzecznych uczuć i myśli, jakie mu nasunęła wizyta i zasłyszane wiadomości, zwłaszcza upadek Moguncji, a króla pruskiego aktualny tryumf przejmował go żałością i frasunkiem.

- A piękną panią wszystko nudzi - myślał niekiedy ze smutkiem i gniewem. Dzień był upalny. Grodno pławiło się w słonecznej pożodze, w kłębach kurzawy i nieustającego zgiełku, bowiem w ulicach panował ruch znaczny; zwłaszcza na głównej, wiodącej z Horodnicy ku Niemnowi, na Zamkowej, w Rynku i ku Bernardynom aż wrzało od gęstwy ludzkiej, powozów i koni.

Pod przysadzistymi domostwami, na wąskich kładkach i kamieniach, tu i owdzie porzucanych w porę deszczów, ciągnęły mnogie, różnobarwne

roje, cisnące się trwożnie do ścian i parkanów, gdyż co chwila waliły ulicami jakieś ogniste czwórki, cwałowali konni, maszerowały zbrojne ronty, wlekły się kopiaste wozy furażów lub szły truchcikiem kozackie szpice.

A w miarę zbliżania się czwartej godziny, na którą było naznaczone posiedzenie sejmowe, ruch i zgiełk jeszcze się potęgowały; już się pokazywały czerwono-niebieskie karoce, zaprzężone w angielskie dryblasy, pokryte uprzężą nabijaną srebrem i z czerwonymi żokiejami na kozłach; niekiedy, ku ogólnemu podziwowi, zakolebała się na pasach jakaś arka starożytna, wyszklona i złocista niby feretron, w szóstkę izabelowatych smoków, z liberią w perukach, uwieszoną z tyłu i z konnym laufrem na przedzie. To przelatywały jak wicher dwukolne kariolki, we czwórkę na szpic, przybraną rzęsiście w trzęsidła miedziane, pióra i siatki, powożone przez oficjerów, którzy stojąc niby w rydwanach poganiali z furią, aż koniom grały wątroby i wszystko przed nimi uciekało.

Niekiedy pędził jakiś znaczny generał w eskorcie dragonów, tratujących wszystko po drodze. Śmigały zielone, pakowne ekstrapoczty, czyniące sobie rum chrapliwymi głosami trąbek. Przeciągały też kawalkady dość tłumne dam i kawalerów z chmarą zielonych strzelców na bokach i czerwonych mastalerzów. Czasem zaturkotała po wyboistym bruku żółta proboszczowa bryka z dobrodziejem w białym kitlu i słomianym kapeluszu lub człapały ciągi chłopskich mierzynków przy drabkach i wasągach, powstrzymywane na każdym kroku, spychane na boki, wylękłe i często gęsto kropione batami, jeślinie nazbyt spiesznie ustępowały z drogi.

Nie mniejszy był i ruch pieszy. Stronami ulic przepływały wartkie, hałaśliwe potoki przeróżnych kontuszów, rogatywek, fraków, kurt wojskowych, kitlów płóciennych i modnych, szpiczastych kapeluszów, nie brakowało i obszarpanych świtek ni mnisich głów golonych, ni liberyjnych barw, ni cudzoziemskich strojów ciągnących oczy ani też lśniących, czarnych jupic i lisich czap żydowskich.

Gęsto się też w tłumach fertały czółkowe jejmoście, rzęsiste, przysiadkowate mieszczki, jakieś asińdźki w kornetach, jakieś wyfiokowane wolentariuszki, zamiatające oczyma, zaś przystrojone świątecznie Żydówki zalegały bramy i progi domostw; nie dojrzał tylko pomiędzy tym pospólstwem znaczniejszych dam, które pokazywały się na mieście jeno w pojazdach i przy asyście.

Nie obyło się też i bez dziadów, bo co róg ulicy, co jakaś figura, to

wyciągały się skomlące wołania lub rzępoliły ślepce wtórując sobie proszalnymi pieśniami. Że jakoby ogromny jarmark zalał całe miasto, taki był wszędzie zgiełk, ścisk i nieprzeliczone ciżby.

Grodno bowiem było niewielkie i zaledwie liczące cztery tysiące osiadłych mieszkańców, ale z racji zjazdów sejmowych zostało po prostu zapchane. Nie było już domu ni stodoły, ni najlichszego budynku, gdzie by nie kwaterowali ludzie. Doszło do tego, że po sadach klecono naprędce szałasy z gałęzi i desek dla pomieszczenia koni, powozów i służby, a gdzie się również gnieździli różni chudeusze i profesjanci. Zaś w ulicach nieco szerszych i placach, jak pod Jezuitami, w Rynku i na Zamkowej, powstało drugie miasto, złożone z przeróżnych jatek, bud, kramów przenośnych i namiotów, w których kupczyli handlarze wszelakich nacyj: opasłe Niemce, moskiewscy brodacze, smagli Ormianie, rudzi Angielczykowie, Persy w barwistych chałatach i skośnoocy Tatarzy z Kazania, nie biorąc już pod cyfrę żydowskich rojów ani swojaków pościąganych z Wilna, Lublina i Warszawy. Nie dopuszczono tylko Francuzów podejrzanych o emisariuszostwo jakobińskich pism i zasad, jak się wyznała generalność, z poduszczenia Sieversa, w odmownym responsie.

Pozwolono jedynie zjechać na porę sejmu słynnej Le Doux z Warszawy ze swoimi modami a głośnym z urody fraucymerem pomocnic. Przed jej kwaterą, w ulicy pod farą, całe dni wystawały pojazdy dam co najznaczniejszych, a pod oknami aż się roiło od kawalerów, zapuszczających żurawia do ślicznych Francuzek. A że i w sąsiednich domach prawie w każdym oknie widniały fertyczne kapeluszniczki, haftarki, zamesznice i modniarki, więc i przed nimi młodzież, zwłaszcza wojskowa, wciąż odprawowała stójki a promenady. Nie obywało się przeto bez awantur, które często opierały się aż o Sieversa, gdyż oficjerków przetrzepywano expedite i przy lada okazji.

Dalej znów olbrzymie złote grona oznaczały winiarzy, buty dzierżone w niedźwiedzich łapach - szewców, koła - stelmachów, pęki złotej przędzy - pasamoników, misternie wyplecione z końskiego włosia warkocze - fryzjerów, srogie z blachy szablice - płatnerzów i rusznikarzy; gdzie znów łyskały w słońcu cyrulickie talerze i srebrne nożyce krawietów, gdzie rozkładały się za szybami lub na opuszczonych klapachmodne cuda, płacone na wagę złota. Były nawet księgarnie: Jachowicza i Bielskiego, a w bramie pałacu Radziwiłłowskiego - starego Borucha. U Bielskiego, w domu Lubeckich, prócz ksiąg cnotliwych, broszur i mów sejmowych,

przedawano angielskie kopersztychy, zeszłego króla francuskiego konterfekt, saską porcelanę, nasiona koniczyny holenderskiej, a także maść na urodę oraz niezawodne leki na bolenie zębów.

Było wszystkiego i na każdym kroku tyle, że Zaręba, zbywszy się w tym rozgardiaszu swoich dumań, z podziwieniem patrzał na to morze ludzi, powozów i koni, przewalające się z hukiem w ciasnych, krętych uliczkach, wśród nędznych domostw miasta, nad którym tylko tu i owdzie wynosiły się pałace, grupy drzew odwiecznych i bielały strzeliste mury i wieże kościołów.

Oszałamiał go ten ruch i nieustający gwar, że szedł już coraz wolniej i na rogu Zamkowej przystanął, bowiem pod kafenhauzem strażowała kupa frantów w modnych, różnobarwnych frakach, w szpiczastych kapeluszach, z brodami pochowanymi jakby w białe chomąta chustek i z laskami w rękach. Na czele stał Woyna rzucając raz po raz jakieś słówka, od których wybuchały głośne szmermele śmiechów. Młodzież zabawiała się lustracją promenujących pojazdami, nie szczędząc przy tym nikomu przycinków, jadowitych konceptów ni nawet braw rzęsistych. Gadali jeden przez drugiego, a co komu tylko ślina przyniosła.

- Prezentuj broń! Podkomorzyna! - komenderował Woyna. - Patrzcie, jak obmiata ślepiami Korsaka! Za mały i nóżki mu się już plączą.

- Starożytna Reszkówna! Co dzień komunia i raz w rok kąpiołka!

- Wołłowiczówna! W straży czterech hajduków i ciotka kanoniczka, chociaż nikt na tę podziobaną cnotkę nie nastaje.

- Korsaczek, schowaj się w krzaczek, bo twój dyrektor cię szuka.

- Ekscypuję sobie - zamruczał groźnie nikły młodzieńczyk w kawowym fraczku.

- Chapeaux bas, mości panowie! zbliża się majestat z; wąsami, stuletnia wypróbowana cnota i milion złotych rocznej prowenty, Ogińska!

- Uwielbiam majestat i przysiągłbym respektować jej cnotę, byle mi dała tę resztę. Z powodu tłoku na skręcie ulic powozy szły stępa, więc młodzież już nieco ciszej, ale tym zuchwałej podrwiwała.

- Skirmontówna reguły ma pono śliczne, ale zęby jakby ze starej klawiatury.

- Cycjanow z jakimś rudzielcem promenuje!

- Zaczarowana księżniczka. Widziałem ją na hecy chodzącą po linie. Prześliczna, lecz imaginujecie sobie, jak te jej białości zrysuje książęca

nahajka! Przecież tę biedną Józię ledwie Viryon wykurował!

- Powiem wam tej księżniczki księgę rodzaju: kniaź wygrał ją dzisiaj w nocy w stu dukatach od Ankwicza; Ankwicz wczoraj od Diwowa; Diwow onegdaj...

- Nie kończ, Woyna, bo się w końcu pokaże, jako księżniczka ma imię Rojza i można ją kupować po dukacie u Fajgi w Rynku.

- Salwujcie się, płotki: Szczuki, Żabowie i Karpie przepływają.

- Coś gęsto tego narybku. Ha! ha! a za nimi brzęczą Komary!

- Respekt, waszmościowie: cześnikówny Raczkowskie, cud w cztery osoby! Brawo! I jakby na teatrum zaklaskalirzęsiście, pochylając głowy, rzed czwórką ślicznych panien, jadących z siwą, dostojną matroną.

- Kossakowskie nochale i brodawki! - wołał Korsak, lecz reszta jakby oniemiała wobec głośnego nazwiska, zaś ktoś prędko powiedział:

- Coś nie widać naszych bogiń ani matador...

- Na ambasadorskim obiedzie służą za wety dla nuncjusza i biskupów.

- Jełowicka! Ma pozór relikwiarza, unoszonego żywcem do nieba.

- Aż trzy rozwódki z tym kulasem Karwowskim! Nec Hercules contra plures.

- Moszkowska i Zielińska! Nie znam tylko tej trzeciej, pulchnej blondyny.

- To właśnie najprzedniejszy kanar; zmieniła już trzech mężów, z kopę kochanków, a dziwnym trafem dzieci ma podobne do pocztmistrzów na warszawskim trakcie.

- Lubi wojaże z trębaczami. Ja znam i taką okoliczność, że chłopak nie tylko był podobny do kapelana, lecz urodził się już z franciszkańską tonsurą i w habicie.

- Nowakowska w tak czułej dyspozycji serca, jakby z nowym ami.

- Ona ma stałych, przemienia tylko porę i godziny, bo dla mężowskiej polityki musi ich mieć ze wszystkich fakcji, z dodatkiem oficjerów ościennych potencji.

- Patrzcie, Wańkowicz w komitywie ze starościną. To coś nowego!

- Mogłaż pozostać nieczułą, kiedy on wczoraj wygrał parę tysięcy?

Przycichli, bo od Mostowej buchnęły przejmujące świsty fajfrów i grzmot tarabanów; tłum się nagle zakotłował i parł pod ściany i w sienie, powozy zjeżdżały na boki, gdyż środkiem ulicy waliły jegry niby zielony

mur najeżony błyszczącymi bagnetami, rypały mocno, twardo i aż ziemia dudniała pod nogami, zaś na przedzie ogromny drab, pstro przybrany, wywijał pozłocistą lachą z lalką na końcu, obwieszoną wstęgami a dzwoneczkami, podrzucał ją w górę i łapał, aż huknął jakąś hulaszczą piosenką i puścił się wściekłego trepaka; zawtórowały mu przeraźliwe świsty, wycia, piski, tarabany i piszczałki, a kilku gemejnów runęło za nim w prysiudy, nie przerywając pochodu. Podniósł się dziki wrzask śpiewających głosów, jakby świsty siekących rózeg, jęki a zarazem i chichoty baraszkowań i bujnej, niepowstrzymanej ochoty.

- Idą na Zamek zaciągać kordony! - pierwszy Woyna przerwał milczenie. Nikt się jednak nie kwapił z rozmową; młodzież stała zwarzona spozierając dziwnie mętnie na przechodzące wojsko, jakby wraz z kurzawą, jaka się podnosiła za nimi,rozpościerał się w duszach posępny obłok zgryzot przytajonych.

- Powiem wam coś wielce uciesznego - zaczął znów Woyna - o szlachcicu, który się zwał Guzik, pochował dwie żony, a sobie taki wykoncypował nagrobek:

Co dzisiaj mnie - jutro będzie z wami.

Tu leży Guzik między pętelkami.

Lecz nie zdoławszy nikogo rozśmieszyć, przystąpił do Zaręby, którego był właśnie dojrzał w tłumie, i razem poszli ku Zamkowi.

- Zostawiłem twojemu famulusowi okrągłe tysiąc dukatów: tyle wypadło na ciebie z wygranej. Ale pożyczkę zatrzymałem na dalszą grę, zgoda?

- Kiedy cię nie zdradziła fortuna, próbujmy szczęścia dalej - odparł, uradowany z wygranej i opowiedział wiadomości, zasłyszane od hrabiny Camelli.

- Jej można zawierzyć- zaszeptał Woyna - ona zna każdą tajną pocztę królewską: może ją wie od Sieversa, gdyż dziad w niej srodze rozmiłowany, a może i od Buchholtza, z którym także jest w konfidencji. To ptaszek! Nie kręci się ona tutaj bez kozery i tylko dla czarowania swoim zwodniczym szczebiotem...

- Z tego konkluzja, że dama rączki macza w politycznych kabałach. Teraz pojmuję, skąd wie o wszystkim, co się u nas dzieje i dlaczego się tak ucieszyła ze śmierci Marata i upadku Moguncji! Ale jakiej stronie ona służy?

- Są poszlaki, że nasłał ją Zubow do szpiegowania Sieversa, ja zaś

mniemam, iż naprawdę służy tylko za angielskie złoto. Pitt płaci koalicję przeciwko Francji, ale nie spuszcza z oka lubych socjuszów! Cudna gra?

- Wiem jedno, upadek Moguncji to nasza klęska, bo tryumfujący król pruski obróci się teraz cały przeciwko nam. A śmierć Marata cios to dla ludzkości.

- Mniemam, że ulga: obmierzły to był chłeptacz krwie ludzkiej i demagog.

- Ale też był jedynym w rewolucji, który śmiał!

- Ożenić Ludwiczka z Mamsel Guillotin. Cóż, kiedy małżeństwo bezpłodne.

- To się wkrótce pokaże! - wyrzekł Zaręba z ta jemniczym uśmiechem, czym dotknięty Woyna wziął go pod ramię i zaszeptał rozdrażnionym głosem:

- Więc i wy śmiejcie! Mnie już nudzą wasze pierścienie, trójkąty, katechizmy i słowa, otwierające spiskowe sezamy. Byłaby pora uderzyć działaniem.

- Stanie się i to. A każde wielkie zamierzenie musi przywdziać maskę i mieć swój rytuał dla wtajemniczonych, Należysz do nas? - spytał już otwarcie.

- Należę tylko do siebie - odparł wyniośle.

Zmieszał się Zaręba żałując słów poprzednio wymówionych.

- Co po psie w kościele, kiedy pacierza nie mówi - dodał Woyna po chwili ze śmiechem.

- Komu ochota łba nadstawiać, nie przeszkadzam, ja wolę faraona i butelki. Bachusowym wolentariuszem uczyniła mnie natura i temu się nie sprzeciwię.

- Wiesz o naszych znakach i nie należysz do koła! - trwożył się Zaręba.

- Wiem i daję ci parol honoru, iż przed pierwszym tobą wyznałem...

Weszli na plac Zamkowy, zapchany już powozami, służbą i żołnierstwem; na środku, pod kępą drzew olbrzymich, stały armaty, pokryte zielonymi płachtami, spod których wysuwały się spiżowe paszcze, przyrychtowane na Zamek. Żołnierze, w zielonych opiętych kurtach i lśniących, czarnych szkopkach, z karabinami przy nodze, zamykali kordonami wyloty ulic, nie dopuszczając na plac pospólstwa, reszta biwakowała przy jaszczykach i furgonach za armatami lub

wartowała przy moście i nad zamkowymi fosami.

- Alianckie konkluzje dla zelantów - rzucił Zaręba wskazując armaty.

- Tylko dla dobra Rzeczypospolitej i sejmujących stanów spokojności - drwił Woyna kłaniając się co chwila dygnitarzom i posłom jadącym na sejm.

Zamek wznosił się na wysokim brzegu Niemnowym, spiętrzony jeszcze wieżyczkami, mansardowymi dachami, kopułą kaplicy i posągami nad głównym frontonem; od strony miasta obiegała go przepaścista fosa wybrzeżona rzędem smukłych topoli, przez którąbył przerzucony murowany, szeroki most z balustradami, zdobnymi w marmurowe wazy i amory. Kamienna, wyniosła brama, zakończona alegorycznymi grupami z barwionej porcelany i o zaworach misternie kutych w żelazie, i herbach suto złoconych, prowadziła na wielki dziedziniec, obstawiony gmachami przeróżnej struktury, a świeżo na porę sejmu odnowionymi.

Wielka amarantowa chorągiew z Orłem i Pogonią łomotała nad bramą jako znak królewskiej obecności i sejmowania najjaśniejszych stanów.

Król jegomość kwaterował bowiem na Zamku z rodziną, nielicznym dworem i kancelariami. Tylko przyboczne oddziały gwardii koronnej i litewskiej wraz z "wiwatową artylerią", jak ją przezywali kpiarze, mieściły się w ruderach, położonych na strzał pistoletowy od Zamku. Na Zamku również były obie izby sejmowe. Wszystko zaś obsadzały gęste kordony jegrów pod wodzą co najprzedniejszych oficjerów, czyniących takie awantaże, że ilekroć zajeżdżał pod most jakowyś dygnitarz, zrywał się ostry głos komendy, grzmiały tarabany i prezentowano broń.

- Nie szczędzą im parady! - szepnął Zaręba po szumnym przyjęciu Ożarowskiego.

- Oni trzema sposoby niewolą: złotem, zdradą i głaskaniem - a każdy skuteczny.

- Czyżby i Nowakowski posłował? - zdziwił się na widok dawnego towarzysza, wysiadającego przed mostem, w nowym kontuszu wojewódzkim.

- Igelström go naznaczył, a wybrały dukaty - objaśniał sarkastycznie Woyna. - Persona to można, żarliwy pacyfikator i jedyny do wszelakich kompromisów, przeto imieniem sejmu w ciągłych delegacjach do Buchholtza i Sieversa. I tak zaciekły w posługach ojczyźnie, że już zgoła nie zważa - w rublach mu płacą lenungi czy też talerami.

- Znam go już z famy i wiem, co trzymać o jego poczciwości.

Przeszli most i minąwszy bramę przystanęli pod sejmowym krużgankiem, u wywartych podwoi do wielkiej sieni, pełnej już gwarów i ludzi. Przy drzwiach, wiodących do izby sejmowej i różnych bokówek, gdzie mieściły się kancelarie, trzymała dzisiaj straż gwardia koronna, lecz z karabinami bez bagnetów i pustymi lederwerkami.

- Idzie łomżyński Katon, krzywousty Skarzyński. Zapoznam was ze sobą, niech ci pocyceronuje, bo ja nie mam smaku na oratorskie koszałki-opałki.

Skarzyński, mąż znany z eksperiencji w materiach państwowych, wielkiej wymowy i żarliwego patriotyzmu, przywitał się z Woyną kordialnie, a Zarębie powiedział o dawnej znajomości z jego ojcem, ale nim miał czas rozgadać się obszerniej, ogarnęło go paru nadchodzących posłów pociągając w róg sieni, gdzie był zastawiony stół z zimnymi daniami, ponieważ często posiedzenia przeciągały się do późnej nocy.

Niezrażony tym Zaręba poszedł za nim przystając nieco na stronie.

- Kogóż tak admirujesz? - ozwał się Nowakowski, niespodziewanie stając przy nim. Wskazał oczyma zebranych dokoła Skarzyńskiego.

- Godna kompania - skrzywił się wzgardliwie odwodząc go pod okno. - Mazurskie hetki pętelki. Nawet nie imaginujesz, kogo widzisz: toć są owi żarliwi zelanci, o których smutna fama rozgłasza się już po Rzeczypospolitej.

- Pierwszy raz w życiu ich widzę - odparł bardzo żywo.

- To wiedzże, jako tenłysy pijaczyna z miną wygłodniałego kauzyperdy to Krasnodębskiliwski; obok niego przyczaja się najwścieklejszy szczekacz sejmowy, Mikorskiwyszogrodzki; przy nim dmie się zaściankowy Cyceron, Szydłowski-ciechanowski; zaś to paniątko w wyszarzanej kontusinie i konopnych rapciach przy karabeli to Ciemniewskiróżański, zaciekły jakobin, który w Izbie ośmielił się urągać samemu Majestatowi; zaś ten pod ścianą, wysoki, szpakowaty, odęty pychą - Skarzyński-łomżyński, przezwany krzywoustym i jakby już napiętnowany przez samą naturę za oszczercze sądy i wyniosłość; ostatni, wysoki, czarny, z twarzą ostrą jak brzeszczot i haczykowatym nosem - Kimbar-upicki, godny Sicińskiego przeklętej pamięci następca - wyliczał z taką nienawiścią, że już chwilami brakowało mu oddechu i ceglasty rumieniec pstrzył mu piegowate jagody. - Kompania jeszcze nie w pełnym komplecie, ale summa summarum warchoły to obmierzłe, sejmikowi szczekacze, zakute łby i fakcjoniści. Muszę cię też oświecić,

jako wszyscy zostali wybrani na sejm za moskiewskie pieniądze - zaszeptał ciszej jeszcze i zjadliwiej - a prócz tego niejednego z nich Igelström musiał ekwipować i dawać strawne na drogę do Grodna. Za to wszystkich, którzy nie dzielą ich zasad, mają i głoszą zdrajcami. Pospólstwo ich estymuje, bo się wystawiają Katonami, biorą pozór Koriolanów, ale gdyby nie nasze zabiegi, już by za przyczyną tych krzykaczów dawno sejm rozpędzono na cztery wiatry. Na szczęście, są jeszcze prawdziwi patrioci - rozgadywał się, nie omieszkując przy tym wystawiać swoich wielkich zasług w służbie powszechności.

Zaręba nierad był wielce z tej publicznej konfidencji, zwłaszcza iż Skarzyński rzucał na niego podejrzliwe spojrzenia, lecz Igelströmowy socjusz, wyczerpawszy materię de publicis, rzucał się z ferworem na intymności z życia znaczniejszych person sejmowych, wywłócząc je na jaśnię ze szczególną przyjemnością.

- Ciekawe to sprawy, ale ja się w tym nie lubuję - przerwał mu zniecierpliwiony. Nowakowski uśmiechnął się pobłażliwie i szepnął znacząco:

- Ale kto je ma w garści, ten w potrzebie może komu nacisnąć taką wstydliwie utajoną bolączkę i powiedzie, jakby na powrózku.

- Pewnie, że takie arcana znaczą wiele w różnych kabałach.

Spojrzał na zegarek.

- Czekamy na biskupów, pojechali na obiad do Sieversa - uprzedził.

- Nie pilno im na posiedzenie. Chciałbym się przysłuchać deliberacjom.

- Poprowadzę cię na galerię. Myślę, jako dzisiaj marszałek nie wygna arbitrów. Powiódł go wąskimi schodami i przez kręte korytarze, rozjaśnione gdzieniegdzie rurkową łojówką, zatkniętą w kandelabr przybity do ściany.

- Suplikę już ci wykoncypowałem, tylko ją podpisać i złożyć w kancelarii. Cóż, nie rozważałeś mojej rady? - rzucił od niechcenia.

- Spróbuję pierwej szczęścia u króla - odparł wymijająco.

- Jak chcesz. Wczoraj znowu dwóch kadetów, z dawnych frejkurów, dostało od Cycjanowa kapitańskie szlufy i sute opatrzenie. Gdybyś zwrócił się do niego, prośba miałaby jak najlepszy skutek.

- To mnie z nim zapoznaj - zawołał pod wpływem jakiejś nowej myśli.

- Z miłą chęcią. Nawet się doskonale składa, bo ma być dzisiaju mnie, więc po posiedzeniu zabiorę cię do siebie na wieczerzę. Nie imaginujesz

nawet, jaki to człowiek światły i nam przychylny, a przy tym prawa ręka Sieversa...

- Tym szczerzej przyjdzie mi go admirować - odparł ściskając mu dłoń, ale po jego wyjściu odetchnął z prawdziwą ulgą i jął się rozglądać po sejmie.

Izba sejmowa była bardzo wysoka, długa i o białych ścianach, pociętych wysokimi oknami, a przeto dająca pozór jakby nawy kościelnej, tylko z wielką modestią urządzonej; podnosił jeszcze to podobieństwo beczkowaty sufit, pomalowany w błękitnawe rozety, od którego zwieszały się na pozłocistych łańcuchach cztery mosiężne pająki, na pięćdziesiąt świec woskowych każdy, i portrety królów w strojach koronacyjnych, wiszące pomiędzy oknami.

Dębowa galeria, wsparta na słupach pożyłkowanych na pstry marmur, obiegała izbę z trzech stron, zaś w ścianie szczytowej, w półkolistym wgłębieniu, misternie wyrobionym w kształt muszli, o złotem malowanych dzwonach i ornamentach, było wzniesienie, wykryte czerwonym suknem, gdzie stało wysokie, pozłociste krzesło królewskie.

Naprzeciw, w drugim końcu izby, a również na podwyższeniu, tylko nieco niższym i pokrytym zielono, był stół marszałka sejmowego, sekretarzy i miejsca skryptorów, spisujących przemówienia. Zaś z boków izby i przez całą jej długość ciągnęły się ławy poselskie, obciągnięte zieloną trypą i z pulpitami na seksterny i kałamarze, w pośrodku leżało szerokie, wolne przejście, a pod ścianami, w cieniu galerii, szły ciasne przesmyki do drzwi wyjściowych, przy których czuwała służba sejmowa.

W muszli za pozłocistym krzesłem taiły się drzwi, przysłonięte czerwoną materią, a nad nimi bielało owalne okienko, którym pono dość często przysłuchiwał się deliberacjom Sievers, ukryty za kartunową firanką.

Galerie były już do cna zatłoczone i Zaręba z niemałym podziwem przyglądał się publice, nigdy bowiem nie widział takiej w miejscach obrad ni na żadnych asamblach. Było to zbiegowisko przeróżnego pospólstwa, jakie się tylko spotykało na hecach, w kościele lub na kontraktach; a pomiędzy nimi przewijały się jakieś lisie, przyczajone głowy, silnie strzygące uszami, jakieś połatane habity i ascetyczne twarze, jacyś wynędzniali ludzie w wytartych kurtach wojskowych i jakieś draby o twarzach zbójów. Nie brakowało też dam, chrupiących cukry, ni moskiewskich oficjerów w przebraniach, ni różnobarwnej liberii, czyniącej głośne uwagi o swoich panach, i ludzi wszelakiej kondycji.

Przeto gwar panował już niemały; kilkudziesięciu posłów rozmawiało w ławach i przejściu, inni przy stole marszałkowskim czytali półgłosem diariusz ostatniego posiedzenia i raptularze bieżących materii, a wciąż jeszcze nadchodzili nowi, witani przez galerię szmerem uznania, czasem złośliwym chichotem, a niekiedy takim dosadnym przezwiskiem, że buchał ogólny śmiech i tupania. Wtedy z jakiegoś kąta huczał basowy głos:

- Mości panowie, uciszyć się! Mości panowie!

To wołał gruby Roch, starszy nad służbą sejmową i tłukł lachą w podłogę, ale nie przyciszył zuchwałej gawiedzi, a tylko na siebie ściągnął wyzwiska i kpiny.

- Rrrochu! Rrrochu! Rrrochu, żrej dużo a kadź potrrrochu! - zagruchali ku powszechnej uciesze jacyś żartownisie naśladując synogarlice.

Ale co najszczerzej zdumiało Zarębę, to widok podkomorzyny Grabowskiej.

Siedziała w środkowej galerii nad stołem marszałkowskim, cała w czerni, z wachlarzem w ręku i Murzynkiem przy boku, który ją nieustannie wachlował, gdyż w izbie było gorąco. Dojrzała go również, natarczywie przyzywając do siebie.

Wyraził głębokie zdumienie z tego spotkania, na co chełpliwie rzekła:

- Nie opuściłam ani jednego posiedzenia. Spytaj się drabantów, ile razy mnie stąd wypędzali. Marszałek ni ci sejmowi matacze nie lubią, żeby im patrzeć w karty i za lada przyczyną gonią arbitrów. Siadaj waść bliżej, bym się mogła wesprzeć w potrzebie. Nie jednam tutaj na rezydencji: na prawo siedzi cudna Jula Potocka z synaczkami, a obok niej ta starożytna kwocha Ogińska. Jest również i pani kasztelanowa Platerowa z tą omszałą Badeniówną od brygidek. Często też wysiaduje marszałkowa Cieńska ze swoim ślicznym fraucymerem. Żarliwe to patriotki! - Ściszyła nagle głos i przysłaniając twarz wachlarzem zaszeptala mu do ucha: - Spostponowałeś mnie na balu, ale już ci tego nie pamiętam, nie rób tylko waszmość cnotliwego Józefa, bom nie Putyfara - roześmiała się cicho.

- Zaprawdę musiałbym nie mieć oczu - odpalił z miejsca, ogarniając ją napastliwymi oczyma, bo mu zaimponowała rezolutnością i urodą.

- Ja nade wszystko przekładam żołnierzy - szepnęła miodnym głosem. - Woyna, chociaż ma język kąśliwy, ale zdał mi poczciwie relację o waszmości.

- Woyna lubi wszystko troić dla żartów lub gwoli własnej uciesze.

- Modestia zawżdy przystoi grzecznemu kawalerowi. Co się tak waćpan rozglądasz?

- Zdała się widzieć znajoma twarz w ciżbie i gdzieś mi się zapodziała.

- Czy nie Zakrzewskiego, porucznika, bo właśnie spoziera ku nam?

- Zna go pani podkomorzyna?

- Nawet są między nami dalekie koneksje, z których mu wypadam jakąś ciotką i z tej racji trzymam nad nim opiekę. Ale hultai mi się wisus i nie słucha.

- Za to przed narzeczoną musi znać mores.

Poruszyła się gwałtownie i skrywając spłonioną twarz za wachlarzem rzekła:

- Wyznawał mi się z tym, ale nie pamiętam - głos miała zdławiony.

- Königówna, ojciec pułkownikuje królewskim ułanom w Kozienicach.

- Ach, to ta smarkata z różowym pyszczkiem! - zapanowała wreszcie nad sobą i ciągnęła drwiąco: - Marcin chyba weźmie za nią na wiano ułański bęben i starą terlicę. Wybór nieszczególny.

- Nie znam jego sentymentów, ale nie obwijając w bawełnę myślę, jako z tego małżeństwa będą nici - mówił nie dając baczenia na jej wzburzenie.

Milczała, pogrążona w jakimś ciężkim pasowaniu się ze sobą.

- Horrendalne publicum - szepnęła podnosząc rozsrożonę oczy na Zakrzewskiego, który był się wychynął z ciżby i nagle dał w niej nurka.

- I plebs zaczyna się już animować ojczystymi sprawami - ostrożnie zauważył.

- Że tylko gdzieś, niby migdał w pierniku, widny wtym pospólstwie jakiś urodzony. Naturalnie, socjeta przykrzy sobie sejmowe deliberacje, przekłada ambasadorskie obrady i asamble z gamratkami. Co im znaczy ojczyzna! - Gorycz brzmiała w jej głosie i pełne usta drgały tłumionym cierpieniem.

Patrzył i nie pojmował tej gwałtownej przemiany, rozumiejąc ją uczynioną dla jakowegoś pozoru. Nie brał więc tego zbyt głęboko.

Przypudrowała spoconą twarz i orzeźwiwszy się wonnościami wbiła w niego palące, dziwnie lube oczy i zaszeptała z naciskiem:

- Waszmość tu bawi imieniem skonfederowanych pułków?

Wytrzymał spojrzenie pokazując tylko twarz zdumioną nad miarę.

- Niech się chłopuś nie trwoży, sekretu nie wydzieram - wsparła się na nim pieszczotliwie.

- Jasiński już mi coś napomykał, więc jeśli zajdzie okoliczność, gotowam się i ja ważyć na wszystko. Ale pod waćpanową komendą - dodała czulej.

- Na Boga, tutaj pełno długich uszów, może indziej - błagał wystraszony.

- To nie czekajże waszmość ceremonialnej inwitacji, a przychodź do mnie, kiedy tylko zapragniesz. Zawsze będę ci rada.

Jakiś zegar zaczął wybijać piątą i na ławach powstały nagłe rumory.

- Król idzie! uciszyć się, mości panowie, król! - zagrzmiał huczący bas Rocha. Stała się wyczekująca cisza i wszystkie oczy zawisły na czerwonych zasłonach. Jakoż drzwi otwarły się szeroko, gwardiacy stanęli po bokach z karabinami u nogi. Król ukazał się w progu, a za nim następowało dwóch kadetów w paradnych strojach, strusich pióropuszach i z obnażonymi szpadami.

Król szedł wolno, powłócząc ociężałymi oczyma po chylących się kornie przed Majestatem; głowę miał całą w siwych, utrefionych puklach, twarz białą, jakby nieco obrzękłą, nos wielce foremny, wargi uczerwienione i postać dorodną.

Był przybrany w codzienny mundur granatowy z czerwonymi obszlegami, białe pantaliony, pończochy i trzewiki ze złotymi sprzączkami. Koronkowe żaboty burzyły mu się na piersiach jakby pianą, połyskującą diamentowymi spięciami, a przez białą kamizelę szła skośnie czerwona, orderowa wstęga; lewą rękę wspierał na złotej rękojeści szpady, a w prawej trzymał rękawiczki.

Miał chód jakby lękliwy i niepewny, spojrzenia badające, a w każdym poruszeniu czujną dbałość o swoją prezencję i majestat.

Zasiadł swobodnie na wyzłoconym krześle. Kadeci pochowawszy szpady przystanęli z boku, sekretarz przyniósł czerwoną tekę, od której kluczyk król nosił przy dewizce, a lokaj położył przy nim na stoliku chustkę i tabakierkę.

Pierwsi przystąpili biskupi, jeszcze czerwoni po niedawnych libacjach u Sieversa, z jakimiś relacjami, przy czym Massalski tak się krztusił od śmiechu, aż mu drygała sutanna na tłustych bokach, zaś Kossakowski uśmiechał się kwaskowato, wodząc znudzonym wzrokiem po izbie.

Wielki kanclerz oraz marszałkowie, koronny, litewski i sejmowy, stanęli nieco na stronie wyczekując swojej kolei.

Posłowie wzięli swoje miejsca, ściszone zaś galerie jakby skamieniały, że nad balustradami czerniały nieruchome, spiętrzone groble głów i oczów, trwożnie wpatrzonych w senatorów i króla.

Zaręba miał go naprzeciw i orlimi oczyma wpijał się w niego, jakby usiłując zedrzeć tę dobroduszną i mamiącą maskę oblicza izajrzeć do wnętrza duszy, lecz widział tylko jego zwiędły uśmiech, jakby zrodzony z oschłej próżni serca, mętne, wyuczone spojrzenia i sztucznie przybrany pozór dostojności.

- Trup człowieczy, pomalowany na króla! - myślał, rozdrażniony jego widokiem. - Żywa kukła! Rycerz, rozumiejący tylko kapitulacje! Hetman narodu, jurgieltowany przez jego śmiertelnych wrogów! Król gamratek! - szeptał w nim coraz potężniejszy głos straszliwego wstydu i żalów bezbrzeżnych. - Koroną ci zapłacili za pozwolenie pierwszego rozbioru, a czymże ci teraz zapłacą, rakarzu, czym? - wolał do niego ranami swej duszy i wraz stanęły mu w pamięci wszystkie nieszczęścia i krzywdy narodu, wszystka hańba i poniżenie, jakby te poćwiertowane części Rzeczypospolitej, spływające żywą krwią, przemówiły w nim teraz wielkim głosem, który mu przeszywał serce mieczami rozdzierających skarg, że porwał go straszliwy gniew i nie mogąc już znieść okropnej zgryzoty zagadał gorączkowo do podkomorzy ny:

- Widziałem, jak królewska głowa leciała spod noża gilotyny, a kat ją pochwycił za włosy i pokazywał ludowi.

Był prawie siny ze wzburzenia.

- Co waćpanu się stało? Możeś chory? - pytała przerażona, nie pojmując zgoła jego słów bezładnych ni dziko rozgorzałych oczu.

- Wyjdźmy na powietrze, upał musi waści uderzać do głowy - kłopotała się poczciwie jego stanem, rzeźwiąc jakimiś solami.

Uspokoił się nieco, ale wyjść nie chciał i po chwili znowu się pogrążył w otchłań żrących dumań. Przegarniał zimnymi oczyma głowy senatorów, posłów i dygnitarzów, niektóre ważył długo, inne jakby odkładał na stronę, ale w większość bił ciężkim, jak topór katowski, słowem: winien!

I rzucał je w myśli do kosza, ociekające krwią, na białe trociny.

Naraz trysnęła w nim jakaś myśl oślepiająca niby błyskawica:

"Wszyscy są winni!"

Jakby grom uderzył w niego, ale nie ugiął się pod ciosem i myślał nieubłaganie:

- Wszędzie ruina, zgniłość, prywata; wszędzie zatracenie i ostateczna zaguba. Grzęzawisko wiecznej hańby, występków i podłości! Przekleństwo dzieciom, zaprzedającym w kajdany matkę rodzoną, przekleństwo!

Ale przypadł jakby na kolana przed zakrytym obliczem doli nieubłaganej i zażebrał całą głębią zbolałej i miłującej duszy o ratunek.

Na galeriach wraz zaszemrały jakieś szepty i tam poniosły się jego smutne oczy, między wynędzniałe twarze, rozczochrane łby, grube rysy i prostackie postacie pospólstwa. Ważył się przez chwilę nad nimi jak orzeł, nim uderzy na stado, lecz porwał mu duszę jakiś wicher i poniósł na nieogarnione obszary, na wsie i miasta, pomiędzy mrowiące się rzesze, wdeptane w ziemię przemocą i wiecznie głodujące, wiecznie krzywdzone i wiecznie niewolne, a zaledwie kształtem plemieniu ludzkiemu podobne.

- Do broni! Do broni! - huczał głosem nabrzmiałym rozpaczą.

I z trwogą oczekiwał na odzew, czy posłyszą? czy zrozumieją? czy zechcą? Wszak tylko domem niewoli jest im ta ginąca ojczyzna?

Mogąż dawać żywoty na zratowanie kajdan i przemocy?

- Waszmość się uwziąłeś, aby mnie trwożyć posępnością - żaliła się podkomorzyna zazierając muczule w oczy.

- Naszły mnie takowe imaginacje, że nie mogę sobie dać rady.

- Trzeba się z nich wyspowiadać, ja waćpanu nie poskąpię rozgrzeszenia. Nie przyszło już do wyznań ni czułych absolucji, gdyż właśnie marszałek sejmowy, Bieliński, trzykrotnym uderzeniem laską otworzył posiedzenie i, czyniąc zadość regulaminowi, a głównie Sieversowym nakazom, zwrócił się surowo do arbitrów zalegających galerię.

- Mości państwo, proszę na ustęp!

A chociaż i gruby Roch w niebieskiej kapocie ze złotymi szamerunkami postukując laską okutą srebrem powtarzał groźnie toż samo, nikt się nie kwapił.

Tęgoborski, sekretarz sejmowy, odczytał doniosłym głosem raptularz spraw, aktualnie idących na deliberacje.

Zaraz po nim marszałek zagaił sesję od wprowadzenia materii pruskiej;

o plenipotencję dla delegacji, traktować mającej z Buchholtzem, jeśli takową chcą mieć stany czytaną, zapytywał.

- Nie! Precz z plenipotencją! Nie potrzeba! Nie pozwolim! Nie chcemy! Podniosły się gwałtowne protesty z ław poselskich, a galerie skwapliwie zawtórowały tupaniem i wrzaskiem.

Kanclerz koronny, Sułkowski, podniósł się wtedy ze swojego miejsca w bliskości króla i jął przekładać skrzekliwym głosem, jako plenipotencja, ułożona wedle woli stanów, już leży w rękach biskupa Massalskiego. Kopię jej w pełnym brzmieniu zlecił czytać sekretarzowi.

Ale znowu wybuchnęły hałasy, kilkunastu posłów natarczywie dopominało się głosu, a galerie czyniły srogi tumult, nie dopuszczając czytania Tęgoborskiemu, który raz po raz wstawał i zaczynał, ale nadaremnie.

- Za chwilę rozgonią nas bagnetami - stropił się Zaręba patrząc ku drzwiom.

- Przeciw królowi pruskiemu wolno powstawać, ale spróbuj no waszmość uczynić to samo na aliantów! - szeptała spoza wachlarza.

Marszałek bił laską w stół, aż huczało, król marszczył brwi, senatorowie się niecierpliwili, ale dopiero gdy zabrał głos Karski-płocki, przycichło nagle.

Po nim mówił Skarzyński-łomżyński; mówił i Krasnodębski-liwski, a wszyscy na jeden tenor; że zlecenie stanów chciało mieć plenipotencję w projekcie przez kanclerzów przyniesioną, nie zaś już determinowaną.

- Wadzą się o puste słowa - niecierpliwił się Zaręba.

- Chodzi o przewleczenie sprawy, a nie o jej decydowanie - odrzekła bijąc brawa Krasnodębskiemu, a za nią, jak na komendę, zaklaskali ławą arbitrzy.

- A teraz waszmość pilnie słuchaj - ostrzegła patrząc przez lornetkę.

Wystąpił bowiem Gostkowski-ciechanowski, mąż lat średnich, chuderlawej postaci, ubrany w mazowiecki kontusz ciemnoszafirowy i żupan barwy słomkowej; czuprynę miał podgoloną, twarz ściągłą i opiekłą, oczy niebieskie i jasne wąsy przycięte nad wargą.

Zaczął z miejsca przyganiać w tej plenipotencji opuszczenie artykułów nieustępowania królowi pruskiemu Torunia i Gdańska.

- I ani jednej piędzi ziemi - wtrącił jakiś głos spośród arbitrów.

- I ani jednej piędzi polskiej ziemi, ani jednego kamienia z Torunia i

Gdańska! - powtórzył z mocą Gostkowski. - Gwałt, podłość i intryga chcą podać w kajdany całą Rzeczpospolitą! Królu Miłościwy! Najjaśniejsze Stany - wołał głosem nabrzmiałym troską serdeczną - nie przykładajcież się do rozmnażania jęków i krzywd współbraci, nie dawajcież tryumfu gwałtowi a zdradzie, by jeszczew późne wieki nie powiedziano, jakeśmy dobrowolnie, z gnuśności jeno, z podłej bojaźni a sromotnego kunktatorstwa ulegli pod jarzmo. Król pruski z lisią układnością i z kłamliwymi przysięgi mienił się być naszym aliantem i przyjacielem, a pierwszy nas haniebnie zdradził.

Nie ma być układów z takim przeniewiercą! Nie ma być żadnych paktów! Bowiem nie paktuje się ze wściekłym psem, któren kąsa i roznosi zarazę, a kto jeno żyw, chwyta, co mu w garść wpadnie, kamień, żelazo czy kół z plota, i bije, bije, póki pary we wrogu, bije na śmierć! - zakończył.

Zerwała się burza aplauzów i galerie aż dygotały od wrzawy i krzyków.

- Nie paktować! Bić pludraków! Precz z Prusakiem!

Nienawiść buchała ze wszystkich serc i gniew zatrząsł całą powszechnością na przypomnienie pruskich przysiąg i pruskiego wiarołomstwa.

Marszałek, nie mogąc uspokoić hałasów dzwonieniem ni głosem, zawiesił posiedzenie i opuścił swoje miejsce, król również skrył się za czerwonymi zasłonami, a wtedy drzwi, wiodące na galerię, otworzyły się z trzaskiem, zadudniały ciężkie stąpania żołnierzy i błysnął las bagnetów nisko pochylonych.

Jegrzy w mig oczyścili balkony z rozwrzeszczanych tłumów, pozostawiając jeno damy, swoich oficjerów i Rocha schrypniętego od nawoływań.

Zaręba, porwany skłębioną ciżbą uciekających przed bagnetami, ani spostrzegł, kiedy się znalazł na zamkowym dziedzińcu.

Właśnie był porządkował srodze zmiętoszony fraczek, rozmyślając, jakby się z powrotem dostać do podkomorzyny, gdy Nowakowski wpadł na niego.

- Szukam cię. Możemy jechać do domu. - Był zły i wzburzony.

- Czy król już solwował sesję na poniedziałek?

- Jeszcze nie, ale nic tam dzisiaj godnego uwagi nie będzie.

Siedli do powozu, czekającego na placu, konie ruszyły z kopyta.

Mrok się już słał nad miastem, jeszcze tylko gdzieniegdzie świeciły krzyże kościołów i na niebie leżały złociste zatoki. Chłód zawiewał z pól, po wzgórzach błyszczały ognie biwaków, po zaułkach porykiwały krowy i trzęsły się gęsie gęgoty. Ulice były już prawie puste, tylko po rogach i placach przybywało wart i konnych patrolów.

- Słyszałeś tego ciechanowskiego mądrala? - ozwał się Nowakowski.

- Dobry gracz, wiedział, czym trafić do czułości. Porwał nawet posłów.

- Mów takim do rozumu, to ziewają, ale praw im duby smalone o świętej źrenicy wolności szlacheckiej, ekscytuj bajędą o równości z królami, wypominaj Aleksandrów Macedońskich, sadź co dwa słowa cnota, co trzy honor, co pięć służba powszechności, co dziesięć najjaśniejsze stany, a wydzieraj się przy tym ze wszystkiej mocy, machaj rękoma jak wiatrak, to się w końcu z czułości popłaczą i gotowi cię nawet porwać na ręce a ogłosić zbawcą ojczyzny. Zaręba milczał siląc się na odgadnięcie powodów jego irytacji.

- Ale niech Bóg broni polegać na ich zapale, bo co dzisiaj uchwalą, jutro gotowi obalać i każdy sprzeciw zaraz mienią być zdradą lub głupotą.

Pomilczał jakąś chwilę, gdyż jechali przez strasznie wyboisty kawał bruku.

- I znowu sięodwlecze traktowanie z Buchholtzem - szepnął z goryczą. - Będą czekali, aż Möllendorff zagarnie Warszawę i wtedy dopiero podniosą żałosne larum. Snadź pojął przyczyny jego wzburzenia Zaręba i ozwał się pocieszająco:

- Tego Igelström niedopuści, sądzi ją bowiem już imperatorowej.

Stanęli przed piętrowym domem. Z otwartych okien biły światła i gwary. Pachoł, srodze skołtuniony i w porwanej liberii, trzymał straż w ciemnej i na przestrzał wywartej bramie, ale wnet się znalazł czarno ubrany kamerdyner, Francuz, z zapalonym kandelabrem i gnąc się uniżenie, prowadził schodami, krytymi dywanem, gdzieś na tyły domu.

- Dużo osób? - rzucił Nowakowski, wchodząc do niewielkiej komnaty.

- Cztery stoliki lombra i faraon. Reszta w salonie.

- Daruj, muszę się przebrać, dość mi tej maskarady! - wskazał na swój kontusz i zniknął w przyległej bokówce.

Zaręba ciekawie rozglądał się po komnacie, która służyła za kancelarię i zarazem była jakby składem kufrów tęgo okutych, zamczystych puzder, stojących na stołach. uprzęży zwalonej w kąty i różnobarwnej liberii,

wiszącej na ścianach. Nie brakowało też łóżek składanych i jakichś parawanów.

Wszedł Nowakowski już w modnym, rudawym fraku, w pończochach i płytkich trzewikach; kamerdyner z miną wyniosłą obwinął mu szyję w białą chustkę i podawszy tabakierkę stanął dostojnie na uboczu.

- Nabyłem go wraz z meblami po regimentarzu Stępkowskim - pysznił się półgłosem. - Pono jakiś "de" czy nawet coś więcej, wypędzony przez rewolucję. Książę Cycjanow dawał mi za jego odstąpienie czwórkę anglezów z uprzężą.

- Ciekawym tej książęcej mości - uśmiechnął się drwiąco.

- Trzeba ci jednak zapamiętać, że książę jest w serdecznej komitywie ze starszym Zubowem, aktualnym faworytem.

Wziął go pod ramię i poszli krętymi korytarzami. Francuz oświecał im drogę kandelabrem.

- Imaginujesz, co to za polityczna persona? - szepnął ciszej jakby pod sekretem. - Jesteśmy w takiej konfidencji, że zwierzył mi się ze swoich ciężkich terminów miłosnych.

- Jeszcze się nie pogodził z szambelanową? - spytał podstępnie.

- Ależ ona go nie chce widzieć na oczy, odsyła mu nierozpieczętowane listy, droży się niby królowa, a on po prostu szaleje z rozpaczy. Wiesz, błysnęła mi jenialna myśl: pomóż mu w tych tarapatach.

- I w jakiż sposób? - pojął w lot, do czego tamten zmierza.

- Gdybyś jej, jako bliski kuzyn, przy okoliczności jakiej przełożył, że pogodzenie się z nim jest pożądane nawet dla dobra kraju.

- Nie pieprz, Pietrze, pieprzem wieprza! - śmiał się Zaręba.

- A daję ci parol, że mówię serio. Nie zapominaj, Petersburg patrzy na nas jego oczyma. Jego życzliwe relacje mogą tam bardzo wiele zaważyć. I tobie zdałaby się protekcja takiego potentata. On jest na śmierć zadurzony w szambelanowej i umiałby ci się wywdzięczyć za przysługę. Wierz mi, możny przyjaciel i opiekun to dla chudopachołka prawdziwa fortuna. Kiedyśmy weszli na te materie, toci powiem, że przyjeżdża młodszy Zubow.

- Czy to aspirant na przyszłego faworyta?

- Polityczne racje zmuszają nas do wyprawienia balu na jego cześć. Hrabia Ankwicz z hetmanem Kossakowskim już się koło tego krzątają. Dwadzieścia pięć dusiów od osoby, socjeta wybrana i co najpiękniejsze

damy. Odmówiłem już wielu, ale ciebie mogę zapisać.

- I owszem. Na psim weselu czasem najlepiej używają drużbowie - drwił.

- Wszystko musi być w najprzedniejszym guście, a zwłaszcza damy! Zubow powinien wywieźć z Polski czułe wspomnienia. Nawet i z tego powodu chciałbym zgody księcia z szambelanową. Uświetniłaby zabawę, pojmujesz?

Tak pojmował, że byłby go chętnie trzasnął w rudy pysk, ale tylko się uśmiechnął i na przekór własnym uczuciom obiecał pogodzić tę powaśnioną parę.

- Niech się kochają dla dobra kraju! Niech się miłują! - mówił pastwiąc się z dziką zawziętością nad własnym sercem. - Spróbuję jej przełożyć.

Weszli do salonu wspaniale umeblowanego i pełnego świateł.

Pani domu w czerwonej dezabilce spoczywała w głębokim wolterze, z białym pieskiem na łonie, z balsaminką złotą w ręku, z której wciąż wdychała wonności, a w otoczeniu paru młodzieńców, przybranych najmodniej w jednakie fraczki cynamonowego koloru, w obcisłe pantalony do kostek, z kapeluszami na kolanach i grubymi trzcinami w rękach. Było ich trzech; mieli twarze jak świeżo upieczone bułeczki, jasne kędziory, pozwijane dokoła głów jak rulony, wypełzło oczy, zawadiackie miny i wszyscy zwali się Krotowscy, jednej matki syny, jednego dyrektora światli wychowance i jedynych dwudziestu dusz chłopskich dziedzice. Ale snadź rozpowiadali wesoło sprawy, skoro pani pękała ze śmiechu i podawszy Zarębie rękę do pocałowania nawet na niego nie spojrzała.

Dama była jak źrała węgierka, co to najsłodsza, gdy ją nieco owarzą chłody pierwszej jesieni, piękna jeszcze i wabna. Miała muszki na wybielonej twarzy, oczy palące, głowę w lokach poskręcanych jak wyłuskane czarne strąki, niezgłębiony dekolt, głos schrypnięty i nieustannie oblizywała wargi tłustym językiem; w salonie mówiła tylko po francusku, uwielbiała Rousseau'a, jeździła z oswojonym barankiem, marzyła tkliwie o sielskim życiu na zielonych riważach pod słomianą strzechą szomierek, a tymczasem wypróbowywała wierność berżerków i w domu klęła jak dziad odpustowy, biła służbę, nie gardząc przy tym anyżówką i egipskim sennikiem.

Nowakowski zakręcił się i poszedł do sąsiednich pokojów, gdzie co chwila wybuchały swarliwe rozprawy graczów, a jakiś stary kontuszowy

jegomość zaopiekował się Zarębą i po paru minutach już mu się zwierzał serdecznie:

- A ja waści uręczam, że wszystko już przepadło. Nie ma już Litwy, nie ma Rusi, nie ma Korony, a jedyne zbawienie we wspaniałomyślnej ludzkości imperatorowej. Kalkulowałem tak i owak, a wychodzi jedno, że tylko...

Lokal zameldował Cycjanowa, przyjętego uroczyście i z takimi honorami, że nawet pani domu powstała na powitanie.

Nowakowski coś z nim długo rozmawiał na stronie, aż książę, wielce osowiały, znacznie się ożywił, podał łaskawie rękę Zarębie i ukontentowawszygo paru miłymi słowami zasiadł do kart.

Pani wróciła do fotelu, młodzieńcy do przerwanych dykteryjek, a Nowakowski przyjmował licznie napływających gości, tylko Zaręba błąkał się samotnie, nie wiedząc, co zrobić ze sobą; miał wprawdzie chęć do ucieczki, ale te rybie, białawe oczy Cycjanowa trzymały go jakby na uwięzi.

Przyglądał mu się z różnych stron i coraz nienawistniej medytował.

Trzy salony były już prawie zapchane; grano przy wielu stolikach; dym z lulek przysłonił wszystko sinawym obłokiem, z którego dobywały się nieustannie brzęki przesypywanego złota, nazwy wyrzucanych kart, cyfry, rozmowy o sejmie, przygodne anegdoty, ciche przekleństwa i przyzywania służby, uwijającej się w liberiach jakby na wyrost, z tacami pełnymi butelek.

- Wspomnisz waść, jako Srokowski ci to rzekł: wszystko przepadło!

Uciekł od tego kraczącego głosu i znowu przyglądał się księciu, to przysiadał do bocznych stołów, gdzie zabawiano się butelkami a politycznym deliberowaniem, nigdzie jednak nie mógł długo wytrzymać.Mierziła go ta dziwna socjeta, złożona z jakichś podejrzanych person, moskiewskich oficjerów i znanych powszechnie opojów i szulerów, jak Podhorski, Łobarzewski, Józefowicz, z królem rozpustników na czele, Miączyńskim.

Przejmowali go nieuleczalnym wstrętem i nienawiścią.

Raziło go również to wspaniałe mieszkanie, mające w rzeczywistości pozór prawdziwego Pociejowa lub zajazdu, tak dostojne resztki z pałaców mieszały się z wywłokami i zdefektowaną hołotą.

Jął się wreszcie przemykać do wyjścia, gdy stanął przy nim książę i

szepnął:

- Chciałbym z panem pomówić, ale w tym domiszku nie sposób.

- Możemy wyjść na ulicę.

Przejęło go nagłe drżenie.

- Jedź pan do mnie. Kwateruję przy sztabie na Horodnicy.

Wahał się jeszcze, ale wspomniawszy Jasińskiego nakazy, przystał.

Wyszli prawie niepostrzeżeni.

Rozdział IV Biła już trzecia, gdy Zaręba srodze zadyszany wpadł do zamkowej antyszambry, ale królewskie posłuchania jeszcze się nie rozpoczęły i podwoje sali tronowej były zawarte na głucho.

Antyszambra była sklepiona, niska i mroczna nieco, pomimo dwóch szerokich okien na dziedziniec, przyćmiewał ją bowiem kolumnowy podjazd. Mirowscy w paradnych mundurach i pełnym uzbrojeniu trzymali straże u wszystkich drzwi, bystro wodząc oczyma za każdym wchodzącym.

Ale bardzo niewiele osób zbierało się na dzisiejsze posłuchania.

Zaręba przysiadł pod ścianą, obok jakowychś kobiet w żałobnej czerni, z których jedna zdawała się cichutko popłakiwać.

Na środku stał siwy jegomość ze łbem podgolonym w czub rozwichrzony, z czerwoną rogatywką na głowni karabeli, w długim i srodze buchastym papuzim kontuszu, pamiętającym jeszcze saskie czasy; szarpał obwisłe wąsiska i jakby się wyżalał przed jakimiś damami, które wyfiokowane, w mantynach, szalach, muszkach i spiętrzonych fryzurach, słuchały cierpliwie, trzymając się pod ręce - zielony strzelec z letniczkami na ręku stał o parę kroków.

Między oknami rozmawiało półgłosem kilku cudzoziemców we frakach, suto złotem aftowanych i harcapach u spudrowanych włosów.

Zaś w kącie, jakby chroniąc się ciekawych spojrzeń, siedział jakiś człowiek w wojskowej kapocie, przy pałaszu i z krzyżem, zuchwale przypiętym do piersi, ale z głową wbandażach i o schorzałej, bladej twarzy; pachołek podawał mu co chwila jakieś leki rzeźwiące. Czas dłużył się wszystkim, gdyż było niezmiernie gorąco i nudnie; sennie brzęczały muchy i sennie brzmiały rozmowy, tylko niekiedy trzasnęły karabiny o kamienną posadzkę, wyczynioną w kostkę czarno-białą, lub za oknami rozległy się ciężkie, nierówne stąpania wart i zamigotał przez szyby bagnet, blacha kołpaków i kolor mundurowych wyłogów.

- Jeśli asumpt nie kwadruje z konkluzją, to psu na budę cała robota - jął naraz prawić głośno i gniewnie siwy jegomość. - Gwarancje i alianse, a "przyjacielski" żołnierz łupi nas ze skóry niby piskorzów. Niemały szwank poniosłem na zdrowiu i substancji, toć wiem, jaką zbójecką zgoła procedurą poczynają z nami "alianci". Moja okoliczność była taka: Jakoś ultimis Aprilis przeciągał batalion grenadierów pod von Blumem, który podjechawszy pod mój ganek i nie złażąc z konia zażądał furażów. Pozwoliłem, chociaż prosił modą cale tatarską, ale powiadam: daj mi waść kwitację za wzięte barany i krupy! A ten psi syn, miasto responsu, buch mnie głownią w piersi! Ja do szabli, obciąłem juści ultaja i tyłem się jeno usatysfakcjonował. Reszta to już jedno żalne larum. Zniszczyli mnie z kretesem i zrabowali do ostatniego krowiego ogona. Tylko jakimś cudem wyniosłem życie z tej opresji. Ale teraz von Blum jeździ w moje ogiery i żre na moim srebrze, a ja wędruję per pedes apostolorum od Annasza do Kajfasza i szukam sprawiedliwości.

Weszło parę nowych osób i jegomość ścichnął, ale Zarębie przyszło na pamięć, że Iza wspominała o jakimś von Blumie, wielbicielu Tereni.

- Wyłożyłem ambasadorowi od a do zet - podjął znów głośno - to wsiadł na mnie, jak na łysą kobyłę, że to ja napastuję wojska i biję mu oficjerów. Groził mi nawet wieżą i Sybirem! Myślałem, że mnie krew zaleje. Byłbym mu wypalił rzetelne verba veritatis, alem się pomiarkował: ubliżyć może, a wyzwać go na rękę, to mi nie stanie. Maż to być crimen, że nie pozwalam się postponować ultajstwu? A że tam moi synaczkowie, mszcząc nasz dyshonor, poszli tropem "przyjaciół" i jak mogli, tak gemejnów łuszczyli - toć odrodne tylko dzieci puszczają płazem krzywdy rodzica! Z taką właśnie sprawą stanę przed królem jegomościa. Ale stanę już nie a particulari, aliquo conventiculo, lecz nomine wszystkiego stanu szlacheckiego, skrzywdzonego w mojej osobie, i spytam: zali żywię jeszcze wolność i prawo w tej Rzeczypospolitej? Zali dziki najeźdźca...

Nagle rozwarły się złocone podwoje, uczynił się rumor i każdy ze stanu szlacheckiego wchodził do sali tronowej, gdzie król co niedziela dawał publiczne posłuchania.

Wyszedł naprzeciw ksiądz Ghigiotti, Włoch, czarniawej, suchej twarzy i niespokojnych oczu, króla partykularny sekretarz, rozpytując łamanym językiem każdego, z czym by przychodził przed Majestat?

Brał go ten i ów na stronę wyszeptując się z bolączek;Włoch słuchał z jednakim uśmiechem i czasem cicho zagadał, a jeśli była suplika, oddawał ją Friesemu, który zapisując nazwiska i godności, jakby

obmacywał suplikantów chytrze zmrużonymi oczkami.

Zaręba sprawił się krótko, po żołniersku i jął się dokoła rozglądać.

Sala tronowa, nie nazbyt wielka i miernej struktury, była świeżo pomalowana na biało i przyozdobiona złoceniami, ale tak licho, że już tu i owdzie łuszczyły się farby i pękały powzdymane tynki.

Tron stał pod czerwonym baldachimem, naprzeciw wyniosłych okien, dających światło i cudny widok na Niemen i jego zieloną kotlinę. Pod ścianami było nieco złoconych krzeseł i parę stołów mozaikowych italskiej roboty, jeno że szpetnie poszczerbionych. Zwierciadła między oknami, złożone z niewielkich tafel, świeciły przymglonym, białawym lustrem. Szary, marmurowy komin w rogu dźwigał złoconą tarczę z herbami ostatniego Sasa, olbrzymie grupy porcelanowe i takież kandelabry. Od sufitu, na którym wskroś zabielań widniały spłowiałe kolory jakichś dawnych malowideł, zwieszały się pająki, obwieszone kryształowym szkliwem. Parę sczerniałych portretów w złotych ramach ubierało nagie ściany.

Sala była pusta, nudna i pachniała wapnem i rozgrzanym klejem.

Na jakiś tajny znak o zbliżaniu się króla Friese ustawił wszystkich przed tronem na dywanie, zajmującym cały środek sali.

Cudzoziemcy wzięli co najwidniejsze miejsca, Zarębie przyszło stanąć na samym końcu, przy damach w czerni.

Król wszedł małymi drzwiczkami, dwaj kadeci z obnażonymi szpadami ustawili się przy tronie, mirowscy zajęli drzwi, w dziedzińcu zawarczały bębny i warty stanęły pod oknami.

Król wydawał się dzisiaj być w dobrym humorze, uśmiechał się przyjaźnie i jął obchodzić petentów.

Ghigiotti coś mu szeptał do ucha. Friese z drugiej strony mówił nazwiska. Dość długo rozmawiał po angielsku z cudzoziemcami, a potem już kolejno z każdym zamieniał po parę łaskawych słów.

Zaręba pilnie łowił jego głos, ale niewiele ułowił, gdyż byli szeroko rozstawieni, a przy tym król zazwyczaj mówił cicho. Usłyszał go dopiero, gdy siwy jegomość zaczął głośno roztaczać swoje żale i skargi.

Król słuchał jakby wystraszony, usiłując przerwać tę wielce przykrą relację, ale szlachcic, nie pozwalając się zbić z tropu, grzmiał coraz zapalczywiej:

- Nic nie zatajam i nic nie koloryzuję, jakem Karpiński z Karpina,

Korabita, nomine całej ziemi jęczącej w opresji, prawdę powiadam! Byś widział, Najjaśniejszy Panie, trakty, którymi ciągną "przyjacielskie" wojska, to byś mniemał, że przeszli tędy dzicy Tatarowie! Całymi milami leżą popalone wsie, znieważone kościoły, złupione dwory i potratowane zboża, nic, tylko jedna goła ziemia i niebo, ruiny, łzy i płacz jeden. Że już nawet pospólstwo przywiedzione do rozpaczy ucieka w lasy, aby choć zbawić żywoty z tych straszliwych terminów. Łońskie wojenne lato, a nie przywiodło nas do takiego zniszczenia, jak tegoroczne maszerunki i rekwizycje "aliantów". Niezadługo, a w nadbużańskim kraju nie pozostanie całej chałupy ni ziarnka zboża i ni jednego człowieka.

- Wszak wybierają furaże wedle palet i w asystencji komisarzów.

- Takmiało być, ale zabierają swoim sposobem, prawem kaduka, a kto im wzbrania, nahaje uczą go uległości. Trafiają się i poczciwsi, bo wezmą sto korcy zsypki, a wystawią kwitację na pięćdziesiąt. Podpisać ją trzeba, bo bagnetami dyktują. A spodoba im się coś w domu, zabierają bez pardonu. Całe wozy łupów ciągną za nimi; przedają je potem Żydostwu. Więc staję przed tobą, Najjaśniejszy Panie, i pytam, zali nie masz już w Rzeczypospolitej prawa na łotrzyków i miecza na gnębicieli? - dokończył z mocą.

Wszystkie oczy przeniosły się z niego na króla, który stał zmieszany, niecierpliwie szarpiąc orderową wstęgę na piersiach. Ghigiotti uśmiechał się z fałszywym współczuciem, a Friese, będący zaprzedanym instrumentem Sieversa, ze szczególną uwagą przyglądał się szlachcicowi. Wreszcie król, zbywszy go wielce czułymi słowy z dodatkiem ręki łaskawie podanej do ucałowania, zwrócił się do wyfiokowanych dam.

Karpiński robił grdyką, jakby udławiony pańską odpowiedzią.

Król zaś coraz spieszniej zmierzał do końca; żałobne panie już pilnie wycierały zaczerwienione oczy, oficjer, stojący za nimi wyprężał się tak gwałtownie, aż mu brzęczały ostrogi, a Zaręba, nieco wychylony z szeregu, patrzył na króla przenikliwie i bez animozji, lecz z jakimś cierpkim politowaniem krzepkiej i prawej natury nad tym spróchniałym i wykrygowanym Celadonem, mającym pozór zużytej rozpustą gamratki.

Ręce miał wypieszczone i lubieżne, o cienkich, długich palcach z różowymi paznokciami, diamenty w sutych żabotach, przerzedzone włosy w siwych puklach misternie utrefionych, twarz babkowatą i ubieloną, głos miły, wdzięczące się spojrzenia, usta wyczerwienione i obłok zapachów dokoła. Nie uszły jego bystrych oczu sadzone

kamieniami sprzączki trzewików ni wątłe, drgające łydki, opięte w białe pończochy, ni frak błękitny, dziergany jedwabiami na obrzeżach, połach i klapach w cudne ornamenta.

Nie mógł się w nim tylko dopatrzyć króla.

Słuchał bowiem, mówił, spoglądał i uśmiechał się, jakby cale nie wiedząc o tym, co czyni, a jego piękna jeszcze twarz nie pokazywała ni pasji żadnej, ni cnoty, ani też górniejszego majestatu ducha.

Zaręba za kadeckich czasów widywał go dosyć często i z bliska, lecz teraz widział tylko jakby jego nieprzeniknioną maskę, pod którą można się było dorozumiewać strasznej nudy i obojętności na wszystko.

- Antoni Żukowski, kapitan z bywszego pułku przedniej straży, szefostwa księcia Wirtemberskiego! - rozległ się dźwięczny, donośny głos i raptem się urwał, gdyż oficjer zachwiał się i byłby runął, gdyby go w porę nie powstrzymano. Zrobiło się zamieszanie, posadzono go na krześle, liberia przyniosła wody i gdy się nieco orzeźwił, król przystąpił do niego; nie pozwalając mu się podnosić i troskliwie jął się rozpytywać. Mówili prawie szeptem i snadź coś ważkiego, król bowiem załamywał ręce ze szczerym współczuciem, zaś twarz kapitana nabierała żywej barwy i łzy mu błysnęły w oczach. Król przeczytawszy jego suplikę nakreślił na niej jakąś rezolucję i podał ją Ghigiottemu.

I tak sięnim zainteresował, że podszedłszy do żałobnych dam, jeszcze się odwracał do niego i wzdychał; naraz cofnął się w tył wystraszony, bo damy padły mu do nóg wśród szlochów i wołań:

- Ratuj nas, Najjaśniejszy Panie! Ratuj skrzywdzone sieroty!

I nie czekając pozwolenia i przerywając jedna drugiej, zaczęły rozpowiadać zawiłe pienia z biskupem Kossakowskim, skarżąc go o gwałty, zajazdy i wyzucie z mienia; miał im zagrabić ziemię pod swoje miasteczko Janów, jakąś karczmę na Świńskim Dołku i kilkunastu poddanych. Żale były przeplecione łkaniami, pełne cytacji praw, sądowych wyroków, świadków i krzywd rzekomych.

Król, znudzony tą bezładną litanią, obiecywał im wszystko, czego tylko chciały, i spiesznie zwrócił się do ostatniego petenta.

Zaręba podał suplikę wykładając zarazem w krótkości jej treść.

Król ani odmawiał, ani obiecywał, wspomniał tylko ogólnikowo o ciężkich terminach, w jakich pozostaje Rzeczpospolita, coś o potrzebie służenia ojczyźnie, kiwnął mu głową i zabrawszy ze sobą cudzoziemców wyszedł majestatycznie; żegnany pokłonami i szmerem uwielbień.

Zaręba, nie cisnąc się wraz z drugimi do Friesego, aby go molestować o protekcję dla swojej sprawy, wyszedł pośpiesznie i w antyszambrze wpadł w ramiona Marcina Zakrzewskiego, dawnego przyjaciela.

- Widziałem cię wczoraj w sejmie. Terenia mówiła mi, żeś przyjechał.

- I podziałeś mi się, jakby cię pochłonęła ziemia.

- Była z tobą osóbka, z którą jestem na bakier! - Podkręcił jasnego wąsika, łypnął niebieskimi oczyma i zaśmiał się znacząco.

- Jedziesz z nami na piknik?

- Muszę warować przy królewskiej osobie. Mieliśmy robić wycieczkę do Poniemunia i siedzimy w zamku, bo będziemy dzisiaj wieczorem przyjmowali jakiegoś tajnego wysłańca z Wiednia. Zawierzam ci to pod sekretem. Jutro od rana jestem wolny.

- Widzę, żeś i na order już zarobił!

- Król wielce łaskawy na mnie. Gdzie kwaterujesz?

- U Bernardynów. Przyjdź rano.

Odsunął się dając miejsce Żukowskiemu, który, wsparty na pacholiku, szedł ciężko ze spuszczonymi oczyma, blady i jakby ostatecznie wyczerpany.

- Jakiś nieborak z ukraińskiej dywizji - szepnął Zaręba.

- Nie imaginujesz, ile się ich tu przewija i wszyscy o zaległe lenungi skamlą lub wprost o zaopatrzenie na dalszą drogę, wracają bowiem z rozpuszczonych brygad i często o żebranym chlebie. Hetman na każdym sejmie zgłasza o zapłacenie wojsk, ale i Salomon z próżnego nie naleje.

Naraz sprężył się na widok dam wyfiokowanych, przebódł je palącymi oczyma, dobił czułym uśmiechem i wystawiwszy pierś opiętą granatową kurtą, pokręcał zwycięsko wąsika i zaszeptał:

- Młodsza po prostu marcypan!

- Chyba przez podobieństwo do Tereni - wtrącił złośliwie.

Marcin parsknął wesołym śmiechem, aż gwardiacy, wartujący przy drzwiach, ledwie się od niego powstrzymali.

- Nie zmieniłeś się ani na jotę - zauważył z przekąsem Zaręba.

- Król mi to powiada i za to mnie właśnie lubi - wyznał z dumą.

- Ma też w tobie oddanego oficjera - szepnął z rozmysłem.

- Dałbymza niego życie! - zawołał gorąco i szczerze.

- Aż tak! - uśmiechnął się drwiąco. - Przyjdź do mnie rano, to ci zdam

relację z dzisiejszego pikniku. Bądź zdrów i życiem tak nie szastaj!

Poleciał za Żukowskim, dopędzając go dopiero na placu Zamkowym. Kapitan mimo strasznego upału i choroby szedł pieszo.

Przedstawił mu się i usilnie proponował swój kocz.

- Mieszkam daleko, bo lubię długie promenady - odpowiedział chłodno Żukowski, lecz Zaręba nalegał tak serdecznie, aż musiał się zgodzić.

- Wybaczy waszmość moją chałupinę, ale niepodobna było w tym ścisku nająć godniejszej kwatery. To mi nawet dogadza, mam spokojnie, bo jak waszmość widzi, wybieram się już do Abramka na piwo...

- Miarkując po bandażu, rana musi być sroga.

- Tak, gdyż wrażą ręką zadana i niepomszczona. Pamiątka z Nowochwastowa, z chwili, w której niecny Lubowidzki zaprzedawał nas imperatorowej - szepnął zwracając na niego mądre, smutkiem nasycone oczy. - Może waszmość tych spraw nieświadomy? Generalność wzbroniła o tym pisać nawet w listach.

- Znam imiona wszystkich aktorów i tenor całego zdarzenia.

- Okropne czasy! - wzdrygnął się, ukąszony przypomnieniem.

- Bo zgniłe i podłe sumienia panują nad nami. Żukowski zdumiał się jego słowom i zwartej w surowości twarzy.

Zajechali gdzieś na krańcach miasta przed niski domek, słomą kryty i prawie niewidzialny wśród drzew wyniosłych; niebieska trumienka widniała na słupie bramy wjazdowej, a w sadzie suszyły się porozstawiane deski.

- Mój gospodarz, Borysowicz, jest murarzem, ale jego starszy syn trudni się stolarką i to znak jego rzemiosła - tłumaczył Żukowski wysiadając na ziemię, zasłaną heblowiną i trocinami.

- Kwatera w sam raz dla chorego i abszytowanego żołnierza. Pozwól waszmość do środka.

Certował się, lecz przemogła ciekawość i poszedł za nim do ciasnej stancji od podwórza; tapczan, pokryty astrakańską burką, nad nim wytarty dywanik z żołnierskim moderunkiem i obrazikiem Częstochowskiej, parę stołków, pod oknem stół, w kącie chude mantelzaki, stanowiły całe jej urządzenie.

Jeszcze nie zasiedli, gdy wszedł Borysowicz, wysoki, przygarbiony człowiek o twarzy poczciwej, ale jakby przyprószonej wapnem, oznajmiając, że panowie są już zebrani w sadzie i proszą do siebie

kapitana.

- Niech jeno wytchnę, a przyjdziemy! - zapewniał rozciągając się na tapczanie. - Mieszka tu na drugiej stronie domu Krasnodębski, poseł liwski, cnotliwy obywatel, godzien poznania i głębokiej admiracji.

Zaręba wyjrzał przez okno: paru mężów siedziało pod cienistym drzewem, a pomiędzy nimi krzywousty Skarzyński.

- Sami znaczni zelanci - zauważył mimo woli.

Kapitan uśmiechając się jakoś zagadkowo zajął się przy pomocy pachołka zmianą swoich bandażów.

- Prawie cała sejmowa opozycja! - dodał jeszcze siadając naprzeciw Żukowskiego i pod wpływem olśniewającego przypuszczenia szepnął słowo wtajemniczonych. Ale kapitan snadź nie zrozumiał, spojrzał przelotnie i po chwili jęknął cierpliwym głosem;

- Poty na mnie biją, jakbym wyszedł z łaźni.

Skonsternowany pomyłką Zaręba podniósł się natychmiast i mimo molestującychzapraszań wyszedł, obiecując zajrzeć do niego nazajutrz.

I przez całą drogę rozmyślał, czy Żukowski istotnie nie zrozumiał, czy też nie chciał i dlaczego? Coś mu bowiem szeptało w duszy, że nie chciał się odsłonić, więc tym bardziej trapił się swoją nieostrożnością.

- Gracz to niepośledni albo tylko żołnierski, ordynaryjny brus...

Jakiś obcy człowiek otworzył mu kwaterę i stanął wyciągnięty jak struna.

- Zawołaj mi Kacpra!

- Melduję pokornie panu porucznikowi, że namiestnikuję za niego. Pojechał z ojcem Serafinem i wróci późnym wieczorem.

- Skądżeś się wziął? Czyjżeś?

Pierwszy raz w życiu go widział.

- Pana kapitana Kaczanowskiego; wołają mnie Stasiek albo Warszawiak.

- Kiedyś przyjechał i skąd? - Zaczął się rozdziewać z munduru.

- Z Warszawy. Przed swoim wyjazdem pan kapitan przykazał: "Żebyś szedł na czworakach i nosem się podpierał, a w sobotę zameldujesz się w Grodnie panu porucznikowi Zarębie." Dał mi przy tym na drogę dukat z Matką Boską i dołożył nogą w okap. Pieniąch zostawiłem grubej Marynie z Pragi, na chrzciny, a kopańca zwróciłem bardziej potrzebującym.

- Tylko bez bałamutni a krotochwil - ostrzegł go surowo.

- Rzekłem prawdę jak na sądzie marszałkowskim i już po kijach.

- Więc czemuś się opóźnił? - zagadał łagodniej, rozciekawiony zabawną figurą. Chłopak był szczupły, niski, zwinny jak małpa i z siwych oczu patrzał mu spryt i hultajstwo. Brakowało mu przednich zębów, na czole miał głęboką bliznę, w lewym uchu srebrny kolczyk, nochal potężny, czuprynę jasną w jeża i szelmowską gębę całą w podłużnych fałdach i pryszczach.

- Bo za Bóg zapłać niewiele kupi na świecie, a poczty na bory nie wożą. Te żółte trąby, proszę pana porucznika, nie mają żadnego uważania nawet dla gwardiaków, musiałem hyclów uczyć grzeczności. Przez nich się spóźniłem, a gdyby nie tuz czerwienny w Chapance, tobym był musiał promenować się przy kijku jak jaki święty.

- Dosyć na dzisiaj. Pojedziesz ze mną.

Wyjął z puzderka krócicę i schował.

A po chwili Maciuś palił z bata i pędził przez miasto przewijając się jak wąż między powozami. Stasiek w mundurowej kurcie siedział przy nim sztywno, jak przystało kapitańskiemu ordynansowi.

Przed Dominikanami wstrzymał ich Nowakowski.

- Przesiądź się do mnie, właśnie jechałem po ciebie - wołał ze swojej kariolki. Przesiadł się niezbyt ochoczo, polecając Maciusiowi jechać za sobą.

- Ambasador daje publiczne audiencje, musimy tam wstąpić na chwilę.

- Już byłem dzisiaj na królewskich posłuchaniach - próbował się wykręcić.

- I co ci z tego? - wzruszył lekceważąco ramionami - u króla bywać można, zaś u Sieversa nakazuje rozsądek i przezorność. Ciekawym, jak ci poszło z Cycjanowem?

- Siedziałem u niego do drugiej w nocy, ugościł mnie czajem i gawędziliśmy o różnych materiach; polityczny to i szczególnie światły człowiek.

- Zapewne nie omieszkał ci się zwierzyć? - spytał bez ceremonii.

- Nie przyszliśmy aż dotakiej konfidencji, nie leżało to w moich zamysłach.

- Wczoraj zdradzałeś odmienną dyspozycję serca - szepnął urażony.

- Być może, iż wróci mi jutro - odparł szorstko, lecz zaraz załagodził: - Nie mogłem się narzucać z pomocą, inna sprawa, jeśli jej ode mnie zażąda.

Dostali się na Szerokiej w nieskończony sznur powozów ciągnących do ambasadorskiej kwatery i wypełnionych najzacniejszą socjetą; trzeba było jechać noga za nogą wśród tumanów kurzawy i spiekoty, gdyż wysmukłe topole, którymi była wysadzana ulica, niewiele chroniły od słońca.

- Spóźnimy się na piknik, już dochodzi piąta - zauważył kwaśno Zaręba.

- Obowiązek przed przyjemnością to moja maksyma! - wygłosił poważnie Nowakowski. - Jakby się zmówili na jedną godzinę - dodał, gdy powozy zadudniły na długim moście nad Horodniczanką i zaczęły skręcać ku domom, ledwie dojrzanym przez gąszcze drzew wyniosłych.

Parterowy dom ekonomii królewskich o mansardowych facjatach i dosyć długich skrzydłach zajmował Marcin Badeni, szambelan, i główne departamenta zarządów, ale tuż przy nim, przywarty szczytem i w jednej linii z jego lewym skrzydłem a frontem do ulicy Szerokiej, wznosił się pawilon pięknej włoskiej struktury o dwóch piętrach, zakończonych kamienną balustradą, przyozdobioną wazonami. Pawilon, dosyć duży, miał na pierwszym, piętrze wielkie okna i złocone balkony, a na dole wspaniałe podwoje z mahoniu, do których prowadziło parę marmurowych stopni, pokrytych czerwonym suknem. Rzeczpospolita znacznym sumptem przysposobiła go na mieszkanie dla Sieversa i jego świty.

Kozacy w czerwonych chałatach i czarnych, lśniących szkopkach trzymali straże przy drzwiach, prócz nich kompania grenadierów w bojowej gotowości kwaterowała w domku skrytym w gąszczach Ogrodu Botanicznego.

Na obszernym podjeździe stało już kilkadziesiąt powozów, a wciąż zajeżdżały nowe i co chwila wysiadały strojne damy, panowie, a nawet i dzieci.

- Walą niby na odpust - mruknął Zaręba wchodząc do przedsionka.

- Bo mus rządzi ludźmi, a nie sentyment - szepnął Nowakowski kłaniając się na wszystkie strony.

Szli na pierwsze piętro barwną i pachnącą aleją, gdyż na każdym stopniu bardzo szerokich schodów stały kwiaty, a poręcze były oplecione w rozkwitłe pędy caprifolium.

- Droga, jakby wiodąca do raju! - drwił z gorączkowym pośmiechem Zaręba.

- Ale niechybnie do fortuny! - wyrzekł ktoś z tłumu wchodzących.

Na progu robił honory domu baron Buhler, pierwszy doradca ambasady, w otoczeniu generałów Dunina, Rautenfelda i Kampenhausena.

Salony były urządzone z przepychem; w środkowym, największym, pełnym róż w chińskich wazach, porozstawianych na mozaikowych stołach, pod portretem imperatorowej, wyobrażonej w stroju koronacyjnym, siedział Sievers w galowym mundurze, suto złotem aftowanym, w orderach, brylantowych gwiazdach i niebieskiej wstędze, pogodny wielce i z niezmiennym uśmiechem na wąskiej, drapieżnej twarzy.

Damy brały miejsca obok niego półkolem, na fotelikach ze złoconej trzciny, a pomiędzy nimi biskup Massalski jakby drzemał z gorąca.

Sievers witał podchodzących z dworną uprzejmością i na hołdownicze pokłony odpowiadał podaniem ręki, czasem paru słowami, do niektórych podnosiłsię nawet z krzesła, damom prawił strzeliste komplementy, innym łaskawie kiwał głową, a jeszcze innych zaledwie raczył zauważyć, ale dla wszystkich miał jednako dobroduszny uśmiech i władcze spojrzenia. Tłum zwiększał się nieustannie, bił pokłony i rozsypywał się po salonach napełniając je dyskretnymi szeptami i chrzęstem bławatów.

Już się tworzyły grupy, zadzierzgały kabały, krzyżowały przenikliwe spojrzenia i ważyły wrogie uśmiechy, a co chwila wszystkie oczy zwisały trwożliwie na siwej głowie pod portretem imperatorowej - i każde jej słowo w lot obiegało ciżby, a każde spojrzenie brano w pamięć.

Zaręba, zamieszany w tłum, przyglądał się ambasadorowi, jego generałom i tym, którzy nieskończoną procesją podchodzili do niego. I zdumiewał się coraz głębiej, albowiem wszystko, co tylko było w Grodnie znaczniejszego, skwapliwie składało mu swoją czołobitność.

Szli ministrowie, wielcy urzędnicy, wojewodowie, kasztelani, biskupi, posłowie - szła jakby cała Rzeczpospolita.

Zjawili się nawet ambasadorowie różnych potencji, zebrani w Grodnie. I wkrótce przepełniły się salony, a przed ambasadorem utworzyła się ciżba dygnitarzów i gdy już zbrakło krzeseł, przystawali, nie bacząc na tłok, byle się tylko znaleźć bliżej, w promieniu jego wszechmocnych spojrzeń. Zaś w pierwszym rzędzie zasiedli: udiamentowany jak zawsze i

najwierniejszy z wiernych graf "percepta" Moszyński; piękny i mądry hrabia Ankwicz; nikczemnej duszy wytworniś Miączyński; wspaniale przybrany i majestatycznej postaci regimentarz Ożarowski; ironicznie wyniosły i na wszystko baczący poseł angielski Gardinet; puszący się orłem pruskim na piersiach Sułkowski, kanclerz wielki koronny; hetman polny litewski Zabiełło; protegowany przez Igelströma i własną żonę do wszystkich wakujących dygnitarstw Załuski; przysadkowaty, w białym mundurze pokrytym złotem i orderami, a głupawą twarzą i nigdy o niczym niewiedzący poseł cesarski, de Cachet; rudawy, suchy jak klinga Stecki, miecznik koronny; Pułaski, marszałkujący konającej generalności; podkanclerzy wielki litewski, Plater; powolny na każde życzenie "aliantów" biskup chełmski, Skarszewski; chwiejny, chełpliwy podskarbi litewski, Ogiński; jowialny staruszek w ogromnej peruce i z tabakierką zawsze otwartą w ręku, poseł holenderski, Kriegenheim; milczący, arystokratyczny, z oczyma jakby z lodu, szwedzki Toll, szczerze przyjazny Rzeczypospolitej, a obok niego króla pruskiego pełnomocny, de Buchholtz, nieśmiały w ruchach, zatabaczony, źle ubrany i otoczony ogólną nienawiścią, że nawet Podhorski nierad się z nim pokazywał. Był i nuncjusz Saluzzi w purpurze i ze złotym krzyżem na piersiach, smukły, wytworny i pachnący, który pod stu pozorami zbliżał się do Sieversa i zbywany półsłówkami przenosił pomiędzy damy swoją purpurę i twarz podstępnego arlekina.

Biskup Kossakowski był również, ale trzymał się na stronie, otoczony adherentami: Giełgud, szef siódmego regimentu; Narbutt, X. Wołłowicz, referendarz; Łopot, eksoboźny litewski; Jeziorkowski, generalny sekretarz sejmowy, i paru jego krewniaków; ustawicznie mu szeptano jakieś uwagi, na co się tylko uśmiechał spozierając drwiąco na Sieversa i na cały ten tłum, jakby do niego rozmodlony w bałwochwalczej admiracji.

Zaś Boscamp, prawdziwa "anima damnata", najmędrszy, najchytrzejszy i najpodlejszy z jurgieltników, wciąż przenosił się z miejscana miejsce, był wszędzie, gdzie tylko szeptano, i węsząc niby wyżeł, strzygł tropiącymi oczyma na wszystkie strony.

Było jeszcze wielu innych, zapełniających salony.

I nie tylko jurgieltnicy, nie tylko oczajdusze, zakładający swoje fortuny i wyniesienia na jego faworach, lecz i zgoła nieskazitelni ludzie, cnotliwi obywatele i dusze oddane ojczyźnie - wiara bowiem w judaszowe "gwarancje" była powszechna i dla wielu zaślepionych stanowiła jakby dogmat nieomylny, jakby prawdziwego patriotyzmu katechizm.

Nic to, że aliantka zagarnęła najpiękniejsze województwa, że "przyjacielskie" wojska łupiły kraj nie gorzej hord tatarskich, że Igelström poczynał sobie w Koronie obyczajem satrapów, a Sievers bagnetami niewolił sejmujące stany do powolności.

Wierzono wciąż niezachwianie w puste słowa gwarancyjnego aliansu.

Nie wierzono już tylko w siebie.

W jakiejś chwili jasnowidzenia pojął tę prawdę Zaręba i już się nie dziwił sromotnemu widowisku, nie szarpał nim gniew i więcej nie bolała hańba, poczuł bowiem - jak kiedy chłop, gdy mu chałupę luty wicher rozwali, a dobro rozkradną złodzieje, czuje stając na gruzach: w dolę swoją pojrzy, ogrom nieszczęścia zważy i nabrawszy tchu splunie w garście, za topór chwyci, a do podźwigania ruiny się weźmie. W tej chwili czuł tak samo i rozumiał, że czego się tknąć - próchno, zgnilizna od samego rdzenia, żrąca pleśń i ruina. Na nowo trzeba wszystko wznosić i od fundamentów.

Praca bezmierna, trud na całe pokolenia, nigdy końca wysiłkom i ofierze, ale rady już nie wiedział.

Chyba śmierć lub haniebne pęta niewoli.

Póki życia, póki tchu ostatniego - potąd walka nieubłagana i potąd nadzieja.

Są przecież, którzy czują tak samo i pragną tak samo; są, którzy już rozmierzają węgły nowego budowania, pracując nad nim żarliwie.

I pora nadchodzi, by krzyknąć: Którzy macie w sercach miłość i wiarę, powstańcie i lejcie krew swoją na zleczenie ran odwiecznych i odkupienie win!

Naraz odezwał się brzękliwy dźwięk gitary. Zaręba jakby ocknął. Sievers, Buchholtz i de Cachet siedzieli już razem pod portretem imperatorowej jakby w krwawym cieniu jej purpurowego płaszcza, a u nóg im pełzało żebracze mrowie łaszące się o każdy ochłap łaskawości. Gitara znowu zabrzęczała i perlistą fontanną buchnął jakiś głos przecudny:

Piacer d'amor piu che un soi di non dura:

martir d'amor tutta la vita dura.

Tutto scordai per lei, per Silvia infida:

ella or mi scorda, ad altro amor s'affida.

Śpiewała na środku salonu hrabina Camelli, przebrana za neapolitankę,

w krótkiej pąsowej spódniczce i żółtawym gorsecie; na kruczych włosach miała kwadratową chustę w pasy złotozielone i w uszach ogromne, srebrne koła; brat jej, Martini, przedzierzgnięty w lazarona, wtórował na gitarze zawracając przy tym smolistymi oczyma.

Sievers promieniał uwielbieniem, a za nim. wszyscy akomodując się dwornie dawali pozór wniebowziętych. Po każdej więc strofce trzaskały rzęsiste aplauzy i rosły głośne zachwyty.

Zaręba korzystając z tego wyniósł się niepostrzeżenie.

Martir d'amor tutta la vita dura.

Leciałaza nim słodka skarga hrabiny, obejrzał się tylko za Nowakowskim i kazał spiesznie jechać do szambelanowej.

W pałacu już nie zastał nikogo: przed godziną pojechali do Pyszek, parę wiorst za miasto i w licznej kompanii.

Maciuś wykręcił na trakt wileński.

Ale na rogatce czekała nowa mitręga: szlaban był zamknięty i osadzony jegrami. Na szczęście miał kartę Cycjanowa, dającą wolne przejazdy o każdej porze dnia i nocy; zabrało to jednak sporo czasu, nim zjawił się dyżurny oficer i rozkazał przepuścić.

- W konie, Maciuś! - krzyknął, gdy się nareszcie znaleźli na wolnym trakcie. Właśnie zabiły ponieszporne dzwony i wiatr rzucił na nich taką ulewę huczących dźwięków, że konie z miejsca poniosły, aż im zagrały wątroby, a przydrożne drzewa jęły uciekać w tył z szaloną szybkością.

- Bimbają jakby nad generałem! - zaczął Staszek odwracając się z kozła. Ale Zaręba nie słyszał, zatopiony w medytacjach.

Upał już przechodził, od lasów ciągnęły rzeźwe tchnienia, powietrze było pełne różowych brzasków i lśnień, niebo wisiało modrawą taflą, bez chmur.

Droga szła sypana, okolona rowami, z obu stron gęsto wysadzona brzozą i bardzo szeroka. Wsie były dosyć gęste, tylko ledwie dojrzane ze sadów i zarośli, sporo też ludzi snuło się po drogach i powracało z miasta, ale było tak jakoś pusto, cicho i tęsknie, aż Staszek mruknął:

- Jakbym jechał na postną stypę, już mi się na płacz zbiera!

Maciuś się nie odezwał, zajęty prażeniem lejcowego za ciągłe wpadanie w żydowski galop.

- Obóz, proszę pana porucznika! - meldował naraz Staszek wskazując na lewo. Jakoż za niskimi krzakami zabielały gęste rzędy namiotów; na

szerokim majdanie kurzyły się liczne ogniska, otoczone przez kupy żołnierstwa i brząkały bałabajki.

- Czy to armaty tam pod drzewami?

- Tak, proszę pana porucznika. Stoją w zielonych giezłeczkach jak sierotki od Dzieciątka Jezus za procesją w Boże Ciało. Zęby tym panienkom zadać czopki, gdzie trzeba, nie czekałyby długo na połóg! - śmiał się w kułak.

- I za nimi stoi widać jakaś konnica? - zdziwił się niezmiernie.

- Smoleńskie dragony - wtrącił Maciuś powstrzymując nieco konie. - Rychtyk, poznaję po gniadoszach. Kamraty powiedały, jako wczoraj przywaliło ich całe trzy szwadrony. To ci sami, którzy łoni konsystowali w Krakowskiem.

- Zostają w Grodnie czy ciągną dalej?

Ale Maciuś nie umiał dalej objaśnić, więc Staszek wyrwał się skwapliwie:

- Wartałoby dostać języka! Ja bym proszę pana porucznika sprawił się w mig...

- Swędzi cię skóra? Nie próbowałeś, widzę, kozackich nahajów?

- Nie zdarzyło się jeszcze, smakowałem tylko w naszej rodzonej leszczynie, czego mi nie żałowali! Ale ja bym się sprawił chybcikiem! Trajluję po ichniemu, że nie zniuchają, diabeł czy jego ciotka! Przecież przez cały czerwiec markietanowałem po ich obozach pod Warszawą. Pan kapitan może poświarczyć, jak wszystko regularnie spenetrowałem. I na pamiątkę puściłem im czerwonegokoguta! Hi! hi!

- Cóż to znaczy? nie rozumiem.

Patrzał na niego bardzo życzliwie.

- Że to niby niechcący naumyślnie skurzyły się ich magazyny z furażami! Na ratunek nie leciałem, bo to wzbronione postronnej publice, wolno tylko bronić sposobnym i którzy do tego przez samego Igelströma wyznaczeni.

- Diabeł w warszawskiej osobie! - bąknął Maciuś spluwając od uroków.

- Takaś to facies? - szepnął z uznaniem Zaręba.

- Aż wszystkie jurydyki pękały ze śmiechu, bo magazyny były pełne, czegój się nikt nie spodział. Przy tej okoliczności poszły też z dymem sołdackie baraki, że od przypieczonych kozackich schabów zrobił się fetor na całą Pragę. Powiedał Szmulowicz, ich główny markietan, jako

sam Igelström rwał sobie resztki kłaków z żałości. Hi! hi! bo też skwierczały w ogniu chudziaki jakby naszpikowane. Psi mieli niezgorszą uciechę!

- Masz wilcze serce, mój Staszku! - zauważył dosyć chłodno.

- Z wrogiem się ceckał nie będę. Naszych też nie szczędzą!

- Muszę cię sprzęgnąć do roboty z Kacprem - wyrzekł po długiej chwili.

- Lubię do pary, ale tylko w sztajerze. Wedle rozkazu pana porucznika - dorzucił spiesznie, zobaczywszy groźną zmarszczkę na jego twarzy.

Dosięgli wreszcie Pyszek, a raczej ogromnej karczmy, stojącej na ostrym załamaniu drogi, pod starym, wyniosłym lasem. Już tam. stały wyprzężone pojazdy i część służby porozdziewana do koszuli grała w karty pod drzewami.

Rudy Żyd, karczmarz, kłaniając się jarmułką objaśniał, że piknik odbywa się nad rzeką, i ruszył wskazywać drogę. Zaręba zabrał ze sobą Staszka, który jakoś żałośnie zezował ku flachom, stojącym przy graczach.

I zaledwie weszli na wąską, leśną drożynę, dosyć gwałtownie spadającą do Niemna, gdy doszły ich grania fletów i śpiewy.

Socjeta bowiem rozłożyła się tuż za lasem, na wielkiej polanie, pokrytej bujną trawą i porośniętej rzadko stojącymi dębami. Niemen połyskiwał w dole modrą i krętą drogą, po której tu i owdzie bieliły się ogromne płachty żaglów. Czas był cichy, przedwieczorny, słońce wisiało już nisko nad lasami, że dęby kładły długie cienie, a powietrze przesycone oroszonym zapachem nagrzanych lasów było pełne mgiełek, włóczących się po nizinach błękitnawymi welonami.

I w tej upajającej cichości, nakrytej przeczystą kopułą nieba, wybuchał chór cudnych, dziewczęcych głosów i śpiewał srebrzystą kaskadą przy wtórze fletrowersów i dalekich, zamierających dzwonieniach.

Il pleut, il pleut, bergere,

Presse tes blancs moutons;

Allons sous ma chaumiere,

Bergere, vite, allons!

Wołały czułe głosy i chór, kołysząc się rytmicznie w pośrodku polany niby grzęda kwiatów pod powiewem, powtarzał co pewien czas tę zwrotkę, a Terenia stojąc na przedzie wybijała takt laską i wiodła piosenkę niezmiernie wysokim i ślicznym głosem.

Wszystkie były przebrane za pasterki w jasne, krótkie sukienki, przepasane szarfami, w słomiane wielkie kapelusze, zawiązane pod brodą; miały w rękach wysokie trzciny, przyozdobione pękami wstążek i złocone koszyczki przewieszone przez ramiona.

Muzykanci, skryci w jakimś krzaku, że im tylko wystawałygłowy, zwieńczone kwiatami, przygrywali na fletrowersach i piszczałkach.

Zaręba, porwany nadzwyczajnym aspektem, ruszył spiesznie ku nim, ale osadził go na miejscu i zawrócił głos szambelanowej.

- Czekałam! - szepnęła tkliwie, wskazując miejsce przy sobie.

Przysiadł radośnie. Grupy strojnych dam i świetnych kawalerów, jakby wycięte z ostatnich paryskich kopersztychów, krążyły cicho rozszeptane; gdzie znów czuli Celadonowie rozciągali się na trawie u nóg swoich Astrei, siedzących na kobierczykach i poduszkach; rozamorowane pary promenowały po peryferii wielkiego koła, chytrze cyrkulując ku niedalekim gąszczom; niektórzy zabawiali się w jakieś gry srodze hałaśliwe; jeszcze inni próbowali tańcować, ale większość miała twarze znudzone, ospałe ruchy i żałosne spojrzenia. Na próżno kapela wygrywała skoczne dryganty, sztajery i menuety, liberia, w białych kosmatych surdutach, niestrudzenie roznosiła słodkie muszkatele i alikanty, a czarujące gospodynie usiłowały ożywić gnuśną zabawę - nuda nie dała się rozproszyć.

Nie pomogły nawet bałabajki, chóry i trepaki grenadierskich gemejnów, sprowadzone przez von Bluma i jego przyjaciół. Dostały estymacyjny aplauz i garść dukatów za swoje wrzaski nieludzkie i dzikie skoki, nie zdoławszy nikogo prawdziwie usatysfakcjonować.

Nie rozśmieszał również słynny baranek pani Nowakowskiej, który wyzłoconymi rogami trykał zuchwale każdego, kogo mógł tylko dosięgnąć, ku słodkiej radości swojej pani, obsypującej go co chwila pieszczotami.

- Ale co robi Woyna przy tej zwiędłej Klelii? - dziwił się Zaręba.

- Nawraca ją na cnotę, na złość braciom Krotowskim.

- I jakąż rolę gra to rogate bydlę! - wskazał baranka.

- Nie myślisz przecież o mężu? - zaśmiała się ironicznie. - Baranek to jej wierny przyjaciel, nigdy się z nim nie rozstaje, nawet wizytuje w jego asyście.

- Imaginuję sobie ten aspekt! - śmiał się ironicznie.

- Wkracza do salonów niby zwycięska Aurora; biały baranek w złotych lejcach na przedzie, a z boków jej nieodstępni wielbiciele, bracia Krotowscy.

- Byłoby jeszcze ucieszniej, gdyby jeździła w tych trzech osłów.

- I często ją widują w okolicznych boskietach błądzącą z barankiem, jakby szukała czułych berżerków i słodkiej solitudy w ustronnych kabankach.

- Łacno znajdzie, czego szuka: tyle obozów w okolicach Grodna! - drwił rubasznie. Obrażona jego słowami, szepnęła z żałosnym wyrzutem:

- Tylko kobieta może śnić o szczęściu au pays du tendre!

- Ach! - podchwycił złośliwie - tam, gdzie płyną te czarowne rzeki: Estime, Inclination, Tendresse! Tam, gdzie to parfait amour prowadzą des billets doux, petits soins, a zwłaszcza szczodre cadeaux! Znam ja te bałamutnie.

- Jota w jotę to samo powtarza szambelan - odparła wzgardliwie.

- Jakże jego zdrowie? - rzucił z uśmiechem.

- Spytaj się Tereni, a mnie menażuj!

Orzechowe, tygrysie oczy zapłonęły gniewem i rumieniec opylił jej policzki, ale on, nie zważając na jej oburzenie, wskazał jakąś grupę dam i spytał:

- Któż to ta cudna blondyna? Ależ prześliczna!

- To Chapeau a l'anglais et Châle de Casimirs!

Spojrzał, nic nie rozumiejąc.

- No tak, atamta obok, drobna i ruchliwa, to Capote en crepe amaranthe; trzecia, brunetka z orlim nosem, to Chapeau de velours a fond plissé, zaś czwarta to Spencer de linon i Capote de taffetas. Nazywam stroje, gdyż wszystko, co bym rzekła o personach, może ci się znowu wydać bałamutnią, godną jedynie drwiny - mówiła zjadliwie.

Nim zdążył odparować ten mściwy sztych, zerwały się wrzawy. Kapela buchnęła fanfarą, w lesie trzasnęły salwy karabinowe, sperlone kielichy szampańskiego jęły gęsto krążyć, a von Blum wiwatował ogniście na cześć dam biorących udział w pikniku. Jeszcze nie przebrzmiały rzęsiste brawa, gdy Woyna zadzwonił laską w kryształową wazę od ponczu.

- Woyna odpowiada! Cicho! Woyna wnosi toast! - wołano zewsząd, otaczając go zwartym kołem.

Woyna wstał ociężale i podnosząc filiżankę zawołał:

- Chciałem tylko prosić o cukier do czarnej kawy!

Po chwilowym osłupieniu wybuchnęły szalone śmiechy, a Terenia przypadłszy do Zaręby zaczęła gorączkowo molestować:

- Mój złoty, niech Woyna odpowie Blumowi. Przecież Blum urządzał piknik i pił nasze zdrowie, i należy mu się podziękowanie. Byłoby niepoczciwie. Niech pan idzie ze mną i prosi. Tylko prędko!

Rad nierad musiał jej posłuchać, ale Woyna, rozpowiadający właśnie jakąś facecję, od której słuchacze pękali ze śmiechu, ani chciał słuchać o toaście.

- Jaki niedobry! Jaki niegodziwy! Jaki... powiem Marcinowi... niech on... - szeptała połykając łzy i na piersiach szambelanowej wypłakała swój gorzki zawód wyrzekając na wszystkich, przy czym dostało się i Zarębie. - To pan powinien. Zawsze oficjer odpowiada oficjerowi. Żeby był Marcin!... W Kozienicach to sam papa pił zdrowie huzarów!

- Żebym tu miał swoją baterię, tobym im zawiwatował!

Pokazała mu koniuszczek języczka i ponieważ zabrzmiały pierwsze dźwięki angleza, wytarła spiesznie oczy, poprawiła kapelusza i po chwili już tańcowała w pierwszą parę z von Blumem, różowa, uśmiechnięta i tak cudna w pląsach, dygach i minach, że porywała wszystkie oczy.

- Terenia nie na żarty zajęta tym drągalem.

- Zwykły marivaudage, cale zabawny a nie grzeszny..

- Mam o tym oficjerze relacje godne ostatniego huncwota.

- Ależ to najtklawszy z trubadurów, sama wzniosłość. Uwielbia go.

- Wszak ma narzeczonego, którego pono kocha - zauważył surowo.

- Cóż to przeszkadza? Będę broniła świętych praw miłości! - rzekła wyzywająco, wpierając się ramieniem w jego pierś, gdyż znowu siedzieli przy sobie na kobiercu. Zadygotał i zazierając z bliska w jej twarz nieprawdopodobnie piękną szepnął z bladym uśmiechem:

- I nie wódź mnie na pokuszenie!

- Pragnęłam, abyś przyjechał!

Przymknęła oczy wysuwając nabrzmiałe usta podobne do napiętego łuku. Dyszała coraz szybciej.

- Myślami byłem zawsze przy tobie! - wymówił ledwie dosłyszalnie.

- Pozostań, nie odchodź, pozostań przy mnie! - rwały się ciche, palące

słowa. Podniosła nagle powieki zatapiając w nim ogniste szpony oczu, aż cofnął się mimo woli, jakby pod dotknięciem rozpalonego żelaza i rzekłsmutnie:

- By znowu być wypędzonym z raju!

- Wszystko się stało malgré moi. Ani wiesz, w jakich żyję supirach, ani wiesz!

- A ja! A ja! - jęknął, pobladły śmiertelnie i chwycił się za serce.

- Uwielbiam cię! Muszę ci dzisiaj wszystko opowiedzieć. Wszystko! Poświęć mi dzisiejszy wieczór... Powstańmy, idzie ku nam pani Ożarowska i hrabina Camelli.

- Jakąż nową kabałę mi gotuje? - pomyślał odstępując nieco, gdyż grono dam, przybyłych z przyjęcia u Sieversa, otoczyło szambelanową. Patrzył na nią znacznie chłodniej, jakby oprzytomniony jej namiętnymi półsłówkami, w które nie uwierzył i sama ich pamięć sprawiała mu przykrość.

- Kłamała, jutro to samo powie drugiemu. Rozeszła się z Cycjanowem i mniema o mnie, że w braku laku dobry i opłatek. Nazbyt zadufana w moce swoich wdzięków - przeżuwał posępnie.

- Cóż, rycerzu - zaszeptał Woyna przystępując do niego - twierdza wywiesza białą chorągiew i gwałtownie pragnie kapitulować.

- Stare fortele dla pognębienia łatwowiernych - odparł tym samym tonem.

- Nieźle filujesz miłosne karty, mógłbyś zagrać va banque!

- Gdyby mnie nęciła wygrana - uśmiechnął się apatycznie.

- Jakże ci się dzieje w Grodnie? - zaczął z inne strony.

- A tłukę się jak Marek po piekle. Jak wiesz, byłem na sejmie, byłem dzisiaj u króla, byłem nawet u Sieversa. Patrzę, słucham, rozważam i zaczynam mniemać, że albo ja jestem niespełna rozumu, albo powszechność.

- Dlaczego? Rezolwuj powiedzieć prawdę.

- Znasz ją lepiej ode mnie - rzekł smutnie. - A na dobitkę przed godziną widziałem prawie całą Rzeczpospolitą u nóg Sieversa. Ale ożeniłem swoją rozpacz z nadzieją i tym salwuję zmysły.

- Nie pora i miejsce na dyskursy w tej materii - zauważył ostrożnie Woyna.

- Tym wykręcają się wszyscy od spojrzenia prawdzie w oczy.

- Bo może i lepiej nie znać jej spojrzenia. Jakże znajdujesz piknik?

- Nad wyraz nudnym. Przynajmniej dla mnie.

- Masz rację, chociaż von Blum i jego kamraci nie szczędzą trudów i ekspensów, aby piknik zrobić prawdziwie champetre.

- Tandem zabawimy się dzięki ich wspaniałomyślnej łaskawości.

- Kniaź Cycjanow, Blum, Arseniew i drudzy tegoż autoramentu rycerze zapragnęli się odwdzięczyć całej socjecie za ciągłe bale i asamble.

- Jacy poczciwi, ale odbiją to sobie i jeszcze z dobrym profitem. Blum ma już nawet niezłą eksperiencją.

Opowiedział jego historię z Karpińskim.

Woyna nie wziął jej zbytnio do serca, tylko podparłszy wargę złotą gałką laski zauważył jadowicie:

- Z tego konkluzja, że Blum jest "czynnym obywartelem". Tak nazywają rojaliści jakobinów i złodziejaszków. A gdzieś powiedziano: "Kto nie łupi ze skóry bliźniego, ten będzie złupiony." Nie wiem, czy moja cytacja jest wierna, muszę się o to spytać biskupa Kossakowskiego. Ale pójdźmy złożyć powinne hołdy pani Ożarowskiej.

Zastąpiła im drogę panna Terenia, impetycznie napadając na Zarębę.

- To waćpan tak się mną opiekuje! - wołałakrotochwilnie.

- Musiałem ustąpić przed kapitańską szarżą. Gdzie mi się równać z von Blumem!

- Aha, teraz wiem, co w trawie piszczy! Zaraz powiem Izie, jaki waćpan dla mnie czuły! Dygnęła z komiczną przesadą i poleciała.

- Biedny Marcin, jeśli ją bierze na serio! Jej tylko w głowie zabawy i amuretki.

- Wszystkie takie same - syknął Woyna z nienawiścią. - Coraz więcej admiruję rozum Mahometa. To jedyny z mędrców, który pojął naturę kobiety i dał, czego jej było potrzeba: haremowe więzienie, a w perspektywie stryczek. Kobieta jest najpiękniejszym tworem natury, ale szkoda, że również nieudanym.

- Starościc znowu coś wygaduje na kobiety! - zaśmiała się pani Ożarowska, zbliżając się do nich w otoczeniu dam i całego dworu młodzieży i oficerów.

- Właśnie sławiłem Mahometa i rozkosze haremów.

- Więc pan nienawidzi kobiet? - pytała hrabina Camelli.

- Z rozpaczy, że nie mogę wszystkich na raz uwielbiać!

- Za taką nienawiść powinien być skazany na dożywotnie małżeństwo.

- Litości, kara zbyt okrutna! - wołał jakiś fircyk we fraku zébré.

- Nudna i przy tym cale w złym guście! - wyrokował jeden z braci Krotowskich.

- Waćpan naprawdę sławi haremy? - napierała księżniczka Czetwertyńska.

- Lubię przywileje, które mogę utrzymać batem i pieszczotą! - drwił już po swojemu, puszczając takie szmermele dowcipów i złośliwości, że śmiano się powszechnie mimo ich kolącej zaprawy.

Szambelanowa przysunąwszy się do Zaręby szepnęła:

- Chciałabym wyjechać prędzej i niepostrzeżenie.

- Czekam twojego skinienia!

I gdy odeszła, przywołał Staszka, który coś zbyt żarliwie gospodarzył przy zielonej "teledze", gdzie były zapasy oficerów.

- Niech Maciuś będzie gotowy każdej chwili!

- Kiedy proszę pana porucznika - spojrzał z rozpaczą na antały - kiedy ma być jeszcze iluminacja... kiedy...

Język mu się już plątał, ale spotkawszy chmurny wzrok sprężył się i odszedł krokiem wojskowym. Zaręba chciał się odsunąć od towarzystwa, lecz co chwila ogarniały go różne grupy i musiał rozmawiać, prawić komplimenty, ściskać jakieś dłonie i pić, pomimo że nudziła go cała zabawa, drażniły rozwdzięczone damy, a ci Sieversowi oficerkowie butni, przesadnie szarmanccy dla dam, a zbyt protekcjonalni dla mężczyzn, doprowadzali go do gniewu. W końcu już rozmyślnie rzucał im gryzące, urągliwe słówka, potrącał łokciami, a przy najlżejszej oznace niecierpliwości kładł wyzywająco dłoń na rękojeści szpady. Zwłaszcza bolał go do żywego Blum, nie odstępujący ani na chwilę Tereni, ale i ten pomimo wyraźnych zaczepek i docinków nie dał się wyprowadzić z równowagi przyjmując wszystko pobłażliwym uśmiechem. Dał im wreszcie spokój pod wpływem namiętnych spojrzeń szambelanowej, która jakby nad nim czuwała z niezrównaną tkliwością, mistrzowsko przy tym grając uwielbienie i miłość, gdyż co chwila znajdowała się na jego drodze, wciąż spotykał jej miłujące oczy, wciąż brał słówka, dyszące żarem i rzucane w przelocie; to poczuł dotknięcie jej dłoni lub musnęły

go pachnące loki, to wyróżniałago w tak znaczący sposób, że budziły się powszechne szepty i zazdrosne spojrzenia kawalerów, zakładających nadzieję na spadek po Cycjanowie. Nawet chwilami sprawiało mu to radość i wtedy tryumfująco toczył oczyma po twarzach rywali, ale jeszcze częściej przyjmował te wyznania z niechęcią i niepokojem.

- Nęci mnie jak dziecko figą!

Ledwie pomyślał, gdy stanęła przy nim.

- Za chwilę będą jakieś siurpryzy, a potem się wymkniemy. Milczysz?

- Modlę się do ciebie! - z trudem złożył ten gładki a kłamliwy frazes.

- Masz w moim sercu świątynię! - wionął jej szept i odeszła.

- Raczej tam oberża, gdzie popasa, kto chce! - rozmyślał zastanawiając się równocześnie, skąd się w nim bierze ta dziwna złość i rozdrażnienie, gdy o parę kroków ukazał się Nowakowski. Obok niego szedł jakiś jegomość z brzuchem beczkowatym i gębą świecącą się jak miska zrumienionego masła; miał na sobie płócienny kitel, przepasany prostym, rzemiennym pasem, u którego wisiała szabla w czarnej, żelaznej pochwie. Szlachcic miał minę kutego franta i sejmikowego opoja, lecz zobaczywszy damy zdjął wyszarzaną czapę, musnął konopne wąsiska i kłaniał się na wsze strony. Smukły pacholik, w granatowym żupaniku i z twarzą cherubina trzymał się jego boku.

Nowakowski szepnął coś Blumowi, a ten uprzejmie podszedł do nieznajomego.

- Prosimy do kompanii na podwieczorek!

- Z kimże mam honor? Jestem Kulesza, stolnikowicz liwski, a to mój syn!

- Siadajże waszmość bez ceregieli! - zapraszał zniecierpliwiony Nowakowski.

Musieli jednak się zaprezentować i przedstawić go damom; cmokał w rączki wszystkie po kolei, aż do pokojówek, tylko że pierzchnęły na strony.

- Ptaszyny nie skubane zawsze są płochliwe. Jasiu, puc dobrodziki w rączki! Jasio, rozczerwieniony jak piwonia, dziw, że się nie rozbeczał z onieśmielenia, lecz pod srogim okiem rodzica całować musiał, aż damy wzięły go pomiędzy siebie i admirując jego urodę jęły go paść cukrami niby ptaszka, głaskać, a w końcu i całować bardzo tkliwie.

- Musi nas waszmość dogonić! - śmiał się Blum nalewając Kuleszy

wielki kielich.

- Ex fructibus eorum cognoscetis eos.

Mlasnął językiem o podniebienie, jakby kto strzelił z bicza i połknął kielich.

- Fraszki małe ptaszki! Nie z takimi miewałem sprawę. Mogę wyciągnąć ten antał do ostatniej kropli nie odejmując gęby - wskazał spory półbeczek, leżący na koziołkach.

- Trzyma z pięć garncy!

Wziął go za wątory i zważył.

- Wypijesz waćpan? - zawołał Woyna zdziwiony. - Jednym tchem?

- In magnis et voluisse sat est. A kto chce, dokona - rzekł chełpliwie.

- Łacina przednia, brzuch bernardyński, ale zakład, że waćpan nie zmoże.

- Trzymam, że wypiję! - wyciągnął rękę mrugając chytrze zapuchłymi oczkami.

- Stawiam dwadzieścia pięć dukatów contra! - gorączkował się Woyna.

- Ja stawiam za nim! - zawołał Blum, zawsze skory do azardów.

- I ja! i ja! - ozwały się liczne głosy. Otoczyli go ze wszystkich stron, zbiegłysię nawet damy rozpytując z ciekawością, co by się stało?

- Mości panowie, nóżki na stół - krzyknął Woyna sypiąc do jakiejś czapki swoje dukaty; za nim poszli drudzy, że po chwili zebrało się pięćdziesiąt czątych złotych.

- Przyjmujesz asan zakład? W puli jest pięćdziesiąt czątych!

- Przyjmuję! Pecuniae oboediunt omnia - wyrzekł uroczyście.

- Wypijesz - dukaty twoje, a nie, to pięćdziesiąt odlewanych bizunów wrzepimy aspanowi. Oto nasze warunki! - wyrokował stanowczo Nowakowski.

- Zgoda, ale baty na kobiercu. Szlachcic jestem jak i waszmoście...

- Dobrze! Bierz się aspan do dzieła! Jużci, że na kobiercu! - wołano. Odwrócił się, by rozpiąć pas i hajdawery, szablę wetknął w ziemię, zawiesił na niej czapę i zasiadłszy na trawie kazał sobie podłożyć pod łopatki zwinięty w rurę kobierczyk.

- Te, chamy, odbijać szpunt! - krzyknął z góry na służbę.

Staszek wyciągnął go sprawnie i podał beczułkę.

Kulesza się przeżegnał, chwycił antał za wątory i podniósłszy go nad usta przechylił się nieco w tył i jął wlewać w siebie wino.

Zrobiło się cicho, nawet muzyka umilkła, wszyscy się zbiegli na to widowisko wlepiając w niego oczy, a on pił i pił robiąc jeno grdyką i sapiąc, przechylał się coraz bardziej, aż wsparł się plecami o kobierczyk i ciągnął coraz wolniej.

Oczy mu już wyłaziły na wierzch, pot rzęsisty oblewał pośmiała twarz, żyły na szyi nabrzmiewały niby postronki, a brzuch pęczniał z przerażającą szybkością.

Scena z krotochwilnej stawała się tak wstrętną, że damy pouciekały, zaś młodzież z niepokojącym biciem serca wyczekiwała tej chwili, gdy Kulesza dopił ostatniej kropli, antał odrzucił i zabełkotał:

- Nil adimrari! Słowo się rzekło, kobyłka u płotu! Jasiu, czuwaj!

I zwalił się na trawę śmiertelnie pijany.

Pacholik czapkę z dukatami podsunął mu pod głowę i jął źdźbłem trawy ekscytować gardziel ojcowską, aż dobroczynny skutek nastąpił.

Wszyscy odsunęli się z obrzydzeniem, tylko jeden Staszek z dziwną troskliwością okrywał pijanemu twarz połą kitla sięgając zarazem do dukatów, ale Jasio warknął groźnie:

- Nie ruszaj, bo po łbie oberwiesz!

I buńczucznie chwycił za szerpentynkę.

- Żeby się tylko nie dopił Królestwa Niebieskiego - kłopotał się Zaręba.

- Wyśpi się i jutro znowu będzie gotów! Ma spust, niech go kule biją.

- Opój to znany w całej Rzeczypospolitej! Wprawiał się pono pod protekcją samego świętej pamięci księcia Panie Kochanku! Ale majster! - zdumiewał się Nowakowski.

- Skądżeś go waszmość wytrzasnął?

- Spod karczmy, prawił mi takie facecje i tak szpikował łaciną, że zabrałem go dla rozweselenia towarzystwa. Nie myślałem, że on aż taki gracz! Dokąd jedziecie? - zwrócił się do chłopaka.

- Na sejm do Grodna - odparł szorując chustą oblicze ojcowskie.

- Znajdzie godnych kompanionów, ale wątpię, zali go kto przepije!

- Są jeszcze sławne gardziele, zwłaszcza pomiędzy szaraczkami. Mniemam też, jako Podhorski mógłby z nimstanąć do rozprawy.

- Pięć garncy borgońskiego jednym tchem nie wypije. To proste bydlę z

tego stolnikowicza - syknął z obrzydzeniem Woyna i poszedł wraz z Zarębą do pań, wielce zafrasowanych kaprysem księżniczki Czetwertyńskiej, której gwałtownie zachciało się świeżego mleka. Blum był zrozpaczony, gdyż mleka nie było w zapasach ani nawet w karczmie. Na szczęście ktoś rzucił projekt sprowadzenia krowy z najbliższego pastwiska.

Pobiegło na tę bohaterską wyprawę trzech Krotowskich z paru oficerami, a po jakimś czasie ukazali się na polanie pchając jakąś ryczącą krowinę; za nimi leciała, lamentując w niebogłosy, pastuszka z rozwianymi włosami.

- Jest mleko! - wołał tryumfująco Blum - ale kto je wydoi?

- Naturalnie, że ja sama - oświadczyła rezolutnie księżniczka.

- Fe, ależ ona okropnie pachnie oborą! - krzywiła się pani Nowakowska.

- Nawet w romansach krowy nie pachną liliami - zauważył drwiąco Woyna. - Można ją wreszcie skropić wonnościami, to będzie bardzo poetycznie.

Jakoż istotnie wymyto jej wymiona larendogrą i całą zlano wonnościami ku powszechnemu roztkliwieniu a wielkiej uciesze służby. Szczególniej Staszek, stojący za swoim panem, wprost pękał od konwulsyjnego śmiechu.

- Proszę pana porucznika, bo się wścieknę... O mój Jezu, że to moje grzeszne oczy jeszcze się czegoś podobnego doczekały! O psia twarz! hi! hi!

Krowę wprowadzono ceremonialnie na rozpostarty kobierzec, służba przytrzymała ją za rogi, grzbiet i ogon, księżniczka siadła pod nią na stosie poduszek i wśród nabożnej ciszy zaczęła doić do jakiejś wazy.

- Boski obraz! Sublime! Czarująca! Invoyable! - sypnęły się naraz zachwyty, gdy księżniczka nadoiwszy z pół wazy uniosła ją do góry i zawołała:

- Kto pragnie, tego napoję prawdziwym nektarem!

Naturalnie zapragnęli wszyscy, lecz tylko niewielu dotknęło ustami świętej czary i piło jakby w ekstazie wniebowzięcia i nieopowiedzianej szczęśliwości, a kiedy przyszła kolej na Woynę, ten zauważył:

- Przedziwna przemiana: krowa czarno-biała a mleko fiołkowe!

- Prawda! Ależ to cud! Niebywałe! Mleko fiołkowe! - zdumiewała się powszechność.

- I nawet pachnie fiołkami - dowodziła z powagą pani Ożarowska.

- Księżniczka doiła w rękawiczkach i puściły farbę - zaśmiał się Woyna. Księżniczka podniosła ręce. Jakoż długie, fiołkowe rękawiczki, haftowane złotem, były na palcach i dłoniach już prawie białe, puściły od mleka.

Zaperliły się dyskretne chichoty, a Woyna znowu rzekł:

- Tak się kończą wszelakie cudowności.

- Obrzydliwy wolterianin - szepnęła srodze dotknięta pani Nowakowska.

Juści, że natychmiast mleko wylano na ziemię i krowę odpędzono ze wzgardą. Ale ktoś zauważył pastuszkę, stojącą jakby w osłupieniu pod dębem.

- Śliczna dziewczyna! Czyjaś ty?

- A tatusiowa! - skoczyła do krowy, szczypiącej trawę o parę kroków.

- Przebrać ją, a dałaby obraz leśnej driady - powiedziała hrabina Camelli. Panie pochwyciwszy w lot ten pomysł złapały dziewczynę, powiodły w gąszcze i mimo jej wrzasków i płaczów przebierały spiesznie na nimfę.

Tymczasem stonce już zaszło, białawe mgły zalewały polanę, mrok obtulałlasy i rozpełzał się po nizinach; zapalono wielkie ogniska, bijące skołtunionymi chlustami dymów i płomieni. Gdzieś od Niemna rozlegały się przeciągłe porykiwania krów spędzanych i dalekie, ściszone śpiewania.

Towarzystwo zaczęło zbierać się do odwrotu i powstawały krzyki na służbę, szukania zagubionych rzeczy i bieganina pełna śmiechów i zamętu.

Zaręba był już mocno zniecierpliwiony daremnym wyczekiwaniem na znak od szambelanowej, ale jeszcze czekał trzymając się jej z bliska, chociaż nie zamieniła z nim ani jednego słowa, wielce rozbawiona otaczającą ją młodzieżą.

Już ruszali ku karczmie i powozom, gdy naraz z gąszczów wybłysnęło kilkadziesiąt pochodni, a w ich płomiennym obramieniu pokazała się kapela faunów i dmąc ze wszystkich sił w piszczałki wiodła w pośrodku zasromaną i nieprzytomną pastuszkę przybraną za nimfę; na lnianych, rozpuszczonych włosach miała wieniec kwiatów; była prawie naga, pokryta jeno girlandami z traw i zieleni; sukienczyna, podpięta z boków nad kolanami, odsłaniała jej chude i brudne nożęta. Szła pełna lęku i oszołomienia, łzy ryły po jej twarzy wyróżowanej głębokie bruzdy, ale

niebieskie oczki świeciły zachwyceniem i na otwartych ustach kwitnął uśmiech dziecinnego oczarowania.

Obraz, pomimo dziwaczności, był zgoła niepowszedni, a pastuszka tak pełna dzikiej piękności i spłoszonego wdzięku, że porwały się brawa i krzyki zachwytów.

- Po prostu cudowna! Trzeba ją zabrać do Grodna - zawyrokowała pani Ożarowska.

- Złowiliśmy leśną rusałkę i zawieziemy ją całą kawalkatą pani Dziekońskiej.

- Ani by kto zdołał wyimaginować na kopersztychu coś piękniejszego! - wołano. Nikt już nie zwracał uwagi na śpiącego w trawie Kuleszę ni na Jasia, który przy nim siedział. Spłynęli z polany wzburzoną falą i mroki leśne rozedrgały się migotem pochodni, świegotem fletrowersów i wrzawą podnieconych głosów.

- Czekam na ciebie. O północy będzie światło od ogrodu. Kocham! - posłyszał naraz Zaręba i zarazem jakieś palące usta spadły na jego usta w tak straszliwie żarłocznym pocałunku, aż zbrakło mu tchu i w oczach zaiskrzyły się gwiazdy.

Po chwili znowu szedł leśną drożyną. Szambelanowa rozwiała się w ciemnościach i tylko usłyszał jej srebrzysty śmiech gdzieś w pośrodku towarzystwa.

Obejrzał się trwożnie; był sam, nawet Staszek raptem gdzieś zniknął.

Przed karczmą już stały gotowe pojazdy; do pierwszego wsiadła szambelanowa wraz z panią Ożarowską, księżniczką Czetwertyńską, hrabiną Camelli i z nimfą, którą troskliwie usadziły między sobą; reszta siadała, jak się komu podobało.

Pojazdy wyciągnęły się długim gąsiorem, a każdy był poprzedzany przez dwóch konnych hajduków z pochodniami w rękach i czerwonego kapelistę z gotowymi trąbami przy wargach, którzy na jakiś znak huknęli tryumfalną fanfarę i cała kawalkata sprawnie ruszyła.

Było już zupełnie ciemno. Noc szła cicha, przejęta pachnącą wilgocią łąk i nagrzana; białe pnie brzóz przydrożnych i obwisłe wisiory gałęzi majaczyły sennie w blaskach pochodni; w bliskich wioskach psy zajadle naszczekiwały.

- Jezus Maria! - wrzasnęła naraz pani Ożarowska rzucając się w tył, gdyż nad drzwiczkami pokazała sięjakaś rozkudłana głowa i jęknął

płaczliwy głos:

- To moje dziecko! Oddajta mi dziecko!

- Głupi pejzanie, przyjdź jutro do pałacu, to odbierzesz swój skarb! - ofuknęła wtykając mu w rękę dukata, lecz równocześnie Blum natarł na niego koniem i ściągnąwszy harapem przez plecy krzyknął rozgniewany:

- Poszoł won, a to zatłuc każę!

Chłop z jękiem zwalił się na ziemię. Odpowiedział mu rozdzierający krzyk z powozu, lecz wszystko utonęło w grzmiących dźwiękach trąb, w turkotach i końskich tętentach. Zaręba, jadący prawie na samym końcu, tak był pogrążony w miłosnych rozważaniach, że nawet nie poczuł, gdy Maciuś raptownie wstrzymał konie.

Bowiem na przedzie kawalkaty powstało zamieszanie: pochodnie się skłębiły i pojazdy spiesznie zjeżdżały na bok, gdyż naprzeciw, od Grodna, pędził całą szerokością drogi oddział jakowejś jazdy.

- Wali na nas konnica - meldował Staszek - kozunie, eskortują kibitkę. Już czarna chmara pędzących jeźdźców była o kilkadziesiąt kroków, gdy naraz wyrwał się z niej ogromny, rozpaczliwy krzyk:

- Pomocy! Ratunku!

Zaręba odruchowo chwycił za rękojeść i rzucił krótki rozkaz:

- Na lewo, zastaw barierą, w konie!

Maciuś zebrał lejce, skręcił z miejsca, konie poderwał i runął koczem pod nadbiegającą kupę; równocześnie huknął strzał, dyszlowy u kibitki zwalił się na ziemię, reszta się splątała i powstał nieopisany wrzask i tumult.

- Ratunku! - zacharczał po raz ostatni przyduszony głos.

Zaręba ze Staszkiem skoczyli ku kibitce, ale zastąpiły im w porę rury karabinów, mur piersi końskich i rozwścieczony głos oficera:

- Z drogi! Sztafeta jej imperatorskiej mości! Z drogi tam, bo każę strzelać! Niepodobna było już marzyć o odbiciu wiezionego. Przyjechał Blum z towarzyszami, rozbłysnęły pochodnie, odcinano postrzelonego konia, zaś oficer eskortujący krzyczał wymachując groźnie pięściami, ale Blum jakoś łacno go udobruchał i wkrótce kozacy zwarli się dokoła kibitki, świsnęły nahaje, oddział spiesznie ruszył i przepadł w nocy.

- Konie się zestrachały, ledwie powstrzymał - odezwał się spokojnie Zaręba do Bluma, który patrzał jakoś podejrzliwie, ale odjechał bez słowa.

- Z paradą juchy eskortują na Sybir - mruknął Maciuś oglądając się za siebie.

- Gdzie Staszek? - Był wściekły, że dał się porwać pierwszemu wrażeniu.

- Znurował gdziesik ze strachu, ale taki obwieś nie zginie.

- Diabli, mogłem się wkopać w ciężką kabałę - medytował i już nie pojechał za szambelanową do pani Dziekońskiej, tylko prosto do domu.

Kacper już czekał z relacją opowiadając z poczciwą chełpliwością o swoich werbowaniach, zabiegach i tryumfach.

- Ilu masz i gdzie kwaterują? - przerwał mu niecierpliwie.

- Stu dziesięciu w lasach poniemuńskich, ze dwie godziny drogi Niemnem. Łodzie już narychtowane, pojedziemy o północy, akuratnie w porę obluzu warty nad rzeką. Zobaczy pan porucznik, co to za naród: chłopy wybrane i aż kwiczą do wrażego mięsa. Komendę nad nimi dałem Furdzikowi. Stary bombardier z Połonnego. Wziął ich z miejsca załby przy samej skórze.

- Gdzieżeś nałowił aż tyła? - z niepokojem spojrzał na zegarek.

- Trochę ojciec Serafin powyciągał z różnych dziupli, trochę wygrzebałem od grodzieńskich łyczków, gdzie się pozaszywali, a resztę odbiłem cale uciesznym fortelem moskiewskim werbownikom. Cała to historia.

- Nie ciekawym! I wszystko dezerterzy?

Zaczął chodzić po izbie.

- Z bywszej dywizji ukraińskiej generała Lubowidzkiego; mało niewiele zdezarmowanych, boć większość bagnetami zapędzili w obcą służbę, więc kto poczciwszy, czekał jeno okoliczności do ucieczki. Chudziaki, wlekli się o zebranym chlebie, przebierali się tylko nocami a lasami, wielu z nich padło po drodze, a wielu pochwytanych skończyło pod kijami, ale każden z pozostałych wart dziesięciu kantonistów. Powiadali, że niech jeno pójdzie głos o wojnie, to ani jeden żołnierz nie pozostanie pod obcym znakiem. I tak całe tysiące przedzierają się z najdalszych stron do Korony. Nic to, że w Kijowie pochwyconych zbiegów obdzierają żywcem ze skóry, wplatają w koła i rozdzierają na ćwierci: któren posłyszał w sobie święty głos ojczyzny, tego i śmierć nie powstrzyma!

- A nie powstrzyma! - powtórzył myśląc o czymś zupełnie innym.

- Gdzie pójdą?

- Pułkowi Działyńskiego brakuje trzystu ludzi do kompletu.

- Dobrze się składa, gdyż obiecałem, jako zaległą lafę dostaną w Warszawie. A po przysiędze jeszcze dzisiaj mają wziąć po pięć dukatów.

- I trzeba mi do nich pojechać? - spytał nagle.

- Czekają i nie można zwłóczyć ani godziny, bo szpieguny węszą po całej okolicy. Mam ich akuratnie wpisanych do tabeli, ale pan porucznik musi być przy przysiędze i dać pochodne planty, i wyznaczyć drogi.

Zaręba już nie słyszał, zapatrzony w chwiejny płomień świecy.

- "O północy... światło od ogrodu... kocham" - zaszeptały mu naraz słowa Izy przejmującą melodią upojenia. Zatrząsł nim rozkoszny dreszcz oczekiwania.

- Jak tam na dworze?

- Pochmurno i ani jednej gwiazdy. W sam raz dla nas!

- W sam raz! - powtórzył echowo, siadając przy stole ukrył twarz w dłoniach i z wolna zagłębił się marzeniem w tej nocy bezgwiezdnej. Jakiś park szemrał nad głową... przedzierał się gęstwinami... światełko w oddali... na szybach migotliwy cień... czeka, wypatruje... Jeszcze tylko parę kroków do raju...

Wybiła gdzieś jedenasta i Staszek pokornie stanął przy drzwiach.

- Za pół godziny musimy wyjść z domu - zabrzmiał stanowczy głos Kacpra. A jego nagle ogarnęła ciemność i chłód przejmujący do szpiku, wszystko się naraz rozwiało i przemówił nieubłagany głos obowiązku.

Powstał od stołu i rzucił krótko:

- Naszykuj pieniądze, trzeba się zbierać! - Odwrócił twarz jakby w obawie, że zdradzi się z tajemnicy i chodząc po pokoju znowu się oddawał marzeniom.

Ostatnie słowa Izy wciąż snuły mu się po mózgu jakby tęsknotą wszystkiej miłości i nadzieją wszystkiej rozkoszy świata, że chwilami rozglądał się oślepłymi oczyma za kapeluszem, szukał rękawiczek i nawet już brał zaklamkę, ale nie poszedł, trzeźwiły go bowiem ufne oczy Kacpra, zdające się mówić: "a któren raz posłyszy w sobie święty głos ojczyzny, tego i śmierć nie powstrzyma."

- Więc już nigdy dla siebie! Więc już ani chwili własnego szczęścia? - Targał się w bezmiernym bólu, ale gdy Kacper naszykował mu ubranie na drogę, zaczął się bezwiednie przebierać. Naraz spostrzegłszy Staszka przyskoczył do niego z dzikim błyskiem oczu.

- Strzelałeś do kozaków?

Staszek pobladł i zabełkotał coś zgoła bez związku.

- Bez komendy? - syczał w największej pasji. - Ja cię nauczę gwizdać po kościele. Kacper, piętnaście kijów temu ultajowi!

Staszek rymnął z płaczem na ziemię.

- Zarobiłem dwadzieścia pięć i mniej nie wezmę - skowyczał obejmując go za nogi. - Zarobiłem rzetelnie, bo z tego mogło się stać nieszczęście! Mój kapitan nie pożałowałby mi pięćdziesięciu. Bij, Kacper, jak w bęben, tylko niech się na mnie nie gniewa pan porucznik.

Zaręba porwał go za kołnierz i postawiwszy przed sobą huknął:

- Nie wyłżesz się fortelami, weźmiesz jutro, co ci się należy!

- Już czas, panie poruczniku! - przypominał Kacper podając mu długą, wojskową kapotę. Ubrał się, popatrzył jeszcze raz na zegarek i westchnąwszy ciężko jakby nad grobem własnego szczęścia zawołał rozkazująco:

- W drogę! - I ruszył naprzód jakby w gwałtownej ucieczce.

Rozdział V Ale skoro się znaleźli za klasztornymi budynkami, Zaręba nakazał Staszkowi wracać i mieć szczególne baczenie na Maciusia i konie, a wszystkich podejrzanych włóczęgów kręcących się koło domu przepędzać kijem.

Staszek, dotknięty niełaską, żarliwie napierał się zabrania na wyprawę.

- Odrób pierwej kije, jakie ci grożą - fuknął gniewnie. - Kacper, prowadź! Kacper, odszukawszy w ciemnościach dróżkę pod drzewami, powiódł zygzakiem po zboczach w dół ku rzece.

Noc była ciemna, po niebie przewalały się bure, poszarpane łachmany chmur; czasami uderzył hukliwy, gorący wiatr, aż drzewa szarpały się jakby na uwięzi, a niekiedy szły głuche, niepokojące cichości.

Mijali jakieś domki pokryte w gąszczach sadów, to jakieś nory i legowiska, z których psy groźnie warczały, i wsunęli się pomiędzy dwa domy, stykające się prawie szczytami. Wąska szczelina prowadziła na ulicę Mostową, którą trzeba było przejść w poprzek, co przedstawiało pewne niebezpieczeństwo, gdyż o kilkanaście kroków na lewo nad zamkniętą łańcuchami rogatką paliła się latarnia i tuż pod nią stały konne i piesze straże.

Przemknęli się na czworakach i zaledwie przywarli w cieniu karczmy zamkniętej na głucho, gdy z góry od miasta rozległy się człapania koni.

- Obluz warty! - ostrzegł Kacper i zmacawszy drzwi otworzył je kluczem, i starannie zamknął za sobą. Sień, w której się znaleźli, szła na przestrzał domu; z boków, przez liche drzwi, sączyły się światła, ściszone głosy i brzęki szkieł.

Na podwórzu obstawionym szopami a pełnym wozów i koni kręciły się jakieś cienie, ale Kacper szedł śmiało doznanego sobie przejścia i wyszli na drogę, biegnącą od mostu w dół Niemna.

- Teraz będzie gorąco! - mruknął przepatrując ciemności; nie sposób było co dojrzeć nawet o parę kroków, bo wyniosłe nadbrzeżne wzgórza rzucały głębokie cienie na drogę i część rzeki mieniącej się połyskliwie.

Ruszyli z największą ostrożnością, przystając co chwila lub zapadając między szychty drzewa złożonego nad drogą, gdyż co kilka minut rozlegały się ciężkie tupoty koni przejeżdżających patrolów.

Po drugiej stronie Niemna dosyć gęsto błyskały ogniska biwaków.

- Strzegą jak fortecy.

- Co pięćdziesiąt kroków konny, zaś od pól rozstawiają nawet sekrety. Dosięgli jakiegoś domku, wciśniętego między drogę a rzekę, Kacper brzęknął w szybę umówionym sposobem i natychmiast zjawiło się dwóch ludzi.

- Gotowe, można jechać! - ktoś szepnął prowadząc nad sam brzeg, gęsto porośnięty krzakami, gdzie w głębokich cieniach taiła się łódź.

Weszli do niej i ten sam szept rozkazał:

- Położyć się na dnie.

Spełnili rozkaz, łódź drgnęła spływając na głębię niby łabędź i cicho a chybotliwie popłynęła nad brzegiem.

Rzeka bełkotała w ciemnościach; fale ściżbione i jakby zadyszane czołgały się z nieustannym, swarliwym dygotem, czasem któraś zamiotła z sykiem o piachy spienioną płetwą lub plusnęła w górę jak ryba.

Niebo wisiało nisko, wzdęte kłębowiska chmur zdały się gonić te wody wiecznie uciekające w niepokoju i trwodze.

Zarysy wzgórz przesuwały się czarnymi, pogarbionymi grzbietami.

Wiatr szumiał górą, że tylko czuby drzew poruszały się sennym szmerem. Noc była głucha i późna, po wsiach już zaczynały piać pierwsze kury.

Łódź sunęła śmiało, czujnie jednak, wymijając ławice piachów i oczy wedet; ciemność wiernie ją strzegła i siwe, rzadkie mgły obtulały

wilgnymi zwojami.

Zaręba podniósł się nieco. Z górnych okien zamku, jakby gdzieś z chmur, błyskało jakieś światełko. Westchnął ciężko i opadł z powrotem na dno, szept Izy owionął go znowu przesłodką melodią miłości, niecąc zarazem przenikliwy, szarpiący żal. Leżał wpatrzony w niezgłębioną topiel nieba i cały w serdecznej udręce; szklane dźwięki fal, bełkoty, westchnienia wstające nie wiadomo skąd, ciekliwe pluski i tajemnicze gędźby nocy pomnażały jego mękę, każdy bowiem z tych głosów zadawał nową ranę budząc przypomnienia i nigdy nie ziszczone nadzieje i każdy był jakby szlochem pożegnań.

Ale w jakiejś chwili otrząsnął się z płonnych rozczulań nad samym sobą, wyżenął je precz niby kupę zwiędłego kwiecia i uniósłszy głowę nad burt łodzi przeglądał bacznie rzekę i czarne, ledwie dojrzane zarysy kozaków.

Mijali właśnie miejsce, gdzie Horodniczanka wpada do Niemna, gdy naraz uczyniło się jaśniej, chmury się nagle rozdarły i księżycowa srebrzysta smuga rozlała się po rzece wydając ich oczom straży.

- Stój! stój! - zakrzyczano groźnie z brzegów.

Łódź dała szalonego szczupaka i równocześnie huknął za nimi strzał.

- Pod brzeg! prędko! - rozkazywał Zaręba wyciągając pistolety.

W paru susach łódź znowu wpadła pod obwisłe gałęzie i uciekała.

- Stać! -rzucił ostro, chwytając się gałęzi.

Przewoźnicy zaparli łódź wiosłami, lecz nie mogąc poradzić prądowi, który ich gwałtownie znosił na środek, zsunęli się do wody i wstrzymali.

Zaręba i Kacper z pistoletami w rękach, zdeterminowani na wszystko, czekali tając oddechy i nasłuchując wrzasków, jakie się podniosły. Chwile zdały się być wiekami, patrole przysuwały się coraz bliżej i wśród przekleństw, nawoływań i bieganiny penetrowano brzegi, zajadle szyjąc pikami każdy krzaczek; słychać nawet było pluski wody pod kopytami i trzaski zapalanych pochodni.

- Bij z bliska na upatrzonego - ostrzegał spokojnie Zaręba.

Przewoźnicy szczękali zębami z zimna i przerażenia.

Ale po kilkunastu minutach straszliwej niepewności krzyki zaczęły ścichać i oddalać się, że przeczekawszy jeszcze pewien czas, ruszyli w dalszą drogę trzymając się długo cienistych brzegów. Dopiero za Łososną, po wyminięciu grenadierskich obozów, i gdy zdradziecki księżyc

przepadł w chmurach, łódź chlusnęła wartko na środek rzeki i poleciała jakby na skrzydłach.

Poniósł ją bowiem bystry prąd, rwały naprzód wiosła i popędzał wiatr, który był wstał dmąc im niezgorzej w plecy.

Skrzypiały dulki, bryzgały wyrzucane piany i wiosła niby długie płetwy biły raz po raz w takt pochylań się przewoźników, nie szczędzących gnatów.

Wpadli w lasy, schodzące z obu stron do samej wody, jakby na dno czarnej łyskotliwej rozpadliny, nakrytej szarą, wzburzoną płachtą obłoków.

Lecieli wskroś jakichś łąk, potrząśniętych białawym kożuchem mgieł i wrzących od skrzeczeń derkaczów, huczenia bąków i kwilących zawodzeń czajek.

Lecieli wskroś pól omglonych, pachnących gryką i dymami, gdzie od wiosek, nie dojrzanych w nocy, naszczekiwały psy i drżały jakby ciężkie westchnienia śpiących.

Było już blisko trzeciej i na wschodzie zaczynało się przecierać, gdy dobili pod wysokie wzgórze, pokryte lasem, i wysiedli.

- A jakże powrócicie? - troskał się Zaręba przeciągając strudzone kości.

- My już, niby to wyjechawszy jeszcze rano na połów, mamy poświarczenie mostowego, to wrócim przespiecznie, choćby i z pustymi sieciami.

Chciał im wetknąć po dukacie, nie wzięli jednak, a starszy rzekł z godnością:

- Nie dla grosza stawiwszy głowy. Ociec Serafin wpisał nas do polskiego bractwa, to służym z dobrej woli a powinności.

- Bym znał, komu winien jestem, wdzięczność!

- Trojakowski Szymon jestem, rybak, a to mój syn, Wojciech.

Gorąco uścisnął im spracowane ręce, wzruszony tym szczerym oddaniem się sprawie, i poszedł za Kacprem w górę, niezmiernie stromą i śliską ścieżyną. Bór ich ogarnął nieprzeniknioną ciemnością, szli omackiem, natykając się co chwila na pnie, stojące zwartym gąszczem; dopiero na szczycie zrobiło się nieco jaśniej i przez rozchwiane, szumiące konary widniało niebo.

- Kto idzie? - rozległ się nagle groźny szept i zgrzyt odwodzonego kurka.

- Wolność! - odszepnął Kacper przystając.

- Kto idzie? - powtórzył ten sam głos, tylko łagodniej.

- Równość!

- Kto idzie? - padło po raz trzeci. Otoczyli ich zbrojni ludzie.

- Braterstwo!

- Swoi! Idźcież z Bogiem! Deptuch, prowadź do obozu.Ale mieli jeszcze przed sobą kawał drogi przez dzikie wertepy wzgórz, poręb, dolinek i bagien. Szli w milczeniu, tylko Deptuch co pewien czas gwizdał przeciągle, rozglądając się na strony i potem zwracał się do porucznika:

- Pokornie melduję, jako wedety na swoich miejscach.

- Dobrze rozstawione - pochwalił nie mogąc jednak dojrzeć nawet cienia.

- To nie kantonisty ani towarzysze z Kawalerii Narodowej - mruknął Kacper.

- Nie czepiaj się - odrzekł trzymając się wytężonym słuchem kroków przewodnika, gdyż w gęstwie i mrokach nie było nic widać, że tylko z rzadka tu i owdzie zamajaczyły ściżbione cienie pni.

- Zalatuje dymem - zauważył w jakimś miejscu.

- To z bud smolarskich, bo dym ciągnie z prawa - objaśnił Deptuch wyprowadzając nad brzeg jakowychś bagien zarośniętych krzakami, z których gnieniegdzie błyskały czarne, poślepłe wody, zmętniałe niebo wisiało brudną, pogurbioną płachtą. Droga była ciężka i niebezpieczna, szli jakby po wiśnych rzemieniach, pękających co parę kroków, aż błoto tryskało im w twarze i zapadali po kolana; przegniły zapach wiercił w nozdrzach, jakieś wielkie ptaki zrywały się z ciężkim łopotem, krążąc nad bajorami niby czarne chusty porwane przez wicher.

- Ostatnia górka - meldował Deptuch ciągnąc pod wzgórze tak pełne jam, wykrotów, korzeni, że potykając się na każdym kroku już w głos klęli.

Ale ze szczytu roztoczył się przed nimi wielce malowniczy aspekt.

W ciasnej i głębokiej kotlinie, obrośniętej niebotycznymi drzewami, gorzało parę ognisk.

Płomienie buchały czerwonymi chlustami, rzucając krwawy brzask na całe obozowisko, dymy napełniały kotlinę postrzępionym, sinym obłokiem, w którym mrowili się ludzie ledwie dojrzanymi zarysami.

- Nie alarmuj! - wstrzymał Deptucha i zeszedłszy na dół przystanął za jakimś drzewem. Obóz był liczny, ale jakiś niemrawy i wielce osowiały; dużo ludzi spało porozciąganych prosto na ziemi, drudzy coś majstrowali koło przyodziewków, zaś insi, obnażeni do pasa, wyprażali nad ogniem koszule, niektórzy zapamiętale rzucali kości lub grali w chapankę, jacyś z lulkami w zębach łazili dokoła nie mogąc nigdzie zagrzać miejsca; przy którymś z ognisk jakiś stary żołnierz przesuwając ziarna różańca patrzył tępo w płomienie i ciągle się żegnał, i bił w piersi; to znowu szewczyna z gębą pełną kołków prał młotkiem w bucisko, aż się rozlegało; pobok kwitnęły przysadziste baby; młodsza iskała tęgiego chłopaka, który wydzierał konopiastą głowę z rąk matczynych wierzgając gołymi nożętami, zaś druga pilnie robiła pończochę. Paru ludzi, całkiem już na stronie, sprawiało grzecznego świntucha, dyndającego u gałęzi; wychudzone psy cisnęły się skomląc żałośnie i gryząc między sobą.

Dwa wozy nakryte budami stały nieco w głębi, a przy nich mizerne szkapiny ze łbami w opałkach, zawieszonych u dyszlów.

Stadko owiec, z ogromnym, rudym prowodyrem na czele, bieliło się między drzewami niby gęsi. Żołnierskie "cielęciuki", torby, pasy, patrontasze i kociełki wisiały na sękach i leżały porozrzucane przy ogniskach.

Kudłaty, bury kundelłaził trop w trop za ojcem Serafinem, który to komuś podtykał tabakierkę, to wspomagał szczyptą tiutuniu albo prawił coś uciesznego, że często gęsto parskały śmiechy i setne kichania.

Ale przy tym wszystkim było dziwnie cicho, mówiono bowiem tylko szeptem, trwoga zdała się unosić nad obozem i co chwila ktoś przysłaniał oczy dłonią, i patrzył w las, psy też jakoś często i groźnie warczały.

- Barłóg dziadowski, ale gęby zbójeckie! - mruknął Zaręba ruszając z miejsca.

- Żołnierz to nie od parady ni od rozwożenia kresów! - bronił dotknięty Kacper. Deptuch dał sygnał i wszyscy porwali się na nogi, sprawnie formując szereg wzdłuż ognisk, nawet baby stanęły w powinnym ordynku.

- Jak się macie, chłopcy! - rzucił stając przed rozwiniętym frontem.

- Życzymy dobrego zdrowia! - gruchnęli wbijając w niego oczy i tężąc się w słupy. W blaskach smolistych szczap, niesionych przez dwóch wyrostków, Kacper jął z tabeli wyczytywać nazwiska: przy niektórych

ojciec Serafin, idący z boku, czynił ciche uwagi, a Zaręba w surowym skupieniu lustrował surowe a wynędzniałe twarze, wychudłe postury i ten ich dziadowski moderunek, byli bowiem w strzępach i łachmanach jakowychś kapot wojskowych, upstrzonych resztkami najrozmaitszych obszlegów, a wielu zgoła tylko w lejbikach, parcianych portkach i boso. Głowy też mieli przybrane cale grzecznie w zrudziałe baranice, żydowskie aksamitne jarmułki, trójkątne kapelusze i kozackie szkopki, a nawet jeden, z gębą jak donica, paradował w księżym birecie. Aż śmierdziało od nich długą, żołnierską nędzą. Zgoniny to były różnych pułków i rodzajów broni oraz i różnego wieku: pucołowate jeszcze lactansy i deresze kute na cztery nogi, ale wszystko chłopy jakby wybrane, rosłe, żylaste, zawiędłe i w biedach zahartowane. Juści, jako gęby mieli ultajów i obwiesiów, lecz ani jednej nie uwidział bez godnego plejzeru, zaś niektóre aż się pręgowały od nacięć niby brzozy, z których co wiosna sok wypuszczają.

Stali mocno zaparci w ziemię patrząc się w niego hardo i śmiało, a ze ślepiów wyzierały im żelazne dusze i dzikie, nieustraszone męstwo.

I chociaż powagę trzymał w twarzy, a obmacywał ich srogimi oczyma jak sztuki na rzeź wybrane, aż ręce zacierał, tak mu się bardzo podobali. I bez Kacprowej tabeli rozpoznawał z pierwszego rzutu oka, jako ci patrzący wilkiem, spode łba i robiący biodrami niby dziewki w tańcu to naród od harmat; zaś drudzy w pasie przegięci, o pałąkowatych nogach i kaczych ruchach to pocztowi; a reszta z piersiami wystawionymi jak bębny, prosta, strojna i w sobie zwarta to piechota snadź już w tęgim egzercerunku wyćwiczona.

- Żołnierzyki kochane! Żołnierzyki! - dyszał radośnie. - Moderunku wam jeno, podpaść was jeno a karabiny w garście dać i hajda z wami choćby na cały świat! Strasznie mu się udały te obwiesie, deptał też niby koło panienek i rozglądając każdego zosobna, w oczy im łaskawie patrzył i poczciwych słów nie szczędził.

Naraz wyrwał się z szeregu jakiś drągal w zielonym lejbiku, czerwonych portach i łapciach, trzasnął dłonią w daszek artyleryjskiego kaszkietu, sprężył się i wyrecytował jednym tchem:

- Melduję pokornie panu porucznikowi: sto dziesięć luda, dwie markietany, dziesięć pistoletów, dwóch fajfrów, taraban i...

- Jak się masz, Furdzik - przerwał mu z uśmiechem. - No dobrze, stary, dobrze.

- Wedle rozkazu! - zamruczał skonfundowany, cofając się do szeregu.

Kacper spiorunował go oczyma, a skończywszy tabelę huknął donośnie:

- Odstąp, spocznij!

Szereg się połamał i rozsypał na wszystkie strony.

A kiedy Zaręba zasiadł przy ognisku, pogarnęła się wiara do niego, gdyż rad z każdym rozmawiał. Ujmował ich za serce swoją szczerą, jasną twarzą i żołnierską sprawnością, jaką widzieli w każdym jego ruchu. Spenetrowali to w mig starzy wyjadacze, czyniąc o tym ciche między sobą uwagi:

- On nie z tych, co szarżę dostali jeszcze w kolebce, kadet przecie.

- Sierdzisty, taki od ręki grzmi w pysk, ale srogi nie bywa.

- Są, którzy go znają rodzonym ojcem dla żołnierzów, dobrodziejem.

- Pod Zieleńcami przodkary razem z nami dygował, aż mu gnaty trzeszczały.

- I charakternik. Drugi tak deszczu nie wytrzyma, jak on stał pod kulami.

- A swojemu Kacprowi dał wolność i ziemię.

- I śliczny kieby ten Jezusek, a przylepny! - unosiła się markietanka z chłopcem.

- Pocałujże go kuma gdzieś i obacz, czy taki przylepny!

Gruchnęli śmiechem, aż zwrócił się do nich i ujrzawszy chłopaka kazał go sobie podać i pohuśtywał na kolanach.

- Jakże mu na imię?

Odchylił głowę, bo chłopak sięgał mu już do nosa.

- Pietruś! - pisknęła matka radośnie, a po chwili dodała chełpliwie: - Trzymał go do chrztu sam pan pułkownik König z panienką Terenią.

- Toście z Kozienic? A cóż was za licho przyniosło aż tutaj?

- Nieszczęście! - odparła cicho, podnosząc oczy błyszczące łzami. - Mojego pan komendant Orłowski wypisał do Kamieńca, że to mieli przelewać harmaty, a mąż był majster od tego i w Kozienicach fabryka szła jego głową. I pojechalim w tyli świat na naszą biedę. A nim się zabrał na dobre do roboty, przyjechał generał Złotnicki i fortecę sprzedał nieprzyjacielowi. Sprzedał nas wszystkich, mój Boże!

Zapłakała głośno, niezmierny ból widniał w jej wynędzniałej twarzy,

pierś się szarpała rozrywana łkaniem.

- A teraz jestem sierota! Sierota! - ciągnęła pochlipując. - Mój był Polak szczery i za królewskie pieniądze za granicą edukowany na majstra, to jak się dowiedział, aż głową bił o ścianę i chciał mordować tego piekielnika! Ledwiem powstrzymała, gdyż nie sposób było dosięgnąć zdrajcy, już obcy żołnierz zalał fortece i nasze kwatery ogrodzili kordonami. Ale zaraz pierwszej nocy mój zrobił, co był powinien ojczyźnie: wygniótł, które mu broniły, i zagwoździł co najlepsze harmaty. Tak,on to śmiał i dokonał.

- Prawdę mówi, prawdę! - potwierdził jakiś głos z tłumu.

- Juści, jako generał Złotnicki wydał go potem na mękę i śmierć! A kiedy go wlekli, to zdążył jeno powiedzieć: "Chowaj dziecko na pomstę." I tylem go już widziała. Skończył pod kijami.

Umilkła zanosząc się rozdzierającym szlochem.

Zaszumiały górą drzewa, zaś jej płacz żałosny spływał jakby żywą krwią we wszystkie serca, budząc w nich taki żal, ból i nienawiść, aż rwały się dygotliwe sapania, przekleństwa i zaciskały się pięście.

- Akuratna żołnierska dola - mruknął któryś przecierając kułakiem oczy.

- Przynajmniej pomarł nie za darmo.

- Ja w tym, że jego pamięć przejdzie do potomności, a wdową z dzieckiem zaopiekuje się Rzeczpospolita - wyrzekł Zaręba.

- A kto się zaopiekuje tymi, które wróg zagarnął? Kto wspomoże te sieroty nieszczęśliwe? - podniósł się jakiś ponury głos.

- Tylu ich zdycha pod kijami, a i pies po nich nie zapłacze.

- O tych tysiącach uciekających spod wroga kto pomyśli?

- Jako ten pszczelny rój bez matki, rozsypalim się na marną zatratę.

- A któren ujdzie pościgów, nie ujdzie głodowej śmierci, nie ujdzie.

Rozżalali się coraz boleśniej i ciche, a z głębi dusz udręczonych wyrwane słowa spadały na pochyloną głowę porucznika niby uderzenia toporów.

- Zaprzedali nas! - ktoś jęknął przeciągle niby echo odbite sto razy.

- Siłą, mocą do wojska pędzili, naszą biedą się wypaśli, naszymi gnatami wymościli pół świata i w końcu nas wrogowi zaprzedali.

- Zaprzedali wszystką ojczyznę! - niby echo jęknął znowu głos poprzedni.

- Żaden dobrowolnie nie przeszedł do nieprzyjaciela, chyba jedne oficjery, to jak się nadarzyła okoliczność, każdy uciekał jak do matki.

- A matką ci jeno śmierć, żołnierzu, chudobą rany, a przytuleniem dół! Każden dom pański stoi na fundamencie twoich kości, żołnierzu, każden zagon opity twoim potem, a ty, chłopie, żebyś urobił kulasy, żebyś wygrał sto bitew i wiernie oddał ojczyźnie ostatnią kroplę krwi, zawsześ niewolny; ni tobie ziemi, ni nieba, ni dachu, ni nawet psiej budy, kajbyś nieszczęsną głowinę przytulił! Ostatniś, żołnierzu, przed Bogiem i ludźmi, ostatniś! - prawił ktoś monotonnym, żalnym głosem.

Zaręba ukrył twarz w dłoniach i płakał wewnętrznymi łzami, gdyż te żołnierskie lamenty targały mu duszę paląc wstydem i upokorzeniem. Nie śmiał im spojrzeć w twarze, bo każde ich słowo gryzło prawdą, każde było jękiem krzywd prawiecznych i każde strasznym wyrzutem sumienia.

Kacper, wypisujący tuż przy nim w brzaskach ogniska jakieś karteluszki snadź odczuwając jego udręczenia zagadał cicho:

- Jak na żołnierza przyjdzie żalna godzina, to staje się płaksiwszy od starej baby. Ale niech sobie chudziaki ulżą biadoleniem! Czy wszyscy pójdą na Białystok?

- Wszyscy, ale partiami, wybierz dziesiętników. Weźmiesz nad nimi komendę, zdasz ich kapitanowi Bielskiemu, on ich parę dni przekarmi, oporządzi i pchnie dalej. Przygasić ognie; świtdobry, a dymy biją słupami.

- Nic to, bo po lasach pełno smolarni, które kopcą dzień i noc.

- A mijaj karczmy i wsie, by się który z czym niepotrzebnym nie wyznał.

- Wiedzą tyle, że idzie na nową wojnę i trzeba się strzec Moskwy i tych, które z nią trzymają. W Warszawie powiedzą im więcej. Ależ skwierczą, no, no!

- Krzywda dłużej piecze niźli ogień. Śpiesz się z pisaniem.

Ojciec Serafin wespół z kobietami a fajframi przystrajał ołtarz, zaś jego kundel, zasiadłszy przed porucznikiem, nie spuszczał z niego oczu i raz po raz to skamlał cicho, to nawet kładł mu łapę na kolanie, ale Zaręba nie zauważył zasłuchując się znowu w żołnierskie biadania.

- Nie bój się - posłyszał szydliwy głos. - Niech się jeno twój dziedzic dowie, żeś przywlókł z wojaczki chociaż te resztki gnatów, a w gazecie upomni się o ciebie i byś, chudziaku, nie zbłądził w drodze, wyśle naprzeciw starościńskich pachołów! Przywiodą cię w paradzie, a on ci

nogę na karku postawi i z wołem do spółki zaprzęże, by cię uniżyć, by twój honor żołnierski podeptać, a batami przypominać, żeś jeno bydlę jest, z którym on mocen zrobić wszystko.

- A za lata, któreś przesłużył Rzeczypospolitej, każe ci nocami odrabiać pańskie.

- Zaprzedali wszystką ojczyznę! - jęknął ten sam głos żałosny.

- A milczeć tam, chamy! Milczeć, psy podłe, bo skuję mordy, pasy z was, wszarze, drzeć każę, kijami zatłukę! A, kundle, ja wam dam bunty! - zawrzeszczał naraz jakiś drab podnosząc się spod drzewa. Wysoki był i chudy, twarz miał dziobatą jak plaster wosku, nos krogulczy, sine wargi, wąsy czarne, sztywno nagumowane, długie buty, strzępy jakiegoś fraczka, brudną szmatę na szyi, głowę okręconą w czerwoną chustę, w ręku trzcinę i w ruchach górne maniery. Nieco utykał na prawą nogę i mówił skrzekliwie, cudzoziemskim akcentem.

- Kto zacz? - krzyknął Zaręba porywając się z miejsca.

- Łaski, bywszy kapitan z regimentu ordynacji ostrogskiej. Musiałem skarcić to zuchwałe chamstwo! Waszmość im zbytnio folguje, nie można przecież...

- Milczeć! - huknął podchodząc do niego ciężkimi krokami.

- Szanujże, waszmość, w mojej osobie wyższą szarżę i urodzenie.

- Ja asanowi razem z zębami wybiję tę wyższość, ja cię, szlachetko, nauczę, jak się przemawia do żołnierzy Rzeczypospolitej! Kacper!

Łaski podkręcał wąsy, nic a nic nie skonsternowany.

- Co to za jeden! Skąd się wziął w obozie?

- Pokornie melduję - zaczął jeden z żołnierzy, nim Kacper zdążył - on nas prowadzi od samej Białejcerkwi, sierota jako i my, tyle że jak na głodne kiszki sobie naleje, to mu zaraz pańskie fumy biją do głowy. Pokornie za nim prosimy, na piszczałeczce pięknie przegrywa, wszystkie drogi zna i na Żydowiny ma sposoby.

Porucznik ochłonął i spojrzał na niegołagodniej.

- Tak śmierdzą te godne citoyeny, że muszę się ratować anyżkiem - wyrzekł z głupia frant Łaski przystępując z dwornym ukłonem. - Z kimże mam honor?

- Kiedy waści śmierdzą, możesz odejść pod wiatr, wolna droga.

- Ależ ja ich admiruję i nie opuszczę aż do Warszawy. Jeśli waszmość partię zbierasz, to uręczam, że pod moją komendą będą się bili jak lwy!

Kiedy byłem kapitanem muszkieterów jego królewskiej mości Ludwika XV - i pewna...

- Waść się prześpij, to później pomówimy nawet i o muszkieterach.

Zabrzęczał dzwonek, ojciec Serafin wychodził ze mszą.

Ołtarz był przysposobiony na opuszczonej klapie markietańskiego wozu, przykrytej biało i przystrojonej sośniną i zapalonymi świecami, fajfry służyli za ministrantów.

Żołnierze przyklękli wielkim półkolem, Zaręba nieco z boku, a tylko Łaski nagle się gdzieś zapodział.

Posypały się szepty pacierzów wraz ze szmerem okapującej rosy i głosami przebudzonych borów. Dzień się już bowiem podnosił niemały, przez zwarte gałęzie drzew sączyły się modrawe światłości, z głębin pociągał chłód, nabrany jędrnym, grzybnym zapachem, niekiedy zaś wiatr uderzał o wierzchoły, aż drgały ciżby sosen czerwonych, gasły światła na ołtarzu i sypało się postrącane igliwie.

Ksiądz śpieszył z nabożeństwem niby przed bitwą i słowa jego modlitw padały twardym głosem komendy, a czynił znak krzyża, jakby rąbał szablą lub sięgał po krócicę, lecz biło mu przy tym z twarzy takie żarliwe uniesienie, że kiedy się odwracał rozkładając ramiona, to zdał się tym ruchem przygarniać do serca te wszystkie pochylone głowy i błogosławić im.

Msza juści szła cicha, tylko czasami dzwonki buchały brzękliwym jazgotem, rwał się z szeregów jakiś szloch przytłumiony, jęk gorący, to długie, nabrzmiałe wiarą westchnienie i łzy też kapały po niejednej srogiej twarzy, a rozgorzałe oczy wlekły się z żebrzącą pokorą do stóp krzyża widnego na ołtarzu.

Bory gwarzyły cicho, jakby do wtóru pacierzom, wysoko nad nimi krzyczało przelatujące ptactwo, a niby gdzieś spod ziemi dobywały się głuche, przeciągłe, dalekie ryki dzikiego zwierza, zaś dymy ognisk i mgły poranne zasnuwały wszystko błękitnawą, kadzielną kurzawą.

Po podniesieniu wielu żołnierzy wraz z kobietami przystąpiło do komunii.

Tarkowska z dzieckiem przy piersi wzięła przy ołtarzu pierwsze miejsce, a za nią czołgała się z wniebowziętymi oczyma markietanka, nie przestając ani na chwilę robić pończochy.

- Robotnica od siedmiu boleści! - fuknął ksiądz cofając gwałtownie twarz przed rozmigotanymi drutami, niby przed jeżem.

Babina aż się popłakała ze wstydu i konsternacji.

Po mszy ojciec Serafin stanął przy ołtarzu z krzyżem w ręku.

- Żołnierze! - zawołał z mocą. - Przysięgliście bronić ojczyzny do ostatniego tchu?

- Przysięglim! - runął odzew ze wszystkich gardzieli.

- To idźcież w bożą godzinę, dokąd was poprowadzą. A któren w duszy nie żywi zdrady, niech całuje Jezusowe nóżki.

Podawał krzyż do całowania i każdego z osobna błogosławił, każdemu coś poczciwego rzekł i za głowęściskał.

- Na wielką potrzebę idziesz, żołnierzu, na świętą i zapamiętaj: trzeba bić, jeszcze raz bić i pobić! - wołał ogromnym głosem. - A któż to winien, żeś głodny, żołnierzu? żeś w łachmanach? żeś tropiony gorzej wściekłego psa? żeś jako ten Łazarz wzgardzony? Wróg tego sprawcą! To mówię: bij go bez miłosierdzia, bij bez pardonu, bij na śmierć! Nie żałuj krwi serdecznej, żołnierzu, nie szczędź żywota, bo wolność i ziemia czeka cię w nagrodzie! Wspomnisz, coc mówię, żołnierzu, kiedy po latach zasiędziesz otoczeń wnukami, a prawić im zaczniesz, jakeś to wojował, wroga bijał i wolność, a ziemię z pazurów mu wydzierał. A padniesz w polu, żołnierzu, to ci zagrochocą tarabany, znaki się pokłonią, towarzysze łzami pożegnają, zaś święty Piotr na takie larum żałosne rozewrze szeroko niebieskie wierzeje, wyjdzie naprzeciw, a słodko ci rzeknie:

- A chodźże, duszo sprawiedliwa, chodźże, żołnierzu świętej sprawy!

Anieli w trąby zagrają, całe niebo się rozweseli, święci sformują szeregi i powiodą cię, żołnierzyku, między najznaczniejsze persony, między same hetmany posadzą, boś im równy, boś okupił swoją szarżę niebieską krwią wylaną za ojczyznę, to zażywał będziesz chwały i szczęśliwości aż po wieki wieków! - prawił ojciec Serafin.

Tak im do serca przypadła ta mowa, że raz po raz ktoś go całował w rękę, ktoś chociaż w łokieć albo w połę habitu, ktoś nawet obłapił za kolana, wszyscy zaś słuchali w dziwnie radosnym skupieniu. Jakoby miody lał im w dusze, a dymy kadzielne przejmowały lubością, zatwardziałe w poniewierkach i nędzach serca nabrzmiewały weselem niby pąki pod dżdżem wiosennym, strzelając tu i owdzie kwiatem nadziei, że co tkliwszemu zdradna łza uciekała spod powiek, drugi tylko wzdychał z uciechy, cisnąc się bliżej księdza, a już poniektóry wąsa junacko pokręcał, nabzdyczał się, zapadły brzuch wypinał i hardo ślepiami toczył, gdy skądciś wydarło się przeraźliwe gdakanie, czym

wystrachane owce uderzyły w żałosny bek, a psy jęły docierać do jednego z wozów i naszczekiwać zajadle.

- Głośno się chwali, że niesie żołnierzowi jajko - zaśmiał się któryś.

- Moja kokoszka! - jęknęła markietanka. - Za łeb zedrę, kto ją wypuścił! Kucusia! kucu, kucu! - nawoływała pieściwie, uganiając się za kwoką.

- I baranki proszą się wędrować z nami.

- Chude, nawet wilk by na nich nie ugryzł.

- Kurę se, jucho, macaj, ale od moich owiec zasię! - groził bernardyn i skoczył do nich, by się nie rozleciały po lesie, ale już rudy prowodyr tęgo je trykał rogami, zganiając do kupy, zaś ksiądz zawrócił do wozu. Po chwili księży chłopak wydobył z niego niezgorszą beczułkę i postawił niedaleko ognia. Skoczył do niej zapalczywie Łaski, dno sprawnie wyłupał i wziąwszy od pacholika kwartę, zaczerpnął do pełna, podniósł ją lewą ręką w górę i zasalutowawszy wydeklamował z tkliwością:

Gorzałeczko, gul, gul,gul!

Panieneczko, tul, tul, tul!

Szynkareczko, léj, léj, léj!

Żołnierzyku, pij, pij, pij!

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Przytknął kwartę do warg i zadzierając z wolna głowę, a robiąc grdyką, wypił do ostatniej kropli, po czym wyrzekł uroczyście:

- Kiep, komu śmierdziucha nie zastąpi małmazji!

- Pij złe, dopijesz się lepszego. Ale waszmość masz kiszki za długie! - zauważył szydliwie kwestarz odbierając mu kwartę i sam zabierając się do rozlewania gorzałki w podstawione manierki. - Jeno bacz jeden z drugim - zwrócił się do żołnierzy - kto siła pije, rad się pobije. Po ździebełku, bratkowie, i nie na pusty brzuch - ostrzegał.

Tak skwapnie jednak przypinali się do gorzałki, aż Kacper krzyknął:

- Wara! Zostaw na potem, a teraz sam do mnie.

Przysiadł na widnym miejscu wypłacać każdemu, co było obiecane.

- Jeśli zdążą jeszcze uwarzyć, to śniadanie im wydam? - spytał ksiądz.

- Dzień jak wół, nie wyruszym przed zmierzchem.

Znalazły się w bryce kwestarskiej bochny niby koła, krupy, zwoje kiełbas i nawet spory boczek, że w mig zaroiło się przy ogniskach, stanęły kociołki, rynki, sagany i zaczęło się prażyć, gotować i skwierczeć,

aż w nozdrzach wierciło od lubych zapachów. Tarkowska z wiwandierką przysmaczały po swojemu, a bernardyn czuwał, aby przy podziale nikt pokrzywdzony nie został, sam też dopiero na końcu zasiadł do kociełka wraz z Kacprem i Łaskim. Zaś wygłodniałe bractwo rzuciło się na jadło niby na wroga, pałaszując zaciekle, aż rozdzwoniły się naczynia i zaskomlały pieski, niecierpliwie wyczekując swojej kolei.

- Porucznik, widzę, suszy dzisiaj? - zagadnął Łaski.

- Robi, co mu się spodoba! - odmruknąl niechętnie Kacper.

Zaręba bowiem siedział z dala, pogrążony w jakowychś dumaniach.

A wkoło stawał się cud święty jasności, cud dnia, cud wschodzącego słońca! Już tu i owdzie zapłonęły czerwone pnie, mroczne głębie zamigotały od strzał świetlistych i zaiskrzyły się oroszone mchy. Bór stanął w niemym zachwyceniu, ptaki wybuchnęły wrzaskliwym śpiewaniem, a wszelaki stwór podnosił radosny głos dziękczynień. Opadły mgły, wiatr ustał i przez gałęzie widniało lśniące, blękitne niebo jak oczy miłościwie patrzące.

Dzień się już wyniósł na cały świat, gdy Kacper zameldował:

- Zwołam dziesiętników i zaraz będzie mógł pan porucznik odjechać - a dojrzawszy potakujące skinienie, jął wyczytywać donośnym głosem:

- Pierwszy szwadron brygady Dzierżka, wachmistrz Mateusz Ryś. Wystąp! Wystąpił sążnisty chłop z twarzą pochlastaną na zrazy, wbił świdrujące oczy w porucznika i sprężony jak struna czekał z dłonią przy czole.

- Drugi batalion regimentu Lubomirskiego, kapral Tomasz Kwak. Wystąp! Wystąpił przygarbiony frant, rudy jak wiewiórka i srodze piegowaty.

- Brygada Jerlicza, pierwszy szwadron, pocztowy Antoni Pyza. Wystąp!

Wystąpił ogromny miedziak z gębą niby księżyc w pełni, przybrany w księży biret, granatową kurtę, łataną płótnem, i żydowskie patynki na nogach.

- Regiment przedniej straży Karwickiego, trzeci batalion, druga kompania, szeregowy Jan Finczek. Wystąp!

Wystąpiłszpakowaty człowiek z przeciętym nosem i krótką, drapieżną twarzą.

- Brygada Kawalerii Narodowej Szwejkowskiego, towarzysz Borejsza!

Wystąpił smukły chłopak, różowy i śliczny niby panna; włosy miał

jasne, oczy lodowate, wilcze szczęki, a przyśmiech zatruty beznadziejnym smutkiem.

- Pierwsza kompania kamienieckiej artylerii Gębarzewskiego, bombardier Furdzik. Wystąp!

- Pułk przybocznych kozaków Poniatowskiego, pocztowy Semen. Wystąp!

- Trzecia kompania artylerii Łuczyńskiego, fajerwerker Kiryluk. Wystąp!

- Drugi szwadron brygady Jerlicza, pocztowy Deptuch. Wystąp!

- Pierwszy szwadron brygady Mokronowskiego, pocztowy Pośladek. Wystąp! Stanęli wszyscy dziesięciu zwartym szeregiem przed porucznikiem, który jął pytać o różne okoliczności służby, życia i ucieczki, próbując pociągać za języki, gdyż wielu z nich mieniło się być z wojsk jeszcze niedezarmowanych ni zagarniętych przez nieprzyjaciela, lecz wszyscy wyznawali się dezerterami z wrogich szeregów, prawiąc na ten tenor duby smalone. Jeśli łgali, to tak wprawnie, że nie miał sposobu domacania się prawdy. A zresztą i po co? Żołnierz był w rzemiośle wojennym zaprawny, na wszystko zdeterminowany i dla sprawy potrzebny. Dał więc spokój dociekaniom i raptownie zwrócił się do Kwaka z pułku Lubomirskiego:

- Toś z takich zuchów, którzy uciekali pod Zieleńcami?

Żołnierz zadygotał pod jego wzrokiem, ale odparł krotochwilnie:

- Nasz komendant kłaniał się w pas każdej kuli, to i gemejnom zmierziło się stać pod ogniem.

- A waść skąd się tu wziąłeś? - spytał Borejszy.

- Spod przemocy, aby wziąć zemstę i zginąć - odparł górnie a ponuro.

- Słyszałeś, co mówił bernardyn? Trzeba się bić, jeszcze raz bić i pobić! To hasło generała Kościuszki. Nie pomsty waść szukaj ni śmierci pragnij, lecz zwycięstwa.

- A ty - zwrócił się do Semena - czemuś opuścił Matuszkę?

- Bom jest powinien matce rodzonej, Rzeczypospolitej.

- Prawyś syn, bracie, ale reszta twoich zdradne pasierby.

Kozakowi poczerwieniała blizna na policzku i wyszeptał lękliwie:

- Niech pany oddadzą wolność, a naród kozacki opowie się przy Polszcze. Smutnie uśmiechnął się Zaręba i stanął przed Furdzikiem, dawnym znajomym.

- Dawnoś wyszedł z Kamieńca?

- Temu trzy miesiące. Musiałem czekać sposobnej pory. Taka forteca zatracona, mój Boże, tyle harmat i wszystkiego. Nasz komendant już od jesieni opatrywał mury i reduty, z własnego worka ekspensował na proch, kanonierów egzercyrował całymi dniami, harmaty chciał przelewać. Że i rok moglim się bronić choćby przeciwko wszystkim diabłom!...

- To czemuście ją wydali? - rzucił nieopatrznie pod wpływem nagłego żalu.

- Wydały ją oficjery i panowie! - ryknął bez namysłu. - Mogliśmy to nie pozwolić? Tośwa jak psy warowali o chłodzie i głodzie! A wielu to pomarło pod kijami, że nie chciało przysięgać! A wielu to pognali w Sybir, a wielu to gnije po kazamatach! A zdrajce patrzały na taką marnację żołnierzów suchym okiem! Wedle rozkazu! - urwał nagle, dojrzawszy mękę w jego oczach.

Zaręba nikogo już więcej nie zagadywał, tylko przemówił twardym głosem:

- Każdy z was powiedziedziesięciu gemejnów, A to wasz dowódca - wskazał na Kacpra - on wam wyznaczy trakty i postoje; każda partia musi się przemknąć innym szlakiem. Który swoją komendę w całości doprowadzi do Białegostoku, zaawansuje. Tam wszystkich wyekwipują i zapłacą zaległe lenungi. Ruszajcie o pierwszym zmierzchu. Odstąp!

Żołnierze się rozpierzchli, ale przystąpił Łaski z jakimś cierpkim uśmiechem.

- Może i ja byłbym zdatny do jakowejś funkcji?

- Waść zaopiekuje się kobietami: drogi niepewne, pełne maroderów.

- Anim imaginował kiedy o awansie na wojskiego! - poczerwieniał z alteracji.

- Jużem pod siedzenie wstawił pełniuśką półgarncówkę - dobruchał go ksiądz.

- Dobrodzieju mój i zbawco! - rozczulił się nagle - prawda, przystojniej dla mojej szarży jechać niźli z chamstwem tłuc się po wertepach. Szkoda tylko, że te moje kokoszki już wypierzone! - Podkręcił zabójczo wąsy i tak strzelił oczyma, aż parsknęli śmiechem, a on jął prawić konfidencjonalnie:

- Parol kawalerski, ale właśnie za przyczyną amorów musiałem

powędrować z ultajstwem. Jak człowiek ma szansę u podwik, to już diabeł nie opuści go do śmierci. Nawet w drodze zdarzyła mi się okoliczność po prostu nie do wiary...

- Ja bym uwierzył, ale czas nam w drogę - przerwał bernardyn ruszając w las. Zaręba podał mu rękę, poszeptał z Kacprem i uściskawszy go cale po bratersku poszedł śpiesznie za księdzem.

- Łże szelma jak najęty i pewny, że mu zawierzą.

- Ma już takie reguły, mam go jednak za coś gorszego i kazałem mieć na oku. Wyszli długim wąwozem na drogę, gdzie już czekała bryka kwestarska.

Pachołek rzęsiście kropił mizerne chabety, ale jechali wolno, gdyż głęboki, sypki piach aż się przelewał przez szprychy, a przed końmi, w tumanach kurzawy, wlekło się kilka baranów z prowodyrem na czele, zaś kundel wesoło naszczekując obganiał je ze wszystkich stron.

- Dobrodzieje nie nazbyt się wyekspensowali - zaczął porucznik wskazując stadko.

- Wstępowałem tylko po drodze i więcej dla zamydlenia oczów, nie w głowie mi była kwesta. Ale werbunek udały, hę? Sam cymes, każdy wart dziesięciu kantonistów. Żeby z takich żbików uciułać jakąś grzeczniejszą watahę, dopiero by to można zalewać wrogowi gorącego sadła za skórę. Takie zbóje gotowe z gołymi pięściami na harmaty. A waszmosci dałbym komendę.

- A ja bym wziął - zaśmiał się szeroko. - Utytłałbym obwiesiów po szyję we krwi, a pasłbym żywym, wrażym mięsem. Ale gdzie mnie chudopachołkowi marzyć o jakiejś wyższej szarży! - westchnął ze szczerą modestią.

- Małe stopnie się dostaje - największe bierze się samemu.

- Jąć to wiem, Cezar pierwszym przykładem, a Cromwell, a drudzy...

- Sami się wypromowali na pierwszych w swoim narodzie. Dziwi mnie, że u nas jeszcze się taki nie znalazł, nawet dla zbawienia ojczyzny!

- Bo szlachta by zaprotestowała i trybunały wyjęłyby go spod prawa.

- Trafnie ktoś wyrzekł, jako wPolszcze dlatego szanują Pana Boga, że to Pan nieobieralny i nie można go przekreskować! Na pluchę idzie: rwie mnie po łystach.

- Myślałem, że gościec omija kwestarskie gnaty.

- To nie gościec. Kiedyś obżarły mi kajdany mięso do kości, że teraz

lepiej kalendarza przepowiadam każdą odmianę powietrza.

- Kajdany? Cóż to za krotochwila?

- Bowiem w młodości przytrafił mi się takowy casus, że mnie złowili werbowniki i zaprzedali kaselskiemu landgrafowi, ten mnie odprzedał Angielczykom, ci zaś powlekli aż do Ameryki, bym się za nich bił z Francuzami. Więc rada nierada, zjadła baba prosię. Dłuższa to historia niźli mój pacierz - zaśmiał się i przesuwając w palcach ziarnka różańca zaszeptał poranne pacierze.

Nie ważył się mu przerywać Zaręba, lecz poglądał z niedowierzaniem.

- Wiadomo światu, że niemieckie książątka handlują mięsem człowieczym, jak nasi wielmoże ojczyzną - wyrzekł po chwili bernardyn i na jego chudej twarzy zagrały błyskawice gniewów i nienawiści. - I mną handlowali niby jucznym bydlęciem. Łacińskie przysłowie powiada: Contra vim non valet ius, ale to cuchnie rezygnacją. Na siłę bowiem potrzeba nie prawa, jeno siły! Każdy ma prawo, kto ma pięść mocniejszą. Tak się dzieje na świecie między oświeconymi nacjami. Tylem doświadczył przemocy i podłości, że w prawo ni w sumienia królów nie wierzę. Boże, bądź miłościw duszy mojej, ale Ty panujesz na niebie, zaś na ziemi diabeł profity zbiera! - uderzył się w piersi.

- U nas lepiej niźli indziej, bo jeszcze ludzi na wywóz nie przedają.

- Bo są potrzebni szlachcie do roboty. Ale żołnierzem już kupczą. Słyszałeś, waszmość, że Zabiełło i Złotnicki przedawali Kreczetnikowowi gemejnów na sztuki?

- Mam te wieści za zmyślenia niegodne wiary.

- Nie byłem jużci przy tej facjendzie, nie przysięgnę, ale cóż to jest świętego dla wielmożów? Małoż przykładów, jako przedają żony, córki własne i ojczyznę, wszystko, za co tylko mogą capnąć dukaty? Polska nierządem stoi, Polska ginie, Polskę krucy rozdrapują! A jakoż ma być, kiedy chłop w niewoli, szlachcic głupi, a wielmoża nikczemny? Strach, co się wyprawia w tej Rzeczypospolitej.

- Wyrzekaniem złego nie naprawi ni choroby nie zleczy.

- Że tylko Bóg miłosierny zdolen nas wyratować - westchnął frasobliwie.

- I on trzyma z mocniejszymi.

- Nie bluźnij waszmość! Franek! - huknął na pachołka. - Śpisz, ultaju, czy co? A skrop no kobyłę po portkach, bo się leni.

Zabrał się żarliwie do brewiarza.

- Nie pora już na wyrzekania! - wyrzekł Zaręba, lecz dojrzawszy, jako kwestarz siedzi z nosem w brewiarzu, zaziewał przeciągle i oddał się drzemce.

Bór się niebawem skończył, wyjechali na płowe ugory, porosłe z rzadka jałowcem i pełne wydm piaszczystych; droga staczała się łagodnie do zielonej doliny, gdzie modrzały wody Niemnowe; za nimi podnosił się kraj pagórkowaty, poprzecinany głębokimi jarami, którymi ciekły lśniące przędziwa potoków.

Słońce już szło wysokonad światem i niezgorzej przypiekało, że szkapiny ciągnęły coraz wolniej, nawet barany ustawały z gorąca i prowodyr raz po raz odwracał rogaty łeb i pobekiwał żałośnie, ale ojciec Serafin przynaglał nieustannie i co trochę wołał:

- Franek, popędzaj, odpoczniemy za rzeką.

- Ojciec wie, że wszystkie przewozy na Niemnie są obsadzone przez kozaków?

- Wiem, właśnie dla zmylenia musimy wrócić do Grodna traktem kowieńskim. Waszmość wozisz żydy, aż miło! - zauważył podsuwając mu tabakierkę. - Kładź się i śpij, ja będę czuwał. Nie pozwolił się prosić i w parę minut już chrapał, aż się rozlegało. Obudził się dopiero w Grodnie; właśnie zegarek wydzwaniał czwartą z południa.

- Jak ojciec przewiózł mnie przez kordon rogatkowy?

- Meldowałem pijanego i oficjer uszanował taką okoliczność.

- Z księdzem idzie wszystko jak po maśle. Bóg zapłać.

Uściskał go serdecznie.

- Jak zając bębna, tak rad tego słucham! - rzekł kwestarz wielce usatysfakcjonowany. - Z bratem kijem sylabizowałem w życiu niejedno, to eksperiencja jest. Pójdę ździebko przyłożyć ucha i od jutra jestem znowu na rozkazy pana porucznika.

- Roboty nam nie zbraknie. A, Staszek! Jakież przynosisz awizy?

Staszek podał jakieś bilety wizytowe i radośnie przypadł mu do ręki.

- Wszystko w porządku, panie poruczniku.

Stanął w powinnej pozycji.

- "Książę Cycjanow, pułkownik grenadierów." "Von Blum, kapitan" - czytał Zaręba nie mogąc skryć zdumienia i pewnej obawy. - Cóżeś im

powiedział?

- Że pan porucznik poszedł na obiad właśnie. Byli w samo południe.

- Mili goście. Cycjanow oddał wizytę, ale czego szuka Blum? Muszę się zaraz pokazać między ludźmi. Może się ojciec dowie, kogo wczoraj wywieźli z Grodna?

- Wywożą pod zmyślonymi nazwiskami, a dla zatarcia tropów na każdej pocztowej stacji zmieniają nazwiska wywożonych, że i diabeł za nimi nie trafi. Spróbuję jednak. Mówiła chuda, jako się uda!

Zaśmiał się i wyszedł.

- Czeka tu jakiś markietan. Powiada się być znajomym pana porucznika.

- Tak powiada? Nim go zawołasz, daj mi co jeść.

- Przewidziane - zaczął wyliczać na palcach: - jest czeminka z kluseczkami, jest młoda kaczusia z rożenka; są boróweczki, jest...

- Nie błaznuj, dawaj, co masz, tylko prędko! Ale...przynieś wody, rozrób mydła i naszykuj wiśniowy frak...

Staszek zwijał się jak cyga prawiąc przy tym takie ucieszne koncepty, że Zaręba wybuchał śmiechem, a w końcu zapytał wielce rozbawiony:

- Gdzieżeś się taki uchował?

- Nie wiem, proszę pana porucznika, bo mnie już gotowego znaleźli w kapuście.

- Mógłbyś przystać do komediantów.

- I tegom praktyk, bom z szopką chadzał po Warszawie. Łątki wystroił jeden kamrat, a ja udawałem i za Heroda, i za Diabła, i za Małgorzatkę, i za Żyda, i za wszystkie figury. Ale że to było w ostatni mięsopust wielkiego sejmu, przycapnęli nas marszałkowscy Węgrzy i pan marszałek za to, że znaczne osoby wystawujemy na śmiechpowszechności, kazał nam wrzepić po dwadzieścia pięć odlewanych. Szczodry pan, niech mu choroba zwróci z profitem! Wziął nas potem pod swoją protekcję pan Weyssenhoff, pan Niemcewicz i ksiądz Dmochowski, ułożyli śmieszne wierszyki na wielkich panów, dali nam kukły podobniusieńkie do nich jak kropla wody, ja udawałem głos każdego i pokazywaliśmy taką szopkę po pałacach, kwaterach i pierwszych kafenhauzach. Były dni, że i po sto złotych kapnęło. A co było śmiechu, a wyżerki, a pijatyki!

- Potrafisz udać każdy głos?

- Pan porucznik tylko pozwoli...

I nie czekając odpowiedzi cofnął się w głąb izby, i przemówił tak udanym głosem Kacpra, że Zaręba obejrzał się zdumiony. Potem naraz jakby zgrubiał, brzuch wysadził, policzki wydął i zagadał głosem Kaczanowskiego. Udawał również Maciusia i kwestarza, wreszcie zagdakał niby kokosz, zarżał, zaszczekał na trzy głosy razem i gwizdał niby kos.

- Niech cię kule biją! Masz za te sztuki. A to by i na teatrze lepiej nie udali.

- Raz posłyszę i już zapamiętam! - chwalił się ucieszony dukatem i łaskawością.

- A wieleż ty masz lat?

Wydał się bowiem Zarąbie w tej chwili młodzieniaszkiem.

- Że mnie z łaski porodziła ciotka i że się to jej przytrafiło w panieńskim stanie, wstydała się wyjąć metryki.

- Ha! ha! - zaśmiał się głośno Zaręba. - Sprzątnij, łobuzie, ze stołu i wołaj markietana. Po chwili wszedł człowiek nieduży, krępy, o rzadkiej bródce farby rdzawej, skośnych oczach i szerokiej twarzy; krymkę miał na wygolonej głowie, malinową koszulę, wypuszczoną na hajdawery, a na to niebieską kapotę, srodze w pasie pofałdowaną. Podał siny karteluszek, naznaczony wykłutym w rogu trójkątem.

Zaręba obejrzał papier, ale obawiając się jakowegoś podstępu rzekł zimno:

- Cóż to za krotochwila! Czy asan niemy?

Markietan uśmiechnął się i wyszeptawszy formułę wtajemniczonych dodał głośno:

- Jestem Mahmud Bielak z Łostoi, brat majora Amurada. Tatar, jak waszmość widzisz, i wierny sługa polskiej ojczyzny.

- Rozgośćże się waszmość i daruj mój pierwszy traktament, ale ordynans meldował mi jakiegoś markietana. Bardzo proszę.

- Od pół roku jestem prawdziwym markietanem. Zaraz się porucznik przekona, jakie mam grzeczne towary.

Krzyknął w sień po tatarsku, a po chwili wniesiono długie, łubiane pudła, okręcone postronkami.

- Staszek! - rozkazał Zaręba - siądź w ganku i nie ma nikogo w domu.

Markietan sam drzwi zamknął na klucz i wydobył z pudła worki ze złotem.

- Dziesięć tysięcy dukatów. Trzeba je choćby dzisiaj wręczyć podkomorzemu nurskiemu, Zielińskiemu: to rozkaz szefa Działyńskiego, który w pięciu dniach obiecał zjechać do Grodna. Teraz pokażę prawdziwe towary.

- To waść naprawdę kupczy? - pytał dotknięty nieco, chowając worki do sepetu.

- Takowy proceder daje znaczne prowenty i pozwala mi zarazem służyć naszej sprawie - odpowiedział wywalając z łub na podłogę kosztowne towary, spod których dobywał jakieś ciężkie, długie przedmioty w bajowych pochwach. - Przywiozłem pięćdziesiąt karabinów, trzebaje dostawić pułkownikowi Grochowskiemu do Parczewa.

- Zaiste, czarodziejskie to łuby! - wołał Zaręba niezmiernie ucieszony, oglądając karabiny z prawdziwym nabożeństwem. - Prosto marcepany! Na tym nam zbywa najwięcej. Nowiuteńkie - powąchał lufy - i już przestrzelane! Siłaż kosztują?

- Trzy dukaty sztuka i po złotym rublu za litkup, że Koran wzbrania mi trunków i częstowania nimi. Wygodziłem w potrzebie jakiemuś grenadierskiemu oficerowi. Nic mi do tego, skąd wziął karabiny! Nie mój grzech i nie moja pokuta. Jest i torba z tysiącem najprzedniejszych skałek. - Ułożył broń w jednym pudle, towary poskładał i zabierał się do wyjścia. - Kwaterę mam w pocztowym dziedzińcu. Często jestem w drodze, bo dostawiam furaże do obozów alianckich, ale parobek przy koniach zapasowych da mi znać i stawię się na zawołanie. Szef napierał, by karabiny zaraz wyprawić.

- Mam kwestarza, który je jutro powiezie.

Bielak nie chciał przyjąć żadnego poczęstunku i wyszedł, a Zaręba kazał spiesznie zaprzęgać i obładowawszy się złotem pojechał do Zielińskiego, u którego już był zaraz po przyjeździe, ale go nie zastał.

Podkomorzy kwaterował na ulicy Wileńskiej, w małym dworku i na szczęście był w domu.

Wyszedł do niego Zieliński, mąż lat średnich, wielce postawny, o pięknej twarzy, zdobnej w zawiesiste wąsy, ujmujący serdecznością uśmiech i szpakowatą, podgoloną czuprynę. Nosił się po polsku przy karabeli.

Wprowadził go do bokówki, pieniądze skrupulatnie przeważył i zamknąwszy je do skrzyni zwrócił się do niego przyjacielsko:

- Jutro powiozą je do Kapostasa. Tak rozporządził szef, przy czym

polecał mi gorąco pana porucznika. Żebyśmy to mieli więcej takich godnych oficjerów!

Zaręba obruszył się i wyrzekł porywczo:

- Abyśmy więcej mieli takich obywatelów jak pan podkomorzy! Oficjerowie wiedzą, co powinni ojczyźnie, i nie zwątpili o niej ani na chwilę.

- Dobrodziejaszku złocisty! - wykrzyknął podkomorzy biorąc go w ramiona. - Żebym tak pypcia dostał na języku, jeślim cię chciał urazić! Toć jestem największym chwalcą całego koru i wiem, że wy jedni czuwacie, gdy wszyscy śpią lub rezygnują, stumanieni koszmarem zdradnej przyjaźni. - Ścichnął nagle, gdyż z dalszych pokojów huknął jakiś tubalny głos:

- Upewniam waszmościów, jako aliantka, co tylko czyni - czyni dla naszej pomyślności. I tylko przy jej wspaniałomyślnej protekcji...

Podkomorzy drzwi przywarł, ale Zaręba dosłyszał i syknął przez zęby:

- Zgoła jak w bajce o wilczej protekcji nad stadem baranów.

- A najgorsza, że mówi to człowiek poczciwy i prawy obywatel, a tak jak on święcie wierzy prawie cała Litwa. Desperacja z taką ślepotą!

- Przewidzą, jeno że będzie już za późno.

- Kossakowscy ich durzą w tym względzie, już bowiem otwarcie głoszą, że dla Litwy jedyny ratunek, aby się dobrowolnie związała unią z Rosją.

- Wierzą wszystkim podszeptom, byle tylko nie słuchać głosu sumienia i obowiązków!

- Ale, wyznał mi się Jeziorkowski, sekretarz sejmowy, jako Załuski-sendomirski ma już sobiekonferowane podskarbstwo koronne nadworne.

- Ona wysłużyła je u Igelströma, wszak to jego gamratka.

- A Miączyński-lubelski dostał pisarstwo polne koronne.

- Szubieniczna para: rajfur i łotrzyk z gościńca.

- Ambasadorowi potrzeba na sejmie więcej dygnitarskich głosów i każe swoich zauszników nominować. Król się przecie nie oprze.

- Już mnie nie zdumieje, nawet gdyby hetmanem wielkim koronnym został sam arcyłotr i rakarz Lubowidzki.

- A propos, Branicki zrezygnował z buławy. Poszeptują, że hetman "z woli powszechności", Kossakowski, zabiega o nią w Peterburgu dla siebie. Król zaś z Sieversem forytują Ożarowskiego, ale są jeszcze, którzy

by chcieli widzieć hetmanem koronnym Pułaskiegowołyńskiego.

- Chyba za cnoty i zasługi jego brata, świętej pamięci Kazimierza.

- Właśnie Trębicki przyniósł mi takowe zamysły względem niego. Rozumiem je tylko jako kabałę dla poróżnienia generalności. Pułaski bowiem już narzeka na targowickich socjuszów, na ich nienasyconą chciwość i przedajność.

- Aktualnie innego zgoła nam potrzeba wodza.

- Jać wiem nawet kogo, lecz nim co nastąpi, Pułaski przydałby się naszym zamysłom: to człowiek o gorącym sentymencie dla ojczyzny.

- Czyżby z tego sentymentu marszałkował targowicy?

- Powstał też projekt - ciągnął nie zważając na przycinek - żeby na sejmie zalecić go do wielkiej buławy królowi i stanom. Mikorski już się zdeterminował przemawiać za nim. Jakże się to widzi waszmości?

- Żadnej dywersji nie zgłoszę, bom w takich materiach ciemny jak tabaka w rogu - wykręcił się z niemiłej rozmowy i wstał sięgając po kapelusz.

- To pójdźmyż teraz, dobrodziejaszku złocisty, na podkurek, czekają tam na nas. Poznasz paru żarliwych zelantów i kapitana Żukowskiego.

- Z reguły nie przestaję z patriotami, aby nie ściągać na siebie uwagi szpiegunów. W Grodnie każdy cnotliwy jest podejrzany i pod baczną obserwacją. Powinienem więc dla przezpieczności brać pozór jarmarcznego gapia lub hulaki - tłumaczył poważnie, ale musiał obiecać przyjść na jutrzejszy obiad, za co uściskał go serdecznie podkomorzy i rzekł przy pożegnaniu:

- Traktuj waść mój dom w każdej potrzebie jak swój. Zaręba konie odesłał i prawie bezwiednie znalazł się przed mieszkaniem szambelanowej, i to w chwili, gdy zajeżdżał Blum, a żołnierz wynosił za nim z powozu ogromny kosz róż.

Przywitali się cale przyjaźnie i oficjer protekcyjnym gestem zapraszał do wejścia.

- Niestety, nie mam czasu, chciałem tylko zasięgnąć języka o kasztelanie.

- Przyjeżdża jutro. Tak mówiła przy obiedzie panna Terenia. Idziemy dzisiaj na teatr, nie wybierze się pan z nami?

- Licznaż będzie kompania?

- Sami domowi: pani szambelanowa, panna Terenia, ja, no i szambelan.

- A książę? - nie mógł powstrzymać tego pytania.

- Zjawi się na koniec spektaklu, gdyż teraz ma na głowie młodszego Zubowa, który przyjechał z Petersburga, więc tylko ograbił z róż ambasadora i polecił je złożyć pani szambelanowej. On już w stanie szczęśliwości, odzyskał bowiem utracone łaski - szeptał z głupowatym uśmiechem.

- Bardzosię cieszę - wykrztusił zmuszając się potem do paru słów usprawiedliwienia, że go nie zastali w domu.

- Książę tego żałował, bo jechał do pana z podziękowaniem.

Zaręba pokazał twarz szczerze zdziwioną.

- Zwierzył mi się, jako za pańską przyczyną uzyskał przebaczenie.

- Za moją przyczyną? Ach, tak, tak! - zaśmiał się dziwnie i rozstawszy się z nim poszedł wolno, bardzo wolno, jakby uginając się pod niezmiernym ciężarem.

- Za moją przyczyną! - powtórzył z nie dającym się wyrazić uczuciem. - Zemściła się! jak ordynaryjna dziewka! - wybuchnął na mgnienie, lecz przybrawszy maskę obojętności przystanął pod kafenhauzem, gdzie jak co dnia o tej porze gromadziła się modna młodzież, lustrująca promenujące się damy. Był tam i Marcin Zakrzewski, ale jakiś skwaszony, mrukliwy, a w takiej kłótliwej dyspozycji, jakby szukał okazji do zrobienia burdy.

- Cierpkiś, jakby ci podkomorzyna dała abszyt - szepnął Zaręba.

- Nieco chybiłeś, ale ktoś mi u niej szyje buty. - Spojrzał na niego podejrzliwie.

- Suspicje zgoła fałszywe, szukaj innego tropu.

- Bym wiedział, kto mnie tam dysgraduje! - zawarczał szarpiąc wąsiki.

- Pilnowałbyś, aby cię nie odsądzono od Tereni.

- Afrontujesz mnie czy ostrzegasz? - przysunął się groźnie.

- Pragnę tylko, byś zobaczył, kto ci szyje buty i gdzie... Zakrzewski pobladł, jego łagodna twarz stężała na kamień.

- Rozumiem cię przyjacielem, więc mnie nie szczędź.

- Przekonaj się sam! Panie będą dzisiaj w teatrze, naturalnie w asyście... Pamiętaj tylko, że oficjerom Sieversowym nie wolno się pojedynkować.

- Ale mnie wolno każdemu z nich pomacać boki choćby kijem.

- I przejechać się za to do Kaługi. Licha satysfakcja i nie prowadząca do celu. Nie wyprawiaj awantur, trzeba poszukać skuteczniejszych sposobów.

- Czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilcy zjedzą - mruknął wzgardliwie i poleciał. Zaręba również miał już odejść, gdy naraz z kafenhauzu wytoczył się jakiś pijany olbrzym i runął na niego całym ciężarem, bełkocząc rozkazująco:

- Prowadź mnie asan - i czknął mu w samą twarz.

- Nie jestem twoim pachołkiem. - Odepchnął go z obrzydzeniem, aż tamten potoczył się na ścianę i czepiwszy się jej kurczowo zaczął wrzeszczeć płaczliwie:

- Pomóżcież, psie syny! Nuże, chłystki! Zawołać mi powóz!

Nikt się jakoś nie kwapił z pomocą, natomiast posypały się drwiny.

- Położy się pod kafenhauzem i sprzątną go marszałkowscy.

- Obmierzłe bydlę! Zaraz on tu przyozdobi ścianę.

- Oddać go patrolowi. Prześpi się w kordegardzie i sam już trafi do Massalskiego.

- Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy - rzekł jakiś przechodzień.

- Sic transit gloria mundi! - dodał drugi spluwając w stronę opoja.

- Panowie - wtrącił jakiś kontuszowy, poważny jegomość - jak wam nie wstyd natrząsać się z pijanego i dawać go na śmiech pospólstwu. Osłońcie go przynajmniej, a ja polecę po jaki powóz.

Radzi nieradzi zasłonili go sobą przedoczyma gawiedzi, powstrzymując od upadku.

- Cóż to za jeden? - pytał Zaręba wskazując pijanego.

- Poniński, bywszy podskarbi, aktualnie ostatni pijaczyna.

Jakoż był to osławiony książę Adam Poniński, swojego czasu najpierwsza i najpodlejsza persona w Rzeczypospolitej, którego sąd sejmowy odsądził jako nieprzyjaciela ojczyzny od czci, szlachectwa, tytułów, nazwiska i urzędów i skazał na wieczną banicję. Miał nawet być oprowadzony po mieście przy odgłosie trąb i obwołany zdrajcą.

- Z najgorszych, ale nie jedyny! - myślał Zaręba patrząc z pewnym politowaniem na jego twarz plugawą, jakby ociekającą błotem i nikczemnością.

- Targowica przywróciła mu prawa, lecz stronią od niego niby od zarazy.

- Któż możen zdjąć z niego hańbę! - rozmawiali obok Zaręby.

- Wypierają się go nawet dawni socjusze. Jeden biskup Massalski daje mu przytułek i czasem rzuci parę dukatów. Imaginuję, jak go żre sumienie.

- Sumienie i Poniński! Ha! ha! nie znasz go, widzę, nawet z reputacji.

- Za to wie coś o nich motłoch. Patrzcie, ile się tu zbiera tałałajstwa.

- Bowiem nie przebiera w kompanii, pije, z kim się zdarzy okazja.

Zajechał wreszcie powóz, wsadzono go z trudem i gdy konie ruszyły, chmara pospólstwa popędziła za nim, podnosząc przeraźliwe świsty i wrzaski.

- Rakarz! Złodziej! Zdrajca! - sypały się krzyki wraz z kamieniami i błotem. Paru greniadierskich oficerów, stojących na uboczu, zaklaskało rzęsiście, śmiejąc się przy tym do rozpuku.

- By to widzieli aktualni ministrowie! - rzucił któryś z młodzieży.

Zaręba odwrócił się spiesznie od tej sceny i poszedł do domu.

Było już po zachodzie, niebo pokrywało się jakby łuską z rozżarzonej purpury, zaś od ziemi wstawał modrawy zmierzch, przesycony pyłem i głosami zamierającego dnia. Po placach i rogach ulic zmieniano warty przy głuchym warkocie bębnów i wrzaskach dzieci. Na ulice wyległy tłumy mieszkańców, obsiadając wszystkie schody i progi. Uprzątano już kramy i zawierano kafenhauzy i karczmy, bo pachołkowie grodowi, trzaskając halabardami wołali przeciągle:

- Zawierać! Gasić ognie! Zawierać!

Zaręba chciał się rozmówić z kwestarzem względem transportu karabinów, lecz nie odszukawszy go w klasztorze wstąpił do celi przeora i stanął osłupiały.

Cela była zalana światłem zórz, a pod oknem, na brzoskwiniowym dnie zachodu, klęczał przeor, jakby w migotliwej chmurze roztrzepotanych skrzydeł ptactwa, które mu obsiadało głowę, ramiona i nawet ręce złożone do modlitwy. A w tej świętej i słodkiej cichości zmierzchów rozkwitały tylko ptasie świegoty i słowa litanii.

- "Ucieczko grzesznych!" - podnosił się w bezmiary uskrzydlony szept miłości.

- "Módl się za nami!" - zdał się odpowiadać rytmiczny wybuch ptasich szczebiotów i milknął nagle, że jeno migotały skrzydła przelatujących z miejsca na miejsce.

- "Pocieszycielko strapionych!"

I znowu żarliwy świegot i milczenie jakby kwiatów dyszących aromatami w upalne, ciche zmierzchy letnie.

- "Wspomożenie wiernych!" - ciągnął przeor nie dosłyszawszy otwierania drzwi. Zaręba cofnął się na palcach i długo stał pod oknem w ogrodzie,sycąc duszę zbożnym rozmarzeniem, aż wspominki domu, matki, dzieciństwa zagrały mu żywymi farbami w pamięci. Tamte lata, tamte marzenia, tamte nadzieje! Ponosił go do nich pachnący wicher i doniósł nieubłaganą koleją do pierwszej i jedynej miłości, do Izy. Wzdrygnął się, żelazna ręka bólu szarpnęła mu sercem.

- Czemuś ty taka? - zajęczał, bo oto cudny kwiat marzenia osypał mu się w dłoni, konał i leciał w ohydne, grząskie błota i błotem się stawał.

Ale po jakimś czasie powlókł się znowu do miasta w kierunku Sapieżyńskiego pałacu, w którym dzisiaj grano teatr francuski.

Rozdział VI Kasztelan czule przycisnął go do piersi.

- Bardzo rad cię widzę. Jakże się miewasz?

- Jak groch przy drodze - odparł wesoło Zaręba całując go w rękę.

- Straciłeś na cyrkumferencji, zeszkapiałeś.

- Abszytowany żołnierz lenieje z pierza niby kwocha po kwoczętach.

- Słuszna konkluzja. Terenia mi trajkotala, jako pragniesz perfekcjonować swoje wojskowe talenta - uśmiechnął się pobłażliwie.

- Już podałem suplikę i żywię niepłonną nadzieję dobrej rezolucji.

- Na takim fundamencie nie zakładaj fortuny, boć redukcja być będzie i z wojsk zostaną zaledwie strzępy.

- Jak z całej Rzeczypospolitej - wtrącił cichutko.

- Jeszcze wystarczy pod stopy najjaśniejszemu. Zali to nie on sam wyrzekł, jako dotąd korony nie złoży, dopóki mu ziemi starczy pod nogami?

- Byle mu jej nie zbrakło pod trumnę.

- Rzekłeś - zastanowił się głęboko. - Któż jutro przewidzi? Takowe terminy przychodzą na nas, że gdybym nie wierzył we wspaniałomyślne gwarancje imperatorowej... Zaręba wpił się oczyma w jego twarz i szepnął:

- A jeśli nas zawiodą?

Kasztelan zażył tabaki pokrywając nagłe zaniepokojenie.

- Ta wiara to nasz ratunek. Nie ma innego wyjścia z tej matni, nie ma innego ocalenia. Chyba, gdyby się koniunktury szczęśliwie ułożyły.

- Nim słońce wzejdzie, oczy rosa wyje.

- To radźże, mój ty statysto - żachnął się przykro dotknięty.

- Moja rzecz bić się, a w potrzebie dać głowę za ojczyznę.

- Wybrałeś najłatwiejszą cząstkę - mruknął patrząc przez okno na szambelana, który spowinięty w szale wygrzewał się pod drzewami.

Westchnął frasobliwie i zażywając raz po raz tabakę jął spacerować po komnacie. Mąż to był lat dojrzałych, lecz jeszcze krzepki w sobie i wspaniałej postawy; twarz miał piękną, wygoloną, nos rzymski, wielkie piwne oczy, uśmiech wabny, głos rozkazujący i senatorską dostojność w ruchach; nosił się po francusku i siwe, trefione włosy odgarniał na tył głowy, jak Ignacy Potocki, do którego był niezmiernie podobny. Człowiek to był chytry, wyziębły z pasji, wytrwały, ostrożny i zawsze dopinający swego. Zaciekły aktualnie króla antagonista, lecz niegdyś jego najzaufańszy konfident, bowiem w młodości razem wojażowali dobijając się w Petersburgu znaczenia i fortuny.

Ożenił się był po raz drugi z damą ze znacznej familii, ale o której szeptano jako o bywszej faworytce królewskiej, i wziąłza nią prócz koligacji, wielkich majątków i jakąś drążkową kasztelanię na odczepne. Wyznawał się być wolterianinem i człowiekiem bez przesądów, ale dla cale poziomych względów głosił się zawziętym przeciwnikiem Konstytucji Trzeciego Maja, stał się filarem targowicy, był żarliwym obrońcą przywilejów szlacheckich i srogim ciemiężcą swoich poddanych. A przy tym nie zaniedbywał pomnażać fortuny i piąć się coraz wyżej.

- Jakże ci się podoba szambelan? - spytał naraz, przysiadając.

- Ledwiem go widział, ale wydaje mi się jakby już nieco ochwacony.

- Sflaczałe bałwanisko - wybuchnął gwałtownie - toć on już ledwie włóczy kopytami za sobą. Pan Bóg mnie skarał takim zięciem.

- Pono wiele po świecie wojażował - uśmiechał się zjadliwie.

- Iz tych wojażów przywiózł w kościach takie suweniry, że go z nich już żaden doktor nie wyprowadzi. Obmierzły dziad.

- Powiadają, jako ma dostać od imperatorowej tytuł hrabiowski?

- Sam o to zabiegałem i gorzko teraz żałuję. Nawet nie imaginujesz, jaki to sknera, liczykrupa i tyran domowy. Zamęcza Izę scenami zazdrości, groził jej nawet skandalem, juści bez najmniejszej przyczyny,

przez złość tylko. Iza stanowczo żąda rozwodu.

- Zmiana paszy raduje bydło - szepnął, ledwie kryjąc przedziwną radość.

- Dałbyś pokój kpinom. Prawdziwy to dramat dla Izy.

- Nikt jej przecież nie zmuszał wyjść za niego... - Spojrzał mu w oczy.

- Naturalnie, juścić - wił się skłopotany - widoki zdały się najpomyślniejsze, zrobił zapis, obiecywał złote góry, a teraz odmawia jej na pierwsze potrzeby. I jeszcze te sceny zazdrości, wprost niepojęte... śmieszne...

- A Izie uśmiecha się zupełna wolność. Taka młoda i piękna!

- Widziałeśże kobietę, rozwodzącą się nie dla nowego kochanka? One tak sobie ważą wolność jak pies gramatykę. Trafia się jej świetna partia w całym tego słowa znaczeniu. Zaręba pobladł, lecz skrywając wzruszenie rzucił na chybił trafił:

- Czyżby książę już się zdeklarował?

- Wielki to jeszcze sekret, zatrzymaj go przy sobie - uśmiechnął się porozumiewawczo - aktualnie czekam na konsystorskich jurystów. Sprawa będzie drażliwa i przychodzi mi cale nie w porę. Przy tym nie lubię pieni, a szambelan do kompromisu nie pójdzie, zechce sprofitować z okoliczności.

- Wuj ma już ten zamysł uformowany? A zna wuj dobrze księcia?

- Tylko z opinii Sieversa i listów Izy; juści wiem, że jest pułkownikiem grenadierów, przyjacielem Zubowa i faworytem petersburskiej socjety. Substancję ma pono znaczną, kilkadziesiąt tysięcy dusz, no i tytuł.

- Ta jego krymska książęca mość cuchnie baranimi skórami, czabaństwem.

- Taki już świat, że dosyć ma pozorów dla estymacji. Zasięgałem o nim tu i owdzie języka: renomowany to kawaler i cieszy się uwielbieniem powszechności.

- Bo nikomu nie szczędzi komplimentów i złoto rozrzuca garściami.

- Masz do niego jakowąś awersję?

- Mówię sine titulo, bom nawet z nim w pewnej komitywie, jeno że to człowiek obcy, choćby i najgodniejszy,obcy wiarą i obyczajem.

- Ludzie oświeceni wszędzie są jednej wiary - w rozum i naturę. Zostawmy takie przesądy pospólstwu - począł się niecierpliwić.

- Ależ on służy przeciwko nam!

Ledwie się już wstrzymywał.

- Tum cię właśnie czekał. Otóż to jedna z największych racji, aby wydać za niego Izę. Sievers mi szepnął, że on zostanie gubernatorem wszystkich oderwanych województw. Zważ tylko rozumem, jakie z tego dla nas mogą być następstwa, jakie splendory i jakie korzyści. Zawierzę ci na ucho, jako w Peterburgu wzmaga się z dnia na dzień partia następcy, z którym Cycjanow jest w tajnej i zażyłej komitywie. Imperatorowa jest w latach i przy jej burzliwych pasjach trzeba być przygotowanym na wszelaką okoliczność. Rozumieją to już drudzy. Książę Antoni Czetwertyński, który pojechał do Petersburga w homagialnej deputacji imieniem oderwanych województw, już zabiega koło Pawła i robi pakty z Naryszkinami o swoją śliczną córkę. Wiele naszych domów zamyśla podobnie. A po cóż kazał się wybrać do tejże delegacji książę Sanguszko? i książę Antoni Lubomirski, i Michał Sobański, i Rzewuski kasztelan Witebski, i Grocholski, i Wyleżyński? Składać hołd powinny imperatorowej, ale i zabiegać o swoje partykularne sprawy.

- Pojechali łowić panem bene merentium.

- Stawiam głowę, jako z pustymi rękami nie wrócą. I słuszna to rzecz, aby co odebrano Rzeczypospolitej, wróciło chociaż w cząstce do rąk obywatelów.

- Obyczaj szakalów karmić się trupami - szepnął zdławionym głosem.

- A jeśli mi się z Izą nie uda - ciągnął nie zważając na jego słowa - to mojego Stasia umieszczę w pułku następcy: niechaj się chłopiec szlifuje i dorabia fortuny i znaczenia.

- Gdzież on aktualnie przebywa?

- W Sieniawie u księcia generała ziem podolskich.

Zdumiał się Zaręba, gdyż kasztelan był antagonistą "Familii".

- Pogodziłem się z konieczności - mrugnął przebiegle. - Książę generał jedyny to w Polsce wielki pan i chociaż rozdyma go pycha, że nawet o królu pruskim wyrzekł, jako ma lepszych od niego szlachciców do podawania lulki, człowiek to wielce oświecony, wspaniały i szczodry. Wziął Stasia do swego boku; chłopak nabierze światowego poloru, górnych manier i wyćwiczy się w materiach krajowych. Książę ma zachowanie u wszystkich sąsiednich potencyj, jego więc protekcja może każdego wysoko wypromować. Zaś księżna prowadzi swoją politykę,

popiera gorąco zelantów i ma czucie z egzulami w Dreźnie i Lipsku. Takie stosunki mogą się Stasiowi w ewentach życia wielce przydać. Kto na dorobku, temu nie wolno azardować się na burzliwych fluktach sentymentów, musi mieć rozum za przewodnika.

- Maksymy godne uwielbienia - wyrzekł Zaręba nie patrząc mu w oczy, ale musiało coś w jego głosie zaniepokoić kasztelana, gdyż dodał:

- Bóg świadkiem i poczciwi ludzie, że służę ojczyźnie, jak potrafię i rozumiem, ale też i nie poczytuję sobie za grzech zabiegać o przyszłość jedynaka.

Wyznawał sięcoraz szczerzej, aż Zaręba nie mogąc już znieść wylewu plugastwa, przerwał mu bardzo pokornie:

- Wuj na długo do Grodna?

- Biskup słał pocztę za pocztą, aby zdążyć na porę ratyfikacji traktatu z Rosją, potem przyjdą do deliberacji materie pruskie i tyle jeszcze innych, że wypadnie mi tutaj pozostać do końca sejmu.

- Aż do solennych egzekwii za Najjaśniejszą Rzeczpospolitą.

- Pleciesz! - obruszył się - najłacniej drwić a krytykować. - Nakręcił złoty pektoralik, obsypany brylancikami, i ozwał się łaskawie: - Siadaj, ja sobie jeszcze popromenuję dla konkokcji żołądka. Powiem ci otwarcie, mój chłopcze, iżeś opuścił swoich jakobińskich socjuszów, uczyniłeś i mądrze, i poczciwie. Przepowiadałem twojemu ojcu: Niech się jeno wywojuje i na własne oczy zobaczy, a wnet przyjdzie do statku.

- Jakoż i nabyłem eksperiencji i słusznego o świecie rozumienia.

- Długoś bawił w Paryżu?

- Z górą pół roku.

- Jakże ci smakowała owa wielbiona równość, wolność i braterstwo? Jakże ci się wydał ów raj rozbestwionego pospólstwa? Milczysz! Wstyd ci przyznać się do błędu? Tak i rozumiałem, że wrychle wytrzeźwiejesz. Francuskie medykamenta skuteczniej leczą żywoty niźli choroby. Jatki uczynili z tej rzeczypospolitej i generalną mordownię. Znam ja ich maksymy, znam. Na bywszym sejmie, skorom zobaczył tę "czarną procesję" z Dekertem na czele, w lot zrozumiałem, że nie praw przyszli się upominać, lecz panowanie brać nad nami. Słyszałem, jak krzyczeli: "Wiwat król, wiwat wszystkie stany!" Nie dałem się uwieść sentymentom ni pozorom. Ksiądz podkanclerzy i Małachowski, i Weyssenhoff, i drudzy ich obrońcy i protektorzy byliby, jak w Paryżu, pierwsi dali głowy, a za

nimi drudzy, zaś niechby się potem ruszyło chłopstwo, a już by było po nas...

- Ale może by ocalała Rzeczpospolita - wtrącił szeptem.

- Rzeczpospolita to my! - zawołał gwałtownie. - Usuń kamień węgielny, a cała budowa runie i pozostanie jedna kupa gruzów. Widziałeś, co się wyrabia we Francji? Jakobini ścięli króla, wytracili szlachtę, skasowali kościoły, zrównali stany i wypędzili Pana Boga! A cóż z tego za szczęśliwość powszechności? Że się teraz między sobą wadzą i gryzą niby wściekłe wilki o panowanie! Może tak nie jest? Może zaprzesz mi?

- Nie zapieram niczemu, niczemu - odpowiedział głucho.

- I zobaczysz, jak się to sankiulockie psie wesele skończy! Król pruski zaczął już w Moguncji uczyć rozumu swoich jakobinów.

- Tak, tak - potwierdzał dygocząc ledwie hamowanym wzburzeniem.

- Ale dajmy temu spokój - zakonkludował naraz kasztelan - te materie żółć mi poruszają. Pomówmy o tobie lepiej. Dałbym głowę, jako twoja suplika do króla nie weźmie skutku, ale ja ci obmyślę jakowąś intratną funkcję. Zdaj się na mnie. Już mówiłem o tobie z biskupem Kossakowskim, właśnie rozgląda się za kim godnym zaufania i zdatnym do pióra. Masz głowę otwartą, wyćwiczone nauką talentai przez niego mógłbyś się wypromować. Pójdziesz ze mną do niego na dzisiejsze przyjęcie. Gdybyś mu się udał i mnie byłoby to wielce na rękę. Bo widzisz, chociaż z nim pozostaję w serdecznej komitywie, ale rad bym z boku wiedział, co się tam sub secreto wyrabia u niego. Biskup to głowa in statu, tylko nieco gorączka, z Sieversem niepotrzebnie drze koty i zbytnio zadufany w potęgę Zubowa. Wiadomo zaś, jako i najpotężniejszym faworytom przychodzi tracić łaski. Powiem ci na ucho, że i tego wypiera już z wolna jego rodzony brat, bawiący aktualnie w Grodnie. Otóż w tym dowcip, by się nie dać pogrążyć nieprzewidzianym okolicznościom i wiedzieć naprzód, na jaką pogodę się zanosi. Byś chciał, a twoja fortuna rosłaby wraz z moją. Czasy teraz przyjazne dla mądrych i przezornych. Po sejmie może mi się uda zasiąść w Radzie Nieustającej. A wejdę do Rady, to i dla ciebie się tam należć musi jakowąś funkcja. Junctis viribus, mój chłopcze, zakonotuj sobie, a rychło dosięgniesz fortuny i znaczenia. Patrzaj, jak się prędko wynieśli Kossakowscy! A Ożarowscy! Czym to jest Ankwicz! Jakie widne miejsce zajął Miączyński! A Załuski? Wszak to o miłościwie nam panującym napisano takowy wierszyk:

Przedziwne to jest dzieło Boskiej opatrzności,

Syn królem, ojciec w krześle, a dziad podstarości.

Więc czemuż to nie mogą sięgać choćby najwyżej Górscy i Zarębowie? Masz-li przeciwną rację? Nie trzeba się jeno lenić i spuszczać z uwagi sposobnych okoliczności, każda bowiem droga prowadzi do Rzymu. Dodam tylko, że bez substancji niczego znaczniejszego nie dosiężesz. Zali personat na piąci chłopach może stanowić o losach powzechności? Wiem ja coś o tym, zaczynałem przy panu krakowskim jako pacholik. Nie sztuka urodzić się z kasztelaństwem w kolebce, ale trzeba głowy nie lada, by się dźwignąć z chudopachołka na senatorskie krzesło i dojść fortuny.

Rozszerzał się z lubością i nad miarę nad samym sobą, Zaręba zaś słuchał tych szczerych zwierzeń z uśmiechem jakby wylękłym od głębokiego obrzydzenia i awersji. Potakiwał mu jednak, w niczym się nie przeciwiąc i postanawiał iść ślepo za jego radami, byle się jeno znaleźć w samym obozie wrogów. Już sobie bowiem wystawiał te pożytki, jakie dałyby się wyciągnąć z takowej sytuacji dla sprawy, gdy kasztelan, przyszedłszy na aktualne materie polityczne, naraz powiedział znacząco:

- Ma się na jakąś odmianę, może być plucha, a może i coś gorszego.

- Niby jak to wuj rozumie? - spytał żywo.

- Że w Lipsku i Dreźnie coś się agituje; darmo tam nie siedzi ksiądz podkanclerzy i jego socjusze, żeby nie znali jakowejś kabały. Wszak i zelanci na sejmie nie czynią oporu wszelkim rozsądnym zamierzeniom bez zachęty stamtąd. Klują się jakieś zamysły, dałbym głowę. A utwierdza mnie jeszcze bardziej w podejrzeniach to, że na Onufrejskimjarmarku w Berdyczowie spotkałem wojewodzica Działyńskiego; pił, hulał, dawał codziennie stoły i asamble, bratał się nawet z rosyjskimi oficjerami. Znają go przecież, jako jest wielce wstrzemięźliwy i nie lubi próżnych ekspensów, więc takie szastanie się nie może być bez kozery. Mój Klotze, który słyszy jak trawa rośnie, szepnął mi, jako wojewodzie najchętniej przestaje z abszytowanymi oficjerami, rozsyła po kraju jakieś sekretne sztafety, a konie i woły całymi stadami skupuje i wysyła do Warszawy.

- Wiadomo, że wielce dba o swój pułk, więc może dla niego.

- Mnie to jednak zastanawia. Klotze powiada, że nawet gemejnów ściąga i kompletuje swoje szeregi, i to teraz, kiedy ogólna redukcja wojsk prawie jakby już postanowiona na sejmie.

- Jakże to sobie wuj imaginuje? - spytał z bijącym sercem.

- I Haumana skaptował do siebie na pułkownika.

- Rozumie się bowiem na wojskowym rzemiośle, a ludzi rycerskich kocha, zaś Hauman w bywszej wojnie stawał mężnie na podziw.

- Przysiągłbym jednak, że coś się gotuje; w województwach objętych kordonem latają pisma burzące, wierszyki zjadliwe na generalność, szlachta zwłaszcza drobniejsza burzy się i odgraża. Ktoś musi podżegać owe nieszczęsne sentymenta, lecz kto?

- Niechybnie tylko poczciwa troska o przyszłość ojczyzzny.

- Powiadają, jako abszytowani oficjerowie zamyślają o konfederacji, ale ty byś coś wiedział?

- Bystro spojrzał mu w oczy.

- Nic a nic nie wiem. Wszak za podanie supliki o powrót do szarży moi dawni towarzysze teraz bij zabij na mnie, nie poznają mnie na ulicy i mają za przeniewiercę - zapewniał gorąco.

- Wżdy postponują każdego, kto innych opinii. I mnie głoszą zdrajcą i jurgieltnikiem, że wedle swego rozumienia pracuję dla ojczyzny.

Byłby się dłużej wyżalał nad ludzką niewdzięcznością, ale wszedł Klotze, jego wiernik, a za nim wpełzło bez szelestu dwóch jurystów z twarzami psów zgłodniałych; mieli lisie uśmiechy, przygięte grzbiety w czarnych kontuszach, łby podgolone, długie drapieżne ręce i pliki papierów pod pachami. Kasztelan przywitał się z nimi kordialnie i usadziwszy za długim stołem wziął na stronie coś szeptać z Klotzem, który co chwila wybuchał rubasznym śmiechem, obcierał spoconą twarz i tłuste jakby napuchłe ręce. Był to człowieczek o pokaźnej cyrkumferencji, rumiany niby bułka świeżo upieczona, siwy, cały w dygach i podskokach. Kasztelan przepadał za nim, gdyż był niezmiernie czynny, wesoły, sypał anegdotami, zawsze pełen nowinek, znał wszystkich, wiedział o wszystkim, był sposobny do wszystkiego, a jedyny do sekretu. Wywodził się ze starej rodziny niemieckiej, ale miał się za Polaka i wielce się pysznił indygenatem, jaki dostał z przyczyny dukatów i kasztelana, którego był prawą ręką i najzaufańszym konfidentem.

Zaręba wyszedł niepostrzeżenie, gdyż tak był zgnębiony, że ledwie się trzymał na nogach. Na szczęście w salonie było pusto, mógł więc dać folgę wzburzeniu, powstrzymywanemu tylko niezmiernym wysiłkiem. Jakże ten wuj czczony przez całąrodzinę, jej splendor i duma, ten senator nieugięty w cnocie i sentymentach dla ojczyzny - wyjawił się w

prawdziwym kształcie duszy! O Boże, co za gorzki posmak hańby i zawodu! Rodzic nauczał mieć go za człowieka wyższego rozumu i oświecenia, za niezłomnego w cnocie obywatelskiej męża. A znalazł podłego egoistę, którego jedynym celem było własne wywyższenie i bogactwa. Nie lepszy od tych, którym stryczek poprzysięgał, nie inny. Wspomniał jego maksymy i jęły mu się wić przez mózg niby płazy plugawym kłębowiskiem. Cóż teraz począć? Pójść za jego radą, uczepić się biskupa, zostać delatorem i szpiegunem? - Każda droga prowadzi do Rzymu - wygłosił kasztelan. A czyż każdą iść wolno do świętego celu? - szarpnęło nim sumienie. - Byłbym u źródła wszelkich machinacyj przeciwko ojczyźnie - zabrzmiał w nim głos rozsądku.

- Tam bym rozpoznał jej przyczajonych wrogów, tam byłbym okiem i uchem ku pożytkowi sprawy! - Szarpał się, deliberował i chwiał, targany sprzecznymi uczuciami. Ale w jakiejś chwili nakazał sobie surowo: Spełnię, com powinien ojczyźnie - i poczuwszy po tym nieodwołalnym postanowieniu niemałą ulgę, poszedł do apartamentów kasztelanowej.

Lokaj w białej peruce wprowadził go do wielkiej, przyciemnionej komnaty; zapalone kasolety biły wdzięczną wonią, słoniącą rudawymi mgiełkami wszystek kształt wspaniałych sprzętów, że nawet zwierciadła lśniły ze ścian oczami zasnutymi bielmem; pachniało również woskiem i przywiędłymi ziołami jak w kościele po nabożeństwie. Fioletowe obicia w złote ornamenta na ścianach, cisza drgająca okwiatem westchnień i ścichłej przed chwilą muzyki, jeszcze bardziej dawała pozór kaplicy.

Kasztelanowa, uniósłszy się z markizy wysłanej poduszkami, witała go bardzo życzliwie, podając śliczną rękę do pocałowania.

Siedzący obok niej dominikanin o surowej, ascetycznej twarzy odstawił wiolę i usunąwszy się pod okno zabawiał papugę, rozkołysaną w złotej obręczy.

Zaręba zajął jego miejsce i słuchając kasztelanowej, wodził roztargnionymi oczyma po komnacie, przenosząc je niekiedy a ukradkowo na jej twarz piękną jeszcze, mimo lat, matowo białą i jakby zastygłą w marmur; tylko pełne usta znaczyły się ostro jak żywa, krwią opłynięta rana i czarne oczy o ciężkich powiekach i rzęsach niby skrzydła jaskółcze świeciły promieniście. Była przybrana w czarny dezabil, zapięty pod szyję, a doskonale uwydatniający jej szczupłą i bardzo foremną figurę. Siwe, gładko przyczesane włosy tworzyły nad jej niskim czołem majestatyczną koronę. Nie miała na sobie ani jednego klejnotu.

Szeptała z omdlewającym wdziękiem, głosem pełnym dziwnych

modulowań, nieoczekiwanych spadków i cudacznych zwrotów francusko-polskich. Melancholijny smętek sączył się z jej słów niby słodka woń kwiatów więdnących, ale w każdym zdaniu zdradzała żywy dowcip i wielką znajomość spraw i ludzi. Zdumiewał się temu, znajduąc ją zgoła niepodobną do wyobrażenia, jakie miał o niej od dzieciństwa, słuchał też z rosnącą uwagą i nieskrywanym podziwem. W jakiejś chwili natrafiwszy oczyma na królewską miniaturę, stojącą obok na pękatej szyfonierce, przeniósł badawczy wzrok na kasztelanową.

Snadźprzeczuła wagę spojrzenia, bo jakiś cień przewionął po jej bladościach, zatrzepotały trwożliwie jaskółcze rzęsy, na czole zawisła chmura i po ustach zalśnił prześmiech niby to tęsknot nagle zbudzonych, niby żalów i niby gorzkich politowań.

- Nieszczęśliwy człowiekl - westchnęła wskazując portret.

Nie odrzekł, nie śmiał jej czymś urazić, ona zaś, jakby nie pomnąc wyrzeczonego słowa, zaczęła się wyżalać na polskie barbarzyństwo, upadek ducha, nierząd, zanik cnoty, a ze szczególnym naciskiem na rozwiązłość kobiet i przedajność mężczyzn. Mówiła mądrze i powściągliwie jak statysta, z czułością jednak serca pełnego sentymentów i troski o przyszłość ojczyzny i powszechności. Ujęła go tym niezmiernie, aż z uwielbieniem ucałował jej przecudne, prawie przezroczyste ręce. Orzeźwiwszy się wonnością ze złotej balsaminki, wyrzekła cicho:

-- Wiem, co zamierzacie, i niech was Bóg błogosławi. Ratujcie ojczyznę i tego nieszczęsnego króla, póki jeszcze pora, ratujcie! - Głos jej obwisł i załamał się pod nawałą łez tryskających cienkim sznurem pereł.

Zaręba nie wierząc własnym uszom siedział w oniemiałej konsternacji.

- Bóg ponad wszystko! - zakrzyczała naraz papuga. Obejrzał się i napotkawszy błyszczące oczy mnicha poruszył się niespokojnie.

- To Hiszpan, nie rozumie ani jednego polskiego słowa - uprzedziła. - Nie zawierzaj tylko w niczym kasztelanowi ani Izie - ostrzegła z naciskiem. - Wiem, jakoś całą duszą przylgnął do sprawy ratowania ojczyzny i gdyby mój Staś miał wiek odpowiedni, oddałabym ci go bez jęku: niechby poszedł, gdzie wszystkich poczciwych wzywa powinność i honor. Wczoraj wieczorem był u mnie ojciec z księciem Karolem i hetmanem...

- Wojewoda! Książę "Panie Kochanku" i hetman Branicki - powtarzał w zdumieniu najwyższym imiona dawno pomarłych.

- Tak - potwierdziła spokojnym, szczerym głosem. - Niekiedy mnie odwiedzają. Otóż wczoraj nakazał mi ojciec przyczyniać się do dobrego skutku waszych zamierzań. Gotowych pieniędzy nie mam, gdyż dużo uwięzło w banku pana Prota Potockiego, zaś nad resztą kasztelan roztoczył swoją kuratelę, ale mam jeszcze swoje klejnoty, niechaj więc usłużą przeciw nieprzyjaciołom - wyjęła z szyfonierki pękaty worek z zielonego zamszu, zawiązany starannie i pod pieczęcią. - Miałam je posłać do Częstochowy - uśmiechnęła się sypiąc sobie na kolana grad, jakby uczyniony ze stężałej tęczy. - Kapostas potrafi je dobrze sprzedać - przegarniała je końcem palców, lecz ze źle skrywaną lubością. Były tam w tej rosie różnobarwnej pierścienie w starożytnych oprawach, sznury pereł, zausznice, manele obsypane kamieniami, spięcia, guzy od kontuszów, szlify, pieczątki rznięte w rubinach, wysokie grzebienie ze złota sadzone perłami, łańcuchy, balsaminki drążone w koralach i ametystach; było też sporo nieoprawnych kamieni. Nie byle jaka fortuna leżała w tej kupie złota i kamieni, polśniewającej cudnymi farbami.

- A może by graf Moszyński kupił? On się lubuje w klejnotach - szepnęła zsypując z powrotem.

- Błyskotki to czcze i dziecinne. Jakże się ojciec ucieszy, kiedy mu zdam relację - dodaławręczając mu worek.

Zdumienie Sewera sięgało już granic trwogi; patrzył w nią z lękiem, ale siedziała jak przedtem spokojna, piękna, władnąca rozumem i jakby z bólem zaczajonym w kątach ust. Żart-li czy też chora imaginacja?

- Co jednemu prawda, drugi ma za szaleństwo! - wyrzekła jakby w odpowiedzi jego zatrwożeniem i oczom badającym. Zmieszał się okropnie i tłumaczył tak zawile, że mu przerwała z pobłażliwym uśmiechem:

- A zaglądaj do mnie, zawsze będę ci rada. Weźże te klejnoty i schowaj. Pozwoliła mu łaskawie ręki do pocałowania i czule pożegnała.

Skwapliwie juści pochował kosztowności po kieszeniach, ale był tak pomieszany i wzruszony tym wszystkim, że wszedł do salonu jak pijany.

W sąsiednim buduarze słychać było podniesione głosy Izy i szambelana. Kłócili się zawzięcie. Przez słabo przymknipte drzwi roznosiły się ordynaryjne i brutalne wyzwika. Złe, okrutne i mściwe słowa Izy świstały niby bicz zacinający nieubłaganie. Szło im naturalnie o pieniądze i kochanków, a skończyło się płaczem i spazmami Izy, i chrapliwym wrzaskiem szambelana, i łomotem przewracanych sprzętów.

Zaręba już chciał wyjść, gdy z buduaru wypadł szambelan i zakrzyczał na swojego Kubusia, by mu podawał lekarstwo, nim się jednak zjawił famulus, przychwycił Zarębę i zaczął mu skrzekliwie kłaść w uszy:

- Nie żeń się waśćpan z modną panną; lepiej się obwieś, niźli miałbyś później paść się zgryzotą i pośmiewiskiem. - I nie czekając responsu, jął utykać po sali wspierając się na grubej trzcinie i wyrzekał na kobiety.

Był wystrojony w paradny fiołkowy frak, suto zahartowany, w białych pończochach na pałąkowatych nogach i w peruce z harcapem, omotanej złotą siatką, przygarbiony, schorzały, istny grat ludzki, lecz z twarzą wielce rozumną i bystrymi oczyma.

Zaręba poczuł do niego jakąś litościwą czułość i właśnie był z nim zawiązał dyskurs, gdy weszła Iza z książką w ręku, piękna jak zwykle, wystrojona i zasiadła pod oknem w głębokim wolterze. Zdała się pokrywać wrzącą jeszcze złość wysilonym uśmiechem i lekceważącym skrzywieniem ust, skinęła głową Zarębie i jej orzechowe oczy ślizgały się po nim obojętne i niewidzące. Odczuł to boleśnie, odpłacając się wzgardliwymi spojrzeniami i głośniejszą rozmową z szambelanem. Jakby jeszcze nie dość było w powietrzu wiszących swarów, wpadła Terenia cała w rumieńcach, łzach i wzburzeniu, rzuciła się do Izy i buchnęła spazmatycznym płaczem, a za nią wleciał Marcin i nie witając się z nikim szarpał wąsiki, potoczył groźnie oczyma i zwrócił się do Sewera.

- Wyjdź ze mną, mam do ciebie ważną sprawę - szeptał ponuro.

- Nie mogę teraz, czekam na kasztelana. O zmierzchu będę w handlu Dalkowskiego, to poczekaj na mnie.

- Jedziesz na bal dla Zubowa?

- To dzisiaj? Jeśli wydolę pilnym sprawom, zajrzę na chwilę.

- Wszyscy się wybierają na te festy, nawet Terenia.

- Nic tam po niej - wyrzekł zrozmysłem bardzo głośno.

- Terenia ze mną jedzie - odbiła Iza przeszywając go spojrzeniem.

- Terenia zostanie w domu - zawrzał porywczo Marcin, czerwony z alteracji.

- Waćpan przywłaszcza sobie prawo, co ona ma robić?

- Przecież to moja narzeczona, przecież jakoweś prawa mam.

- I dlatego chcesz praktyki tyraństwa na niej odprawować! Waćpan coś za wcześnie pokazuje rogi! - uśmiechnęła się z miażdżącą wyniosłością. - Biorę Terenię pod swoją opiekę, czy waćpanu to nie wystarcza?

- Wielce sobie szacuję ten zaszczyt, ale trwam przy swoich opiniach.

- Trwajże waćpan przy swoich przekornych opiniach, a ja Terenię zabieram. - Zwróciła się do Zaręby: - Nie będziemy tam przecież same, jedzie z nami cała socjeta. Zabawa obiecuje się być wspaniała i urozmaicona siurpryzami. Wszak jedziesz z nami?

- Nie mniemam jednak, aby to było odpowiednie dla panny Tereni - odrzekł zimno, wpierając w nią wyzywające oczy.

- Więc dla kogóż znajdujesz ją tylko godną? - złość ją targnęła i podrażniona jego tonem stanęła przed nim w groźnym wyczekiwaniu.

Nie ścierpiał jej lekceważącego głosu i rąbnął na odlew, bez namysłu:

- Jedynie tylko dla tak zwanej wyższej socjety, lecz nie dla cnotliwych panienek.

- Katon! - bluznęła ironicznie, mszcząc zarazem niedzielny zawód.

- Tylko bywszy porucznik artylerii Sewer Zaręba, mościa pani szambelanowo - gruchnął szydliwie z zuchwałą impertynencją, skłonił się i odszedł na stronę.

- Grubianin! - posłyszał za sobą jadowity syk.

Weszło, parę osób, gdyż u szambelanowej był punkt zborny całej socjety fetującej Zubowa, skąd mieli wyruszyć do Stanisławowa na podwieczorek, zaś następnie do Sapieżyńskiego pałacu na teatr i bal.

Zjawił się też Cycjanow w otoczeniu swoich oficjerów i już nie odstępował Izy ani na chwilę, tak przez nią awansowany, że szambelan, pieniąc się z bezsilnej wściekłości, szeptał do ucha Zarębie:

- Ten książę ma maniery zgoła kozackie... Guza tu znać szuka... ja mu zrobię afrontację - mamrotał groźnie, nie ruszając się jednak.

- Vae victis przez kobiety! Snadź damy podobają sobie w jego parobczańskich manierach i dziobatym pysku - odparł drwiąco, lecz był rad, gdy mu Klotze oznajmił, że kasztelan czeka na niego.

Marcin, chmurny niby noc jesienna, zastąpił mu drogę i szepnął:

- Tak mnie damy obligują za Terenią, że nie wiem, co począć?

- Bądź na prośby nieczuły i nie pozwalaj.

Kasztelan już czekał w powozie i zwrócił się do Klotzego:

- Ale, kupiłeś aspan woły?

- Kupiłem w Zelwie trzysta. Sto zaraz popędzili kozacy do obozu generała Dunina, resztę zaś spędzą do Grodna, popłyną do Prus. Jarmark

był drogi, bo jakaś kompania skupowała i agent pana Starzeńskiego też podbijał ceny. Na szczęście miałem pod ręką konwojowych kozaków i trochę musiałem rekwirować. Tylko do koni nie można się było docisnąć, bo co było wybrańsze, wykupili jacyś oficjerowie,podobno dla brygady Madalińskiego i artylerii Jasińskiego.

Zaręba nastawił uszu, domyślając się, jako mowa o Kaczanowskim i Hłasce, lecz odezwał się dopiero w drodze.

- Nie wiedziałem, że wuj zabawia się handlem.

- Jeśli ksiądz Kołłątaj może przedawać płótna i kartuny, to czemuż ja nie mam handlować zbożem i wołami! - zaśmiał się z jego miny. - Klotze mnie namówił i źle na tym nie wychodzę. Wziąłem nawet w arendę spichlerz w Gdańsku; Klotze skupuje flotę i jesienią pchnę już ze dwieście szkut i komięg ze zbożem. Wprawdzie król pruski ścisnął nasz handel paskudnymi cłami, na komorach robią przeróżne utrudnienia, ale moim statkom obiecali pofolgować. Kasztelanowa jest przeciwna temu, respektuje bowiem Swedenborga, Martiniego i uczone dyskursa o nieśmiertelności, ja zaś uwielbiam zdrowe zasady ekonomii, dającej cale grzeczne prowenty.

- Będzie wuj na balu dla Zubowa?

- Powinienem, tyle mam jednak spraw na głowie! - westchnął zagłębiając się w rozmyślania i dopiero gdy powóz stanął przed pałacem, zaszeptał: - Polecę cię biskupowi, musisz jednak się podrożyć i wziąć czas do namysłu, żeby nie zwąchał ukartowanej kabały. Pałac Kossakowskich był nie nazbyt obszerny i miernej architektury, lecz urządzony z gustem i niemałym przepychem. W antyszambrze na pierwszym piętrze stały rzędy hajduków w herbowych liberiach i jakiś chudy ksiądz w okularach rogowych, przyjmujący gości, zaś w salach czyniły honory domu bratowe biskupa, on zaś sam powłócząc nieco nogami przechadzał się łaskawie uśmiechnięty. Co chwila w innej stronie widniała jego głowa, pokryta siwymi, podwiniętymi dokoła puklami, i blada dziobata twarz. Przewijał się między grupami, nie szczędząc pochlebnych słówek, przyjacielskich skinień, tajemniczych szeptań i błogosławiących spojrzeń. Zdał się być samą dobrocią i dostojnością, którą wszystkich po równo obdzielał. Nawet z chudopachołkiem rad się zadawał suponując mu, jako uważa go ponad drugich, gdyż każdego umiał zażywać dla swoich celów. Był wysokiego mniemania o sobie, ale pychę pokrywał niewolącą uprzejmością, bystrym dowcipem i nauką, chciwość poczciwą troską o szczęście powszechności, egoizm głębokimi

racjami polityki, nienawiść słusznym gniewem poniżonej moralności.

Konfidentów wynagradzał szczodrze, zaś nieprzyjaciołom wybaczał głośno, lecz przez zaprzedane sobie ręce gniótł ich bez miłosierdzia, obdzierał z majątków i słodkimi, bolejącymi szeptami podawał na wzgardę. Pokazywał się być księdzem wielce dbałym o służbę bożą, nawet msze odprawiał prawie codziennie, lecz jeszcze żarliwiej zabiegał o tłuste beneficja i jak kazała okoliczność, zagarniał je zbrojną ręką.

Człowiek był przy tym oświecony, górnych manier, opinii miarkowanych rozsądkiem i okolicznościami, podstępny, intrygant nie przebierający w środkach i wiecznie głodny dla siebie i swojej rodziny dostojeństw, władzy, bogactw i znaczenia.

Wszak ci to on czasu Wielkiego Sejmu najżarliwiej intrygował przeciwko reformom i konstytucji.

Płaciła mu za to imperatorowa.

Wszak ci to on stał się później duszą targowicy i wszelakich machinacji, na zgubę Rzeczypospolitej uformowanych.

Brał za to szczodre w rublach jurgielty.

Wszak iaktualnie przewodził na sejmie potężnej fakcji, powolnej na każde życzenie Petersburga, za co wciąż otrzymywał sute łaski w beneficjach, biskupich krzyżach kamieniami sadzonych i dukatach.

Takim był ten obywatel, biskup i człowiek, nad którego mogli się naleźć jeszcze gorsi, lecz nie było szkodliwszego dla Rzeczypospolitej.

Kasztelan przedstawił mu Zarębę. Biskup obrzucił go bystrymi oczyma, a wielce łaskawie przywitawszy pociągnął kasztelana na stronę.

Zaręba rad z osamotnienia, chociaż obciążony klejnotami kasztelanowej, a bardziej jeszcze gniewem Izy, jął się rozglądać pomiędzy ludźmi.

W głównej sali, obciągniętej amarantem i pełnej kosztownych sprzętów, zwierciadeł, brązów i złoconych mebli, a nakrytej sufitem uczynionym z pozłocistej sztukaterii na dnie czerwonym, siedział biskup wileński, Massalski, ze swoim godnym socjuszem, biskupem chełmskim, Skarszewskim. Obaj byli zaciętymi antagonistami Kossakowskiego; zwłaszcza Massalski, gracz, utracjusz i pijak, mimo potężnej cyrkumferencji i lat sędziwych, nienawidził go całą duszą i posępnym, złym wzrokiem chodził za nim poszeptując coś zgryźliwie, na co Skarszewski prześmiechał się jadowicie, przytakując wyłysiała,

szpiczastą głową.

W bliskości prześlizgiwał się wężowymi skrętami, a z przyczajonym wzrokiem ksiądz Ghigiotti, czarny, suchy Włoch, króla partykularny sekretarz, lecz i zarazem powolne Sieversowi instrumentum. Węszył też między ludźmi osławiony Boscamp i Friese rad częstował tabaką wyciągając przy tym na słówka, i wielu podobnych żarliwie pełniło swoje rzemiosło, gdyż na przyjęciach biskupich zbierała się liczna i przeróżnego autoramentu socjeta.

Za biskupami, na czerwonych ławach obiegających ściany, drzemały wybrane dostojne ciemięgi, omszałe damy, pachnące woskiem i święconą wodą niby stare kropielnice, zatabaczeni profesorowie w wyświechtanych sutannach i frakach, nieco staroświeckich kontuszów i poczciwych rupieci z zapadłych powiatów Litwy. Czasem pokazał się na głównej sali jakiś mąż głośnej cnoty, jakby jeno dla ornamentu prezentowany, lub modny cudzoziemiec. Resztę zaś komnat, biegnących amfiladą i bogato przystrojonych, przepełniał różnobarwny, strojny tłum: modne franty z nastroszonymi czuprynami, z gałkami lasek w zębach, pobrzękując pękami pieczątek i wisiorków podpierały kominy; nie brakowało pomiędzy nimi alianckich oficjerów ni pieczeniarzy bywających wszędzie, gdzie się tylko kurzyło z komina, ni polowaczów nowinek, ni person zgoła zagadkowym procederem żyjących; sporo wiecznych suplikantów krążyło w cieniu znacznych osób, wyczekując okoliczności. Większość jednak zebranych była złożona z posłów sejmowych, konfidentów i powinowatych biskupa, cała zgraja zaprzedanych mu socjuszów, która żarliwie stawiała się bić czołem wszechmocnemu patronowi, brać instrukcję działań, wyżebrywać łaski, chełpić się przewagami na sejmie i składać relacje, co się dzieje u króla, co u Sieversa, co u Buchholtza i co u wszystkich dygnitarzów. Co chwila bowiem ktoś długo nakładał w biskupie uszy lub wsuwał mu w rękę nikłe karteluszki. Musiała się obocznie formować jakowaś tajna narada, bo co znaczniejsze figury, jak Zabiełłowie, Giełgud, Narbutt, kasztelan, paru sejmowych jurgieltników biskupich, a nawet i Nowakowski, wyniosło się niepostrzeżenie w głąb pałacu.

Właśnie deliberował nad tym Zaręba, gdy stanął przy nim Srokowski, którego był poznał u Nowakowskiego i szczerze unikał,i jął mu pleść niestworzone banialuki o politycznych koniunkturach i upadku ojczyzny; jęczał przy tym, łamał ręce, targał wąsiska i coraz lamentliwiej powstawał na upadek obyczajów i panowanie wszystkich grzechów.

- Przepadło już wszystko - krakał złowieszczo - mówię waćpanu, jako przepadła Rzeczpospolita. Musi przyjść kara za grzechy. Musi Bóg pokarać winne i ogniem zgładzić tę Sodomę i Gomorę!

- Profetuj waszmość babom pod kościołem, a mnie oszczędź! - mruknął zgniewany i dosłyszawszy z bokówki głos Woyny tam poszedł.

Paru młodzieńców z twarzami jakby zamarzłymi siedziało na kanapach, a Woyna czytał im półgłosem.

- "Potem rzekł Szczęsny(Potocki): "Ja jestem panem i stworzycielem waszym, a wszystkie ziemi polskiej mieszkańce są buntownikami." I nazwał Szczęsny wojsko polskie wojskiem nieprzyjacielskim, a wojsko moskiewskie nazwał wojskiem wybawienia i wolności. I zaczęły się mordy, pustoszenia i pożary, a Szczęsny widział, że to wszystko było dobre dla niego, i radował się.

I to był dzień pierwszy stworzenia.

I rzekł Szczęsny: "Niech wszelki rząd i wszelka sprawiedliwość ustaną, niech szlachcic posłusznym będzie panu, a miasta niech się znowu pogrążą w ubóstwie i ciemności. To, co wybrani od współziomków zgodnie postanowili, niech będzie zbrodnią i spiskiem, a to, co ja rozkazuję, niech stanie się prawem." Rzekł też Szczęsny: "Niech drukarnie przestaną drukować, a ludzie niech przestaną czytać, mówić, pisać i myśleć." I nazwał to wolnością.

I to był dzień drugi stworzenia."

- Jakże się wam podoba "Biblia Targowicka"? Przedni dowcip, nieprawdaż?

- Pusta złośliwość, z której wyłażą ośle uszy jakiegoś gryzmoły bez talentu i nauki - odpowiedział biskup, niespodzianie stając między nimi.

Skonsternowana młodzież porwała się z miejsc, tylko Woyna nie straciwszy rezonu ozwał się ze zwykłą swadą i w tonie żartobliwym:

- I mniemam, że Szczęsny po takiej pigułce dostanie żółtaczki.

- A waćpan zapłaci trzysta złotych kary za rozpowszechnianie pism wzbronionych sancytami generalności - zawarczał groźnie biskup.

- Dobry żart tynfa wart, a ta krotochwila godna sutszej zapłaty. Mówią, że pisał ją Weyssenhoff, ale czuję żądła Niemcewicza lub Dmochowskiego.

- Daj mi waszmość egzemplarz - wyciągnął drapieżnie rękę.

Woyna oddał niechętnie i chciał się jeszcze wykręcać dowcipkami, lecz

biskup skinął na Zarębę i zaprowadziwszy go do ustronnej komnaty, w rozmowie swobodnej przyjacielskiej a najeżonej podstępnie hakami, brał go na spytki. Snadź egzamin wypadł pomyślnie, gdyż przybierając ton serdeczności wyznał otwarcie:

- Kasztelan wnosił za waćpanem gorące instancje.

- Wuj dobrodziej zawsze jest wielce na mnie łaskawy.

- Właśnie też rozglądałem się za człowiekiem z nauką, umiarkowanych opinii a godnym zaufania, mógłbyś więc przy mnie naprawiać się do późniejszych posług Rzeczypospolitej. Miejsce wprawdzie skromne i nie nazbyt profilujące, ale dałoby się hetmańską protekcją odzyskać twoją dawną szarżę wojskową wraz z poborami, zaś kwaterę i stół miałbyś u mnie. Czy cię to kontentuje?

W niemym podziękowaniu schylił się do jego ręki.

-Możesz przy mnie wyjść na ludzi - dorzucił wielce łaskawie.

Spojrzał na niego zyzem, lecz biskup, lubiący górną swadą i wzniosłością swoich zamierzań kaptować przyjaciół i wielbicieli, jął niby to od niechcenia wyznawać się ze swoich trudów i niemałych ekspensów dla dobra publicznego. Były to niby szczere zwierzenia cnotliwego męża, z których wychodziło, że cokolwiek czynił, czynił tylko dla ocalenia ojczyzny i szczęścia powszechności.

Byłby może i dłużej snuł swoje pełzające, kręte i wielce podejrzane arcana polityki, gdy wszedł kasztelan i szepnąwszy mu coś na ucho zwrócił się do Zaręby:

- Poczekaj na mnie, mamy teraz ważne materie do rozważenia.

Wyszli pośpiesznie, a on zaś powrócił do sal opustoszałych, gdzie już hajducy wywierali okna i jakiś kleryk wykadzał miedzianym trybularzem, i srodze się zamedytował nad biskupimi słowami, a zwłaszcza nad swoją, wielce szczególną sytuacją. Nie czuł się bowiem sposobny do służby, jaką mu raił kasztelan i nakazywały względy na dobro sprawy.

Wzdrygał się na taką okoliczność i posępniał, jak te pokoje zasypywane popielnym zmierzchem i czerniejące niby jamy, z których tylko rwały się tu i owdzie ślepnące błyski zwierciadeł i złoceń.

Kasztelan długo kazał na siebie czekać, czym wielce zniecierpliwiony jął peregrynować po pustych pokojach i zaglądać do bokówek, aż w końcu trafił na biskupią sypialnię; olbrzymie łoże pod baldachimem stało w pośrodku na grubym, puszystym kobiercu, a za nim przez zasłony sączyło się światło i wrzały jakieś głosy.

Zajrzał bezwolnie i stanął jakby przykuty do miejsca.

W komnacie obitej arrasami, na których była wyrażona cudnymi farbami męka Pańska, rozmawiało parę osób. Srebrne kandelabry jarzyły się światłami, w kryształowym pająku również płonęło kilkanaście świec. Przy dużym okrągłym stole, zarzuconym papierami, siedział biskup, obok niego brał miejsce kasztelan, a dalej widniała głowa hetmana Kossakowskiego i cynicznie skrzywiona twarz Ankwicza. Opasły, o wypełzłych niebieskich oczach i jakby ze zmurszałymi policzkami Bieliński, marszałek sejmowy, siedział obok Zabiełły i młodego Narbutta. Ksiądz referendarz Wołłowicz kręcił młynka pulchnymi palcami na wielce wypukłym brzuchu, patrząc spod krzaczastych brwi w biskupa, za nim tuliły się pokornie jakieś nieme persony z wylękłymi oczyma. Kwitnął też i na widnym miejscu Nowakowski, jakby zachłystujący się rozkoszą słuchania.

Była to wybrana kompania konfidentów i zauszników biskupa.

Rozmawiano jednak ostrożnie, ważąc słowa, tylko Bieliński, ćmiący nieustannie lulkę, rzucał niekiedy uwagi szczere i cynicznie zuchwałe, Ankwicz parskał szydliwym śmieszkiem, a Zabiełło jakby z cicha warczał, szczerząc przy tym żółte, ostre zęby niby pies. Hetman raz po raz zażywał tabakę i kichał solennie, wciąż potakując wywodom biskupa, który mówił miodopłynnie, pieszcząc się każdym słowem i oglądając swoje różowe paznokcie, niekiedy rozpędzał chustką kłęby dymów i nalewał Bielińskiemu ze sporego gąsiorka.

Co pewien czas zjawiał się niby cień jakiś liberyjny, objaśniał świece srebrnymi szczypcami i przepadał bez szelestu.

Narada miała swoje szczególne racjei Zaręba trafił właśnie, gdy hetman odchrząknął i lodowatym, starczym głosem rzekł:

- Markow żąda jak najrychlejszej ratyfikacji traktatu z 17 lipca i redukcji wojsk. Trzeba się z tym pospieszyć, bo imperatorowa się niecierpliwi.

- Nie jesteśmy jeszcze pewni sejmowej większości - wyrzekł kasztelan.

- Jedyna rada: kupić potrzebne wota - rzucił niedbale Ankwicz.

- Można by to uczynić w motii z ambasadorami, wszak i do traktowania materii pruskich będziemy potrzebowali większości - radził Nowakowski.

- I Petersburg policzy to w zasłudze nie nam, jeno Sieversowi - zauważył biskup i zwrócił się do Bielińskiego. - Wiele mamy swoich głosów?

- Czterdzieści, ale żeby uzyskać w pełnej izbie większość, potrzebujemy junctim affirmative mieć wotów osiemdziesiąt wraz z głosami senatu.

- Srogi ekspens! - westchnął biskup - okoliczność żąda przerzedzenia opozycji.

- Można, lecz zawsze ktoś zostanie, któren podniesie wrzask, zaprotestuje na sejmie i zmusi króla do solwowania sesji - wtrącił Wołłowicz.

- A Skarzyńskich i Szydłowskich nie nakryje czapką jak wróbli; potem wzburzą całą opinię przeciwko nam, a sami się przybiorą w postacie Katonów i prawdziwych patriotów - ostrzegał kasztelan.

- Niepotrzebne zgoła ceregiele - zabrał głos hetman - Sievers jest mocen całą opozycję wysłać choćby na Sybir: starczy mu kozaków i nahajek.

- Ale niechby to zrobił z własnego rozumienia i bez naszej supozycji...

- Będzie się wahał, jest bowiem czuły na głos powszechności, a rządzi się regułą: Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Gdybyś, mości starosto - zwrócił się biskup do Ankwicza - przedstawił mu polityczne racje pozbycia się ich ze sejmu przed ratyfikacyjnymi deliberacjami, suponując sub secreto, że takowe racje uznał już za słuszne Markow?

- Zaś sejm zawetuje, czego żąda imperatorowa, to można ich powrócić stęsknionym familiom i społeczności - poddał szydliwie Narbutt.

- Spróbuję. Będzie cierpiał, będzie przysięgał na ludzkość i swoje wnuczęta, rozchoruje się z alteracji na żołądek, ale może się zgodzi.

- Przeczytam waszmość panom spis, a nie sprzeciwię się, jeśli kto dołoży do niego jakiego przyjaciela - uśmiechnął się jadowicie.

- Gdybym tam mógł pomieścić moich kredytorów! - westchnął Bieliński.

- I bez tego nie zostaną usatysfakcjonowani - mruknął jakoś żałośnie kasztelan. Bieliński okrył się obłokiem dymów, a biskup jął odczytywać nazwiska tych cnotliwych, którzy się żarliwie opowiadali za ojczyzną, tych, którzy jej wszystką mocą bronili na sejmie przeciwko drapieżności ościennych potencji i przeciwko zbrodniczej powolności zdrajców.

Zarębę ogarnęła gorączka i powstrzymywał się całą mocą, by się nie rzucić na te nikczemne Judasze. Przemógł się jednak i słuchał dalej biskupa, który oddawszy listę proskrypcyjną Ankwiczowi, szeroko

rozwiódł się o szkodliwości egzulantów siedzących w Dreźnie i Lipsku.

I znowu padły jakby wydane pod topór nazwiska najszlachetniejszych.

Ignacy Potocki, bywszy marszałek, ksiądz Kołłątaj, bywszy podkanclerzy, Józef Weyssenhoff, bywszy poseł inflancki, Julian Ursyn Niemcewicz, Stanisław Sołtan - czytał prędko - pominę mniejszych, aleci to są prawi hersztowie i wichrzyciele podżegający kraj do buntów, ci to są posiewcy przewrotnych maksym jakobińskich, nieprzyjacioły Boga i ojczyzny - syczał, ledwie się już miarkując w nienawiści. - To zarzewie za blisko naszych granic, trzeba je zadeptać w porę. Już zimą podałem notę do kolegium spraw zagranicznych, aby zażądano wypędzenia ich z granic saskich. Marków obiecał i notę wysłano, a oni spiskują tam najspokojniej i w dalszym ciągu miotają na nas i naszych aliantów najpodlejszymi oszczerstwami. Kołłątajowska kuźnica jak i w czas bywszego sejmu zasypuje powszechność paszkwilami; burzy to publiczną spokojność, roznieca waśnie i nieufność, przeszkadza skuteczności zabiegów naszych o dobro ojczyzny, a najważniejsze, że osłabia naszą sytuację w Petersburgu: z tego płyną nieobliczalne dla nas szkody.

- Sievers powinien żądać ponowienia noty do dworu saskiego - zabrał głos hetman - wszak w Dreźnie zrobiła się ekspozytura paryskich bezeceństw i stamtąd rozszerza się ta zaraza na całą Rzeczpospolitą.

- I do tego już doszło że nawet w Grodnie, pomimo wart licznych, prawie co dnia znajdują na murach nalepione paszkwile - skarżył się Nowakowski.

- Ba, dzisiaj czytano jeden z takich nawet w moim domu - szepnął biskup podając sekstern, odebrany od Woyny. Szare karty obleciały socjetę. Czytano je z uwagą i gniewną awersją, tylko Ankwicz zaczął się śmiać.

- Ależ Szczęsny pęknie ze złości. Splantowali go nadzwyczajnie. Ha! ha!ha!

- Prawie każda poczta przynosi takie smakołyki.

- Sartoriusz ma nakazaną konfiskatę podobnych pism.

- Niepodobna mu przezierać wszystkich listów, otwierają tylko podejrzane, a i temu ledwie podołają - objaśnił Ankwicz. - Wczoraj dostałem pocztę warszawską, zaś w niej spory rulon, na którym jest wyobrażona szubienica. Zgadnijcie, mości panowie, kto na niej powieszony in effigie?

- Zawsze i wszędzie pierwsze miejsce biorą króle - zaśmiał się kasztelan.

- Niestety, nam oddano pierwszeństwo: dyndamy tam niby drozdy złowione w sidła. Uśmiałem się do łez z tego konceptu i pokazałem rysunek biskupowi Massalskiemu. Srodze się zgniewał na swój konterfekt nadzwyczajnie utrafiony, wisi bowiem wespół z ulubioną charciczką, kartami w rękach i butelkami borgońskiego pod pachą. Nieporównany aspekt!

- Panie hrabio, mamy jeszcze pilne materie na deliberacje i dla Zubowa bal, a godzina dosyć późna - prosił z uprzejmym uśmiechem biskup.

- Słucham, dodam jeno, że wisimy tam in gremio, całym ministerium, z odpowiednimi emblematami, a w pozycjach tak nieprzystojnych i krotochwilnie oddanych, iż można umrzeć ze śmiechu. Słucham, mości panowie.

- Względem redukcji wojsk i prorogacji sejmu - przeczytał biskup w seriarzu.

- Głównie zaś względem odstąpienia części wojsk naszych imperatorowej.

- Jest taki zamiar? Któż go podaje? - pytał kasztelan poruszony do żywego.

- Powstał, by ulżyć Rzeczypospolitej w kłopotach finansowych - odparł hetman - boć kasy wojskowe puste, a żołnierz z dawna nieopłacony.

- I drugie racje, nawet ważniejsze, wpłynęły na uformowanie tego projektu- wsparł biskup brata wyjmując gruby sekstern spod sukna.

- Po cóż odstępować, kiedy i tak wojsko się rozłazi, miasta są już pełne maruderów, a przy tym generalność pozwoliła je trzebić obcym werbownikom.

- Nie pozwoliła, lecz nie mogąc się przeciwić musi o tym nie wiedzieć.

- Redukcji żąda Petersburg i wymaga jej konieczność; kraj znacznie uszczuplony w ludności i zasobach, więc po cóż nam aż tyle wojska? Pod protekcją wspaniałomyślnej monarchini Rzeczpospolita nie będzie miała okazji prowadzenia wojen, zakwitnie błogi spokój i ludność będzie mogła oddać się owocnej pracy - wykładał hetman. - Jest pewna okoliczność godna rozważenia, płynąca z projektów redukcyjnych: oto jeśli się zdezarmują wojska, konsystujące jeszcze w kordonie rosyjskim i na Litwie, to słuszność nakazuje zapłacić im zaległe lemingi. A skądże Rzeczpospolita weźmie na ich opatrzenie? Ale jest jeszcze ważniejsza

okoliczność, że tysiące zwolnionych ze służby i spod dyscypliny rozlecą się po kraju śladami jakby wilków zgłodniałych. Wszak do swoich panów i pracy dobrowolnie nie powrócą, boć żywioł to burzliwy, rozswawolony żołnierką, spróżniaczony i przeto gotowy na każdy buntowniczy podszept. Klubowcy już na to rachują, gdyż widziano ich emisariuszów po obozach. Jakby ogień rzucał niebacznie na prochy. Któż przewidzi, co się może wydarzyć? Jedni mogą się porwać przeciwko aliantom, lecz drudzy, uwiedzeń! jakobińskimi maksymami, spróbują, jak we Francji, podnieść taką rebelię, że nie ostoi się ani jeden dwór i ni jedna szlachecka głowa. Naszą powinnością przewidywane nieszczęścia odwrócić od ojczyzny. Mniemam więc, jako jednym ze skuteczniejszych sposobów jest odstąpienie Rosji chociażby całego korpusu wojska. Profit aż nadto widoczny: kraj pozbędzie się przyszłych terrorystów i zarobi na wdzięczność monarchini - zażył tabaki włócząc przy tym martwymi oczyma po twarzach.

- Po ileż otaksowani z głowy? - Kasztelan miał w głosie cierpkość.

- Sto pięćdziesiąt rublów wraz z całym materiałem wojennym. I Rosja odniesie z tego niemałą korzyść, gdyż ekwipacja żołnierza kosztuje prawie czterysta rubli, no i o cały gotowy korpus wzmaga swoją armię.

Zapadło głuche milczenie. Hetman żuł bezzębnymi szczękami, tępo patrząc w podbladle twarze, biskup coś pilnie obliczał na papierze, a reszta jakby pod wpływem wstydu i wyrzutów sumienia nie śmiała podnieść oczów. Kasztelan drżącymi rękoma jął nakręcać pektoralik.

- Za naszą przyczyną wzmaga się polski handel - przerwał milczenie Ankwicz podnosząc się z miejsca. - Potąd sprzedawaliśmy jeno województwa i prowincje, zaś aktualnie już i gemejnów. Niemała progresja. Czy nie korzystniej byłoby wyprzedać wszystką ludność z bebechami? - głos mu brzmiał drwiącym sarkazmem, lecz i zatajonym cierpieniem.

- Projekt był powzięty u Igelströma, rozpatrywany przez Sieversa, brany na deliberacje w Petersburgu, a nam zalecony do przeprowadzenia na sejmie i królewskiej konfirmacji - podjął zimno biskup przeszywając go sępimi spojrzeniami. - Kto sprawuje rządy, winien powodować się racjami stanu i rozumem, a nie czułościami.Pracujemy nad ratowaniem ojczyzny wedle sił i rozumienia; pracujemy dla przyszłości, więc dopiero potomność przyłoży sprawiedliwą miarę do naszych zabiegów. Zaś kto mniema...

- Wszystko da się wybielić niby płótno na rosie - przerwał mu dość

szorstko - ale po cóż mamy się obełgiwać górnie i pompatycznie? Chcecie sprzedać wojsko? Sprzedajcie, nie sprzeciwię się, jeśli tylko płacą gotowym groszem. Właśnie dzisiejszej nocy zgrałem się do Zubowa i na gwałt potrzebuję paru tysięcy dukatów. Marszałek jest w podobnej sytuacji, nieprawdaż? Bieliński wyjął z ust lulkę i rzekł z powagą:

- I głosuję za odstąpieniem choćby wszystkiego wojska.

- To mowa prawdziwego męża! - zawołał Ankwicz z emfazą i nie dopuszczając nikogo do głosu gadał prędko: - Nie mamy już nic do stracenia, więc zagrajmy otwarcie va banque! Wygramy, to wprawdzie ojczyznę rozdrapią sąsiedzi, ale biskup pocieszy się prymasostwem, hetmana imperatorowa ukontentuje wielkorządztwem Litwy, Zabielle pozwolą złupić choćby całą Koronę, kasztelana uhrabią wraz z jego zięciem, drugim też nie pożałują słusznego panis bene merentium. A zawiedzie karta, podyndamy na konopnych szarfach, jak to nam z cicha profetują zelanci. Bo i w Polsce może się wzbudzić sumienie. Patrzycie, mości panowie, jakbym miał w głowie roksolany? - rozśmiał się swobodnie. - Mam przytomną imaginację, ale czasem brzydną własne i cudze gałgaństwa, że człowiek rad pluje sam sobie w twarz. Wracajmy jednak do deliberacji nad ratowaniem ojczyzny! Mamy mówić o prorogacji sejmu?

- Konkluzja z tego, że Bachus i Wenera sił nie krzepią - szepnął biskup.

- Nie krzepią też podłe praktyki - wybuchnął niespodzianie. - Muszę wyjść, duszno mi od tych łajdackich fetorów. Zubow na mnie czeka.

Biskup zagrodził mu drogę i coś długo a gorąco przekładał.

Zaręba już nie mógł dłużej wytrzymać, musiał uciekać, aby nie paść trupem z gniewu lub nie oszaleć. Jak się wydostał z pałacu i jakim sposobem przeszedł swobodnie przez gęste patrole, krążące po mieście, nie umiał później powiedzieć. Poniósł go jakiś huragan wzburzenia i przeprowadził.

Kacper czekał w domu z relacją o nowych werbunkach. Staszek przedkładał szczegółowo rozłożenie baterii dokoła Grodna, ojciec Serafin zjawił się z jakimś karteluszkiem, który trzeba było odczytać za pomocą klucza, poczta wileńska przyniosła list Jasińskiego, ale Zaręba zbył się wszystkiego skinieniem ręki i zamknąwszy się w stancji, dopiero pofolgował wzburzonej do dna duszy. Wiedział bowiem o nikczemnych machinacjach tych ojczymów ojczyzny, lecz tego, co usłyszał, ani mógł

imaginować podobnym do wiary.

- Wojska sprzedają, ostatnią oporę i nadzieję, by łacniej podać ojczyznę na łup wrogom! - Włosy mu powstały wobec takiego świętokradztwa i nikczerrmości. - I natura wydaje takie potwory! Więc nie ma już granic podłości ludzkiej - jęknął uderzony niespodzianym zrozumieniem.

I długo się męczył w ponurych medytacjach, co mu teraz począć?

Bo żeby przy nim miano formować zdradyi spiskować na zgubę Rzeczypospolitej, a on miałby to puszczać płazem i tylko o tym składać powinne relacje? Na samą myśl O czymś podobnym już mu ręka szukała szabli, krew biła do głowy, a całego przejmował war srogiego wzburzenia. Nie, nie zdał się na biskupiego adlatusa i konfidenta zdrajców, za nic, za nic... Ale wymogi sprawy, ale dobrowolne podjęcie się służby dla niej, ale wprost słuszna konieczność zasięgnięcia języka we wrażym obozie - oto, co mu znowu stanęło w myślach z nieubłaganą jasnością.

Jak sprząc i pogodzić jedno z drugim?

Więc jakby uciekając przed powzięciem decyzji kazał Maciusiowi zaprzęgać i chociaż dochodziła północ, pojechał na bal.

Pałac Sapieżyński już z dala bil łunami, muzyką i gwarem, a dokoła błyszczały bagnety jegierskich kordonów i stały chmary kozactwa.

Na sali ogromnej, piętrowej, przybranej w kwiaty i zalanej jarzącym światłem kryształowych pająków, uprzątano po wieczerzy do tańców, że tylko w pomniejszych pokojach wykrytych kobiercami, a zastawionych kosztownym sprzętem, wypożyczonym na ten wieczór, zabawiała się świetna socjeta. Całe bowiem Grodno stawiło się uczcić Zubowa: nie brakowało ni ambasadorów, ni dygnitarzów Rzeczypospolitej, ni dam najznaczniejszych, ni nawet nuncjusza z biskupami Massalskim i Skarszewskim.

Zaręba na samym wstępie wpadł w ręce Nowakowskiego, który go prezentował damom i najznaczniejszym personom, a w końcu rzekł:

- Po całym pałacu szukał cię biskup z kasztelanem..

- Sądziłem się być niepotrzebnym i wyszedłem.

- Taka protekcja może cię doprowadzić do fortuny... winszuję ci...

Zaręba, wykręciwszy się od dalszej rozmowy i jego towarzystwa, z rozmysłem brał w sali najwidniejsze miejsca i pchał się na oczy. Rychło też zwrócił uwagę dam swoją urodą, galantuomią pełną czarującego

wdzięku, dowcipem i szaloną werwą w tańcach. Zwłaszcza anglezy i menuety tańcował tak nadzwyczajnie, że damy okrywały go rzęsistymi aplauzami nie szczędząc przy tym słówek uwielbienia i czułych spojrzeń. Nawet Iza, szczególnie wyróżniana przez Zubowa z całego wieńca najpiękniejszych kobiet, jakie go nieodstępnie otaczały, często podnosiła na niego zamglone oczy.

W jakiejś chwili porwał go Cycjanow, by wyżalić się na podłą zmienność kobiet, żarła go bowiem zazdrość i bezsilna wściekłość na Zubowa.

- Każda potrafi psu oczy sprzedać! - przytwierdził, goniąc oczyma Terenię tańcującą zapamiętale z von Blumem, i poszedł do bokówek, gdzie już niepodzielnie panował faraon i hulaszcza, wrzaskliwa pijatyka.

Już na świtaniu pochwyciła go podkomorzyna.

- Odwieź mnie waszmość do domu, czeka tam Działyński z Prozorem.

Uradowany niezmiernie podał jej rękę i wdzięcząc się, a prawiąc modne dusery powiódł do wyjścia.

Właśnie wybuchnęły srogie wrzaski, podpita młodzież porwała Zubowa na ręce i obnosiła po sali wśród wiwatowań i grzmiących fanfar muzyki.

Zaręba obejrzał się z politowaniem i wyszedł powolnym krokiem.

Rozdział VII Któregoś dnia rano pod Sapieżyńskim pałacem jęło się zbierać pospólstwo, jakowyś bowiem niebieskawy papier grubo zadrukowany, a widniejący na czarnej desce, gdzie zwyczajnieprzylepiano ogłoszenia, ściągał powszechną ciekawość. Próbowano go odczytywać, ale czy był umieszczony za wysoko, czy też brali się do tego nie nazbyt biegli w tej sztuce, dość że na próżno ten i ów mozolnie składał litera po literze i bąkał, nic z tego nie wychodziło; tylko drwiny a śmiechy wybuchały w ciżbie z czytającego.

- Takie papiery wyrażają, jako przyjeżdża heca - zabrał głos jakiś aspan w zielonym fartuchu.

- Jak generalność zjechała do Grodna, tak...

- Stoi jak wół: "za pozwoleniem"... - Czytaj dalej, Trojakowski.

- Na książce do nabożeństwa wyczytam co do litery, ale tu coś inaczej...

- Nie przy tobie napisali - zadrwił drągal w białym, kosmatym surducie i z gębą franta. - A pies ich jechał z famielią i jeich drukowanym!

- Łacniej ci ozorem zbierać sopory z pańskich półmisków...

- A może tu wydrukowane naprzeciw generalności?

- Tyla nalepiają, że kto by to wszystko wyrozumiał i zapamiętał?

- I generalność tego wzbrania. Sam widziałem, jak pod Dominikanami marszałkowscy zdybali na czytaniu starego Krygiera, zamesznika z ulicy Wileńskiej i powiedli. Rozpowiadano, jako dostał kije.

- Panowie się kłócą, a naród w skórę bierze.

- Wczoraj rozlepiali kartelusze, gdzie było na króla pruskiego, jako jest zdrajca, krzywoprzysiężca i najgorszy zbój.

- Nie lepsi ci, co pozór przyjaciół biorą i pod harmatami miasto trzymają - podniósł się z ciżby znaczący głos.

Obejrzeli się.trwożnie w stronę Horodnicy, a ten sam glos dorzucił:

- Ale w Bogu nadzieja, że ich jeszcze naszatkują na psi bigos.

- Odstąp! - zagrzmiał naraz rozkazujący głos Staszka, który wystrojony na warszawskiego franta, z lulką w zębach i trzciną w ręku, przepychał się zuchwale.

- Co to, przemówił dziad do obrazu, a obraz ani razu? - zaczął drwiąco. - Citoyeny wytrzeszczają ślepie na afisz niby krowy na wrota kościelne i ani me, ani be! Hi! hi! ja wam w puste pały naleję oleju. Podsadźcie mnie, chłopcy, bo przez moje okulary nie dojrzę! - spojrzał w dłoń zwiniętą w trąbkę, wykrzywił się dla śmiechu, zarżał, udał szczekanie małego pieska, że zaczęli się odsuwać, i dawszy się podnieść na ramionach zawołał:

- Trzymajcież delikatnie, czułe sankiuloty, gdyż mam hajdawery świeżo zaaftowane przez pewną wojewodziankę, a iżby ściegi puściły, uczyniłby się prospectus zgoła dla dam nieprzystojny i sancytami generalności wzbroniony.

Zatoczył oczyma, czy gdzie nie widne szpice kozackie, i jął odczytywać afisz łobuzowskim i po warszawsku spieszczonym akcentem.

"Za pozwoleniem Konfederacji Obojga Narodów."

Pospólstwo cisnęło się z zapartym tchem i w skupieniu słuchało.

"Entrepryza austriacka, pruska i moskiewska będzie miała honor dać w tych dniach przedświetnym publicum Grodna i okolic reprezentację komedii we trzech aktach, oryginalnie przez imć króla pruskiego ułożoną, a od roku 1772 nie przedstawianą, pod tytułem: Rozbiór Polski.

Akt pierwszy poprzedzi trio: Wolność, Równość i Niepodległość, odśpiewaneprzez jaśnie wielmożnych ambasadorów ościennych potencji

i nahajki.

Akt drugi: Jak nie przyzwolą, to i tak rozdrapiemy.

Przed aktem trzecim nastąpi balet pod tytułem Ucieszne igraszki trifolium, w którym Szczęsny Potocki, Rzewuski i Branicki tańcować będą tryumfalnego poloneza przy rzęsistym biciu z harmat i pożarach wsiów i miast, zaś ku ich usatysfakcjonowaniu na zakończenie nastąpi ogólna rzeź nieskonfederowanych obywatelów.

Biletów po miernej cenie albo i zgoła na borg dostanie u Jakuba de Sieversa, de Buchholtza i u poniektórych dygnitarzów koronnych i litewskich."

Jakby powiał lodowaty wicher, tak zwarzyły się twarze i zamgliły oczy.

Ból rodził się w tych prostackich duszach i głęboka troska osępiła czoła. Spoglądali na siebie w poczuciu bezsilności, ale snadź dobrze zrozumieli treść ogłoszenia, gdyż ktoś zaczął kląć i wytrząsać pięścią:

- Psia ich sobacza mać, psia ich sobacza mać!

- Do czego to przywiedli ci jaśnie wielmożni, do czego! - westchnął drugi.

- A to ci wykoncypowali facecje! niechże ich pierogi ruszą, hi! hi! - zaśmiał się udanie Staszek, by wzbudzić jakowyś sprzeciw.

- To całkiem nie do śmiechu - zgromił go aspan w zielonym fartuchu, że Staszek dał nura w ciżbę, ale skwapliwie powiódł ją pod Dominikanów, gdzie przy wejściu do kruchty wisiał kartelusz z takim ogłoszeniem:

"Podaje się do wiadomości publiczności, jako na Nowym Zamku, na pokojach Króla Jegomości, odbywa się nieustająca aukcja za gotowe pieniądze na pozostałe jeszcze przy Rzeczypospolitej województwa i ziemie; oraz różne zbędne już efekta, jak korony, berła, królewskie przysięgi, wojska i wszelki sprzęt wojenny. Tamże sprzedają za pomierną cenę tytuły i dygnitarstwa moskiewskie, ordery i odebrane cnotliwym majętności."

Czytał stłumionym, poważnym głosem, gdyż te zgoniny ludzkie, złożone z handlarzy ulicznych, profesjantów, krupnych bab i przeróżnego ultajstwa, słuchały w coraz większej powadze zrozumienia, że skończywszy jął im przysalać wrogów, judząc na nich zaciekle, a umiał to robić jak mało kto, wiedząc, gdzie było potrzeba wsadzić żart, gdzie smagnąć drwiną, gdzie zaś dobranymi słowami wyrazić całą grozę gwałtów, grabieży i uciemiężeń, by słuchaczom włosy powstały na głowach. Właśnie był w najlepszym rezonie, gdy zatętniały nagle kopyta.

- Kozunie! uciekać! - porwały się krzyki.

Lecz nim zdążyli rozpierzchnąć się, patrol wpadł z całym pędem w ciżbę, zaświstały nahaje i rozległy się wrzaski tratowanych, ale po chwili nie było już nikogo pod Dominikanami, tylko jakiś jegomość w siwej bekieszy skwapliwie zdzierał nalepiony kartelusz, a jakaś znaczna dama, wyjrzawszy z powstrzymanego powozu, rozpytywała, co by się stało?

- Dońcy chrzcili na konfederacką wiarę - odparł Staszek wyłażąc z kruchty.

- Rezolutny pachoł! A czyjżeś ty, mój chłopcze? - podniosła lorynetkę do oczu.

- Ojca i matki, moja wypierzona kwocho! - odpalił i drapnął opierając się dopiero przy Zarębie, stojącym pod kafenhauzem jakby na czatach.

Rozpowiedział, co zaszło i naraz sprężył się i szepnął przerywanym głosem:

- Melduję pokornie, jakomuszę nakręcić pyska w inną stronę świata temu asanowi, który mię obserwuje - wskazał oczyma siwą bekieszę. - To z psiarni Boscampa, z Maciusiem szukał konfidencji, pomaga też werbownikom.

- Udaj, że go nie znasz. Stań bliżej i mów ciszej. Kto rozlepiał kartelusze?

- Ojciec Serafin dostał je z Wilna wczoraj, a kto by nalepiał, nie wiem. Pokornie melduję, jakom je odczytywał pospólstwu. Ale to nie z mojej komendy ci łyczkowie; nie ma w nich fajeru ani za dydka. Ja im rozpowiadam o alianckich wiolencjach, a ci jeno wzdychają, frasobliwie w nosach dłubią, a imienia boskiego wzywają nadaremno. Zwyczajne gawrony. W Zamek i tłuc choćby marszałkowskich albo Żydowinów. Do aliantów mają szczególny rankor i można by ich niezgorzej zażyć...

- Cicho! Gdzie pan kapitan? - przerwał mu, gdyż obok stali oficjerowie moskiewscy.

- A frasuje się na borg u Dalkowskiego. Właśniem szukał wykupnych dydków.

- Wiecznie trzymają ci się tylko krotochwile.

- Taka nędza, panie poruczniku, że nic inszego się mnie nie trzyma. Dopraszam się choćby o kulfona dla mojego pana, bo jak się pomartwi do południa, to i paru obrączkowych nie wystarczy.

- Zaraz tam przyjdę, niech na mnie poczeka. - Odwrócił się spiesznie,

bo od Łazarewiczowej, słynnej modystki, wyszła Iza z Terenią i wsiadały do powozu. Podszedł się przywitać. Terenia, cała w różowościach, lokach i uśmiechach, szczebiotała jak ptaszek, zaś Iza w kapeluszu z żółtej słomy, zawiązanym pod brodą na kokardę z zielonej wstęgi, w białej sukni w rzucik, jakby nieco wzdętej na piersiach i biodrach, wyglądała tak ślicznie, że spojrzał na nią z admiracją. Zapłaciła mu za to uwielbienie czułym uśmiechem i cieplejszym uściskiem dłoni.

- Szkoda! byłbyś mi pomógł dobrać kolory dla Tereni.

- Bym umiał kwiaty przystrajać jeszcze we farby! - rzucił szarmancko. Terenia spojrzała wdzięcznie, ale z impetem natychmiast zawołała:

- Ależ waćpan ma pozór jakby po karcerze o chlebie i wodzie. Patrz, Iza, jak to ma podbite oczy, jaki blady i wymizerowany! Co się waćpanu przydarzyło?

- Snadź mi nie służy grodzieńskie powietrze - zażartował.

- Więc i złe powietrze winno, że cię tak rzadko widujemy? - zagadnęła Iza.

- Zauważyłaś! - szepnął. - Moje służby zabierają mi zbyt wiele czasu.

- Mógłbyś znaleźć jakąś chwilę dla przyjaciół. - W wymówce brzmiała i prośba.

- Będę to sobie miał za powinność.

- A może waćpan, jak wszyscy, tylko birbantuje dniami i nocami? - wyrwała się po swojemu Terenia. - A może jakieś nieszczęśliwe amory? - dorzuciła ciszej.

- Katon nie przemienia się w czułego Celadona! Nie znasz go, moja mała: on sentymenta ma za grzech, nieledwie za występek.

Jadowitość głosu przebodła mu serce, ale odrzekł chłodno:

- A ty znasz mnie jeszcze mniej niźli panna pułkownikówna.

Odszedł zaraz, bo Terenia zaczęła piszczeć radośnienad jakimiś stroikami, które całymi tobołami znosili kupcy do powozu. Odwrócił jeszcze głowę i zwarł się na mgnienie z oczyma Izy jakby pełnymi wołania i czułości.

- Przywidzenie imaginacji, przywidzenie! - odpędzał powracające wrażenia. Dzień był chmurny, omglony i dziwnie przejęty smętkiem i cichością; turkoty powozów i wrzawliwe pogłosy rozpełzały się, jakby więznąc w murach i ziemi, nawet dzwony, bijące południe, padały ogłuchłymi dźwiękami, nawet krzyki dzieci biły niby w niską,

nieprzenikliwą powałę. Białe chmury oprzędzały niebo jakby skołtunionym babim latem, a czarne skręty jaskółek wiły się coraz niżej nad dachami. Miało się na słotę, ale pomimo tego ulice były pełne pojazdów i ludzi jak zwyczajnie. Tylko jakoś więcej niźli zwyczajnie spotykał patrolów, a kozacy kwaterowali pokryci nawet w dziedzińcach domów, zwłaszcza w okolicach Zamku. Częściej też przeciągały ulicami zbrojne roty wśród tarabanich warkotów, świstu piszczałek, rzegotu janczarskich dzwonków i pijanych śpiewów i krzyków. Przepływali groźną falą rumorów i połyskujących jadowicie bagnetów, nie napełniając jednak zamierzonym lękiem publiki, a szczególniej zelantów, nieustraszenie broniących ojczyzny na sejmie. Widziały ich bowiem oczy, słyszały uszy, lecz miasto trwogi budzić zaczynały te zgiełkliwe egzercerunki słuszny gniew i obrażoną dumę wolnych obywatelów. Zaś postawa pospólstwa zwróciła baczniejszą uwagę Zaręby, albowiem ci nie zatajali politycznie swoich resentymentów, witając maszerujące szeregi groźnym pomrukiem i wyzwiskami, a nawet tu i owdzie garścią piasku i przeraźliwym świstaniem.

- Może i reszta przejrzy! - pomyślał wchodząc do Dalkowskiego.

Że zaś aktualnie jął mżyć uporczywy deszczyk i pora była południowa, małe stancyjki zapełniły się po brzegi. Gruba gospodyni, jak zwyczajnie, panowała nad bufetem, kredencerzami i mężem, którego zielony fartuch fruwał po izbach. Zaręba rozglądał się za Kaczanowskim, ale w środkowym pokoju musiał przystanąć z racji ciżby, otaczającej jakąś personę w sieradzkim kontuszu, która głośno coś odczytywała.

Było to przymówienie Ciemniewskiego, posła różańskiego, miane na sejmie na dniu 10 sierpnia i wymierzone przeciwko królowi. Mowa ta zrobiła wielkie poruszenie i rozleciała się po kraju w tysiącach druków i odpisach, do czego najskuteczniej przyczyniał się Jasiński.

- Albo i to miejsce, mości panowie - wołał sieradzanin, nakazującym ruchem przytłumiając wrzawy. -"Wszystkie twoje czyny, Najjaśniejszy Panie, zapisane są na c z a r n e j k a r c i e dziejów, jedna ci tylko pozostała k a r t a z ł o t a, jeśli byś nie dopuścił innym i sam nie ściągnął ręki do potwierdzenia zaboru pruskiego."

- Cnotliwy głos i słuszny!

- Słuszny! Słuszny! - podniosły się wołania i na przypomnienie króla pruskiego zdrad i przeniewierstw zawrzał srogi gniew, aż ten i ów trzaskał w szable.

- Podam jeszcze waszmościom ostatni a najprzedniejszy antypast. - "Winieneś, Miłościwy Panie - czytał dobitnie sieradzanin - coś znakomitszego narodowi poświęcić niźli tylko traktatów rozbiorowych podpisy."

Snadź mocno dojęła żywa, krwawiąca rana, bouczyniła się chwila złowrogiej ciszy, aż ktoś jęknął posępnie:

- Jedna klęska to nieszczęsne panowanie.

Zakrzyczeli go jednak królewscy adherenci, a któryś zawołał gniewnie:

- Magnaci, oto sprawcy wszystkiego, oto najwinniejsi...

- Święta prawda - popierał go chudy jegomość w wytartej kontusinie. - Wszak już Gosławski wołał na sejmie: "Któż żebrał pomocy obcego oręża przeciw współrodakom, jeśli nie możni? Któż przeszkadzał w naprawie Rzeczypospolitej, jeśli nie oni?"

- Wszyscy są winni grzechów przeciwko ojczyźnie - zagrzmiał uroczyście siwy jegomość, któremu kredencerz obwiązywał serwetę pod obwisłymi podbródkami; - Nasza pycha ją gubi, nasza swawola, nasza niezgoda i brak ludzkości. - Przeżegnał się i jął łakomie chlipać zupę.

- A któryż to bierze pozór Skargi? - pytał z ciżby szydliwy głos.

- Sędzia nowogródzki, Woyniłowicz; on przed zupą rad napomina bliźnich, lecz... Reszta przepadła w rozgwarze zapalczywych dyskursów i w pobrzękach farfurów i łyżek, gdyż wszyscy zasiadali do obiadu.

Kaczanowski siedział samotnie w małej izdebce, mającej wyjście na podwórze, którą był Zaręba zaarendował na wyłączny użytek wtajemniczonych, spojrzał radośnie na wchodzącego, ale się nie odezwał.

Staszek, stojący za krzesłem, zabawiał się łowieniem much nad jego głową.

- Nie imaginowałem, że kapitan wytrzyma w solitudzie choćby jedno zdrowaś.

- Wiele może, kto musi. Rezonuje tam jeszcze szlachcic w sieradzkim kontuszu?

- Właśniem słuchał, jak odczytywał przymówienie Ciemniewskiego.

- To abszytowany porucznik z brygady Biernackiego, Tarnowski, sławny rębacz sieradzki, cale oświecony i grzeczny kawaler, ale ma u mnie od wczoraj piętnaście dukatów, ja zaś nie śmierdzę ani szelągiem.

- Znać to, masz bowiem waszmość minę jakby po occie siedmiu

złodziejów.

- Jakże, od samego rana ciągnę na borg tę podłą lurę i nie mogę się doczekać, kto by mnie wykupił. Staszek, każ dać temu szelmie prawdziwego wina.

- Cóż za ewenty wysupłały mieszek i popsowały humory?

- Wiadomo, zła karta i nieszczęśliwe amory. Primo: zgrałem się do nitki. Secundo: dostałem w pysk od sułtanki Ożarowskiego, co nie czyni dyshonoru i może się jeszcze nieraz zdarzyć. A tertio: deliberuję nad wielce ryzykownym przedsięwzięciem o grubym wagomiarze. Możesz mi waszmość dać ludzi, koni i pieniędzy?

- Jeśli okoliczności wymagają, dać powinienem. Cóż to za przedsięwzięcie?

- Dowiedziałem się, jako kozacy prowadzą od Warszawy całą kupę zwerbowanych gemejnów, ciągną nie traktem na Białystok, ale kluczą lewym flankiem i Niemen mają przejść pod Mereczem, cyrkulują na Wilno. Prowadzą też i konie wielkiej ceny, i wozy srodze wypchane łubami. Łakomy transporcik!

- Waszmość masz na niego apetyt. Prawdziwy azard, można zapłacić głową.

- Jeszcze ją mocno czuję na karku. Żebym miat pewnych ludzi, a odbiłbym jak Bóg na niebie. Okazja zgoła i wybrana.

- O ludzi łatwo, trudniej o konie potrzebne do tego przedsięwzięcia.

- Żebym był przeczuł... Nie dalej jak onegdaj wyprawiłem całą partię do Madalińskiego, przeszło czterdzieści koni, jakie tylko zdobyłem w Zelwie.

- Melduję pokornie -Staszek wystąpił w powinnej pozycji - mirowscy mają konie na paszy, właśnie nad Niemnem gdzieś przy trakcie kowieńskim, można by od nich pożyczyć konie jak smoki.

- To jest przednia myśl, ha! ha! Spaniały fortel! Cały szwadron! Ha! ha!

- Tak, ale trzeba nad całym przedsięwzięciem dobrze podeliberować.

- Po co tu deliberacje? Wsadzić ludzi na koniki i jazda choćby dzisiaj na noc! To by była sztuka! Gwardiackie konie, na królewskich obrokach wypasione, w sam raz przydałyby się nam dla sztabu. Komuchom łby poskręcać i wszystko zwalić na aliantów! Proste jakby strzelił. Jakbym ożył na nowo! Staszek, golnij sobie gorzałki, a nam każ dawać jeść i parę flach. Porucznik płaci.

- Przypuśćmy udanie, co waszmość pocznie z całym transportem?

- Byłem jeno Niemen miał za plecami, a dam sobie radę. Kraj tamten znam jak swoją kieszeń. Pociągnę do moich Kurpików, a tam nawet diabeł mnie nie wyszpera! Boże, jakżebyś nie pomagał Kaczanowskiemu! Boże! - gorączkował się nie mogąc wysiedzieć na miejscu.

- Konwój może dać opór.

- Jeśli się nie pozwolą zażyć z mańki, to karabiny zrobią swoje, ceckał się z nimi nie będę. Właśnie resztak wypadnie im w Mereczu na przyszłą środę, to jest dziewiętnastego Augusta. Zawierzył mi to sub sigillo mój serdeczny konfident, Iwan Iwanowicz Iwanow. Biedny oficjerek, płakał mi w żupan z rozpaczy, że musi opuścić i swoją "duszeńkę", bo ma nakaz transport z Merecza powieźć dalej. Kobyla jego mać, dwa dni przestawałem z nim za pan brat i piłem jak z równym, a za własne dukaty. Takeśmy się pokochali, aż mnie namawiał do służby imperatorowej, nawet rzęsiście oblewaliśmy przyszłe braterstwo broni. Dzisiaj wieczorem mamy się znowu spotkać, a ekspens to niemały! Mam podejrzenie, iż z Grodna wywiedzie też niemało zwerbowanych gemejnów. Coś mi już o tym napomykał.

- To i konwój powiększą. Uprzedzam, jako przewozy na Niemnie aż do Kowna są obsadzone przez kozaków, brody strzeżone również, a po większych stacjach pocztowych stoją załogi - Lepiej za wiele nie przewidywać. Okoliczności zdarzone wskażą najskuteczniejsze rady i sposoby. Nie mów tylko waszmość o tym Działyńskiemu, bo jakby zaczął kalkulować a rozważać, toby sposobna pora minęła. Możemy tę sprawę poczynać i bez niego, dowie się post factum.

Chętnie się na to zgodził Zaręba, w którym żyłka do azardów przemogła powinna ostrożność i porwała.

Przy obiedzie ułożyli z gruba plan działania, wtajemniczając w niego Staszka. Napierał się też, aby mógł spenetrować gwardiackie pastwiska i porozumieć się z ludźmi. Zgodzili się, bo nikt tego sprawniej uczynić by nie potrafił, upraszał tylko o sutszą culagę na poczęstunek.

Rozmowa zeszła na materie aktualne i Zaręba spytał o Hłaskę.

- Był w Chojnikach u Prozora i wróci lada dzień, bo szef niespokoi się, a i ja rad bym gomiał pod ręką, człowiek to bowiem mężny i zarazem przebiegły.

- Pchnę dzisiaj Kacpra na zrekognoskowanie okolic Merecza. Jakby się jednak nie udało waszmości? - zasępił się tym przypuszczeniem.

- To ojcu Serafinowi daj waść na mszę i zmów pacierz za moją duszę - żartował.

- Proszę pana porucznika - wtrącił Staszek wielce poważnie - my nie mamy czasu na umieranie, niech to zrobią od nas znaczniejsi.

Zaręba wyszedł zgorączkowany tym azardowym projektom i gdyby nie misja, jaką miał do spełnienia, i powinna subordynacja względem szefa, z radością wziąłby udział w tej wyprawie. Rwało mu się serce do rozpraw wojennych i przygód. Grodno bowiem już mu do cna obmierzło, zaś to podwójne, wytężone życie, jakie musiał pędzić, wyczerpywało mu siły. Dusił się po prostu w tym powietrzu przejętym nikczemnością. Po tysiąc razy chciał przymówić podłości po imieniu, a musiał milczeć i trzymać na wodzy cnotliwe wzburzenie. Musiał wdziać maskę i dawać pozór obojętnego lub, co mu było jeszcze ciężej, takiego samego, jaką była większość socjety. Że chwilami uczuwał awersję nawet do samego siebie. A jakby na dopełnieniu udręki Iza bolała go niby cierń wiecznie tkwiący w ranie. Nie kochał jej, ale że niegdyś kochał, zapomnieć jeszcze nie potrafił. Kiedy bowiem myślał o niej, serce wybierało mu wzgardą, lecz na jej widok bladł i dźwięk jej głosu lał mu trującą słodycz. Uciekał od niej, a uczęszczał na wszystkie asamble i zabawy, by się przekonać, jako pożąda widoku choćby jej foremnej postaci. Znał cenę jej serca i duszy, a tęsknił. Więc też z gryzącą zazdrością pomyślał o Kaczanowskim:

- Taki w karczemnej dziewce upatrzy Wenerę i radość w byle przygodzie.

- Właśnie szukam pana norucznika - wołał mu nad uchem Klotze.

- Cóż się stało?

Z niechęcią podał mu rękę.

- Nic szczególnego, mam tylko polecenie zawieźć waszmość pana na obiad do Sieversa, racje wyłuszczy sam kasztelan.

- Za wysokie progi na moje nogi, a przy tym już obiadowałem.

- Tym lepiej, bo tyle się tam ciśnie, że często głodni wstają od stołów. Ambasador coraz bardziej skąpi ekspensów na traktamenta dla przyjaciół.

- Snadź mu już są zbędni! - mruknął wsiadając do wysokiej kariolki.

W drodze Klotze, rozumiejąc go nie tylko siostrzeńcem, ale i najzaufańszym kasztelana, jął się zwierzać z tarapatów, jakie mieli z przyczyny szambelana, który ani chciał słyszeć o rozwodzie ni nawet

separacji.

- I co takiemu przyjdzie z pięknej żony? Drudzy cieszą się jej łaskami, a on ślinkę łyka! - zaśmiał się cynicznie. - Cała ta sprawa jest zgoła niedorzeczna! Rozwodzić się z jednym, kiedy drugi jeszcze niepewny i odkłada stanowczą deklarację na później. Juści Zubow jest tego przyczyną, całe dnie przesiaduje przy szambelanowej, a książę wścieka się z zazdrości za drzwiami. Wczoraj skopał hajduka, żemu się znalazł na drodze. Ach, te kobietki, te kobietki! - cmoknął lubieżnie i zaśmiał się, aż mu brzuch drgał spazmatycznie i zabrzęczały łańcuszki i pieczątki. - Szambelanowa rada by, wzorem wielkich dam, mieć amanta na co dzień, drugiego od święta, innych jeszcze na przerwy, a męża od ponoszenia ekspensów! - gruchnął serdecznym rechotem z własnego konceptu, nie bacząc, że Zaręba kurczowo zaciska zęby. - Mamy i cięższą turbację - westchnął i kładł mu w samo ucho. - Kasztelanowa odmówiła swojego podpisu na generalnej plenipotencji. Tyle lat była powolną, a teraz, kiedy mamy ciężką okoliczność, stanęła okoniem. Kasztelan aż dostał palpitacji ze zmartwienia i widzi w odmowie niecne supozycje Kapostasa, jej bankiera z Warszawy, który właśnie przyjechał i zabawia ją iluminanckimi praktykami a stawianiem astrologicznych horoskopów. Prawdziwa to kabała, gdyż aktualnie po kabritowskich bankructwach złoto jakby się zapadło pod ziemię i niepodobna go niczym wydobyć, nawet najzasobniejszym brakuje gotowego grosza. Kasztelan ma próbować u Sieversa. Odradzałem, bo on sam często ratuje się u Meissnera, nawet nierzadko Boscamp łapie dla niego u Żydów po parę tysięcy. Tylko jeden Buchholtz mógłby wygodzić.

- Buchholtz! - nie wierzył własnym uszom - poseł imć króla pruskiego?

- On jeden by pożyczył i pod niezbyt uciążliwymi warunkami.

- To mi waść prawi nowiny!

- Wszak materie pruskie muszą lada dzień przyjść na sejmie ad deliberandum - szeptał pochylając się ku niemu - i muszą przejść affirmative, muszą - dołożył gorąco - zaś tymczasem przeciwi się temu srogo opozycja! I nie tylko zelanci, warchoły i sejmowi szczekacze stają nam w poprzek, lecz nawet niektórzy ministrowie i adherenci Rosji. Zawziętość przeciw Prusom rośnie z dnia na dzień, zwraca się już nawet do osoby posła, że nie waży się pokazywać na ulicy, jak w zbrojnej asyście. Wiemy, jako Sievers podżega do sporu i z cicha całe odium powszechności zwraca w pruską stronę. Otóż kasztelan mógłby wiele zdziałać dla uformowania przychylnej większości na sejmie, ale kasztelan

ani chce o tym słuchać dla jakowychś dziecinnych sentymentów, jakby dukaty same się trzęsły z nieba. Gotówem wymówić swoje służby, jeśli nie mamy korzystać z takich okoliczności...

- Więc tenor waści wywodów? - zawrzał zniecierpliwieniem.

- Że kasztelan przegrał do Zubowa dwadzieścia tysięcy i winien je zapłacić.

- To i wujaszek dobrodziej puszcza się na burzliwe flukta faraona?

- Nie z pasji, a jeno dla dalszych widoków - uśmiechnął się z drażniącą tajemniczością - bywa, jako i przegrane dawają sute prowenty...

- Nie wątpię. Ale dlaczego ja mam obiadować u Sieyersa? - spytał nagle.

- Racje wyłoży kasztelan, moja rola kończy się przy tym progu.

Jakoż wysiedli przed pałacem Ekonomii na Horodnicy, w którym rezydował Sievers i szerokimi schodami dosięgli pierwszego piętra.

Ogromny pokój stołowy, urządzony z przesadnym przepychem, już był pełen; właśnietłoczono się przy bocznym stole, zastawionym smakowitymi antypastami, ambasadorska zaś liberia skwapliwie podawała pękate flachy gorzałek. Łobarzewski, major rosyjski oraz poseł na sejm i zaufany konfident Sieversa, ruszył do wchodzących z kordialnym powitaniem i pełnym kieliszkiem, a przepiwszy do nich powiódł do stołu i jął zachwalać świeże angielskie śledzie i jakoweś tłuczeńce, obsypane imbierem.

Socjeta była liczna, gwarna i swobodna; brał każdy miejsce, gdzie chciał i robił, co mu się spodobało, ambasador bowiem cale nie często prezydował na tych obiadach; częściej bywał Bühler, pierwszy jego doradca, lecz już codziennie brał postać amfitriona Łobarzewski, czuwając żarliwie, aby najmilsi goście podjedli do syta i by zwłaszcza napitku nie brakowało nikomu. Nie lada jaka to była rzecz, gdyż do stołów zasiadała codziennie cała fakcja zaprzedana Rosji, person ze sześćdziesiąt, nie biorąc pod cyfrę przygodnych ni też przeróżnych pieczeniarzów.

Wniesiono dymiące wazy i wraz obsiedli skwapliwie stoły, a w cichości, że tylko szedł po sali pobrzęk farfurów i łapczywe chlipania.

Zaręba miał za sąsiada z prawej strony Srokowskiego, ku niemałej irytacji, a z lewej rozpierał się opasły personat w granatowej kurcie, który przedstawił się jako Antoni Czarnecki, rotmistrz Kawalerii Narodowej,

juści z takich, jacy nigdy nie wąchali prochu, ale z feldcechem przy szabli, a ze Stanisławem na piersiach.

Rotmistrz miał kark byczy, włosy szpakowate, brzuch wysadzony niby bochen, twarz zaś gapiowatą i dziwnie drobną, prawie chłopięcą, powleczoną rumieńczykami, a krwiste lubieżne wargi; przypinał się do jadła z animuszem, ale podnosząc raz po raz twarz unurzaną w sosach bełkotał zgorszony:

- Przepodłe! Żarcie dla trzody! A może tamto będzie smakowitsze! - I bez ceremonii zgarniał całe góry mięsiw, ku niemałej żałości najbliższych. Tylko Nowakowski, siedzący przy nim, zabawiał się expedite biorąc go na fundusz.

- Spróbuj waszmość baraniny: specjał nad specjały. Ma wprawdzie akuratnie fetorek zgniłego kożucha, lecz przyrządzona wedle przepisu sułtańskiego kuchmistrza. Podlewa z kobylej śmietany, prawdziwy rarytas! - kładł mu w uszy mrugając oczyma ku Zarębie. - Wszak o tych sławnych obiadach układają wielbiące wierszyki, exemplum "sztuka mięsa ze szczapy, sosy z jałapy, na pieczyste padło - ambasadorskie jadło!" Sievers nie szczędzi ekspensów dla przyjaciół!

- Ja mu ta nie konfident. Powiedzieli: "dobrze dają" - przyszedłem spróbować.

- Nie zawsze płaci się chorobą za takie próby! - szepnął z powagą.

- Nie może być! - odsunął nagle talerz - kiedy i w traktierniach dają jeść podle, a takie marne porcyjki, że jeszcze człowiek nie zazna smaku, a już zobaczył dno miski! - uskarżał się głęboko zmartwiony. - Na przykład wczoraj u Dalkowskiego... Te, drabie, podaj mi półmisek - zwrócił się nagle do lokaja, wystraszony, że go pomija z daniem. - Więc wczoraj u Dalkowskiego... Zaręba nie dosłyszał więcej, gdyż Srokowski zaczął mu szeptać do ucha:

- Błogosławię nieba za zdarzoną okoliczność spotkania i skwapliwie suplikujęporucznika o protekcję. Wiem od Nowakowskiego o możnych związkach...

Parsknął śmiechem na ten pompatyczny wstęp o protekcję.

- ...waszmość pana, o wielkich koneksjach...

- To słucham - odparł z rezygnacją - prosiłbym jeno o ścisły konspekt sprawy.

- Da się to łacno zrobić. Jakoś in anno 1772 - zaczął wielce uroczyście - nie, jakoś czasu sejmu konwokacyjncgo po śmierci ostatniego Sasa

świętej pamięci rodzic mój, stolnik przemyski, że był to mąż oświecony i cale czuły na dobro ojczyzny, wszedł w związki z przyjacielską potencją celem forytowania na tron najmiłościwiej nam panującego. On to po województwach ruskich formował przychylne dla pretendenta opinie, on to na sejmikach, nieszczędząc ekspensów ni zdrowia... - wyliczał jego zasług szereg długi, że Zaręba, setnie znudzony, spoglądał rozpaczliwie na Jasińskiego, któremu Podhorski również coś nudnie klarował, to przezierał twarze zebranych i nasłuchiwał coraz żywszych gawęd, a z nieskończonego powiadania Srokowskiego to jeno wymiarkowawszy, jako rząd rosyjski winien mu znaczne sumy, rzucił żartobliwie:

- Podaj waść do sądu imć imperatorową i zatraduj.

- Może przyjść i do tego, boć zobowiązanie Repnina, własnoręczne, mam za wystarczający dowód. Każdy sąd odda mi słuszną rację.

- Repnina? bywszego ambasadora w Polsce?

- Właśnie. Mam jego listy, pisane w tych materiach do świętej pamięci rodzica mojego. Pilnie nastawił uszu, gdyż tenor całej sprawy mieścił się w tym, jako świętej pamięci stolnik przemyski był oddanym instrumentum Repnina i moskiewskim jurgieltnikiem, synaczek zaś żarliwie zabiegał o rewindykacje judaszowych srebrników, nie dopłaconych rodzicowi. Zajrzał mu przeto z bliska w twarz, ale ta facies, wytarta niby trzygrośniak czasów saskich, dawała pozór rozbrajającej bezmyślności: ani mogło w niej błysnąć rozumienie hańby, płynącej z takich zabiegów.

Więc mu Zaręba rzekł w jakimś miejscu z gryzącym przekąsem:

- Snadź rodzic waści oddawał Repninowi ważne posługi...

- Skaptował mu powolność całych województw - potwierdził chełpliwie - i tak mu się wdzięcznie wypłacił. Ale krzywda nie zna przedawnienia. Ja też swojego nie daruję. Mam dowody na słuszność pretensji, a w ostateczności gotówem z żałobą paść do stóp wspaniałomyślnej monarchini. Trzydzieści tysięcy toć nie byle substancja. Mamże je darować wrogowi?

Zaręba, zatopiony w gorzkie medytacje, już go więcej nie pytał ni mu odpowiadał.

Czarnecki, jakby spęczniały z nadmiaru jadłł i napitków, jął głosić z namaszczeniem:

- "Po zwierzynie utop smak w węgrzynie. Po szpinaku dawaj pontaku" - tu głos mu rozbrzmiał uroczyście, jak gdyby mówił wszystkiej

społeczności: - "A po cieście zmyj buzię W szumiącym francuzie." Oto maksymy niewzruszone jak amen w pacierzu. Troskam się jednak, że ten obiad mi zaszkodzi, jeśli się go nie zaleje tokajem. Obrzydliwość! ambasadorski kucharz wart pięćdziesiąt bizunów za podlewę do baraniny i kurczęta.

- Zaiste godzien - dogadywał Nowakowski - to były parciane sakwy, nadziane sieczką. Nieco dalej dwóch posłów coraz zapalczywiej spierało się o konie.

- Ha! ha! jeśliwaszmość folbluta nazywa koniem! Panie, bądź milościw mnie grzesznemu, ale waść winieneś płonąć na stosie za takie bluźnierstwa. Koń o jednej kiszce niby glista, z konopnym ogonem, z grzywą z grochowin, z girami z klepek, a bokami, jakby je bednarz powprawiał, ma się zwać koniem! Ha! ha! cugant jucha godny pod morągowatą małpę albo dla rakarza.

- Jak pragnę szczęścia ojczyzny - replikował ktoś rozdrażnionym głosem - ależ waszmości arabczyki więcej przypominają cielne krowy niźli konie, a ze łbów można by je brać za osły, uszy im przy łbach wiewają niby Chusteczki do nosa.

- Waszmość postponuje moje araby! Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu... Naraz ogromny śmiech wybuchnął, ktoś bowiem w drugim końcu stołu opowiadał tak trefne anegdoty, że co chwila zrywały się ryki i aż tupano z uciechy. Jeden tylko Zaręba, gorzko nastrojony wynurzeniami Srokowskicgo, siedział zatopiony w dumaniach, że przecież prawie cala socjeta, wypasająca się tutaj na ambasadorskim chlebie, to jurgieltnicy Moskwy. Powlókł smutnymi oczyma po twarzach spromienionych nasyceniem i osunął się, jakby jeszcze głębiej w serdeczne udręki. Oto już strzelają koncepty, już tłuste żarty, już bezmyślna wesołość się podnosi, już oblicza się śmieją, błogość dosytu rozpiera serca zadowoleniem i błyska w oczach.

Przecież Rzeczpospolita się wali, sądny dzień nastaje, a oni przy zastawionych stołach baraszkują z bezmyślnym śmiechem, przedają wolność za obiad, za dukaty, za ambasadorski uśmiech, za protekcję w sprawie granicznej, za order przez złość do poczciwszego sąsiada, często z obrażonej pychy, częściej z żądzy wyniesienia się nad drugich i chciwości, a zawsze przez obojętność na sprawy krajowe i niepodobną do pojęcia bezmyślną lekkomyślność.

Na szczęście dla Zaręby obiad wrychle się skończył i on mógł powstać od stołu, ale nikt więcej nie ruszył się z miejsca, gdyż na skinienie

Łobarzewskiego Borowski, majordomus Sieversowy, puścił w obieg kilkadziesiąt pękatych flach węgrzyna. Zdumieli się takiej niecodziennej siurpryzie, przyjętej zresztą powszechnym aplauzem, i wnet humory jęły wzrastać jakby na drożdżach, i rosła lubość, konfidencjonalne zwierzenia i wybuchy rzewnych serdeczności. Poszły różne zdrowia, Łobarzewski pił ambasadorskie, ktoś huknął: "Kochajmy się!", za czym jęli się cmokać z dubeltówki, a prawić sobie czułe dusery, ktoś nawet rzewnie zapłakał, gdy zaś przeminęło wzruszenie, przysiedli znowu do kielichów i pociągali akuratnie, że liberia ledwie nastarczyła dolewać. Kto zapalił lulkę, kto prawił, kto rozwalony w krześle zadrzemał błogo, kto przysunął się do większej kupy, gdzie jakiś facecjonista łgał aż się kurzyło, a wszędy szła luba gawęda w materiach najmilszych, o koniach, o sporach granicznych, o spodziewanych sperandach, o polowaniach, że zrobiło się w sali jakby na jakich imieninach w jakiejś Wólce, gdzie to wszyscy się znają, wszyscy powinowaci, a przyjaciele i sąsiedzi. Na próżno Nowakowski przypominał porę pójścia na sejm, bo właśnie wybiła czwarta, na którą solwowano sesję.

- Sesja nie zając,nie ucieknie - śmiał się jeden z posłów.

- Ważne materie są wyznaczone, sprawa delegacji do traktowania z Prusami.

- Bierz licho króla pruskiego i ciotkę jego, nie marudź waszmość i siadaj. Mości Borowski, każ no dać jeszcze tego z czarnym krzyżykiem na laku.

- A nam borgońskiego, jeśliś łaskaw - dorzucił ktoś drugi.

- Srogi ekspens co najprzedniejszych win - szepnął Klotze do ucha Zarębie.

- Właśnie, a waść zapewniałeś o skąpstwie ambasadora?

- Ba - zaczął drwiąco - na sobotę naznaczono w sejmie ratyfikację traktatu z Rosją, więc Sievers już od dzisiaj nie ma serca odmawiać niczego swoim socjuszom! Ale chodźmy, czekają porucznika w pałacowym żardinie.

- Kasztelan?

- I ktoś więcej.

Poprowadził bocznymi schodami do ogrodu.

Po deszczu nie było już ani śladu; wspaniałe, sierpniowe słońce niosło się po błękitach, potrząśniętych tu i owdzie białawymi chmurkami; tylko

boguwole zawzięciej gwizdały w gąszczach, żywiej polśniewiały liście i rzeźwiejsze powiewy biły światem.

- Cudnyż to prospectus! - szepnął Zaręba stając na pałacowym tarasie. Jakoż ogród, niegdyś przez Tyzenhauza założony, był nadzwyczaj foremny i w najlepszym smaku: kwadratowy, ujęty przez wysokie pod sznur cięte grabowe szpalery, pełne szmaragdowych nisz, gdzie się bieliły wdzięcznie powyginane boginie, hermy z głowami satyrów, lub półkoliste marmurowe ławy; żwirowe drożyny biegły wzdłuż tych ścian zwartych i akuratnie wyciągnięte rabaty, obrzeżone barwinkiem, z których dźwigały się potrzaskane kolumny, spowinięte bluszczami, oraz wielkie białe urny, w pośrodku zaś żardinu przyciętymi bukszpanami malowane ornamenty dawały postać olbrzymiej tarczy herbowej o polach płonących żywymi farbami róż nisko rozpiętych, lewkonii i goździków krwawych; królewski ciołek leżał na tarczy wyczyniony białymi kwiatuszkami stokroci.

Po ścieżynach śmigały jakieś dzieci rozwrzeszczane, a na pałacowym tarasie w cieniu kwitnących granatów, cytryn i oleandrów zabawiała się nie nazbyt liczna socjeta wspaniałych dam. Sievers we fraku barwy piaskowej, w białej chuście do pół brody, w kunsztownie zafryzowanych puklach, uśmiechnięty jak zwykle, z dobroduszną i wielce dworną galantuomią, czytał półgłosem jakiś list, snadź bardzo czuły, gdyż łzy świeciły mu w oczach i glos brzmiał rzewnością.

Damy, siedzące zwartym kręgiem i wpatrzone w niego, dawały postać wniebowziętych, wznosiły rozłzawione oczy z omdlewającym uśmiechem, a z ich piersi, jakby zniewolonych nadmiarem czucia, rwały się ciche westchnienia i niby bezwolne głosy uwielbień. Czytał bowiem list ostatnio otrzymany od swojej córki, a treścią jego było, że małej Frydzie wyrżnął się pierwszy ząbek, że Jakubek, faworyt dziadka, rozbił sobie nosek, ale dzięki Najwyższemu i okładom z rumianku już mu przeszło. List skończył się gryzmołami najstarszej wnuczki, Trudy, które ambasador pokazywał z dumą i szczerym wzruszeniem.

Właśnie na cześć jej urodzin wyprawiał był dzisiaj podwieczorek dla progenitury swoich przyjaciółek i nasyciwszy wierne serca swoim szczęściem, zawołał na dzieci biegające po ogrodzie. Opadły go ze wszystkich stron, a on niezmiernie temu rad tulił je do piersi,gładził, całował i obdarowywał szczodrze cukrami.

Scena była tak wzniosie wzruszająca, że kasztelan, siedzący nieco na stronie, ledwie powstrzymał się od śmiechu, lecz dojrzawszy

wchodzącego Zarębę położył palec na ustach i wskazał miejsce obok siebie, bo po rozpierzchnięciu się dzieci damy jęły podziwiać miniatury ambasadorskich latorośli, a czyniły to z pobożnym namaszczeniem, znowu nie szczędząc kłamliwych uwielbień i przewracania oczami. Panie Ożarowska, Radziwiłłowa, Potocka Jula, hrabina Camelli, Załuska, Narbuttowa i parę jeszcze innych wprost się prześcigały w głośnych admiracjach, tylko szambelanowa, siedząca z boku i zapatrzona w dzieci, nie brała w tym chórze udziału.

Przesiadł się do niej Zaręba.

- Wypada, byś mnie zabawiał, skoroś tu jedyny! - żartowała wyciągając rękę.

- Nawet nie imaginuję, jakbym temu podołał.

- Spróbuj! Czemuż tak na mnie dziwnie patrzysz? - poruszyła się niespokojnie.

- Boś piękna jak nigdy. Na ludzkie nieszczęście - dodał cichutko.

- Wszak zbrojnyś w najdoskonalszą obojętność - uśmiechnęła się dziwnie smutnie. Nie zdążył odpowiedzieć, gdyż kasztelan powiódł go prezentować. Sievers okazał mu szczególną łaskę, zaszczycając paru słowami i życzliwym uściskiem ręki, po czym damy wzięły go w swoje obroty, zwłaszcza hrabina Camelli zaczepiała go ustawicznie ognistymi spojrzeniami, pani Ożarowska wyrzucała zaniedbywanie ich domu, pani Załuska inwitowała na swoje poniedziałkowe causetty, księżna Radziwiłłowa próbowała z nim dyskursu o różach, Jula Potocka traktowała o swoich synaczkach, a jakaś piękność, podobna wystrojonej kukle, dobywała z niego wiadomości o barwach szalów noszonych w Paryżu. Znalazł się w nie lada opałach, lecz wyszedł z nich zwycięsko, szermując słowami z wprawą i brawurą. Był przy tym dwornie chłodny, uprzejmy i w tym ożywieniu tak dowcipny, błyskotliwy i piękny, że Izie zrobiło się czegoś przykro. Przysiadła się bliżej, usiłując ściągnąć na siebie jego spojrzenia, lecz on, zajęty tą pustą szermierką słów, spojrzeń i uśmiechów, nawet jej nie zauważył. Odsunęła się obrażona.

Naraz ostro zabrzęczały ostrogi, jakiś oficjer w pełnym moderunku podszedł do Sieversa, promenującego się wraz z kasztelanem po tarasie i podał mu list. Ambasador złamał pieczęć i przeczytawszy zwrócił się cicho do kasztelana:

- Nowe kabały! Szydłowski w gorącym przemówieniu protestuje przeciwko ratyfikacji naszego traktatu, właśnie na dzisiejszej sesjii

złożonemu do laski przez hrabiego Ankwicza, Skarzyński mu sekunduje, zelanci podnoszą burzę i wszyscy zapisują się do głosu. Marszałek skonsternowany brakiem, większości, opozycja górą.

Zaklaskał w dłonie i szepnął coś starszemu nad liberią.

Za chwilę zjawił się Łobarzewski z wielce wystraszoną twarzą.

- Czemu waść jeszcze nie na sejmie? - pytał surowo ambasador.

- Właśnie piją zdrowie waszej ekscelencji - bełkotał pijanym głosem.

- Każ wszystkim posłom ruszać natychmiast: w sejmie pilna okoliczność. Hrabia Ankwicz wyda dyspozycje względem głosowania. Mości majorze, proszę mi rychło wyzbyć się chmielu! - Był już groźny, uśmiech gdzieś się zapodział z wąskich, zaciętych warg, oczy błyskały gniewem, sprężył się cały, głos mu świszczał nibybrzeszczot, stał się naraz władczy, rozkazujący i nieubłagany. Relację marszałkowską schował i odprawiwszy oficjera i Łobarzewskiego szepnął: - Ach, ci zelanci zmuszają mnie do postąpień wbrew życzeniom serca. Protestacje zgubne dla kraju, fanfaronady! - Mości majorze - zawołał nagle za oddalającym się - w dni sejmowe nie przetrzymuj kompanii przy stołach, niechże na sejmie wypełniają swoją powinność! Chodźmy, kasztelanie, do róż, jakie mi dzisiaj ofiarowała księżna Radziwiłłowa. Zobaczysz cuda.

W końcu tarasu różany gaj, podobien do gorejących krwawo płomieni, dyszał odurzającymi zapachami: były w nim róże niby stężałe płaty krwi, były jak tajemniczo lśniące karbunkuły, jak rozkoszą spalone tchnienia, jak usta nienasycone pożądaniem i uśmiechy anielskich obietnic, wtulone w pąki warg dziewczęcych, były jak krzyk mdlejący w pustce i jak rozpacznie daremne wyzwania; były krwawe jak rany wiecznie żywe, były okrutne wyniosłością i w tragicznej urodzie jedyne; lecz były też czarem nocy czerwcowych opite, zapachów pełne i takiej piękności, że jeno sennym zjawom podobne.

Purpurowa pieśń zdała się dobywać z onego gaju i bić w niebo, w słońce, we wszystek świat śpiewać tryumfalną glorię upojenia.

Sievers całą istnością zanurzał się w ten wonny, purpurowy obłok, obchodząc dokoła, tykał wyschłymi palcami chłodnawych płatków i tak satysfakcjonował rozmodloną duszę, aż mu oczy zachodziły bielmem rozkoszy i wstrząsał się z lubości. Napawał się barwami, brał je w pamięć zmysłów, odchodził z żalem i powracał jeszcze, nie mogąc się oderwać ni dostatecznie nasycić.

Dopiero lokaj oznajmiający podany podwieczorek wyrwał go z lubych

kontemplacji i zwrócił do stołu, gdzie już sadowiła się rozbawiona dzieciarnia pod okiem matek;wziął pierwsze miejsce pomiędzy nimi i niby dziadek najczulszy sam rozdawał łakocie i pilnie łagodził wybuchające co chwila spory.

Kasztelan z Zarębą, zepchnięci na szary koniec, siedzieli obok siebie.

- Czy byłbyś gotów na dalszy wojaż? - zapytał cicho.

- Jeśli ważne okoliczności, a wujaszek dobrodziej rozkaże...

- Pojechałbyś do Petersburga jako towarzysz tego, ktory powiezie traktat... Oniemiałe oczy podniósł na kasztelana i znowu posłyszał:

- Bądź gotowy na każdy wypadek... wielu już zabiega o ten zaszczyt, ja pragnę go dla ciebie. Ani pary z ust o tym! Staraj sobie ująć ambasadora...

Powstały nagle rumory, liberia bowiem wnosiła spore łuby, z których Sievers jął wydobywać kosztowne suweniry i rozdawać je dzieciom wśród szalonych wybuchów radości; damy rozczulały się do łez jego wspaniałomyślną dobrocią.

- Chodźmy na promenadę - zaproponowała Iza - nie znoszę wrzasków.

Zarębą podniósł się posłusznie i poszli drożyną pod szpalerami.

Boguwole gwizdały im nad głowami przelatując z drzewa na drzewo, cierpki zapach świeżo ciętych bukszpanów drażnił nozdrza; słońce było już nisko i chłód zawiewał od pól. Szli w milczeniu, często podnosząc na siebie oczy, czegoś niepewni oboje, wzruszeni oboje, z rozkołatanymi sercami oboje. Coś nagle stawało się pomiędzy nimi, jeszcze nikłe niby pajęczyny, jeszcze łamliwe itrwożne, ale już obmotujące ich jakby w kokon przeczuwań tego, co ma przyjść za chwilę. Zarębą poczuł, jako coś musi się stać niechybnie: powiedziały to jej oczy dziwnie świecące, a zarazem nieprzytomne, jej zadumana twarz, jej usta rozdrgane i jakby z trudem powstrzymujące jakiś krzyk. Szła nieco pochylona, skupiona w sobie, jakby szła naprzeciw czegoś dawno wyczekiwanego. Jakieś wichry ją szarpały, jakieś myśli kłębiły się pod czaszką i pierś rozpierały czucia gwałtowne, gdyż bił od niej gorączkowy niepokój. Szła coraz prędzej, obtulając się nerwowo w złoty szal, spadający jej co chwila z ramion.

- Pamiętasz nasze spacery w Górach? - spytała przystając nagle.

- Rad bym o nich zapomniał - padła odpowiedź, nie poradził jej powstrzymać.

- Dlaczego? - rzuciła krótko, blednąc straszliwie.

Mróz przeszył mu serce, lecz zlitowawszy się jej bladości rzekł spiesznie:

- Wydajesz się być zmęczoną, usiądźmy...

- Dlaczego? - powtórzyła, jakby wywołując cios, na który już oczekiwała z pochyloną głową i zamierającym sercem.

- Aby nie pamiętać twoich zdrad - uderzył kamiennym głosem.

Osunęła się na ławę ukrytą w niszy szpaleru, łzawy żal wyjrzał z jej rozgorzałych oczu i czoło osnuwało się palącym cieniem wstydu.

- Chciałaś, tom ci rzekł. Zdradziłaś mnie, byłaś moją wobec Boga i przysiąg, ufałem ci, a poszłaś za innego! Zniewoliła cię przynęta bogactw i swawoli - ciągnął nieubłaganie. - Czy ty rozumiesz mowę nieszczęścia? Prawda, ciągłe bale, asamble i amuretki nie dały ci sposobnego do zastanowienia czasu - szydził uniesiony gwałtownym przypływem żalów. - Nie kochałaś mnie nigdy i kłamliwymi były twoje przysięgi, kłamliwymi twoje całunki, kłamliwym wszystko. Ćwiczyłaś się tylko na mnie, przymierzałaś na moim sercu swoje zaloty niby stroiki na kukle, dla zabawy jeno i wprawy!

- Sewer! - jęknęła - Sewer, menażuj mnie.

- Sponiewierałaś mnie, ale i sponiewierałaś siebie - syczał i ogarnięty szałem mściwego okrucieństwa, jął wymawiać wszystkie jej przewiny. Nie darował jej niczego, a cale niedobieranymi słowy smagał dziką, kąśliwą wzgardą. Przyszła mu nareszcie ta upragniona chwila zapłaty za wszystkie udręczenia i rozpacze. Oto siedziała przed nim z twarzą zalaną łzami, wystawiona jakby pod pręgierz, ledwie już żywa z bólu, lecz zarazem taka bezbronna, męczeńska i smutna, że naraz chwyciła go litość. Nie było już bowiem tamtej, pięknej i wyniosłej szambelanowej, damy królewskich salonów, nie było nawet tamtej, dawnej Izy z Gór, a jeno jakaś nieszczęsna dusza wijąca się w męce, targana szponami zgryzot i rozpaczy.

Uląkł się własnego dzieła, nie wiedząc teraz, co począć, gdy ona podniosła na niego przełzawione oczy i przez błyskający tkliwością uśmiech szepnęła:

- Kocham cię, kocham cię zawsze!

Porwał się precz, jakby odtrącony strachem, tak jej niespodziewane słowa wydały się obłędne i zgoła niepodobne do wiary. Jakiś zawrotny dur go pochwycił, że stał nic nie pojmując i wszystekw lodowatym dreszczu, patrzył w jej oczy rozwarte szeroko jak w złowrogie przepaści.

Naraz piorunowy błysk przeszył mu serce, omroczone trwogą, i zalał ślepiącą radością - oto zrozumiał prawdę jej słów i uwierzył w cud. Porwany płomienistym wichrem rzucił się do jej stóp, w jej objęcia rozchylone niby wrota rajów. Co mu było wieczną tęsknotą, spłynęło teraz świętą łaską szczęścia, słonecznym hymnem miłości. Ogarnął ją żarem uniesień i miłowania, scałował wszystkie łzy i taką mocą uczucia przejął, że spragnionymi usty szukała jego ust, że każde jej spojrzenie było pocałunkiem, a każdy pocałunek wyznaniem, przysięgą i ognistym oddawaniem się na śmierć i życie. Jej szepty, sycone namiętnym warem, przesłodką litanią osnuły mu duszę, iż wszystką rozkosz kochania poczuł i szczęście wszystkiego żywota.

- Daj ust, daj jeszcze! - bełkotał pijąc z nich nienasycenie.

- Lituj się, zamrę... - szepnęła mdlejąco, aż wypuścił ją z ramion, sam również nieprzytomny i ślepy od żarów. Lecz nim nabrał tchu i zdołał powiązać rozpierzchłe myśli, poczuł znowu na ustach jej palące usta i nowe fale warów grążyły go na dno niewypowiedzianej rozkoszy. Od tarasu zabrzmiały wrzaski dzieci, więc powstali spiesznie i trzymając się za ręce, jak niegdyś w Górach, przemknęli się w park, za szpalery.

Objęła ich cisza, chłód i zieleń, przesiana czerwonawym brzaskiem zachodzącego słońca, wyniosłe brzozy bieliły się bez ruchu, a tylko mdły naród krzaków szemrał i trząsł się lękliwie.

Poszli jakąś drożyną nie wiedząc gdzie i po co, lecz już jedni czuciem i jedni szczęśliwością. Milczeli: starczył im uścisk dłoni, głębokie zajrzenie sobie w oczy, czasem szept, spływający wraz z pocałunkiem. Dusze ich brały w siebie uciszenie tych drzew, ekstatyczną cichość zapominań i przebaczenia.

Czasem patrzyli w słońce widne między pniami, to zaczynali uciekać niby spłoszone dzieci, kryć się po gęstwach i cieniach: niekiedy przysiadali na darniowych ławkach, obsadzonych leszczyną, by się skrzepić pocałunkami, szeptać w sekrecie tkliwe słówka, śmiać się z byle czego i pierzchać za lada przyczyną, jak niegdyś w Górach.

Wyszli do jakiegoś sadu i zagrodziły im drogę gałęzie ciężarne jabłkami, spodem słał się zielony kobierzec traw, gęsto przetkanych kwiatami, kręta ścieżyna prowadziła w głąb. Poszli nią bez wahania. Po drodze zerwała jabłko, nadgryzła i podała mu ze śmiechem.

- I Adam zjadł, i został wypędzony z raju. O Ewo kusicielko, Ewo! - śmiał się radośnie.

- To Adam, ale Sewer zjadł i został wpuszczony do raju. Posłuchaj, a wejdziesz. Jakoż wnet wyszli na łączkę przerżniętą srebrzystym strumykiem i pełną niezapominajek; pasło się na niej stadko białych owiec i swawoliły jagnięta w niebieskich obrożach. Jakiś paysan, wsparty malowniczo na zakrzywionym kiju, z piszczałką przy wargach, przybrany cudacznie w wstęgi, stał niby na straży.

- Jakby żywcem przeniesione z francuskiego kopersztychu! - dziwował się, ale zdumieniejeszcze wzrosło, gdy go wprowadziła do maleńkiej zagrody, za wyplatany łoziną płotek, gdzie stała niska chata, pokryta słomą, z boku tuliła się obórka, przy której wesoło machał ogonem srogi bryś na łańcuchu i krzekotało stadko kur. Przyzbę chaty wysłano darniną, pod progiem żółcił się piasek, przytrzaśnięty sosnowym igliwiem, na dachu sprośnie gruchały gołębie, zaś nade drzwiami, wywartymi na rozcież, pucołowate amorki dźwigały białą tablicę, gdzie w otoku bluszczów czerwieniły się słowa Vergila:

Amor omnia vincit et nos cedamus amori.

W progu stała hoża pasterka, przystrojona w kwiaty i wstęgi, zaplecione w loki kunsztownie pozawijane, i pochylając się im do nóg zapraszała w gościnę do ośmiokątnej izby, udającej chłopską, zastawionej prostym sprzętem, ale obwieszonej gobelinami, wyrażającymi tkliwe, pasterskie historie.

- Chloe w zjawionej postaci, zgoła jakby na teatrum! - wołał żartobliwie.

- Tutaj miał się odprawiać dzisiejszy podwieczorek, ale z przyczyny rannego deszczu ambasador wybrał taras. Ależ tu ślicznie! - unosiła się zachwytem.

Jakieś wrzawy buchnęły z głębi chaty wraz z przytłumionymi brzękami mandolin Zaręba pobiegł zobaczyć, co to za brewerie.

- Oficjerskie sielanki - objaśniał po chwili - grenadierscy pasterze pląsają ze swoimi pasterkami pod wtór bałabajek i tłuczonych flach. Wyjdźmy stąd. - Miała jakieś pytanie na ustach, ale poniechawszy szepnęła ze szczerym żalem: - Marzyłam słodką solitiudę wraz z tobą, tymczasem musimy iść precz...

Przysiedli jednak pod chatą, gdyż we wrotniach zagrody ukazał się pasterz otoczony owcami, przygrywał na fujarce, a jagnięta, pobrzękując dzwoneczkami, czyniły dokoła niego ucieszne skoki.

Iza rozpływała się w uwielbieniach nad tym czułym aspektem, nie

szczędząc przy tym pięknemu pasterzowi łaskawych słów, a i srebrem brzękających uznań.

I gdy się tak ciesząc wdzięcznym obrazem przeplatali zabawę lubymi pieszczoty i całunkami, zjawił się nagle jakby spod ziemi jej wierny kozaczek i jął coś szeptać w sekrecie. Ściągnięciem brwi pokryła jakoweś zakłopotanie i odezwała się głośno:

- Powiedz, że zaraz przyjadę. Ruszaj! Szambelan ciężko zaniemógł i nie wypada mi pozostawiać go samym w takim stanie - objaśniała wielce zafrasowana.

Ta niespodziewana troskliwość o męża targnęła nim cichą zazdrością.

- A może to tylko kabała! - podjęła. - Bywało, wzywa mnie pod pretekstem nagłego pogorszenia, przychodzę, a on szydzi, bo jeno pragnął mi popsuć zabawę. On jest pełen takich niegodziwych fortelów. Nawet nie imaginujesz, co ja z nim wycierpię - westchnęła podnosząc chusteczkę do suchych oczu.

Wracali już do pałacu. Zachodnia strona nieba stała w krwawych łunach, że cały park zrumienił się od pożogi a białe gzła brzóz polśniewały purpurą.

Z gąszczów szemrały świergoty zasypiających ptaków i rozpływały się duszące zapachy. Modrawe przysłony zmierzchów spływały z wolna na świat.

Szli przytuleni do siebie, splątani ramionami, jakby wrośnięci w siebie. Iza żałośnie, zmęczonym głosem wyskarżała się na swoją dolę nieszczęsną i męża.

- Zawsze pora do wyrzucenia go za drzwi i separacji - przerwał porywczo.

-Papa już się radził jurystów. Znajdują jakieś trudności, a przy tym szambelan nie chce się zgodzić. Boże, czemu mnie przyniewolili do małżeństwa?

Miał już na ustach pytanie o rzekomej deklaracji Cycjanowa, lecz się powstrzymał i tylko szepnął posępnie:

- Mszczą się na tobie złamane przysięgi! - Wzdrygnął się cały.

Zamknęła mu usta pocałunkami, oplotła sobą, wpiła się w niego, że porwany nową falą żarów zdał się na łaskę jej szczodrobliwej miłości, nie pomnąc już o niczym, nawet i o sobie. Spłoszyły ich dopiero jakieś śpiewy i brzęki klawesynu.

- Niechaj nie czekam nadaremnie - szepnęła z ostatnim pocałunkiem.

Próbował się usprawiedliwiać, wskazała bliskość pałacu i rzuciła:

- Kocham cię! Ostatnie okno na ogrody, pamiętaj...

Na pałacowym tarasie pląsały dzieci dokoła arlekina, usadzonego na wysokim taborecie, i śpiewały. Chór srebrzystych głosików podzwaniał niby radosny chór ptasząt i niby rój motylów czy kwietnych płatków wirował w cichym, modrawym od zmierzchów powietrzu. Hrabina Camelli przygrywała dyskretnie, a ten krąg zrumienionych twarzyczek, roziskrzonych oczów i powiewających włosów i strojów kołysał się rytmicznie i zawodził z uniesieniem:

Arlequin tient są boutique

Sur les marches du Palais,

Il enseigne la musique

A touts les petits valets.

I teraz każde z osobna podchodziło do ariekina, dygało przed nim z wdzięcznym grymasem, a reszta śpiewała wesoło:

Oui, Monsieur Po -

Oui, Monsieur Li

Oui, Monsieur Chi -

Oui, Monsieur Polichinel!

Wybuchnęły burzą śmiechów rzucając się ha niego i szarpiąc na wsze strony.

Socjeta również zabawiała się wybornie, Sievers zaś, rozrzewniony do łez, pierwszy gorąco aplauzował, nawet wtórując dalszym zwrotkom.

Iza wymknęła się niepostrzeżenie, tylko Zaręba, posłyszawszy turkoty jej pojazdu, coraz niecierpliwiej wyczekiwał końca zabawy, nudziła go bowiem setnie, a że przy tym był jakby upity szczęściem i zgorączkowany, jął dość oboesowo poczynać sobie z damami ku ich widocznej kontentacji.

Mrok już był zupełny, gdy się nareszcie znalazł na wolności i nie bacząc na wuja, który go chciał wieść do biskupa i tam szerzej rozważyć wszelakie ewenta wojażu do Petersburga, uciekł mu sprzed pałacu, tak strasznie pragnął pozostać sam na sam z marzeniami o Izie.

Wieczór zapadał ciemny i chociaż na zachodzie jeszcze tliły się krwawe rozlewy zórz, niebo zaciągało się posępnie, chwilami zrywał się wiatr,

drzewami szarpał i prześwistywał w ciemnych i pustych uliczkach, bowiem kamienice i dworki stały już czarne i szczelnie pozawierane, świeciło się tylko tu i owdzie w pałacach i na rogach ważniejszych ulic, gdzie kolebały się na sznurach latarnie, zaprowadzone dopiero czasu teraźniejszego sejmu, pod nimi zaś gęstym igliwiem bagnetów polśniewały ronty, pilnie baczące za powozami, a pieszych, jeśliby się nie wykazali pozwoleniem komendanta, obowiązane dostawiać na hauptwachę. Albowiem Grodno zostało podzielone na cztery kwartały i oddane pieczy czterech jegierskich batalionów, które każdej nocy gęstymi kordony, niby sieciami, obstawiały wyloty ulic, przejścia i domy, zamieszkane przez znaczniejszych zelantów. Szpice kozackierównież patrolowały wałęsając się po zaułkach i myszkując na swoją rękę.

Zasię przy tak żarliwej trosce aliantów o spokojny sen powszechności Grodno już o dziewiątej godzinie z wieczora brało pozór jakby wymarłego miasta, bo jeno z rzadka, i to snadź z przymusu okoliczności, jeśli się przemykał jakiś człowiek, częściej natomiast szpieguny węszyły pod okiennrcami, na podjazdach oświetlonych pałaców lub przy kafenhauzach pozornie tylko zamkniętych.

Zarębie tak wrychle obmierzły sołdackie indagacje, że spostrzegłszy pod pałacem Ogińskich jakiś powóz, zbliżył się z pewną propozycją, lecz jakże się zdziwił poznając służbę szambelana.

- Co wy tu robicie? Kto przyjechał?

Dowiedział się, jako szambelan był na wizycie u starej pani hetmanowej.

- Dawno jesteście? - spytał prawie bezwiednie.

- Przyjechalim prawie o piątej.

Odszedł bez słowa i stanąwszy w cieniu, jakby się zapatrzył w konie i ludzi.

- To dziwne, zachorzał ciężko i siedzi tyle godzin na wizycie. Co to znaczy? Od piątej! - snuły mu się niepokojące myśli. - Od piątej! A była już prawie ósma, jak ją wzywał do siebie. W tym jakaś kabała. Prawda, żaliła się, że jej niekiedy to urządza. Zupełnie w jego smaku. Bezsilne truchło, mści się szpilkowymi ukłuciami. Dziecinne zgoła sposoby. Naturalnie, wyrządził jej żakowskiego psikusa.

Wzruszył ramionami i poszedł ku domowi grążąc się znowu w przypomnieniu niedawnych rozkoszy. Wszystko stało się tak nagle, a zwłaszcza tak nieoczekiwanie, że jeszcze nie wyzbył się oszołomienia,

jeszcze nie mógł zebrać myśli.

- Zali to podobne do wiary? - pytał w zdumieniu - więc ona mnie kocha? - I odpowiedź czuł jeszcze na ustach spalonych jej całunkami, w tętnach lubością wzburzonego serca, w przejmujących dźwiękach jej przysiąg i zaklęć, a jednak zdało mu się to więcej snem, jakich już tyle prześnił, niźli prawdą.

Zapukał w umówiony sposób do swojej kwatery, gdy nagle wstrząsnęła nim myśl:

- A jeśli zmyśliła jego chorobę?

Kacper otworzył drzwi stając w oczekującej pozycji.

- Wrócę za chwilę, poczekaj - zaszeptał i nim tamten zdołał się odezwać, już go nie było, przepadł w nocy jakby porwany huraganem.

- Ostatnie okno od sadu - powtarzał obłędnie, a z takim uczuciem, jakby śpieszył na schadzkę upragnioną od wieków. Władał sobą doskonale, a zarazem duszę miał pełną dziwnego lęku i omroczony mózg.

Dom szambelana jeszcze świecił paru oknami; w kącie bramy, wywartej na rozcież, przy jakimś mdłym kaganku, służba grała tak zajadle w chapankę, że nikt go nie zauważył; na schodach było pusto i ciemno, w przedpokoju zaś pierwszego piętra, wciśnięty w kąt, chrapał jakiś żołnierz i ani drgnął na jego wejście.

- Patrzy na czyjegoś ordynansa! - oślizgłe podejrzenie przeszyło go na wskroś. W sali paliła się olejna lampka, w sąsiednim pokoju było ciemno, jak również i w następnym, dopiero w ostatnim, właśnie tam, gdzie było "ostatnie okno odsadu", cisnęło się światło przez przywarte zaledwie drzwi.

Kobierce tłumiły kroki. Szedł nie bacząc już na nic, niezdolny do powstrzymania się ni odwrotu, jak w ataku, jeno że szedł coraz wolniej i ciężej się dźwigał na stromy szaniec, gdzie nań czekało zwycięstwo lub śmierć.

Naraz sperlony śmiech rozprysnął się kaskadą i jakieś namiętne szepty. Zatrząsł się i bezwiednie zmacawszy rękojeść szpady pchnął drzwi.

W szerokiej, niskiej markizie siedziała Iza z Zubowem. Byli splątani uściskiem, zwarci, jakby stopieni ze sobą, w ognistych pocałunkach. Kandelabr, świecący z boku, straszliwie uwidoczniał tę całą scenę.

Na skrzyp drzwi Iza wyrwawszy się z objęć kochanka stanęła w

skamienieniu.

- Nie przeszkadzam, baw się dalej - rzucił z galantuomnym ukłonem, cofając się za próg. Postąpiła za nim parę kroków, jakby pragnąc przemówić.

Wyszedł wolno, automatycznym krokiem straceńca.

W owych to chwilach najkrwawszym z wysiłków wyszarpał ją ze swojego serca na zawsze. Umarła w nim nagle ta śniona od dzieciństwa, więc ją pogrzebał wraz ze swoimi marzeniami młodości i przywalił ciężkim kamieniem wzgardy. Ta zaś, jaką później spotykał na świecie, była mu już zgoła obcą i obojętną, widział ją tylko gamratką, jakich nie brakowało w ówczesnej socjecie. Nie myślał jej nawet unikać, a jeśli zdarzyła się okoliczność, był dla niej powinnie grzecznym i okazowując twarz uśmiechnioną patrzał na nią niewidzącymi oczyma lodów.

I cóż go to aktualnie obchodziło, jako Zubow, od tego pamiętnego wieczora, nie pokazał się już w pałacu, jako Cycjanow powrócił znowu do łask, jako zaczął się plątać koło niej i zabiegać o względy królewski przyjaciel, kawaler Littlepage, piękny Amerykanin i persona wielce tajemnicza.

Dalekim się poczuł od tych miałkich zgryzot amorów, turbacji a zabiegów o kochanki lubej spojrzenia i względy łaskawsze, więc tym żarliwiej dał się jarzmu obowiązków i wytężonej pracy, a było jej tyle i tak brzemiennej następstwami a zarazem niebezpiecznej, że zdawał się w miarę przeszkód olbrzymieć i udziesięciokrotniać w siły i przebiegłe męstwo. Aniby komu przyszło do głowy, żeby w tym modnym francie podejrzewać spiskowca i jakobina. Wszak całe dni i noce był na wszystkich oczach; wałęsał się po mieście, wystawał z drugimi pod kafenhauzem, promenował się z damami, bywał na balach i asamblach; noce zaś widziały go zarówno przy faraonie, jak i na Ankwiczowskich bachanaliach i alianckich oficjerów pijatykach; nie gardził nawet kompanią szujów i jurgieltników. Uganiał się też za miłostkami, aż zaszeptano o romansie z hrabiną Camelli, która go nazbyt czule wyróżniała, chociaż ani dbał o jej awanse. Słowem, żył modnie, szumnie i wesoło, zapełniał sobą wszystkie widne miejsca. Była to bowiem tylko maska, przywdziana dla omamienia zbyt ciekawych oczów, aby tym swobodniej czynić ku pożytkowi sprawy. Bywało, jako w ciągu godziny pokazywał się w dziesięciu miejscach, a potem zasię, przemieniony nie do poznania, wędrował z Kacprem pokarczmach i zajazdach, to z ojcem Serafinem jeździł na przeróżne penetracje i łowy gemejnów, to

przemykał się z ważkimi relacjami do Działyńskiego, dawał schronienie egzulom i słał pod najrozmaitszymi pozory do Warszawy i południowych województw całe transporty broni, furażów i ludzi. I mimo tej niesłychanie wyczerpującej pracy, ciągłej gorączki pośpiechu i czyhających na każdym kroku niebezpieczeństw czuł się doskonale, zmizerował się tylko tak znacznie, że któregoś dnia pod kafenhauzem rzekł mu drwiąco Woyna:

- Patrzysz na Piotrowina. Wiem, twoja choroba nazywa się febris Camelli.

- Nie trafiłeś, nazywa się powinność! - odparł prosto. - Szukałem cię właśnie. Jakże się miewa nasza motia?

- Skonało biedactwo. Jeszczem do niej dołożył pektoralik po świętej pamięci staroście.

- Fortuna mirabilis. Chciałbyś spróbować szansy z tym oficjerkiem, który stoi na rogu? Nazywa się Iwan Iwanowicz Iwanow. To przyjaciel Kaczanowskiego.

- Próbuję nawet z diabłem, jeśli pobrzękuje dukatami. Ale tak mi się złożyło, żem się aktualnie do cna wyekspensował, chyba zagram w ćwika na orzechy.

- Więc kładę fundamentum nowej motii - wsunął mu w rękę ciężki rulon.

- Z czegóż mam wyiskać tego gamonia? - w lot pojął jego intencję.

- Cyfrę eskorty, z jaką wyrusza, ścisły termin i czy na pewno ma rasztak w Mereczu.

- Kiedyż musisz o tym wiedzieć?

- Przed wtorkiem rano. Chciałbyś?

- Rzekłem. Nie pytam, więcej, twoje dukaty i twój sekret. Czekajże, jakby go tu zażyć? Hm, buzię ma głupawą, lecz oczy chytreńkie - przyglądał się oficjerowi coraz baczniej. - Lubi łykać dużo i byle co, od tego żołnierz; przepada za karteczkami, złotem i przyjacielstwem, od tego Iwanow; a że podwiki pachną mu rajem, naturalne, bo młody i głupi - medytował półgłosem.

- Może go znasz?

- Zbędne. Zresztą faraon najserdeczniej nas pobrata. Prawdziwa krotochwila. Ha! ha! snadź i ja mogę się na coś przydać. - Po chwili podjął znowu, ale już prawie poważnie: - Gdybyś mnie potrzebował i w

drugich okolicznościach...

- I jak jeszcze. Może byś chciał pomówić ze szefem lub Jasińskim?

- Daruj mi życie, dziękuję; jeden za cnotliwy i zaraz kiepską łaciną wystąpi z oracją, jakby na pogrzebowej stypie, drugi zaś składa zbyt ckliwe rymy. Sprawia mi to w uściech smak, jakbym całował mamkę, mdli mnie. Wolę już z tobą, jako wolontariusz i dla zabawy.

- Jak chcesz! Patrz no, tłok na ulicach, niczym na odpuście w Berdyczowie.

- A małyż to jarmark w Grodnie! Każdy ciśnie się z czymś na przedanie. Szkoda jeno, że Sievers tanio płaci, a Buchholtz skąpy; będzie dużo zawiedzionych - podrwiwał z uśmiechem. Jakoż w istocie Grodno w tym czasie, w połowie sierpnia, dawało frapujący obraz, jakby zbiegowiska ze wszystkich stron Rzeczypospolitej; przepełnione też było nad miarę, a wciąż jeszcze nadciągały całe karawany objuczonych powozów, bryk pod płóciennymi budami, jeźdźcówi pieszych, że miasto huczało ustawicznym gwarem i turkotami.

A wśród ciżbiących się w ulicach wyróżniały się wojskowe kurty i zawadiackie miny oficjerów; jedni, mieniąc się być z brygad zagarniętych przez Moskwę, zabiegali o zaległe jeszcze z czasów bywszej wojny lenungi; drudzy suplikowali u sejmujących stanów o zaopatrzenie za wysłużone lata i poniesione rany; byli, którzy ściągali jeno dla zabawy, na poszukiwanie przygód i fortuny; ale byli i tacy, których delegowali towarzysze i żołnierze dla zasięgnięcia języka względem insurekcji, do czego wojsko parło całą mocą serc wiernych ojczyźnie; tych znał Zaręba, zamieniając z nimi porozumiewawcze spojrzenia lub znaki.

Zasię poza tym tłumem szlacheckim, zalewającym Grodno, roił się jeszcze liczniejszy tłum pospólstwa: biedoty różnej, gemejnów, zbiegłych spod bata chłopów, służby bez miejsca, ultajstwa i nawet ludzi wolnego stanu, szukających sposobów do życia; coś z nich przygarnęli łyczkowie, coś uwiesiło się przy pańskich pocztach i dworach, coś się rozlazło po świecie, ale największa liczba przepadała gdzieś bez śladu.

Przecież nie darmo co dnia warkotały tarabany za Niemnem pod karczmą Potockiego, lała się gorzałka, brząkało zdradnie złoto i odprawiały się pijatyki od rana do rana; że potem nocami pijane kupy nieszczęśników popędzali kozacy nahajami do obozu w Łosośnie, o tym mało kto wiedział. Werbowano i dla króla pruskiego, jeno tajniej i srodze przebierając. Angielczyk także próbował zapuszczać zagony, acz nie

nazbyt fortunnie. Werbował i Zaręba przez swoich ludzi, nie tyle jednak, wiele by mógł i chciał, gdyż brakowało mu pieniędzy i groziły podwójne niebezpieczeństwa: od swoich i od wrogów, a zwłaszcza od swoich. Właśnie był nad tym deliberował, gdy ujrzał w ciżbie ojca Serafina. Bernardyn żarliwie kwestował wśród modnych frantów, podpierających kafenhauz, przeciskał się z pokorną miną i podtykając tu i owdzie tabakierkę trząsł skarboną, lecz miasto choćby miedziaków, zbierał jeno szczodrą jałmużnę drwin i jadowitych przygryzków.

- Pocieszna gęba - zauważył piękny Narbutt - trzeba go zażyć z mańki.

- To ćwik nie lada, splantuje cię i poda na śmiech! - reflektował go Woyna. Ale Narbutt, jako wielce we własny dowcip zadufany, odezwał się drwiąco:

- Jak to! bernardyński kwestarz i bez stadka owieczek?

- Boć aktualnie mam jeno z baranami sprawę - odrzucił zuchwale, aż Narbutt poczerwieniał i syknął w alteracji:

- Snadź edukację brałeś za trzodą, kiedyś grubianin!

- Co kogo boli, o tym mówić woli! - odciął kwestarz pokornie schylając głowę, a podnosząc skarbonę.

Młodzież zaczęła się uśmiechać, Narbutt zaś, już do żywego dojęty, stuknął gałką laski w jego tonsurę i rzekł wymuszenie:

- Próżno tu czego szukać, kiedy huczy jak w pustej stodole.

- Fronti nulla fides! - szepnął skromnie. - Zresztą, bitemu milczeć przystoi, bo jak mój przeor powiada:

"Szkoda balsamu do kapusty, a różanego olejku na buty."

Tu już gruchnął śmiech powszechny, że ażsię brali za boki, z czego korzystając bernardyn przysunął się do Zaręby i trzęsąc skarboną szepnął:

- Kacper nie wrócił. Markietan czeka! - i odszedł z wolna, potrząsając skarboną i nie bacząc na kpiny ni nawet dość przykre szturchańce.

Zaręba, pomimo zaniepokojenia o losy Kacpra, wysłanego do spenetrowania Merecza na okoliczność wyprawy Kaczanowskiego, pozostał jeszcze pod kafenhauzem, przyglądając się nieskończonej defiladzie pojazdów, pora bowiem była przedwieczorna i wszystka socjeta wyjeżdżała na miasto zażywać chłodu i powietrza. Kłaniał się też co chwila znajomym: przejechał kasztelan z Izą i Terenią, Marcin zaś odprawował asystę przy drzwiczkach na ognistym kasztanie; jechała

księżna Radziwiłłowa z panią Ożarowską we cztery siwe araby, przystrojone na łbach w czerwone pióropusze; przejechały barwy królewskie, wiozące na Zamek panią Tyszkiewiczową; jechała hrabina Camelli w wąskiej visavisie ze swoim bratem, Martinim, i na ukłon Zaręby odpowiedziała wielce czułym uśmiechem, aż Woyna westchnął zazdrośnie.

- Gdybyż tak pod moim adresem! Piękna diablica! A tamta chyba jeszcze groźniejsza! - dorzucił, pochylając się dwornie przed margrabianką Luhlli, siedzącą w kanarkowoczerwonym powozie w towarzystwie kawalera Littlepage.

- Obie bym wydał pod pręgierz! - odburknął niecierpliwie.

- Nawet Inflantczyk promenuje się dzisiaj - szepnął ktoś ujrzawszy biskupa Kossakowskiego, jadącego z panią Zabiełłową i chudym kapelanem.

- Jakżeż ci smakują jego służby? - rzucił cichutko Woyna.

- Przydałbym go tamtym damom za socjusza, jeno nieco wyżej...

- Tak cię rozumiałem - powiedział, jakby uradowany jego tonem. - Pono chciał zelantom płacić po sto dukatów za poniechanie opozycji na dzień ratyfikacji traktatu z Rosją, prawdaż to?

- Prawda, jeno że nie zjurgieltował ani jednego. I bez nich ma większość!

- Albo ją kupi. Kiedyż ratyfikacja?

- Niby w sobotę, ale dopiero w poniedziałek może się dostać na turnus, a może się jeszcze uda przewlec, a może coś jeszcze przeszkodzi...

- Trumna gotowa i wieko zapaść musi, grabarze czekają - wskazał Cycjanowa, który stał w swoim wisky niby na tryumfalnym rydwanie, powodując czwórką karoszów obwieszonych brzękadłami; von Blum siedział przy nim.

Zapatrzyli się w sznur powozów, co niby wąż migocący farbami wyginał się w różne strony i sunął nieustannie - aż ćmiło się w oczach od przepychu strojów pięknych dam, pióropuszów, brylantowych trzęsień, liberii, zaprzęgów, złoceń i bezcennych koni, a pogodne twarze, wesołe spojrzenia, wybuchy śmiechów i nie milknące gwary rozmów nie dawały nawet pozorów, jako już nad wszystkimi pobrzękują kajdany, jako to jeden z ostatnich dni wolności...

- Chwałaż ci, Fortuno! - zawołał naraz Woyna kłaniając się uniżenie

jakiemuś przejeżdżającemu personatowi o czerwonej, okrągłej twarzy i czarnych wąsiskach zawadiacko wykręconych.

- Mój ojciec chrzestny i opiekun! Anim się go spodział teraz w Grodnie. To wojewoda sieradzki, Walewski. Lecę, żeby mnie kto nie uprzedził w służbach, ale o twojej sprawie nie przepomnę.

Zaręba poszedł na pocztę spodziewając się tam znaleźć markietana, o którymszepnął ojciec Serafin, gdy przed Dominikanami natknął się na Borysewicza. Majster był prosto od roboty, zachlapany wapnem i w fartuchu; zrobił znak wtajemniczonych i skręciwszy do kościoła w boczną nawę jął trwożnie szeptać:

- Mój dom pod strażą jegierskich kordonów: kto się zjawi, tego zaraz ciągają na Horodnicę. Biegam, żeby ostrzec naszych panów. Pana Krasnodębskiego nie puszczają ze stancji, za przeproszeniem, nawet dla własnej potrzeby. Opowiadali na mieście, jak pana Łomżyńskiego wywieźli dzisiaj w nocy...

- Jeszcze nie, ale tak samo siedzi w domu pod strażą. Jakże się ma kapitan?

- Rano był u niego ksiądz Meier z Panem Jezusem.

- Co się stało? - strwożył się ogromnie - onegdaj zdawał się być zdrowym...

- Nie jest mu gorzej i dzisiaj - uśmiechnął się przebiegle. - Ale skoro jegry obstawiły wszystkie okna i drzwi, pan kapitan, wystrachawszy się o jakieś ważne papiery, kazał mi wołać księdza, jako niby do ciężko chorego... Juści, ksiądz wyniósł pod komżą, co było potrza, ze Świętymi Sakramentami szedł, to któż by go śmiał podejrzewać! Pan Żukowski to fortelna głowa!

- Pozdrówcież go ode mnie - wyciągnął rękę, którą Borysewicz uścisnął bez uniżoności, a z wielką atencją i rzekł tajemniczo:

- Jeszcze ździebko postawszy pod kościołem.

Zaręba nie przywiązywał wagi do uwięzienia w domu Krasnodębskiego i drugich patriotów, gdyż była to stała metoda Sieversa, że przed każdą ważniejszą sesją sejmową próbował terroryzować opozycjonistów, zmuszając ich więzieniem i groźbą Sybiru do głosowania z powolną sobie większością, wiernych ojczyźnie nie przełamał, ale popędzał do żarliwości powolnych sobie.

W długim dziedzińcu poczty, cale obstawionym szopami a zapchanym wszelakim sprzężajem, ledwie odszukał markietana i pod pretekstem

kupna furażów dla koni kazał się prowadzić do spichlerza i tam dopiero przy targach i oględzinach owsa dowiedział się, jako wielki transport kożuchów jest gotowy do wysłania.

- Dwa tysiące sztuk, krótkie, akuratnie dla naszej kawalerii - szeptał markietan wskazując oczyma kupę nakrytą zielonymi płachtami, od której biły srogie fetory skór baranich. - Pułkownik Jasiński przysłał je w sianie. Bieda, że dalej nie sposób tak samo transportować, przewozić zaś zwyczajnie nieprzezpiecznie: mogą je alianci zarekwirować dla siebie... Zaręba, który w takich okolicznościach łacno znajdował sposoby, zagadnął:

- Waść furażuje i armię Igelströma?

- Nie dawniej tygodnia wysłałem dla niego trzysta korcy owsa.

- To jesteśmy w domu - zaśmiał się wesoło. - Trzeba mu pchnąć i kożuchy...

- Można się ważyć - w lot pojął fortel porucznikowski. - Papiery i eskortę da mi generał Dunin, tylko jak transport dojdzie naszych składów?

- Eskorcie poskręca się karki, a kożuchy przepadną. Niech szukają...

- Azard to niemały, a jeśli się nie poszczęści?

- Wiele bryk i pod jakim konwojem? - pytał zbywając milczeniem, jego wątpliwości.

- Dziesięć i tyluż kozaków ze starszym: więcej się nie daje, boć trakt warszawski przezpiecznyi w każdym mieście po drodze stacjonują ich huzary.

- Dwudziestu gemejnów przebranych za koniuchów da sobie z nimi radę, byle jeno mieli broń na podorędziu i sprawną komendę.

- Kacper byłby najsposobniejszy.

- Potrzebny mi tutaj. Dam jednego warszawiaka: ultaj i obwieś, ale jedyny, gdzie trzeba otumanić i wywieść w pole. Przyślę go jeszcze dzisiaj. A waszmość winien się ubezpieczyć na każdą okoliczność: stawka niemała.

- Co dzień azarduje się głowę. Może waszmość obejrzy konia, cudo prawdziwe - przemówił naraz głośno, zoczywszy jakichś ludzi - postawił go do przedania pan kapitan von Blum.

Krzyknął na swoich Tatarów, żeby konia prowadzili na okólnik.

- Pono zdobyczny pod Mirem - objaśniał tonem niedowierzania.

- Prędzej w cudzej stajni - odrzekł i obejrzawszy konia, zresztą cale godnego, pojechał do domu, bo już był i wieczór zapadał.

Kacpra nie było jeszcze, Kaczanowski chrapał w swojej stancji jakby po gorących dyskursach z flachami, a Staszek wyśpiewywał gdzieś w stajni pod wtór Maciusiowej fujarki, aż się rozlegało.

Kapitan opierał się przeznaczeniu Staszka do prowadzenia transportu, ale chłopak, skoro się o tym dowiedział, rymnął mu do nóg i tak gorąco suplikował, że zgodzić się musiał, boć i Zaręba dał swoje racje.

- Żebym szedł na czworakach i nosem się podpierał, a wszystko sprawię akuratnie, wedle rozkazu - szeptał, ledwie dysząc z radości. Zaraz też poleciał do markietana i zjawił się dopiero, gdy już transport był gotowy do drogi.

Ledwie go poznał Zaręba, tak był przemieniony, stanął bowiem przed nim w ogromnym kożuchu, rozchełstanym na piersiach i w zgrzebnej koszuli; łapcie miał na nogach, baranią czapę w garści, minę gapia i cuchnął stajnią, aż wierciło w nozdrzach.

- Melduję pokornie: o świcie ruszamy - sprężył się bezwiednie.

- Jedźże z Bogiem - dał mu parę dukatów i szczegółową instrukcję. - A uważaj: dowieziesz, czeka cię szarża; zaś pokpisz sprawę, kozacy cię powieszą.

- Proszę pana porucznika, rodzony syn mojego ojca wisiał nie będzie - zapewniał z zapalczywością.

- Niech jeno ździebko pociągnę nosem warszawskich frykasów, a stawię się. Bardzo czule pożegnał go Kaczanowski, bo trzasnął go w kark i krzyknął:

- A zbłaźnij się, to ci nakuję pyska, że cię rodzona matka nie pozna nawet na Sądzie Ostatecznym. - I wyszedł srodze nabzdyczony, nie omieszkując jednak wetknąć mu w garść paru złotówek, aż Staszek zapłakał rzewliwie, wyznając się w sieniach Maciusiowi.

- Psia twarz, taka mnie tęskność rozbiera za Warszawą, że chyba na rogatce pierwszemu lepszemu Żydowinowi pejsy obtargam z radości.

- Pachną ci warszawskie kiecki - zachichotał Maciusiowy bas.

- Głupiś, pachnie mi, ale matusina łaska.

Zaręba nie słyszał więcej, bo i w nim wzbudziła się naraz tęsknota za matką, która tam na próżno wyczekiwała jego powrotu. Serce mu nabrzmiewało tkliwością wspomnień rodzinnych i rozrzewnieniem,więc

żeby się im nie pozwolić opanować, rozprawił się z Maciusiom awansując go z forysia na przybocznego ordynansa, na czas nieobecności Kacpra. Parob stanął w pąsach, a pucołowata, ogromna twarz zaświeciła mu radością; rozrosły był jak dąb, chociaż jego niebieskie, lniane oczy miały dziecinną słodycz i naiwność; ponad wszystko kochał swoje konie, potem swojego pana i żołnierkę, w bitwach stawał tak zajadle, że jak wypadła okoliczność, to pazurami dusił wrogów; mocny też był jak niedźwiedź, harmatę mógl ruszyć z miejsca i konia podnosił na barach, ale przy tym wszystkim nierzadko brał kije za rozpustę, pijaństwo i niesubordynację. Zaręba dostał go wraz z Kacprem od ojca, jeszcze do kadetów i kochał obu prawie jak braci.

- Wedle rozkazu pana porucznika - odrzekł po chwili, dobrze ułożywszy sobie w głowie, co usłyszał - to konie po mnie weźmie Pietrek? - spytał trwożliwie.

- Juści, ale miej oko na stajnię, nie chlaj i nie zadawaj się z bele kim, rozumiesz?

- Wedle rozkazu - aż mu gnaty trzeszczały, tak się sprężył - zaś bułanków Pietrkowi nie ustąpię - wykrztusił zdeterminowany na wszystko.

- Na lewo zwrot, marsz! - skomenderował zniecierpliwiony, zabierając się do wyjścia. Maciuś jednak za wygraną nie dał, bo w sieniach zaparł mu drogę, za nogi ułapił i całując po kolanach skomlał płaczliwie:

- Melduję pokornie, jako tej trąbie Pietrkowi za wołami chodzić, a nie kumać się z ogierami. Już kamieniem doma siedział będę, gorzałki nawet nie powącham, ale i koni nie oddam. Loboga, zmarnują się sieroty przeze mnie, zmarnują.

- Rzekłem. Odstąp! - zawołał groźnie i poszedł do ojca Serafina, by go wyprawić na poszukiwanie Kacpra. Zasię potem przemykał się zaułkami na kwatery delegatów, jacy się byli zjeżdżali ze wszystkiej Rzeczypospolitej; miało ich się zebrać od wojska i województw kilkunastu. Ściągali do Grodna pod przeróżnymi pretekstami a przebraniami, byle nie zwrócić na siebie uwagi szpiegunów. Zwłaszcza że ostatnie dni były przesycone dziwnie gorączkową atmosferą niepokojących podejrzeń, złowrogich pogłosek i trwożnych wyczekiwań. Niepokój przy tym budziły coraz większe masy wojsk alianckich, zalewające Grodno, coraz częstsze aresztowania posłów i szepty o tajnie, nocami wywożonych na Sybir. Zasię odgłosy obrad sejmowych jakby dolewały jeszcze oliwy do ognia, sesje bowiem bywały coraz burzliwsze,

przeciągały się nad miarę, gdyż Buchholtz słał ciągle noty do najjaśniejszych stanów, trzymane w takim ekstraordynaryjnym i obraźliwym tonie, że jątrzyły nawet najpowolniejszych konfidentów Sieversa i zapalały nienawiść w całej powszechności. Na taką zuchwałość patrioci każdego dnia i w słowach najczulszych zaklinali sejmujące stany, aby zupełnie nie traktować z królem pruskim, piętnując jego zbójeckie praktyki, jego przeniewierstwa i podłe zdrady. I nie policzyć tych wierszyków, gazetek pisanych, paszkwilów i pism przesyconych nienawiścią do niego, jakie kursowały wśród publiczności. Już nie pytano, jak czasu bywszego sejmu: z Fryderykiem czy zKatarzyną? Powszechność bowiem gotowa była do sojuszu nawet ze wściekłym psem, byle się jeno przyczynił do wygniecenia plugawego prusactwa. A już sprawa zagarniętej przez Prusy Częstochowy rozniecała burzliwe manifestacje nienawiści; szlachta trzaskając w szable przysięgała zginąć raczej niźli pozwolić profanacji świętego miejsca.

Takie okoliczności snadź szły na rękę Sieversowym zamysłom, bo często jeno figurycznie, ale częściej sub secreto, podsycał opór przeciw uroszczeniom pruskim, dając obłudnie rozumieć, jako tylko do pory sposobnej toleruje się ich piekielne machinacje, a jakby na przekonanie o swojej szczerości bardzo wstrzemięźliwie forytował na sejmie Buchholtzowe noty, więc tym skwapliwiej ślubowano wierność wspaniałomyślnej aliantce i tym szczerzej dufano w gwarancje...

Rozdział VIII A tymczasem nadszedł pamiętny dzień 17 sierpnia.

Dzień wstał był jasny, słoneczny i obficie oroszony, ale wkrótce po wschodzie podniósł się suchy wiatr i tak żarliwie zamiatał ulice, że miasto utonęło w duszących tumanach pyłów; nie przeszkadzało to fakcjonistom, bo już od wczesnego ranka zapanował pomiędzy nimi gorączkowy ruch; jęli się uwijać Sieversowi konfidenci objeżdżając poselskie kwatery. Jeździł marszałek Bieliński, jeździł Miączyński, jeździł Łobarzewski, jeździł biskup Massalski, jeździli różni dygnitarze, zwłaszcza litewscy. Latały gońce z listami, galopowali konni, snuły się różnobarwne liberie, widniały nawet królewskie barwy, roznoszące pisma pod pieczęciami kancelarii sejmowej. Zaś u Ankwicza, jakby w hetmańskiej kwaterze przed bitwą, odbywały się nieustające narady i próbne liczenie głosów; formowano tabelę pewnych, dawano dyspozycje, rozdzielano role i układano plantę działania na każdą okoliczność walki z opozycjonistami.

Sesja była solwowana na czwartą z południa, lecz jeszcze o drugiej nie

mając absolutnej pewności wygranej posłano Boscampa i Nowakowskiego, aby tym, którzy się chwiali lub ulegli nagłym skrupułom sumienia, lub chcieli się drożej sprzedać - przemówili, gdzie brzękiem złota, gdzie obietnicą królewskich faworów, gdzie pogrożą ambasadorskich gniewów albo i politycznymi racjami. Na opozycję, zwłaszcza do znaczniejszych person, wypuszczono kasztelana, który w miarę okoliczności przyodziewał się w senatorską powagę, to w rubaszność brata łaty, to w rozum męża in statu i głębokie maksymy, próbując tym kusić a przyniewalać. Sporo zelantów deklarowało się przejść do większości nie widząc możności dalszego oporu, więc uradowany powodzeniem zajechał i do Skarzyńskiego-łomżyńskiego. Krzywousty przyjął go chłodno, cierpliwie wysłuchując kwiecistej oracji o błogościach, jakie spłyną na kraj z ratyfikacji traktatu z Rosją, lecz w końcu, znużony brzękliwością jego głosu, wyrzekł godnie:

- Co powinienem ojczyźnie, wiem i będę głosował zgodnie ze sumieniem. Wtedy kasztelan wynosząc jego rozum i patriotyzm jął napomykać o jakiejś wakującej kasztelanii, którą by król rad ferował tak zasłużonemu obywatelowi.

- Każdy stołek znaczy mi tyleż co i senatorskie krzesło - zakończył rozmowę. Rozeszli się prawie wrogo, niezrażony jednak kasztelan pojechał próbować szczęścia jeszcze u Krasnodębskiego. Lecz i ten nie okazał się powolniejszym, bo wysłuchawszy jego uwodzących racji podprowadził go do okna i wskazując grenadiera wartującego pod domem, wyrżnął prosto z mostu:

- Pilno panu kasztelanowizostać jego parobkiem, mnie zaś cale się nie śpieszy. Na takie dictum kasztelan wyniósł się, aż przysapując z alteracji, ale spotkawszy w sieni Zarębę, wychodzącego od Żukowskiego, rozjaśnił oblicze.

- Odwiedzałem chorego towarzysza - objaśnił krótko. - Czy wuj prosto na sejm?

- Muszę jeszcze wstąpić do domu, siadaj ze mną - warknął i dopiero w powozie puścił wodze żalom i rankorom przytajonym, czyniąc zelantów sprawcami nieomal wszystkich klęsk publicznych. - Na szczęście - zakonkludował przy wysiadaniu - jako większość po stronie patriotów i ludzi miarkowanych rozumem opinii, która nie pozwoli się zmajoryzować demagogom i pyskaczom sejmikowym.

- Tym ci fortunniej dla ojczyzny! - bąknął Zaręba idąc za nim.

- Zajrzyj do kobiet, dam tylko dyspozycje Klotzemu i zaraz jedziemy.

W sali nieliczna, ale wybrana socjeta dam, z szambelanową na czele, obsiadła zwartym kręgiem jakiegoś francuskiego fircyka, który demonstrując kukły, przystrojone wedle ostatniej mody, przywiezione prosto z Paryża, prawił nieustannie i zarazem wyciągał z pudeł coraz nowe stroiki, wstęgi, świecidła, jakby z pajęczyn utkane szale, kapelusze i wszystko to rzucał na wyciągnięte łakomie ręce pań, a gdy się już nieco nasyciły, zasypał je niespodzianie jakby ulewą jedwabnych eternelów, damisów, barakanów, szarszedronów, pik, kamlotów, dym i atłasów - stożąc przed ich olśnionymi oczami jakoby chmury mieniące się wszystkimi farbami tęczy.

Damy oniemiały wobec takich cudów i nurzając lubieżnie ręce w jedwabiach i napawając się ich chrzęstem, barwą i miękkością pokazywały się być wniebowzięte z rozkoszy. Zaś francuski handlarz, jako mistrz prawdziwy nie pozwolił im ochłonąć, bo w jakiejś upatrzonej chwili błysnął przed nimi sepetem, wypełnionym po wręby klejnotami. Podniósł się szmer modlitewnych uwielbień. - Charmant! - wołała jedna z oczami pełnymi łez. - Magnifique! - łkała jakaś dusza wstępująca do rajów. - Délicieux! - płynęło ekstatyczne westchnienie. - Inoui! - śpiewały mdlejące głosy upojeń.

- Madame la princesse, s'il vous plaît - zaszczebiotal kupczyk i z małpią zręcznością przystroił którąś w sznury pereł.

- Madame la comtesse, s'il vous plaît - i drugą przyozdobił w szmaragdy.

- Madame la baronne, s'il vous plaît - diamenty innej wpiął we włosy.

- Madame la marquise, s'il vous plaît - pierścionkami zdobił piękne paluszki. Skakał przy tym niby pajac, kłaniał się, uśmiechał, rozpływał w zachwytach nad każdą z osobna, podawał zwierciadło i coraz nowe klejnoty.

- Prawdziwy sabat próżności! - drwił zanosząc się śmiechem szambelan, siedzący pod oknem z Kubusiem przy boku, gdy Zaręba podszedł do niego.

- Każdy się modli do swojego boga - odparł kierując się do kasztelanowej, jak zawsze przerażająco bladej, niby luna spowinięta w krepy, która siedziała na stronie z błędnym uśmiechem na ustach.

- Prosiłam Kapostasa i postawił ci horoskop - szepnęła przytrzymując mu rękę.

- Wyszło, że zginę na wojnie albo dożyję lat sędziwych - żartował.

- Nie - zawahała się chwilę- czekają cię pono długie wojaże...

- Może to znaczy: po Sybirze! - wzdrygnął się - zobaczymy, co warte jego profetowania - odpowiedział i wyszedł, gdyż kasztelan przysłał po niego.

Pojechali już prosto na sejm.

Plac podzamkowy był zapchany wojskami; grenadierzy Cycjanowa obstawili gęstymi kordonami wyloty ulic, fosy, most, Niemnowe brzegi, a nawet i dziedziniec zamkowy, harmaty rychtowały swoje paszcze spiżowe na sejm i miasto.

Generał Rautenfeld, ten ci sam, który miesiąc temu siedział w pełnym uzbrojeniu na sesji sejmowej obok tronu i bagnetami wymusił uchwalenie traktatu z Rosją, dzisiaj również trzymał komendę i stojąc w wejściowym krużganku w otoczeniu oficjerów, jakby czynił honory domu, witając nadjeżdżających posłów.

W ogromnej sieni sejmowej panował już niemały ruch i przytłumiony gwar; izba poselska zgromadziła się prawie w komplecie, czekano tylko na marszałka i wielkiego kanclerza: seriarz materii, mających iść dzisiaj ad turnum, krążył z rąk do rąk. Fakcjoniści jednak, pomimo rozstrzygającej większości, jaką stanowili, poruszali się jakoś niespokojnie: jakieś karteluszki chodziły pomiędzy nimi, jakieś słowa podawali sobie do ucha; krzyżowały się porozumiewawcze spojrzenia, uściski rąk i tajemnicze szeptania. Łobarzewski, że dzień był upalny i dziwnie suchy, ochładzał się piwem przy stole, gdzie podawano zimne dania, i jako widomy wódz tej falangi, co chwila wydawał jakieś zlecenia, sprawdzał tabelę obecnych i słał hajduków do zapóźnionych.

Drzwi do izby sejmowej i kancelarii trzaskały nieustannie, wciąż tam ktoś szedł i wychodził: niekiedy liberia królewska wyszukiwała kogoś, to zjawiał się Friese lub ksiądz Ghigiotti, a poszeptawszy z tym i owym znikał za drzwiami prowadzącymi na królewskie pokoje, chwilami zaś napływała z galerii sejmowych burzliwa fala głosów i tupotań, gdyż były zapełnione do ostatniego miejsca, pomimo kordonów i wstrętów, czynionych arbitrom.

Jakby huragan uderzał raz po raz w mury i przewalał się po sieniach, aż nagle milknęły szepty i rozbłyskiwały trwożne spojrzenia. Na próżno biegał tam Roch, starszy nad służbą zamkową, i przyciszali marszałkowscy pachołkowie: galerie coraz częściej dawały znać o sobie

wrzaskiem niecierpliwych wyczekiwań, jakie zresztą i dla wszystkich stawały się już niemałą udręką. Nawet mirowscy, trzymający straże wewnątrz gmachów, ale z karabinami bez bagnetów i ostrych nabojów, nie mogli ustać spokojnie, dawał bowiem się słyszeć ustawiczny dygot kolb, cicho szczękających o posadzki.

Jedni tylko zelanci okazywali spokojne twarze - spokój to jednak był udany, gdyż dręczyła ich straszna troska o ten bój, jaki mieli rozpocząć za chwilę, a pewność klęski przejmowała ich rozpaczą niewysłowioną. Ale cokolwiek mogło wypaść, stawali z powinnym męstwem i stoicką determinacją. Kimbar dumnie i wyzywająco toczył orlimi oczyma; Skarzyński stał zagłębiony w rozważaniach; Mikorski coś pilnie konotował; Krasnodębski nie wypuszczając z ust lulki otaczał się kłębami dymów; Szydłowski zaś, Ciemniewski, Karski, Zieliński, Gosławski, Plichta i reszta pokazywali nieprzeniknione oblicza i wyniosłą obojętność.

Było też i nieco sprzysiężonych: Działyński, wysoki, smukły, o bladej, ascetycznejtwarzy, przybrany w czarny jakby żałobny kontusz, patrzył w dziedziniec na połyskujące bagnety grenadierów; Jasiński równym mierzonym krokiem chodził tam i z powrotem; Kaczanowski popijał z Łobarzewskim, jakby w serdecznej komitywie; Zaręba siedział w jakimś kącie z Żukowskim, który podobien do Piotrowina, ciągnął oczy swoją bladością i płonącymi oczyma. Było też sporo znacznych person, przychodzących na sejm jakby na ucieszne teatrum, próżniaków, węszących za nowinkami. Znalazł się i Woyna, co niepomiernie zdziwiło Zarębę, ale w tej chwili śród warkotania tarabanów i prezentowania broni weszli dygnitarze, wyczekiwani z taką niecierpliwością.

Zaręba wcisnąwszy się na galerię znalazł miejsce przy podkomorzynie.

- Czuję, jako dzisiaj muszą być burdy - szepnęła. - Boże, chyba się roztopię! - zajęczała, ledwie już dysząc z gorąca i przybielając twarz pokrytą bruzdami potu. Murzynek wachlował ją nieustannie, niewiele to jednak pomagało, gdyż upał był wprost nie do wytrzymania. Słońce, pomimo iż dochodziła piąta, lało przez okna pożogą światła i żarów; sala przemieniła się jakoby w piec ognisty, pełen rozdrganych i duszących płomieni, brakowało już powietrza do oddychania i w tym skwarze i straszliwym tłoku, jaki panował, co chwila rozlegały się wrzaski tratowanych i kłótnie o miejsca. Parę omdlałych dam wyniesiono przy wtórze drwin pospólstwa, które rozdrażnione spiekotą i długim wyczekiwaniem, dawało sobie folgę w każdej okoliczności, to witając rzęsistymi aplauzami znaczniejszych zelantów, to groźnym pomrukiem i

przezwiskami znienawidzonych socjuszów Sieversowych.

- Ktoś instyguje to ultajstwo, bo zbytnio sobie pozwala - mruknęła podkomorzyna. Właśnie senatorowie zajmowali swoje miejsca przed tronem, gdy naraz jakby zagrała trąbka szczwaczy, puszczających sfornię, potem zaś chlusnęły krótkie, głuche naszczekiwania ogarów, zajadłe skowyty doganiania i buchnął rozdzierający ryk zagryzanego zwierza - a tak udatnie, że szalony śmiech zapłacił jakiemuś trefnisiowi.

Przycichło jednak momentalnie, gdy posłowie powstali z ław na wejście króla jegomości w zwykłej asyście kadetów. Król zasiadł na tronie, ale był dzisiaj bardzo zbiedzony i jakiś osowiały, oczy miał wpadnięte, cierpkawy uśmiech i często podnosił do nosa złotą balsaminkę z pachnidłami.

Marszałek, uderzywszy trzykrotnie laską na znak rozpoczynania, pierwszym słowem zaprosił arbitrów na ustęp, nikt się jednak nawet nie poruszył z miejsca, więc zasię natychmiast wkroczyli grenadierzy i wśród piekielnych wrzasków i złorzeczeń wymietli galerię nastawionymi bagnetami. Pozostało tylko paru alianckich oficjerów, przebranych po cywilnemu, i służba.

Posiedzenie od razu wzięło obrót wielce burzliwy z przyczyny marszałka, który na zakończenie zagajenia powiedział, że "ustawa przeciwna systematowi Europy przywiodła Rzeczpospolitą do zguby, a sama tylko wielkość i wspaniałomyślność Katarzyny dźwignąć ją może".

Zerwały się namiętne protestacje przeciwko takiej konkluzji, on zaś, jakby tego nie słysząc, zalecał stanom ratyfikację, a sekretarzowi odczytanie traktatu.

- Prosimy o głos! - zawołali wraz Skarzyński, Mikorski,Krasnodębski, Szydłowski.

- Wprzódy winien być przeczytany traktat - zdecydował podając go sekretarzowi. Jeziorkowski powstał, lecz nim zdążył podnieść papier do oczu, skoczyli zelanci usiłując mu go wyrwać.Podhorski z przyjaciółmi runęli w pomoc oprymowanemu, rozpoczęła się szarpanina, cała izba porwała się z miejsc.

- Czytaj waszmość! Czytaj! - huczała większość trzaskając pięściami w pulpity.

- Nie waż się, zabraniamy! - krzyczeli opozycjoniści, Jeziorkowski zaś, targany na wszystkie strony, coś bełkotał, zgłuszony powszechną wrzawą i rumorem. Wreszcie Podhorski wyrwał go zelantom i już uprowadzał pod straż socjuszów, gdy Karski z Krasnodębskim odbili go

nie dając nikomu przystępu na swoją stronę. Powstał straszliwy tumult, buchnęły gniewy, wszyscy krzyczeli jak opętani, że marszałek darmo bił laską wzywając do spokoju i powrotu na miejsca, lecz większość wciąż dopominała się czytania, zelanci zaś, nie dopuszczając do tego, niestrudzenie żądali głosu dla siebie. Marszałek jednak nie zezwalał, czym rozwścieczony Gosławski krzyknął do niego, aż zadzwoniły szkliwa pająków:

- Komuś waszmość pan przysięgał, ojczyźnie czy Sieversowi, że nie dajesz głosu? Tyszkiewicz spojrzawszy trwożnie w okienko nad tronem zwrócił się do sekretarza:

- Czytajże waszmość, czekamy. Jakoż Jeziorkowski oswobodziwszy się z niewoli wystąpił na środek izby i pod osłoną przyjaciół zaczął odczytywać traktat, pomimo nieustającej ani na chwilę wrzawy, zaciekle podtrzymywanej przez zelantów. Krzyczeli bowiem ze wszystkiej mocy, waląc przy tym w ławy czym popadło i raz po raz próbując wyrwać papier z jego rąk; zwłaszcza Krasnodębski ryczał niby tur rozjuszony i gdyby nie mitygowania, byłby się wziął do szabli.

Król przerażony i na pół omdlały przysłał z błaganiem zaprzestania opozycji.

- Niech solwuje posiedzenie, to zaniechamy do następnego! - rzucił ktoś urągliwie, boć pragnęli chociaż odwlec ratyfikację traktatu rozbiorowego w nadziei, że może jeszcze jakie przyjazne okoliczności pozwolą zerwać nakładane kajdany, więc burza wybuchnęła ze zdwojoną siłą rozpaczy, aż kartunowa zasłona w okienku nad tronem poruszyła się gwałtownie i mignęła spoza niej posiniała z gniewu twarz ambasadora, zasię we drzwiach ukazał się Rautenfeld, a za nim groźnie ściżbione bagnety grenadierów.

Nie ulękli się tego wolni i wolności broniący obywatele, nie ustąpili, ale pomimo ich nadludzkich wysiłków i chociaż nikt nie dosłyszał ani słowa, sekretarz zdołał odczytać projekt do końca i siadł na swoim miejscu. Wtedy Zieliński zagrzmiał ogromnym głosem:

- Projekt taki może być tylko dziełem zdrajcy, a i ten, który zabiegał o jego odczytanie, także jest zdrajcą.

Porwał się na to Ankwicz i podbiegłszy do marszałka krzyknął wzburzony:

- Sądu dopraszam się na siebie i pod laską staję. - On to wnosił o czytanie.

- I my żądamy sądu na siebie, i my stajemy pod laską! - zerwały się gwałtowne głosy i wszystka opozycja ruszyła do marszałkowskiego stołu. Ledwie Tyszkiewicz załagodził ten spór burzliwy, za czym jął w czułym przemówieniu zalecać spokój i uleganie koniecznościom. Król również perswadował daremność oporów i wyznawał się łzawo, jako przystąpił do konfederacji targowickiej tylko w imię gwarancji całości Rzeczypospolitej, "na fundamencie deklaracji imperatorowej, iż kraj nie będzie rozebrany - aleomylony zostałem", więc nie zostaje, jak tylko pogodzić się z losem. A biskup Kossakowski wykrętnymi słowy dowodził, jako ten alians przyczyni tylko szczęścia skołatanej ojczyźnie a pomyślności obywatelom. Miody, zdało się, płynęły z ust mówców, serdeczna jeno troska o powszechną szczęśliwość, górne maksymy o powinnościach cnotliwych - że ławy większości zagrzmiały aplauzami głębokiej kontentacji, lecz opozycja pozostała niewzruszona i Mikorski wołał:

- Wolę raczej polec na trupie ojczyzny, niźli żyć w wyrodka postaci. Niech ci, co są przyuczeni - patrzał groźnie na jurgieltników - wekslować honor i sławę na zysk osobisty, korzystają z tego szkaradnego przemysłu, ja obieram umierać cnotliwie i przeciwko traktatowi protestuję. A Kimbar dorzucił jadowicie:

- Na cóż wam ratyfikacja, traktaty? Niepotrzebne to zgoła. Dosyć jest zapytać ambasadora, co wam rozkaże! Gwałt zaczął i gwałt dokończy...

W czasie tych przemówień większość uformowała propozycję złożoną do laski, a którą marszałek skwapliwie odczytał sejmującym stanom.

"Czyli projekt ratyfikacji traktatu z Rosją może iść ad turnum lub nie?"

Nowy huragan zatrząsł sejmem, zelanci bowiem opierali się propozycji ze wszystkiej mocy, zabierając głos jeden po drugim - każdy zaś całą głębią serca i rozumu zaklinał i błagał zaślepionych o litość nad ojczyzną; każdy wystawiał przed ich nieczułe oczy niedolę matki, obnażał jej rany i zmiłowania żebrał nad konającą w hańbie i opuszczeniu; każdy nad wydaną na łup dzikiego najeźdźcy płakał krwawymi łzami. Ale nie przebudziły się serca i sumienia zakamieniałe w nikczemnościach i podłym strachu, propozycja została przyjęta ogromną większością głosów.

Zaraz potem ogłoszono przerwę, gdyż wszyscy byli znużeni i zgorączkowani. Zaręba wyszedł do sieni jakby z krzyża zdjęty, taki był blady i rozbolały.

- Wszystko zawotują - szepnął do Żukowskiego, siedzącego na tym

samym miejscu.

- Póki tchu w naszych piersiach, poty nadziei! - odparł głośno, aż ten i ów, ćwiczący przy zastawionym stole smakowite antypasty, obejrzał się ciekawie.

Zasię po przerwie Zaręba nie kwapił się już do sali sejmowej, pozostał w sieniach, gdzie sporo różnych person tak samo ze drżeniem serca wyczekiwało rezultatów turnowiania. Wszyscy byli miotani jednaką trwogą i w ponurym milczeniu nadsłuchiwali odgłosów nadpływających z izby. A burza znowu srożyła się tam niemała, gdyż zelanci starali się na wszystkie sposoby nie dopuścić do głosowania i przewlec posiedzenie w tej nadziei, że król musi je solwować. Występowali więc coraz zajadlej i słowa jak uderzenia toporów i jak policzki spadały nieustannie na zaprzedaną większość, budząc gwałtowne protestacje i długie replikowania.

Niekiedy, skoro przymknęły się drzwi wiodące do izby, w sieniach zalegało głuche milczenie, że jeno z dziedzińca szły odgłosy mierzonych kroków straży i świszczące mioty wichrów, krzyczących jakby przeciągłym jękiem milionów zaprzedawanych właśnie, jakby ich rozełkanym szlochem rozpaczy i żałośliwych wołań pomocy.

- Diable wesele czy co? - zaklął Kaczanowski zrywając się od pełnej szklenicy, kiedy wicher znowu uderzył zamiecią,od której zadygotały ściany i gasły światła. Wyjrzał na krużganek; noc była mętna i upalna, przez rozgwiażdżone niebo leciały białawe strzępy chmur; z fos zamkowych grały usypiające nukania żab, powietrze pachniało lipami, na grenadierskich biwakach buchały kędzierzawe ogniska.

Jakże leniwo i ciężko wlekły się nieskończone godziny oczekiwań, jakimże dreszczem trwogi przejmował serca każdy dźwięk zegarów! A kiedy zasię przyszła północ, rozgłaszana trąbami straży zamkowych, zdało się, jakby stado piekielnych zmor napełniło sienie i wybijały ostatnie chwile żywota; zabobonny lęk ogarnął poniektórych, żegnali się skwapliwie, ktoś pacierz zaszeptał gorący na intencję ojczyzny konającej w tej godzinie, inni zaś pozrywali się z miejsc...

Ale posiedzenie trwało wciąż i trwała beznadziejna walka tej garści, co niby załoga tonącego korabia jeszcze opierała się rozszalałym szturmom fal i wszelakich potęg i ciemności; szli na dno, śmierć już powiewała nad nimi zwycięską chorągwią, głosy ich ginęły w rykach żywiołów, męstwo było daremne, ratunek niepodobny - ale walczyli do ostatniego tchu.

W izbie panował chaos, tumulty i szamotania; kłębowisko namiętności, rozjuszonych oporem, skowyczało wściekłością. Co chwila wybuchały partykularne animozje i prawdziwe huragany wzajemnych rankorów i złorzeczeń, bowiem jakby szał ogarnął większość, tak namiętnie palii do zguby, gorączka ich trawiła sumienie zaczynało kąsać, przepalał wstyd publicznie zarzucanych zdrad, więc byle rychlej dojść głosowania, byle rychlej stoczyć się w dół hańby i zbrodni, byle rychlej, boć przy tym i ambasador mógł się już zniecierpliwić przewlekłością deliberacji, błyskały niekiedy jego niezadowolone spojrzenia i wzgardliwe uśmiechy, smagające niby biczami. Przyczaił się bowiem w tym oknie nad tronem, jak pająk w pośrodku sieci mądrze zaciągniętej, cierpliwie wyczekując niechybnego łupu...

Z kuchni królewskiej znoszono mu buliony i chłodniki dla skrzepienia nadwątlonych sił, a królewskie siostry przychodziły umilać jego samotność i nużące godziny wyczekiwań, lecz prowadząc galantuomne rozmowy nie tracił ani wyrazu z mów opozycjonistów, rozsyłał ołówkiem pisane kartelusze z radami do króla, pouczał marszałka w materii surowszego trzymania się regulaminów, budził żarliwość Kossakowskiego, konfidentom dawał nawet konspekty replikowań, polecał wyganiać arbitrów, wciskających się ustawicznie na galerię i niestrudzenie czuwał nad wszystkim. Rautenfeld często zazierał pytać: zali już nie pora przemówić bagnetami? Nakazywał cierpliwą wyrozumiałość żaląc się przed damami na zaślepienie opozycyjnych szaleńców! Wszak co tylko poczynał, miało jedynie na względzie pomyślność tych lekkomyślnych Polaków, których obiecywał uszczęśliwić nawet na przekór ich samych. Więc gdy Ankwicz w jednej z mów powiedział: "bo dawne gwałty na osobach zmieniły się potem w gwałty przeciw całemu krajowi wymierzone" - posiał mu naganę za demagogiczne zwroty i rzekł zjadliwie:

- Hrabia skarbi sobie łaski zelantów na wszelką okoliczność.

Królewskie siostry nie znajdowały słów dosyć wielbiących jego ludzkość i szlachetność, więc im za to szeptał gorące pochwały brata, pokazując w nim wzniosły obraz monarchy, poświęconego tylko ciężkim obowiązkom uszczęśliwiania swoich poddanych. Roztkliwiał się do łez nad jego zmęczeniem, ale sięnie zgodził na solwowanie sesji do poniedziałku i zapowiedział, że nikogo nie wypuści z sejmu, dopóki nie uchwalą ratyfikacji. A kiedy mu zameldowali, jako już wszyscy upadają ze znużenia i wielu posłów zasypia, rzekł:

- Jeśli będą jeszcze dłużej przeciągali, to ich każę orzeźwić! - I polecił harmaty trzymać w pogotowiu, a dokoła Izby postawić zdwojone kordony.

Już druga dochodziła po północy, a posiedzenie jeszcze się ciągnęło, gdyż zelanci zgoła nadludzkimi wysiłkami starali się je wciąż przewlekać.

Zmieniono już świece w pająkach, wielu posłów drzemało w cieniach galerii, nawet służba wyprężona przy drzwiach zasypiała ze znużenia. Król co chwila trzeźwił się solami, a w krótkich przerwach walił się jak martwy w swoim gabinecie i leżał bez sił i pamięci; ale na dźwięk marszałkowskiego dzwonka zrywał się i przyoblókłszy twarz w dostojność powracał spiesznie do izby, bo czuwały nad nim władcze oczy, w korytarzach migotały bagnety grenadierów i Rautenfeld krążył dokoła w coraz niecierpliwszym usposobieniu.

Więc Stanisław August zabierał miejsce na krześle tronowym i dalej asystował rozprawom. Siedział jakby pod pręgierzem, wystawionym na tysiączne docinki zelantów, pod gradem ich spojrzeń wzgardliwych i uśmiechów nienawiści - siedział rozumiejąc straszliwą wagę dnia dzisiejszego i rozbolały niedolą ojczyzny, a pierwszy chylący kark pod jarzmo z nikczemnej słabości, niezdolny ni do walki, ni do oporu, ni do życia, ni do śmierci.

Na ruinie Rzeczypospolitej wznosił się jego tron, panujący jeno hańbie, jeno zdradom, nieszczęściom i łzom zaprzedawanych - on zaś tylko jednym, turbowal się naprawdę serdecznie: czy potencje rozbiorowe w nagrodę jego powolności spłacą mu długi i zapewnią wygodny ostatek żywota?

Z dręczącą ciekawością przyglądał się jego obliczu Zaręba, lecz nie mogąc z niego odcyfrować człowieka ni króla, szedł błąkać się po korytarzach, wchodził na galerię i znowu powracał do sieni, pod drzwi izby, z której nieustannie buchały wrzawy, ale nigdzie nie mógł długo wytrzymać, ziemia paliła mu się pod stopami, miotały nim rozpacze i niepokoje, że przysunął się do Działyńskiego, lecz tknięty świdrującymi oczyma przechodzącego Boscampa, stanął przy Żukowskim. Kapitan był również zgorączkowany i mrukliwie odpowiadał. Jasiński coś szeptał z podkomorzyną, Kaczanowski pił, kilku zaś sprzysiężonych zamknęło się w komorze hauptwachu z Marcinem Zakrzewskim, który był dopiero od północy objął służbę, peregrynował więc dalej samotnie, gdy przysunął się Woyna i zaszeptał:

- Iwanow rusza we wtorek na wieczór, prowadzi partię zwerbowanych gemejnów, cyfry konwoju nie wiem, odprowadzają go przyjaciele do

Merecza.

- Ważne mi powiadasz rzeczy! - znikło rozdrażnienie i niepokój, sprężył się jakby do skoku i snadź już wiedział, co począć, bo rzekł: - Nie jedź z nimi...

- Tyłem przegrał do niego, że niech go już moje oczy więcej nie zobaczą. Zaręba poszedł z tym zaraz do Kaczanowskiego, który uśmiechnąwszy się radośnie przeglądał kieliszek pod światło i zaszeptał:

- Dobra nasza. Jaż miałbym opuścićprzyjaciela? Nigdy, pojadę z nimi! Rumor naraz powstał, zaczęli się cisnąć do izby, rozpoczęło się wetowanie. Cała Izba powstała, zaległo głuche milczenie, każdy z posłów składał swój głos do urny, stojącej przed marszałkiem, i powracał na miejsce - ciągnęli dziwnie lękliwie i ze spojrzeniami morderców, kroki ich huczały niby młoty bijące ostatnie gwoździe do trumny, grób już czekał, a składane wota padały jak przygarście piachu. Król stał w majestatycznie rozbolałej pozycji, w asyście biskupów i senatorów: wszak pogrzeb był nie lada, choć nieme egzekwie.

W oknie nad pustym tronem, bieliła się głowa spadkobiercy.

- Boże, miłosierdzia, Boże! - załkał jakiś głos i zniknął w złowrogiej cichości. Mikorski z twarzą ukrytą w dłoniach płakał, po surowym, przemęczonym obliczu Skarzyńskiego toczyły się łzy, żłobiące bruzdy wiecznej męki, reszta zelantów patrzyła na ten korowód grabarzów oczami szaleństwa. Słychać było kołatanie ich serc, krzyk rozpaczy targał im wnętrzności, dygotali febrycznie, spalone gorączką usta żebrały o cud zmiłowania, choćby o łaskę nagłej śmierci.

Rozpoczęło się obliczanie wotów.

Świece już dopalały się w pająkach i gasły jedna po drugiej; przez szyby sączył się blady świt i pierwsze ćwierkania ptaków; wybiła trzecia i minuty stawały się męką i powolnym zamieraniem, mdlejące oczy czepiały się skrytorów, obliczających głosy, aż wreszcie marszałek poruszył się i przeczytał:

- Affirmative 66. Negative 21. Ratyfikacja traktatu z Rosją przyjęta!

- Wszystko skończone - buchnął jakiś rozszlochany glos.

- Jezus Maria! Jezus Maria! Jezus Maria! - ktoś wołał obłędnym głosem. Kasztelan ująwszy Zarębę pod ramię szepnął mu do ucha:

- Gotowyś? Za godzinę musisz ruszyć do Petersburga...

- Nie pojadę! - odpowiedział takim głosem, że kasztelan opuścił go bez

słowa. W sieniach rozlegały się tu i owdzie łkania i zionęły przekleństwa na widok fakcjonistów, przemykających się chyłkiem i lękliwie, zwłaszcza po odjeździe ambasadora, który się spieszył, by wyprawić gońców z radosną wieścią do Petersburga. Po wyjeździe zaś jego, gdy zdjęto kordony i wojska odeszły, sprzysiężeni zebrali się w jakimś kącie, gdzie uradzono spotkać się za parę godzin u Bernardynów na mszy przeorskiej - a Działyński, kiedy się rozstawali, powiedział głośno:

- Nil desperandum!

Rozdział IX Słońce już grało po szybach, dzień się rozgłaszał wesołym świergotem ptasząt i powiewami lubej aury, gdy w celi przeora zeszli się sprzysiężeni; oczekiwano tylko Działyńskiego i Kapostasa. Pucołowaty mniszek jął zastawiać runtowe misy bernardyńskich specjałów i wazy z polewkami, ale nikt nie kwapił się do jadła mimo rannej pory, obstąpili bowiem Żukowskiego, który ciągnął dalej relację, zaczętą w korytarzach.

- Sprawa to bezecna i zgoła bez precedensu. Generał Lubowidzki rozesłał kresy do wszystkich generałów, komendantów i wszystkich znaczniejszych sztabsoficjerów brygad Kawalerii Narodowej, przednich straży i pieszych regimentów, aby się stawili w początku marca na jego kwaterze w Nowochwastowie. Dosięgnął mnie ten nakaz w Zwinogródku, gdzieśmy stacjonowali z majoremWyszkowskim. Zafrapowała nas ta okoliczność, aleśmy ją zrozumieli w związku z pogłoskami, jakie chodziły o ruchach naszych oddziałów, rozkwaterowanych po całej Ukrainie; prawdy trudno było dociec, gdyż byliśmy poprzegradzani od siebie alianckimi wojskami niby groblami, przez co poczty ze światem jakby nie istniały. Wyruszaliśmy z nadzieją zasięgnięcia języka gdzieś po drodze. Akuratnie wiedział każdy co i my. Stanęliśmy w Nowochwastowie o zmierzchu. Oberże były zapchane, nawet w stodołach brakowało miejsca. Szczęściem wziął nas na kwaterę pułkownik Dobraczyński.

- Co się tu dzieje? - pytamy.

- Nie wiem - powiada - generał Lubowidzki nie dopuszcza nikogo do siebie, ale na coś niedobrego się zanosi: obozy rosyjskie zatoczono za parkiem pałacowym, dwa pułki grenadierów i pułk kozaków, komendę trzyma generał Zagrodzkij.

Wieczorem poszedł do generałowej na przewiady major Wyszkowski jako jej dawny znajomy. Zatrzymała go na kolacji, ale nic nic powiedziała, Lubowidzki zaś nawet nie pokazał się do stołu.

Ciężko nam zeszła ta druga noc, prawie nikt nie zasnął: żarły turbacje, niepokoiły dudnienia przetaczanych harmat, końskie tętenty, obozowe rumory i ogniska na biwakach, od których zajęła się jakaś chałupa, że te nieustające alarmy postawiły na nogi wszystkich jeszcze przed świtaniem. Zebraliśmy się na kwaterze generałów Wielowiejskiego i Ponparda, i o dziesiątej rano mając ich na czele ruszyliśmy do pałacu. Grenadiery, wyciągnięte w długą ulicę, prezentowały broń, warczały tarabany i trąby podnosiły srogie fanfary, mnie zaś przejmował smutek, a Dobraczyński idący obok szeptał jakby nieprzytomnie:

- Mam złe przeczucia... czegoś dziwnie się boję! - Trząsł się cały i ciężko dychał. Pałac znaleźliśmy otoczonym poczwórnymi kordonami, przeciw okien wyrychtowane harmaty, kanonierów na pozycjach, jaszcze z amunicją były otwarte, konie w przepisanym oddaleniu, a na stronie ruszty do grzania fajerbalów.

- Fest się tu jakowyś gotuje czy co! - powiedział major Wyszkowski.

- Prędzej paradne egzekwie będą się odprawować, zobaczysz - mruknął Dobraczyński. Wpuścili nas do sali. Ogromna była, przez dwa piętra, na białych słupach wsparta, pawimenty jak zwierciadła, okna do ziemi na trzy strony świata wychodziły, sprzęt bogaty, godzien choćby królewskich pokojów. Stanęliśmy kupą i patrzym w dziedziniec na szeregi żołnierstwa. Słońce właśnie było się ukazało, aż zagrały bagnety i śniegi się roziskrzyły, kiedy naraz zajazgotały janczary i brzękadła, jakaś kibitka w eskorcie czterech kozaków zajechała pod okna sali, a za nią już wali druga, trzecia, dziesiąta, dwudziesta i stają jedna przy drugiej w pięknym ordynku. Narachowałem ich czterdzieści trzy, a każda w asyście czterech dońców, pod budą i z podróżnymi łubami w trokach.

Rozmyślałem, co by to miało znaczyć, kiedy Dobraczyński się odzywa:

- Właśnie nas też czterdziestu i trzech...

Mróz mnie przeszedł, liczę: cyfra wypada akuratnie, tylu nas było w sali.

- Wystawili nas tu jakby na jarmarku - niecierpliwił się któryś.

- Wnet się tu znajdą handlarze zmacać nam szpądry -próbował żartów Kopeć. Jakoż w tej minucie drzwi od sieni wywarły się na rozcież, wpadł oficjer ze szpadą w ręku, a za nim rypały grenadiery z pochylonymi bagnetami jakby do ataku, że wielu z nas chwyciło za rękojeści...

Obstawili wszystkie drzwi i okna, zaś reszta wyciągnęła się pod wielkimi podwojami, które zaraz się otworzyły i wkroczył na salę generał

Lubowidzki, aktualny komendant wojsk Rzeczypospolitej na ziemiach ukrainnych. Był w mundurze rosyjskim i miasto niebieskiej wstęgi Orła Białego miał na sobie czerwoną Św. Aleksandra. Za nim wszedł generał Zagrodzkij z kupą swoich oficjerów i ksiądz w komży i stule, z krzyżem w prawej ręce...

Cała ta godna kompania wzięła miejsce na środku sali.

Sformowaliśmy się naprzeciw, ramię przy ramieniu, jak czasu parady. Cichość zapadła, serca tłukły się jak młoty, a niejednemu i zęby szczękały. Lubowidzki obrzucił nas rozbieganymi oczyma; siny był, pot mu ściekał po twarzy i ręce latały; cofnął się nieco i głosem schrypniętym jął oznajmiać - jako najjaśniejsza, najłaskawsza i najpotężniejsza imperatorowa całej Rosji najmiłościwiej raczyła wcielić te województwa do swego państwa...

- Nie ma zgody! - huknął Dobraczyński łamiąc powinną subordynację.

- ...jako wojsko polskie - ciągnął dalej Lubowidzki - tu znajdujące się będzie również wcielone do armii rosyjskiej, mundury i lenungi pozostają się też te same, tylko srebrne feldcechy zamienią się na złote.

Wystąpił adiutant z pękiem złotych feldcechów dla rozdania, nikt przecież ręki nie wyciągnął; staliśmy jakby spiorunowani, nieprzytomni zgoła i nie wiedzący, zali naprawdę mówiono do nas? Zali nie jest wszystko igraszką pobłąkanych zmysłów i chorą imaginacją?

Ale nie: grenadierzy w pogotowiu, harmaty na dziedzińcu, kibitki pod oknami, wraże twarze dokoła i przed nami ten parricida obwieszony orderami. Hańba, zdrada i przemoc! Ostatnia godzina wybiła naszej wolności. Jezus! myślałem, że trupem padnę, że mi się serce rozwali z męki, że oszaleję...

Wyszedł generał Wielowiejski jako najstarszy i naszym imieniem zdeterminował:

- Bez dymisji od króla dawnej służby porzucać a nowej przyjmować nie możemy.

- I nie chcemy - padło wraz kilkanaście głosów.

Skonsternowany Lubowidzki zaszeptał do Zagrodzkiego, grenadierzy się poruszyli. Wtem Dobraczyński nakrył głowę i wyrwawszy szablę krzyknął straszliwym głosem:

- Zdrada! Śmierć zdrajcy! Rozsiekać! Za mną! - i runął na Lubowidzkiego. Za nim skoczyło paru z sukursem, lecz nim szable dosięgły nikczemnego, okrył go mur bagnetów, nawała żołdactwa

spadła, przygniotła i zemstę nam z rąk wydarła. Dobraczyński padł ciężko ranny i do trzeciego dnia skonał z ran i rozpaczy...

Umilkł wyczerpany, lecz po chwili podniósł się, szablę wyrwał z pochwy i zawołał:

- Pułkownikowi Dobraczyńskiemu, dowódcy pułku przedniej straży szefostwa księcia Ludwika Wirtemberskiego, zmarłemu w obronie wolności - wieczna cześć i pamięć wieczna!

- Wieczna cześć i pamięć wieczna! - powtórzyli prezentując obnażone szable. Łzy tkliwości zrosiły wynędzniałe jagody Żukowskiego, lecz przemógłszy wzruszenie mówił dalej:

- Zasię po wyniesieniuDobraczyńskiego Lubowidzki wezwał cały nasz kor do przysięgania nowej pani. Opornym pogroził Sybirem: wszak kibitki już stały nagotowane. Ksiądz więc odczytał rotę przysięgi na wierność. Żaden jej nie powtórzył, ale wszyscy musieli się podpisać: bagnety zrobiły swoje.

A w Zwinogródku, zaraz po powrocie, komendant Kublicki zebrał całą brygadę i rozkazał jej przeczytać generalskie lauda i złożyć przysięgę. Już kapelan wystąpił przed front, gdy wybuchnął straszliwy krzyk protestacji. W jednym mgnieniu brygada rzuciła się z pałaszami na Kublickiego chcąc go rozsiekać za zdradę. Ledwieśmy ocalili niewinnego, ale nie sposób wypowiedzieć, co się potem działo. Widziałem, jak całe szwadrony pocztowych ryczały niby małe dzieci, jak z rozpaczy łamali broń i uciekali, gizie ich oczy poniosły, jak wili się w męce i rwali włosy. A nawet zebrała się kupa zdeterminowanych rzucić się na najbliższy obóz nieprzyjaciela i chociażby paść, byle jeno nie znosić dłużej hańby i sieroctwa. Niechaj powiedzą Tuliszkowski, Wyszkowski, Kopeć, Kozicki, jak wielu wślizgiwało się nocami na nasze kwatery i skomlało jak o zbawienie, żeby ich prowadzić na wroga. Przynosili ostatnie grosze na zakupy prochów, składali swoje porcje sucharów, gotowi byli na głód i nędzę, byle jeno wystąpić do walki. Taka to w prostych gemejnach ochota, fantazja i czułość na losy ojczyzny.

- Bo żołnierz nie rozumie się na paktach, przymierzach i politycznych racjach, póki wróg w granicach Rzeczypospolitej - zabrał głos kapitan Chomętowski, delegowany imieniem gwardii koronnej. - Podobnie było zeszłego roku w obozach po przystąpieniu króla do targowicy i ogłoszeniu rozejmów. Pod Sieciechowem szliśmy całymi oddziałami błagać księcia Józefa, by króla nie słuchał, pakty podeptał i prowadził na wroga. Na darmo, ani dał sobie o tym mówić. Dopiero jak Kościuszko z

Zajączkiem przełożyli mu imieniem tajnio skonfederowanych wojsk, żeby wziął całą władzę nad krajem, króla do obozu sprowadził, uniwersały na pospolite ruszenie wydał, zaś całą mocą narodu na wroga uderzył, czego niechybnym skutkiem byłaby wiktoria, książę zaczął się zastanawiać... Myśmy bowiem, chcieli: króla mieć w garściach, rząd sformować w obozie, targowickich hersztów przepędzić, jurgieltników oddać mistrzowi, miastom odebrane swobody przywrócić, chłopstwu wolę i ziemię podarować. Jakiż wróg oparłby się Rzeczypospolitej wolnych i równych obywatelów? Zali przykład Francjej, odnowionej systematami ludzkości, nie dawał słusznej pewności zwycięstwa? Zali wolność nie najstraszniejszy oręż na tyrany? Więc aby uskutecznić te zamierzenia, zjechała do obozu księżna Czartoryska,żona księcia generała ziem podolskich, przyjeżdżał Ignacy Potocki, pisali listy Kołłątaj i Małachowski, wojska błagały i naród czekał zbawczej decyzji. Tyle wreszcie zdziałano, że książę jął się przechylać do projektów konfederacji, już Zajączek miał ruszać z pocztem wybranym po króla, choćby go przyszło brać sita spośród gamratek i cudzoziemskich opiekunów, zdeterminowany. Naraz przyleciały sztafety z listami, po których książę umyślił do tej ekspedycji dać księcia Eustachego Sanguszkę, jakby się obawiając, że pod Zajączkiem możesię królowi przytrafić w drodze jakowyś niefortunny casus... Zaś w końcu poniechał wszystkiego. Snadź bał się azardów wojny, przekładając gwarancje imperatorowej i podłego egoizmu podszepty nad szczęście i wielkość ojczyzny. A mógł wziąć koronę z rąk niegodnych, o co go na kolanach suplikowali, mógł w przyszłe wieki zasłynąć cnotą i bohatyrskim jeniuszem. Ale że milsze mu były przewagi w amuretkach, to niechże go pierwsza kula nie minie albo i stryczek przy okoliczności! - bryznął rozżaloną nienawiścią.

- Wszędzie to samo: zdrada lub małoduszność gubi wybrane okazje podźwignięcia kraju - przemówił Onufry Morski, kasztelan kamieniecki, gorącego serca i cnót wielkich obywatel, który czasu ostatniej wojny na własną rękę prowadził partyzantkę na tyłach nieprzyjacielskich.

- Nie przeboleję straty Kamieńca wydartego bezecną zdradą Złotnickiego. Właśnie rok temu, kiedy uformowana konfederacja wojsk, o czym wspominał kapitan Chomętowski, nie wzięła dobrego skutku, a pomimo zawartego pokoju nieprzyjaciel gospodarzył w Rzeczypospolitej, dojrzało postanowienie nieczekania okoliczności na wznowienie wojny. Kamieniec zaś był upatrzony na ostoję insurekcji, miał zaczynać pierwszy

i legnąć nieprzebytym progiem na drodze nieprzyjaciela, nimby Korona z Litwą uporawszy się u siebie nie pośpieszyła wszystką mocą i całe teatrum wojny przesunęła na ukrainne województwa. Zamysł był wspaniały, spłodził go jeniusz Kościuszki, a generał Orłowski, komendant Kamieńca, zabrał się żarliwie do wzmacniania fortalicji, gromadzenia prochów, furażów, harmat i ściągania co zdolniejszych oficjerów; wszystko się działo szyto-kryto, gdy Złotnicki, jakby odgadłszy, co się święci, zjawił się jakoś w kwietniu z królewskim patentem, fortragującym go na komendanta fortecy. Objął ją i sprzedał wrogowi za piętnaście tysięcy dukatów, szarżę generalską i ordery. I chodzi jeszcze po świecie żywy! Boże! - zajęczał w bezsilnej wściekłości.

- Sulli nam potrzeba na pokaranie tych zdrad, niezbłaganego topora! - zawołał ktoś z ponurą zaciętością.

Trzymający straż pod oknami ojciec Serafin zapukał w szyby umówionym sposobem, na co Zaręba wystąpiwszy na środek oznajmił uroczyście:

- Najprzewielebniejszy mistrz i namiestnik Wschodu Poznania zaprasza braci! - Jasińskiemu zaś zaszeptał: - Może zabłądzić ktoś nazbyt ciekawy i miasto sprzysiężonych znajdzie braci masońskich na kapitule...

Pozrzucali płaszcze i większość okazała się w kurtach i przy prostych pałaszach.

Otwarły się małe drzwiczki zamaskowane klatkami, którymi weszli do małej sklepionej sali, wybielonej, pustej, pełnej stęchlizny i mrocznej; na jedynym oknie wisiał rozpięty ogromny Chrystus, dotykający stopami podłogi, pod nim za prostym stołem siedział Działyński, szef dziesiątego regimentu, dusza sprzysiężenia i jego widoma głowa, nieco z boku zaś widniał Kapostas, bankier warszawski, Węgier rodem, ale polskiej ojczyzny syn oddany.

Wchodzący składali pozdrowienia przepisanymi znakami, gdyż szef miał na szyi klejnot namiestnika loży masońskiej: złoty krzyż maltański na zielonej wstędze, a Kapostas, jako brat wyższego stopnia, pelikana na czerwonym kordonie, odznakę kawalera Różanego Krzyża, Szkockiego Rytu.

Działyński nakrył głowę i wydobywając do połowy szpadę zapytał surowo:

- Zali są między nami profani?

- Sami doskonali braciai całego polskiego Wschodu delegaci -

odpowiedział Zaręba podając mu obraz zgromadzonej loży, to jest katalog obecnych.

- Loża przypadkowa, afiliacyjna, więc musi odbywać się bez rytuału - zdecydował odkrywając głowę i uderzył drewnianym młoteczkiem trzy razy w stół. - Kapitułę ogłaszam otwartą. Miejsce ni pora nie odpowiednia, zatem pracować będziemy bez przepisanych świateł i ceremonii. Zabierzcie miejsca, najmilsi bracia.

Zasiedli w powinnym milszemu, z twarzami zwróconymi do mistrza.

Że zasię kapituła była jeno pozorem, więc miasto aktualnych spraw i obrzędowych ceremoniałów masońskich Kapostas rozwinąwszy wielki papier pokryty emblematami śmierci jął odczytywać nazwiska braci różnych lóż i stopni, którzy wczoraj na sejmie wetowali za przyjęciem rozbiorowego traktatu.

A kiedy skończył, podniósł się pułkownik Jasiński, Wielki Mówca loży "Doskonała Jedność" na Wschodzie Wilna, wnosząc przeciwko nim ogniste oskarżenia o zdradę ojczyzny, praw sprawiedliwości i "Wielkiego Budowniczego". Mówił bez zwykłej symboliki masońskiej, krótko, dosadnie i zapalczywie.

- Wnoszę ogłoszerue ich za nieprzyjaciół ludzkości, wypędzenie z lóż i ukaranie śmiercią.

- Śmierć zdrajcom! Nienawiść tyranom! -, poszedł głos i szczęk wydobywanych szabel. Działyński uprzedzał, jako nie składając loży zwyczajnej, otwartej bez rytu przepisanego, tym samym nie mają prawa sądu i kary.

- Ale obrażona w nas ludzkość żąda słusznej sprawiedliwości wymierzenia.

- Jeśli żądanie przejdzie unanimitate vocum, prześlę je Wielkiej Loży na rozpatrzenie.

- A więc składajmy wota, bracia najmilsi! - zawołał Jasiński, a zbliżywszy się do stołu uderzył sztychem szabli w papier i wyrzekł: - Śmierć zdrajcom!

- Śmierć! - powtórzył Żukowski, brat wybrany z loży żytomierskiej "Ciemność Rozproszona".

- Śmierć! - zakrzyczał ksiądz Meier z Woldy, brat loży warszawskiej "Doskonały Sarmata" i wydobytym spod sutanny puginałem uderzył w papier z nienawiścią.

Potem bił sztychem Pawlikowski, brat wyższego stopnia z loży warszawskiej "Świątynia Izys", a za nim bili bracia tejże samej loży: Eliasz Aloe, Chomętowski, Zaręba Sewer, kapitan Kaczanowski i Czyż Jan.

Z loży dubieńskiej "Doskonałe Milczenie" wotował Kopeć, major Ochocki Duklan, Morski Onufry i brat wyższego stopnia, ksiądz Jelski.

Z loży na Wschodzie Grodna "Szczęśliwe Oswobodzenie" szli bracia: pułkownik Korsak, książę Gedroyć generał, Grabowski pułkownik i Grosmani, "municypał" wileński. Zakończył porucznik Biegański z loży warszawskiej "Tarcza Północna", który rzucił się na papier niby na żywego wroga i pociął go w znak krzyża świętego Andrzeja.

Wszyscy jednogłośnie wetowali za śmiercią. Podziurawiony i pocięty papier Działyński schował i rzekł:

- Bracia, zasię aktualnie zapomnijmy o zdradach i podłościach, a przystąpmy do prac podźwignięcia ojczyzny. Naczelnik oczekuje pod Krakowem na wieści o stanie przygotowań na Litwie i Rusi, więc braci delegatów od wojsk proszę o składanie relacji.

- Skarb i wojsko! - zawołał stentorowym głosem Korsak, jak to był czynił na Wielkim Sejmie przy zdarzonej okoliczności.

- Zaiste, węgielne to kamienie wojny - odparł Działyński, zasadzając do pióra księdza Meiera z Woldy i Pawlikowskiego, wielce biegłych w cyfrowanym piśmie do konotowania ustnychrelacji.

Kopeć z Żukowskim imieniem dywizji ukraińskiej składali tabele wiadomości stanu wojsk, zapasów, koni, dróg, brodów, miejsc bronnych, cyfry sprzysiężonych oficjerów i gemejnów oraz plany obozów nieprzyjacielskich i liczby wojsk.

Książę Gedroyć złożył toż samo o wojskach kwaterujących na Litwie.

Jasiński - o całym korpusie artylerii litewskiej i wojskach rosyjsklich.

Grabowski - o komendach stojących na Żmudzi aż po Bałtyk i Lipawę.

Korsak imieniem Wawrzeckiego dał wieści z Inflant po Rygę.

Amilkar Kosiński, porucznik, komisarz wojskowy sprzysiężenia przy oboźnym Prozorze, jednym z najżarliwszych promotorów insurekcji, przedstawił relację z Pińszczyzny i złożył kilkanaście tysięcy dukatów skolektowanych w tamtych stronach.

Relacje na ogół były pomyślne, cyfra związkowych wysoka i głębokie ukochanie sprawy, ale wszędzie brakowało gotowej amunicji, harmat, koni, przeróżnego moderunku i pieniędzy. Powszechnie też narzekano na

obojętność oficjerów wyższych stopni, małoduszność osiadłej szlachty i magnatów. Delegaci, wystawując czulą dyspozycję wojsk dla ojczyzny i gorące pragnienie zmierzenia się z wrogiem, żądali zdeterminowania daty wybuchu. Bowiem groza redukcji, mogącej być uchwaloną lada dzień, dyktowała słuszny pośpiech w działaniach.

- Jeśliby wojsko rozpuszczono przed czasem, wszystko by przepadło - konkludował Kopeć.

- Deliberacje nad redukcją możemy na sejmie jeszcze przewlekać - odezwał się Zieliński - a nawet po uchwaleniu nie zaraz nastąpi wykonanie, bo abszytowanym trzeba wypłacić zaległe lenungi, a kasy wojskowe puste.

- Już i tak bataliony dekompletuje dezercja i werbunki aliantów.

- Czy prawda, jako arsenał warszawski już obsadzili Rosjanie? - ktoś spytał.

- Igelström próbował, ale generał Cichocki nie dał się zjeść w kaszy, a teraz na noc podwaja straże, zaciąga łańcuchy i trzyma w pogotowiu harmaty...

- Czy aby wytrwa w cnotliwym sentymencie dla sprawy? Wszak to królewski konfident.

- Ćwik to nie lada i obrotny w politycznych kabałach, ale oficjer wysokiej instrukcji i szczerze polskie serce, przysięgę złożył i dałbym szyję, że nie zrewokuje - zapewniał Działyński zwracając się do skryptorów, bo właśnie skończyli cyfrowanie résumé wszystkich relacji, opatrzył je pieczęcią i rzekł do Biegańskiego:

- Mości poruczniku, ten pak zawieziesz do Krakowa i wręczysz Sołtykowi, tam ci powiedzą, co czynić dalej. Zaręba, wydaj waść znaki traktów i stacji pocztowych. A waszmość, kapitanie Chomętowski, powieziesz wtóry egzemplarz panu marszałkowi Potockiemu do Drezna - obrócił się do reszty. - Jednak nie prędzej września możemy się spodziewać zdecydowania terminu, wyprawiane relacje zaważą na zdeterminowanie.

Opuścił prezydialne miejsce, tym samym klauzura milczenia, surowo przestrzegana na masońskich kapitułach, przestała obowiązywać i potoczyły się żywe rozmowy, zwłaszcza oficjerowie burzyli się na odwlekanie wybuchu.

- Wszak wojska czekają tylko znaku! - podjął Czyż, miajor gwardii. - Małopolska gotowa, trzynaście tysięcy skonfederowanych wyczekuje w

Krakowskiem...

- Garnizon warszawski zjednany i może zaczynać choćby jutro - rzekł Kaczanowski.

- I dywizja litewska w gotowości - oświadczył Grabowski.

- Zaś oddziały ogarnięte moskiewskim kordonem również - upewniał Kopeć.

- Do całego obrazu brakuje wieści z Wielkopolski - zauważył Zieliński.

- Pracuje tamGliszczyński nie bez widoków fortunnego skutku.

- Niechaj wraz wybuchną: Kraków, Warszawa i Wilno, a płomień ogarnie cały kraj.

- Wojsko gotowe, dobrze, ale gdzie mamy skarb? - rzucił Korsak.

- Republika francuska obiecuje swojej polskiej siostrze udzielić pomocy pieniężnej na walkę: wszak w królu pruskim mamy wspólnego wroga, wszak jednako biją serca dla ludzkości nad Sekwaną, Wisłą i Niemnem, jedne systemata wolności, równości i braterstwa zbroją nas przeciw tyranom - wygłaszał płomiennie Eliasz Aloe.

- Boże! - gorączkował się Jasiński - mieć sto tysięcy żołnierzów, pospolite ruszenie i uzbrojone chłopstwo w rezerwach, w jednym dniu zapalić pochodnię wojny od krańca do krańca Rzeczypospolitej, a jedna noga nieprzyjacielska by nie uszła żywa. Gniew obrażonego narodu jak gniew natury powinien wybuchać nawałą piorunów i huraganem...

- Wielbię takie ogniste sentymenty, lecz nazbyt daleko i górnie niosą pułkownika poetyckie imaginacje! - szepnął pobłażliwie Kapostas.

- Gdzie sięga uczucie imaginacji, tam sięgną i człowiecze zamierzenia.

- Człowiek nie postąpi kroku na przekor przeznaczeniu. Jeśli gwiazdy przyjazne, to Dawid zwalczy Goliata, pastuch uczyni cuda, zaś Nazarejczyk trzeciego dnia zmartwychwstanie - dowodził tonem, głębokiego przeświadczenia.

- Zali bohaterstwo, cnota i słuszność nic nie znaczą? Kapostas, który był członkiem sekty Illuminatów i uczonym w żydowskich księgach, rzekł:

- Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo - reszta to jeno pozór mamiący, cień gwiazd lecących w bezmiary ku nigdy niedosięgłej Istnośoi. Tylko mędrzec, posiadający tajemnice Słowa, mocen zrozumieć tajnie przeznaczenia.

Jasiński słuchał wywodów z grzeczności jeno, gdyż bardziej tentowała go rozmowa prowadzona obok przez Pawlikowskiego z grupą oficjerów.

- Na jakimże systemacie opieramy insurekcję, jak myślicie waszmościowie?

- Na systemacie Konstytucji Trzeciego Maja - odrzekł Kopeć.

- Wszak i na nią nie godzą się nasze królewięta - wtrącił Żukowski.

- Rzeczpospolita nie będzie żebrała przyzwolenia pod złoconymi drzwiami magnatów.

- Słusznie. Dla nich to za wiele, a dla nas za mało - mówił Pawlikowski, zacięty klubista i jakobin, autor wielu pisemek politycznych. - Systemat Konstytucji Trzeciego Maja nam nie wystarcza. Jeśli bowiem chcemy poruszyć cały naród, musimy dać wolność wszystkim stanom. I tylko na takim fundamencie budowana społeczność ostoi się przeciw tyranom. Już Staszic pisał, jako bez odmiany poddaństwa chłopa doczesne są i płonne wszystkie inne odmiany.

- Pierwej uratować Rzeczpospolitą, a później dawać swobody.

- Tylko z wolnymi można wywalczyć wolność.

- Wszak nikt do niewoli, a każdy rodzi się do wolności.

- I posłuszeństwa prawom natury - posypały się głosy klubistów.

- Właśnie te wzniosłe systemata ludzkości dawają Francji przewagę nad tyranami. Parsknął na to Kaczanowski, lecz pohamowawszy się rzekł rubasznie:

- My zaś po staremu kładziemy nadzieję w żołnierzach i harmatach...

- Nie potrzeba - mówił nieskonsternowany Pawlikowski - aby szlachta straciła swoje swobody, ale potrzeba, by swoje prawa upowszechniła powiększając liczbę obywatelów wolnych.

-A waszmość uwolniłeś już swoich poddanych? - zagadnął złośliwie Kaczanowski, doskonale wiedzący, jako ten żarliwy obrońca chłopów jest piotrkowskim mieszczaninem i prócz cnoty, męstwa i rozumu nie posiada innej substancji. Nie doczekawszy się responsu jął się burzyć przed Zarębą:

- Jaki mi dobrodziej z cudzego! Śmierdzi o milę inkaustem. Liznęło to francuskich książeczek i udaje statystę. Skryba! - mamrotał z głęboką awersją.

I na tym poprzestał, gdyż Morski głośno odpowiadał komuś:

- Powszechność? Juści, że przychylność ma w duszy do naszych zamierzeń, ale jednych ciśnie do ziemi żelazna stopa Prusaka, drugim respekty powinne wmuszają jegierskie bagnety, innych oślepia wiara w

gwarancje i wydaje się im zbędna jaka bądź odmiana. Są znowu, którzy na wszystko patrzą oczami swoich jaśnie wielmożnych protektorów. Mniemam jednak, że większość czuje poczciwie i bolejąc nad upadkiem Rzeczypospolitej skłonna jest do ofiary...

- Niemała liczba - przemówił Działyński - ociąga się nie przed ofiarą krwi i mienia, lecz przed odmianami praw i jakobińskimi maksymami. Przykład Francji daje do myślenia szlachcie i trwoży, zwłaszcza że przeróżne pisma i zapaleńcy rozsiewają po kraju nazbyt jakobińskie opinie. Uważałbym koniecznym rozpowszechnić wiadomość o prawdziwych celach naszych zamierzeń. Uspokojone umysły łacniej będzie można skłonić do ofiarności...

- Otóż to, suplikować u stóp waćpanów, waszmościów, wielmożnych i jaśnie wielmożnych, by raczyli rzucić jakowyś zbędny ochłap wspomnienia dla ginącej ojczyzny - zawrzał Pawlikowski. - Cnotliwy obywatel nie zna nad obowiązek troski o szczęście powszechności, kto zaś tego nie czuje, temu spełnienie powinności godzi się nawet nakazać!

- Godzi sdę nawet przymusić! - ozwał się mocno ksiądz Meier - a opierających się woli powszechnej trzeba wytracić jako wrogów ludzkości. Tak czynią rewolucjoniści francuscy, a w skutkach osiągnęli zwycięstwo cnoty i rozumu nad egoizmem, ludzkości nad tyranią. Wola narodu stanowi prawa. Na naszych sztandarach winno być napisane: "Qui non est nobiscum, est contra nos!"

- Kto nie z nami, ten przeciw nam! - przywtórzyli socjusze z zapałem.

- Szanować opinie drugich jest powinnością rozumu - zauważył Działyński, popierany przez umiarkowańszych, lecz ksiądz Meier zakrzyczał namiętnie:

- Veto, protestuję. W tym właśnie źródło polskiej anarchii: szanowanie cudzych a sprzecznych opinii wiedzie do lękliwego baczenia na drugich, do wyrozumiałej pobłażliwości nawet oczywistym zdradom i wrogom. I biskup Kossakowski wyznawa opinie polityczne, i król je wygłasza, i targowiccy hersztowie w imię swoich opinii wydali kraj nieprzyjacielowi. Mamyż ich opinie szanować i uważać? Nie, precz z tym! Nie ma być tolerowanych w Polsce opinii nad opinie prowadzące do podźwignięcia Rzeczypospolitej na zasadach: równości, wolności, braterstwa i niepodległości...

Działyński, aby nie zaogniać antagonizmów, nie replikował, a zwrócił się do Amilkara Kosińskiego, który opowiadał o Prozorze i Polesiu.

- A najdziwniejsze, jako pomiędzy Poleszukami rozpowiadają, że w kilku niedzielach rozpocznie się wielka bitwa z Moskwą. Pod Owruczem mieli już chłopi widzieć całą armię polską,ciągnącą lasami na Wołyń. Wyliczali cyfrę harmat, wozów i koni. Widzą już to, co się ma dopiero stać...

- Prostaczkowie bliżej są Boga i wiara ukazuje im, czego mędrcy nie dojrzą - szepnął ksiądz Jelski, świętobliwy kapłan i żarliwy patriota.

- Mniemania o bliskiej rewolucji rozpowszechniają się i po całej Rusi - zaczął Żukowski - a strach przed okupacją ogarnia coraz większe masy ludu ukraińskiego. Sam widziałem, jak skoro kordon rosyjski posunięto od Wasilkowa na zachód ku Ikwie, cała ludność chciała uciekać do dzierżaw pozostałych przy Rzeczypospolitej. Miałem pocztę z Kijowszczyzny, że i teraz na wieść, jako Rosja na stałe zajmuje tamte strony, chłopi tysiącami uciekają do Polski, a zapobiec temu nie ma sposobu.

- Bo z nowym panowaniem niedola chłopa jeszcze się pogorszy.

- Z tej przyczyny i dawna Sicz zaporoska chce z nami traktować...

Wpadł zadyszany przeor zapraszając na skromną przekąskę.

Rozdał jeszcze Działyński nieco patentów, podpisanych przez Kościuszkę, a fortragujących upatrzonych przez Wielką Radę mężów na generał-majorów niektórych województw i powiatów: mieli je powieźć delegaci od wojsk, i poszli do przeorskiej celi, dochodziło bowiem południe i już niejednemu grzecznie kiszki marsza grały.

Pucołowaty braciszek przy pomocy grubego kanafarza zastawił stół, a przeor pieszczotliwie zapraszał do jadła i kiedy zabrali miejsca; odezwał się nieśmiało:

- A pośpieszajcie, waszmościowie, żeby wyjść z kościoła wraz ze wszystkimi. A ledwie się za nim drzwi zamknęły, kosy zagwizdały rzęsistego poloneza, jakoby sfornie zestrojona kapela; mniszek uwijał się koło poodsłanianych klatek poświstując cichutko do wtóru. Zasię i suma szła jeszcze w kościele, więc dalekie przymglone granie organów i pogłosy śpiewań raz po raz wdzierały się do celi ulewą słodkich brzmień i dźwięków.

Jakiś cichy, łzawy smutek opłynął wszystkie serca, milczenie zaległo, niejeden dumał przyszłe swoje losy i nadzieje, niejednemu łza zaćmiła oczy, a do pamięci cisnęły się drogie postacie. Nawet Działyński wzdychał żałośnie, tocząc oczyma po twarzach socjuszów. Zaś Kapostas przenikliwym spojrzeniem zdał się ważyć dolę każdego i twarz mu posępniała chmurą żałoby i smutku.

Ze ściśniętym sercem patrzył na tę żywą litanię świętych polskiego kalendarza wolności, która odtąd aż po wiek miała olbrzymieć i rozsnuwać się w łańcuch nieustannych poświęceń, wysiłków, ofiar i bohaterstw - na ten święty huf rycerzy, dobrowolnie idących na wyłom kłaść głowy swoje i serca, gwoli zmazaniu win ojcowskich i gwoli dźwignięciu Ojczyzny i szczęścia powszechności.

Zarębę wywołał braciszek. W korytarzu czekał ojciec Serafin.

- Od Kacpra!

Podał mu zbrukany karteluszek, zapisany ołówkiem.

- Jezus Maria! Zagarnęli go werbownicy moskiewscy! Jest w obozie grenadierów, prosi o ratunek. Kto przyniósł tę wiadomość?

- Mój wiernik, któremu udało się przedostać do obozu.

- Boże, choćbym miał zapłacić głową, a muszę go wyrwać z niewoli. Biedny chłopak! Rozpacz nim miotała, łamał ręce.

- Pół szwadronu mirowszczyków może siąść na koń, Staszek ich skaptował.

-Na całe pułki się nie porwę. Siedzi chudziak zakuty wraz z pięćdziesięciu drugimi, nie wie, kiedy ich wyprawią i gdzie! Prawdziwa desperacja! A tak się bałem o niego! A może to tę partię poprowadzi do Merecza Iwanow, przyjaciel Kaczanowskiego?

Ożywił się nagle, oczy zaiskrzyły mu się powziętym postanowieniem.

- Niech ojciec zaczeka na mojej kwaterze. Przyjdę z kapitanem, to razem rozważymy pewien plan. Co za nieszczęście!

Ledwie wrócił do celi zabierając swoje miejsce, gdy Działyński powstał. Wszyscy zerwali się na nogi, wierne oczy wbiły się w niego, a on podnosząc w górę kielich wyrzekł krótko:

- Śmierć lub zwycięstwo!

- Śmierć lub zwycięstwo! - odkrzyknęli z mocą i wszystkie kielichy rozbryznęły się o podłogę.

Rozdział X Słońce już grało po szybach, dzień się rozgłaszał wesołym świergotem ptasząt i powiewami lubej aury, gdy w celi przeora zeszli się sprzysiężeni; oczekiwano tylko Działyńskiego i Kapostasa. Pucołowaty mniszek jął zastawiać runtowe misy bernardyńskich specjałów i wazy z polewkami, ale nikt nie kwapił się do jadła mimo rannej pory, obstąpili bowiem Żukowskiego, który ciągnął dalej relację, zaczętą w korytarzach.

Nieprzenikniony mrok leżał pod konarami sosen i głucha cichość

nocnych godzin, że jeno chwilami rwały ją bełkoty wód Niemnowych, przedzierające się wskroś ciemności, to jakoweś szemrania podobne przytajonym westchnieniom lub suche trzaski opadających gałązek. Noc była późna, gwiazdy świeciły blado, ledwie widne w płachcie nieba zasnutej płowymi mgłami, całym światem płynął głęboki spokój uśpionej ziemi i nagrzane, wonne tchnienia borów.

- Jadą, głosy lecą po rosach! - zaszeptał naraz ojciec Serafin przykładając ucho do ziemi; jakoż istotnie, od strony Grodna powiały dalekie jeszcze i niewyraźne odgłosy. - Za jakie pół godziny nadciągnąć powinni...

- Niechby, mierzi mi się to czekanie. Cóż podkomorzyna? - szepnął Zaręba.

- Ma pomieszczenie choćby dla wszystkich, zaraz przy mnie wysłała umyślną sztafetę z listem do swojego komisarza w tamtych dobrach. Żarliwa to patriotka, zaś dla waszmości gotowa się ważyć na wszystkie azardy...

- A przewóz na Niemnie? - zagadnął, nierad poruszania tamtych materyj.

- Gotowy. Trojakowski, mądrala, prowadzi szkuty ze zbożem i wołami do Prus i właśnie wypadła mu potrzeba zatrzymania się pod Mereczem. Zajdzie okoliczność, to w mig przewiezie wszystkich na drugą stronę, a potem już głowa Kaczanowskiego, żeby się wywinął, jeśliby pogoń ruszyła za nim.

- Krzyk od Niemna, tam nasze widety! - zerwał się nasłuchując trwożnie.

- Wołania flisów - upewniał ojciec Serafin - nocują gdzieś pod brzegiem. Od paru dni Niemen aż się roi od statków. Pono kilku panów dostało od Buchholtza permisję wolnego spławu zboża i wołów do Prus, więc się śpieszą i wielkie handle prowadzą.

- Kupił ich powolność przy głosowaniu nad traktatem. Gdzie ojciec widział dzisiaj Kaczanowskiego?

- Na kwaterze Iwana Iwanowicza, którego jak powiadają, obuł w swoje buty i wyprawia z nim, co mu się żywniepodoba. Prawdziwi to już bracia czopowi. Zajrzałem tam niby po kweście. Pili właśnie z przyjacioły. Kapitan udając, jako widzi mnie po raz pierwszy, wyprawiał różne krotochwile i paskudnie mi przymawiał, ale na odchodnym rzucił mi dukata.

- Zawsze skory do szastania swoim i cudzym.

- Kiesa mu spęczniała, boć zdeklarował się przejść w służbę imperatorowej, Cycjanow obiecał mu pułkownikowską szarżę i sute wypłacił culagi. Niemało też musiał wygrać od nich w karty. Powiadał mi, jako nieprzyjaciół godzi się trapić na każdy sposób i podchodzić, aby ich tym skuteczniej zwalczać...

- Zbytnio się jednak azarduje, może ponieść szwank na honorze...

Nie dbaj, chociaż zła wieść o tobie gruchnie,

Bo kto nie je czosnku, ten nim nie cuchnie

może sobie śmiało rzec, a naszej sprawie niemałego przysporzy pożytku. Wywinie się on gładko z tych okoliczności, nie zbraknie mu fortelów. Porucznik potem wraca do Grodna?

- Dla odwrócenia podejrzeń muszę się sprezentować między socjetą i poszwendać tu i owdzie. Mam też wiele nieukończonych spraw, chciałem właśnie z Kosińskim układać regulaminy dla lipawskich wolonterów, gdy mnie zaskoczyła ta nieszczęsna okoliczność z Kacprem...

- Admiruję sentymenty waszmość porucznika!

- Bliższy mii on, niźli byłby rodzony brat. Lękam się jeno, czy aby go nie wysłali z Grodna bocznym traktem i pod szczególnym konwojem.

- Jeszcze wczoraj widziałem go w obozie na Łosośnie i on mnie dojrzał. Na nieszczęście przystępu do niego wzbraniały straże. Dałbym jednak głowę, że go transportują z drugimi. Gdyby tak można wpaść na nich znienacka,odbić Kacpra i w konie! Wiem wszystkie brody na Niemnie...

- Chwalę kawalerską fantazję jegomości, lecz naszą powinnością odbić wszystkich nieszczęśników wraz i z tymi w Mereczu. Hłasko z ludźmi już tam gdzieś pod miastem czeka na nas. Maciuś! - podniósł nieco głos - właź na drzewo i popatrz w stronę Grodna. Nie pora na bitwę - zwrócił się szeptem do mnicha - wygnietliby nas co do jednego. A przy tym nasza wyprawa ma wziąć obrót, jakby zwerbowani podnieśli bunt, pobili straże i uciekli. W tym właśnie będzie dowcip Kaczanowskiego, żeby nam chwilę napadu przysposobił.

- Więc to dlatego mirowscy przybrali się na wyprawę niby ultaje...

- Melduję pokornie: widać już ognie pochodniów - szepnął Maciuś.

- Dobrze. Koniom założyć na kopyta wiechcie, nozdrza obwinąć, wedety ściągnąć od rzeki, cofnąć się na pół strzelania i czekać znaku.

Cień Maciusia przepadł bez szelestu, zaś Zaręba przyłożył się do ziemi

nasłuchiwać - już wyraźnie roznosiły się skrzypienia wozów i stąpania koni.

- Wolałbym bitwę niźli takie wyczekiwanie - mruknął ojciec Serafin.

- Przypominam: jeno dla salwowania życia wolno zabijać.

- Jak rozkaz, to rozkaz! - odburknął i wziął się do odmawiania różańca. Cisza pokryła szepty, bór stał nad nimi zatopiony w nocy, głuchy i jakby zdrętwiały we śnie; żywiczne zapachy przejmowały lubością,niekiedy nikłym szelestem spływało sosnowe igliwie, to jakaś niedojrzana gałąź musnęła pieszczotliwie po twarzach. Siedzieli skuleni pod krzami karłowatej brzeziny; szeroka droga szarzała przed nimi niby pas zgrzebnego płótna, pochylone nad nią sosny zdawały się patrzeć w stronę, od której napływały coraz głośniejsze turkoty wozów i brzęki jakiejś kapeli.

- Iwan Iwanowicz swoją kompanią zamyka pochód - szepnął mnich.

- Myślałem, że się przodem wysforuje. Licz jegomość konwojujących. W tył, za blisko drogi! - Przeczołgali się parę kroków w głąb lasu i przypadli na ziemię bez ruchu, gdyż jął się wynurzać z nocy szary, ledwie rozeznany pochód. Przodem jechała kozacka szpica, zajmująca całą szerokość drogi, człapiąc z wolna i kiwając się sennie na koniach, zaś dopiero w pewnej odległości toczyły się czterokonne drabiniaste wozy słomą wymoszczone i pełne leżących ludzi; eskortowali je dragoni, rozciągnięci po obu stronach w długie gąsiory. Jechali dosyć wolno mimo prania batów i pokrzykiwań woźników, gdyż konie miały ciężko w piaszczystej drodze i nieco pod górę. Na samym ogonie szły dwie landary w asyście kozaków z pochodniami zatkniętymi na pikach, a przepełnione wesołą kompanią, która zabawiając się butelkami, co chwila wybuchała pijacką wrzawą i krzykami, co chwila też odzywały się bałabajki, a do wtóru leciały takie śpiewki, pokrzyki, śmiechy i brzęki tłuczonych o koła flach, że cały bór napełniał się swarliwymi głosy i odkrzykiwał echami. Brzaski pochodni otaczały czerwoną, dymną glorią powozy, że łacno mógł rozeznać twarze wszystkiej socjety. Kaczanowski siedział w pierwszym powozie, najwięcej pijąc i najgłośniej baraszkując, lecz wymijając przytajonego w ciemnościach Zarębę, jakby tknięty przeczuwaniem, uniósł się nieco z siedzenia i ryknął potężnym basem umówioną piosenkę:

Przyszła dziewka do klasztora, do klasztora, do klasztora.

Podajcież mi tu przeora, tu przeora, tu przeora!

Chcę się spowiadać.

Długo jeszcze rozlegał się jego głos przepity, huczały wrzaski, brząkania bałabajek i długo krwawiły się w mrokach odblaski pochodni. Dopiero kiedy wszystko przepadło w oddaleniu, Zaręba porwał się na nogi.

- Konwojowych dragonów trzydziestu i dziesięciu kozaków - meldował Serafin.

- Nie dojrzał ojciec Kacpra?

- Ba, nie sposób było rozpoznać kogo na wozach: leżeli pokotem jak pobici. Zaręba zakwilił jak czajka i po chwili zaszemrały ostrożne stąpania.

- Konie wziąć krótko i gąsiorem za mną marsz! - rozkazał, drogę pierwszy przeszedł i zmacawszy jakąś ścieżynę, wiodącą w stronę Merecza, ruszył prędko. Maszerowali w milczeniu i takiej cichości, że nie zabrzękła podkowa, koń nie zaparskał ni się kto potknął o korzenie; sunęli niby trwożne cienie unikając polanek i miejsc otwartych, bowiem jeszcze niekiedy górne powiewy przynosiły pogłosy śpiewań i muzyki. Dosięgli jakiejś drogi, biegnącej krajem borów i skoczywszy na siodła pognali co tchu, aż koniom zagrały wątroby, nie dbając, że gałęzie siekły ich po twarzach. Pędzili tak z dobrą godzinę, mijając jakieś pola piaszczyste, wsie ledwie w mrokachdojrzane, wyłysiało wzgórza, grząskie rzeczki, a kręcąc w różne strony jakby za zgubionym tropem, bo chociaż do Merecza, z miejsca gdzie czatowali, była zaledwie milka, to kołując dla przezpieczności nadłożyli przeszło dwie. Stanęli jednak pod miastem w porę, gdy właśnie hałaśliwa kawalkada Iwana Iwanowicza wtaczała się w rogatki. Tutaj ojciec Serafin, jako znający okolicę, wziął komendę i rozkazawszy pozsiadać z koni powiódł ich tyłami domów i ogrodów, cyrkulując z wielką ostrożnością ku Niemnowi. Merecz bowiem, pomimo spóźnionej godziny, nie zażywał jeszcze wywczasów; z rynku buchały łuny jakby biwakowych ogniów i roznosiły się liczne głosy. Doszedłszy wylotu jakiejś ciemnej uliczki w poprzek przekopanej i zagrodzonej częstokołem, Serafin udał głos sowy, na co zjawiła się, jakby spod ziemi, jakaś postać, szepcąca dosyć wyraźnie porwane słowa "Zdrowaś":

- ...łaskiś pełna i błogosławiona...

- ...między niewiastami... - dopowiedział Zaręba rozpoznając Hłaskę, który pociągnąwszy wszystkich do pobliskiej stodoły jął prędko mówić:

- Leżą w rynku, chłopa pięćdziesiąt i dwa; trzydziestu samych

dezerterów z różnych regimentów zagarniętych na Ukrainie i batami przymuszonych do służby imperatorowej; wyłowili ich szpieguny ma Niemnowych przeprawach i siłą pobrali; ci są gotowi na każdy azard, byle się zbawić srogiego losu, gdyż czeka ich łamanie kołem i pędzenie przez rózgi. Trzymają ich w pętach i srogo strzegą. Porozumiałem się z nimi, a uzbroiłem w krócice i noże na wszelką okoliczność. Reszta to przeróżni obwiesie, ultaje i gemejny zdezarmowanych pułków, zwerbowani obietnicami nadzwyczajnych lenungów i gorzałką, zaś potem kijami zapędzeni do obozów. Podniosą się również ochotnie, bo im zapachniała wolność. Rozdałem wszystkim po dukacie i markietanowi zapłaciłem, żeby ich obficie pożywiał. Straży niewiele: czterdziestu jegrów i piąci kozaków, tylko konwojowy oficjer wielce szczwany i nie pijanica. Są jeszcze wozy wypchane tubami, pono pełne skarbów złupionych czasu zeszłorocznej wojny, a teraz dopiero prowadzone w głąb Rosji; zaś pod osobną strażą komuchów prowadzą też tabun grzecznych koni. Wozy i konie kwaterują w proboszczowskiej stodole na kowieńskim trakcie. Moich żołnierzów rozstawiłem po mieszczanach, a konie przy rzece. Trojakowski trzyma łodzie w gotowości, boć w każdym wypadku zrejterować nam przyjdzie za Niemen. Mają wyruszyć w stronę Wilna i zaraz po befelu - składał akuratną relację. Ojciec Serafin wypytywał go jeszcze o różności, a Zaręba, przeodziawszy się w kożuch Maciusia i zasadziwszy głęboko na oczy jego baranicę, rzekł cicho:

- Teraz nam jeno czekać znaku Kaczanowskiego. Pójdę na zwiady, prowadź waszmość. Wzięli się błotnistą, ciasną uliczką na obszerny rynek gęsto obudowany, na środku którego pod wyniosłymi drzewami paliły się biwakowe ogniska i przy nich wiankiem leżeli więźniowie. Tabor wozów otaczał ich wałem, tworzącym rodzaj obronnego szańca, w przerwach stali jegrzy z karabinami, reszta zaś żołnierzów, ustawiwszy broń w kozły spała pod osłoną wozów.

W oknach domów, stojących do rynku szczytami, powspieranymi na słupach, błyskały światła, sporoludzi kręło się w podsieniach i szwargotały Żydy.

- Wstąpmy na moją kwaterę - zaproponował Hłasko prowadząc przez jakąś niską sień do stancji ogromnej i cienej, z oknami na rynek. Naprzeciw wznosił się biały, przysadzisty dom, mieszczący austerię. Właśnie przed nią powstawał niemały gwar i bieganina, wszystkie okna rozbłysły światłami, tam bowiem zajechał tabor Iwana Iwanowicza, landary wtoczono w podwórze, a wozy wyciągnięto pod sąsiednimi

domami pod strażą spieszonych dragonów. Słyszeć się dawał rozkazujący gniewnie bas Kaczanowskiego.

- Ten w każdej okoliczności brać musi komendę - uśmiechnął się Zaręba.

- Wasza wielmożność pozwoli nakarmić tych nowych? - pytał jakiś głos z głębi.

- Dawaj, co zjedzą i wypiją. To mój gospodarz, człowiek oddany, krewniak Borysowicza z Grodna - dał objaśnienie Hłasko.

- Doskonała sposobność - pomyślał Zaręba przystępując do gospodarza. - Poczekaj, aspan, pomogę ci w robocie. - I poszedł dźwigać wespół z jego parobkiem ciężkie niecki, napełnione chlebem i kiełbasami. Hłasko zrzuciwszy pychę z serca poniósł za nimi grzeczną beczułkę gorzałki.

Dragoni zrazu wzbraniali przystępu do więzionych, lecz przejednani szczodrym poczęstunkiem, udali niewidzących i głuchych, maszerując wymierzonym krokiem wzdłuż taboru i z powrotem, a jeno przynaglając do pośpiechu.

Na wozach podniosła się niemała radość, pokazywały się rozjaśnione twarze, wyciągały ręce, rozlegały mlaskania języków na czujny zapach kiełbas i gorzałki. Zwłaszcza że nikt za to ręki po zapłatę nie wyciągał. Przypinali się też do jadła niby wygłodniałe wilki.

Zaręba penetrując wóz po wozie odszukał wreszcie Kacpra. Leżał skrępowany postronkami jak baran, ale na znajomy głos uniósł się nieco i jakoby zamarł w zdumieniu, nie dowierzając własnym oczom.

- Ani mrumru! Podjedz trochę - zaszeptał karmiąc go niby dziecko i pojąc. Chłopak przełykał z trudem polewając kiełbasę radosnymi łzami wzruszenia.

- Czekaj krzyku sowy... Straże wiązać... zbierać się przy rzece - szeptał i korzystając, że żołnierz był odwrócony plecami, rozciął Kacprowi sznury na rękach i wtykając mu krócicę i puginał zdążył jeszcze powiedzieć: "Nie zdradź się!" Rzucił ogromne pęto kiełbasy na wóz i spiesznie uskoczył w tył, gdyż żołnierz powracał i przy wozach ukazał się jakiś oficjer. Stanął potem w kupie Żydów i pospólstwa pod oknami austerii, gdzie się już rozpoczynała hulanka, grały bałabajki, pito, wrzeszczano i śpiewano.

- Teraz wierzę w pomyślny skutek - szepnął Hłasko przysuwając się do niego.

- Żołnierzom wątpić nie wolno - odszeptał, pilnie zazierając w okna, poza którymi migała postać Kaczanoskiego. Zdał się być sfrasowanym i jakby niespokojnym, tak kręcił się po izbie i ukradkiem rzucał oczyma w szyby, ale wyszedłszy na dwór dla uczynienia ulgi naturalnej potrzebie, jął sobie przygwizdywać. Zaręba zaświstał umówionym sposobem, na co twarz mu pojaśniała kontentacją i powróciwszy do kompanii rozpowiadał coś tak krotochwilnego, że pokładając się od śmiechów pili jego zdrowie, niepomierny podnosząc wrzask. Po jakimś czasie wytoczono ogromną beczkę piwadla konwojów i pachoły, odbiwszy czop, zaczęły nalewać w kwarty i podawać. Gemejny, snadź trzymane w srogich ryzach, nie tknęli napitku zezując jeno trwożnie ku oknom i starszyźnie. Czekali na przyzwoleństwo; dopiero na rozkaz Kaczanowskiego, odsunąwszy się w głąb rynku, dalej oficjerskich oczów, wzięli się po swojemu zabawiać. Zwłaszcza iż Hłasko polecił im dodać antał gorzałki, miodu spory półbeczek i całą solówkę śledzi.

Zasię w austerii oficjerska kompania zabawiała się coraz huczniej i weselej. Wywarto okna z racji gorąca, pozrzucano mundury, bałabajki nieustannie wygrywały, tańcowano i pito na umór. Grodzieńskie panny, porozdziewane do koszuli, z rozwiązanymi włosami, bose, pijane, krążyły z rąk do rąk wśród wybuchów dzikiego śmiechu, pisków i siarczystych całowań. Co chwila zrywały się hulaszcze, nieprzystojne piosenki, a do wtóru tłuczono szyby, flachy, bito nogami w stoły i rozbijano sprzęty. Znalazły się nawet i jakieś oberwane, brudne bosówki, sprowadzone z miasteczka; zmuszano je do picia i nahajami niewolono do pociesznych skoków, pisków i tańców. Austeria trzęsła się już od wrzasków, tupotów i wściekłej hulanki.

Kaczanowski wciąż i niestrudzenie przewodził pijatyce; pił za dziesięciu, najgłośniej krzyczał, i preparując zabójcze mieszaniny z wina, gorzałek i miodów, wznosił coraz to inne zdrowia, przymuszając wszystkich do ich spełniania, jeśli zaś który "z czopowych braci" osłabnąwszy walił się nieprzytomnie na podłogę, kazał go brać kozakom na rozpostartą krymską burkę, intonował pijackie egzekwie i skropiwszy go obficie winnym lagrem odprowadzano znaczonego pijaństwem do ciemnej komory, przy sprośnych śpiewaniach, pobrzęku kielichów i jękliwym zawodzeniu bałabajek.

Wkrótce większość kompanii była już nieprzytomna i coraz wrzaskliwiej taczająca się od ściany do ściany. Któryś oddawał na stół, że go tam przyparła potrzeba; inny zaś wyprężywszy się na środku karczmy jął

grzmiąco komenderować jakoby rotą i rypać krokiem w miejscu, aż natrafiwszy na wystający dyl zwalił się na podłogę; ktoś znowu w koszuli jeno i hajdawerach, z flachą gorzały w garści, bił pokłony do ściany i przepijał raz po raz; jakiś gołowąs zapalczywie obcinał świece szablą; dwóch starszych wiekiem, o twarzach poznaczonych srogimi plejzerami, obłapiało się nieustannie i spowiadając się przed sobą z grzechów płakało nad sobą rzewnymi łzami.

- Powiedz, żem świnia, podlec i wór! - bełkotał jeden wśród nieustającej czkawki.

- Ty mi pluj w twarz i biej w mordu! Ty, jeśliś mój przyjaciel! - spierał się drugi. Jakaś dziewczyna w mokrej od wina koszuli, zwinięta w kłębek, spała w kącie na kupie mundurów i rynsztunków, drugie rozwalały się pijane po ławach lub słychać było ich lubieżne wizgi z bokówki, że izba dawała obraz wielce już obmierzły i wstręt budzący. Tylko jeden Iwan Iwanowicz, chociaż pił za jedno z wszystkimi, trzymał się jeszcze krzepko i rozgniatając pocałunkami wargi swojej "duszki", trzymanej na kolanach, bełkotał najczulsze zaklęcia.

- Wytrzymały łeb! - pomyślał o nim Zaręba,spokojnie wyczekujący końca libacji. Poszedł sprawdzać jej skutki pomiędzy żołnierstwem. Spali już pod wozami i gdzie popadło; jedne warty dawały jeszcze pozór czuwania, bo tu i owdzie drzemał jakiś żołnierz, wsparty na karabinie, lub chodził ołowianym krokiem senny, z zamkniiętymi oczyma, dźwigający się jeno mocą strachu.

Ognie biwaków pogasły, pospólstwo się porozchodziło, okna domostw pociemniały i cały rynek obtulił się w nieprzeniknioną noc, cichość i sen.

Zasię na wozach i wpośród leżących przy zagasłych ogniskach powstawał stłumiony, ostrożny ruch jakby pełzań, szeptów i chrzęstów słomy.

Zaręba usiadłszy pod kwaterą Hłaski dawał baczenie na austerię, która już znacznie przycichała, nawet głos Kaczanowskiego rozlegał się ciszej.

Ciemna noc leżała jeszcze na ziemi, zasię jeno na wschodniej stronie niebo zafarbowywało się już perłowymi brzaskami, gwiazdy gasły niby oczy snem zmorzone, koguty zaczynały piać i od Niemna wstawały chłodne powiewy.

- Ludzie aż dygocą z niecierpliwości - szepnął Hłasko stając przy nim.

- Lada chwila skoczymy, tam się dopalają świece i już wszyscy pijani - wskazał karczmę.

- Droga na trakcie grodzieńskim przekopana?

- Co tylko meldowali o skończeniu.

Odszedł na swoją pozycję.

- Maciuś! - parob siedział w kuczki obgryzając jakąś kość - podsuń się do Kacpra i w razie czego daj mu pomoc. Masz tu gorzałki!...

Czas wlókł się wolno i świtanie rozlewało się jakoby morzem seledynowych brzasków, że szpiczaste dachy domostw i wieże kościelne zdały się wyrastać i coraz bardziej czernieć na jaśniejącym niebie.

Naraz zahuczał trzykrotnie w ciszy głos puchacza.

Zaręba porwał się w stronę Kacpra, który właśnie na sygnał Kaczanowskiego rzucił się z kamratami wydzierać broń strażom i wiązać pokonanych.

Wyrwały się wściekłe wrzaski, odgłosy uderzeń i dzikie szamotania. Mirowscy niby zgłodniałe wilki wpadli na resztę widet i rozpoczęła się powszechna bijatyka. Z ciemności zalegających plac, spod wozów i,domów, wybuchały niekiedy straszliwe krzyki, niekiedy charczenia żałosne, głuche stękania przyduszonych, a czasami płaczliwe głosy o zmiłowanie. Ale niełatwo przychodziło zmożenie jegrów, bowiem wielu, snadź mniej pijanych, zrywało się na pierwszy krzyk i nie nalazłszy swoich karabinów broniło się pięściami z ponurą determinacją i niezrównaną zawziętością, że w całym rynku zakotłowało się jakby w garnku. Przetaczali się ze strony na stronę i wśród przekleństw i wścieklizny rypali się o ziemię, o wozy i ściany, o co się jeno dało. Miasteczko rozbudziło się wystrachane, trzaskały okna, gdzie błysnęły światła, ludzie wybiegali w koszulach, uderzyły baby lamentami, podniosły się płacze dzieci, pieski zaczęły naszczekiwać i ganiać jak oszalałe.

Nagle gdzieś, jakby przed austerią, zawarczał gwałtownie bęben, bijący na trwogę, a z sieni wypadł Iwan Iwanowicz z szablą w jednej ręce i pistoletem w drugiej.

- Za broń! Formuj się! - zaryczał ze wszystkiej mocy i strzelił.

Kacper skoczył na niego, lecz nim dosięgnął pazurami, wziął szablą przez łeb i zwalił się na ziemię, on zaś jakstał w hajdawerach i koszuli, dopadłszy dragońskich koni, stojących wpodle karczmy, śmignął na siodło i wraz z paru kozakami pognał ku rogatce, aż iskry posypały się spod kopyt.

Strzelił za nim Zaręba. Iwan Iwanowicz chwycił się jeno za pośladek i

bijąc konia nogami i płazem przepadł w ciemnościach.

- Wachmistrz Grodzicki, bierz dziesięciu mirowskich i gnaj za nim, co jeno pary w koniach i na przełaj do grodzieńskiego traktu, a jeśli nie zgonisz w pół godziny, powracaj - rozkazał Zaręba i zlustrowawszy, jako wszystkie pobrane gemejny już w pętach i zawleczone do jakiejś stodoły, zajął się dopiero Kacprem. Przenieśli go pod studnię w rynku i ułożyli na zaobycznych burkach; miał głowę srodze nadłupaną, obficie krwawił i leżał nieprzytomny. Na szczęście ojciec Serafin, majster od zalepiania plejzerów, opatrzył go akuratnie i wytrzeźwił.

- Wyliże się. Żeby nie tak z bliska, byłby mu rozłupał głowę jak dynię. Nie lada gracz z tego Iwana Iwanowicza! Jakże się teraz czujesz?

- Bóg zapłać, niezgorzej. Nawet kija nie miałem w garści - jęknął w konfuzji.

- No cicho, stało się - szepnął Zaręba obcierając mu zroszoną potem i krwią twarz. - Może zdarzy się okoliczność, to mu oddasz za swoje. Maciuś, konie dawaj! Nie bój się, nie zostawię cię tutaj. Mości Hłasko, jak tylko pogoń wróci, zbierz mirowshich i odprowadź, skąd ich wziąłeś, pozwól im po trzy dukaty na głowę, dobrze się sprawili. Waszmości głowa, żebyś się nie zetknął z pogonią. Spotkamy się w Grodnie. Czy aby przeniesie drogę? - spytał szeptem Serafina wskazując rannego.

- Musi, pojadę z wami. Przyjdzie nam kołować światami dla przespieczeństwa. Zjawił się Kaczanowski, który podawszy sygnał napadu przepadł był gdzieś, aby zejść z oczów swojej kompanii, pytając właśnie, co by z nią teraz począć.

- Znieść wszystkich, jak są powiązani, do komory, broń odebrać, ale wszystkie bagaże zostawić. Zagrozić pod gardłem karczmarzowi, żeby ich oswobodził dopiero w południe. Nieradzi będą powracali do Grodna. Ale ten Iwan Iwanowicz, jeśli się wymknie, narobi nam bigosu, za jakie trzy, cztery godziny nadciągnie pogoń!

- Nie będę na nich czekał; wsadzę swoich ludzi na zdobyczne konie i pisz do mnie na Berdyczów - zachwiał się i ledwie nie runął. - Psia twarz, jakoś mnie zamroczyło.

- W nogach błąd, kiedy w głowie nierząd - zaśmiał się uszczypliwie kwestarz.

- Zgaga mnie piecze, diabli, spiłem się czy co? Te, chamie, skocz no do karczmy i przynieś miskę kwaszonej kapusty, najskuteczniejszy to medykament.

- Waszmość nalałeś w siebie, że i beczka nie wstrzymałaby więcej.

- Aleśmy swojego dopięli, a Iwana Iwanowicza wystrychnąłem na dudka.

- Będzie on waści wspominał ze zgrzytaniem zębów! - odezwał się Hłasko.

- I, pogniewał się wójt gdański na króla polskiego - machnął wzgardliwie ręką. - Niechże szuka wiatru wpolu. Może waszmość zrobi przegląd tych drapichrustów. Zaręba, jako dowódca całej wyprawy, poszedł do ludzi gmerzących się przy ogniskach na nowo roznieconych.

- Formuj się! Frontem, na prost. Marsz! - krzyknął Kaczanowski jakby na paradzie. Wataha zemknąwszy się w linie rypnęła nogami, aż zadygotała ziemia.

- Raz, dwa! Raz, dwa! Stać! - Wparli się w ziemię jak wryci przed Zarębą. Roześmiał się, gdyż większość przebrana była w mundury i rynsztunek pozdzierany z gemejnów wziętych do niewoli, a komu zbrakło karabina, ten kozacką pikę niósł na ramieniu, nawet dobosze stali na flankach.

- Taka parada ściągnie uwagę.

Nie był zadowolony.

- W łachmanach byli, bez butów i już ich wszy nosiły - usprawiedliwiał się markotny z przygany. - W pierwszym miasteczku każę krawietom ponaszywać obszlegi w naszych barwach i kto tam rozpozna. Prawie na sto chłopa nowy moderunek, to nie bagatela. Konie i wozy wysłałem do przeprawy. Chciałbym się zaszyć w lasy zaniemeńskie jeszcze przed dniem. Pora mi ruszać!

Wyprawiwszy ludzi do przeprawy wziął od Zaręby pieniądze na ekspensa, instrukcję i planty okolic, jakimi wypadało się przedzierać do brygady Madalińskiego, stacjonującej gdzieś nad Narwią, koło Ostrołęki, czule pożegnał towarzyszów i odszedł wielce chwiejnym krokiem.

- Szalona pałka. Nie chciałbym się naleźć w jego skórze - wyrzekł Hłasko i ruszył do mirowskich, oczekujących na niego gdzieś w ogrodach.

- Kacpra weźmiemy na konia między siebie - kłopotał się Zaręba.

- Coś z nim gorzej, spojrzyj waszmość na niego - szepnął trwożnie mnich.

- Nie zostawię go w Mereczu, będą tu trzęśli do ostatniego bebecha. Wezmę go przed siebie na konia i jakoś dowiozę. Kacper! - pochylił się

nad nim, ale ranny nie wydał głosu, poruszył jeno wargami, jakby go opuszczała przytomność.

- Boże miłosierny! Radź, ojcze! - Chwycił się desperacko za głowę.

- Wezmę go na swój kwestarski wózek, czeka tu na mnie od wczoraj, i dowiozę prosto na kwaterę podkomorzyny. Trzeba ją tylko uprzedzić.

- Maciuś zaraz pojedzie, ja zostanę z wami.

- Dla bezpieczeństwa pojadę sam. muszę drogi nadłożyć, ale wieczorem stanę w Grodnie. Jedź, waszmosć, w bożą godzinę i nie marudź. - Przeżegnał go na drogę. Zaś prawie o samym wschodzie słońca wyjeżdżał z Merecza kwestarski wóz. Jak zwykle, przodem szły barany prowodyry, ogarniające spore stadko owiec kupionych naprędce, parob kiwał się na koźle, szkapy wlekły się leniwie, a ojciec Serafin, odmawiając pacierze frasobliwie rzucał oczyma na Kacpra leżącego pod budą i często wycierał mu gorzałką nozdrza i twarz. Właśnie brali się z grodzieńskiego traktu na lewo, na polną drogę, wiodącą ku lasom, gdy czerwone, ogromne słońce stanęło na niebie.

Rozdział XI Zarębie udało się z pomocą Bośniaków, należących do sprzysiężenia, przedostać na swoją kwaterę jeszcze przed otwarciem rogatkowych zastaw, pilnie strzeżonych od kozaków. I po paru godzinach odpoczynku, przybrawszy nasiebie postać najmodniejszego z frantów, brzękający pieczątkami a łańcuchami, w chuście na szyi, że mógł się w niej zanurzyć po oczy, w pasiatej weście, w błękitnym fraku, w opiętych białych kiulotach, w szpiczastym kapeluszu, piękny, pachnący francuskimi wódkami, uśmiechnięty, mimo szczerej turbacji o Kacpra, zamierzał pokazać się na mieście dla zwrócenia na siebie uwagi, gdy Hłasko stanął w progu. Sterany był i obłocony, twarz mu jednak pałała wzburzeniem.

- Co się stało? - wielce się zaniepokoił. - Jakaś zła przygoda?

- Jak najgorsza! Każ mi dać jeść. I słuchaj, co mi się przydarzyło! Pognałem z Merecza i spokojnie o samym wschodzie stanąłem na ekonomii, gdzie mirowscy wypasują swoje konie. Rozdałem dukaty, zaleciłem sekret i zmierzam z chorążym pod jego namiot, żeby się nieco przespać. Wypada spod niego porucznik Zakrzewski. Czekał na nas od wczoraj: któryś z koniuchów doniósł mu o wymarszu dwudziestu pięciu ludzi. Wsiadł na mnie jak na żydowską kobyłę. Mówię durniowi łagodnie, jako waszmość wszystko mu wytłumaczy. Zbiesił się hebes jeszcze bardziej i kazał mnie brać w łyka. Na szczęście nie przyszło do tego, bo

go nie posłuchali. Myślałem, że go szlag trafi, pobił gemejnów i obiecał wszystkich pod sąd hetmański oddać. Daję mu różne racje, przekładam, molestuję, a ten tnie tylko wciąż jak papuga: król, służba, powinność. Brus to ostatni, tak mi bowiem szpetnie przymówił, że wyzwałem go na rękę. Cały szwadron ściągnął do Grodna i daję szyje, że poleci ze skargą do króla i hetmanów i powinny złoży raport. Sprawa weźmie paskudny dla nas obrót.

- Kiep z tego Marcina, nie neguję, ale żołnierz dobry i z wielkiego sentymentu do króla może nam gorącego sadła zalać za skórę. Mniejsza o azard naszego życia, byle jeno sprawa nie doznała uszczerbku. Jakby zasię wzięli indagować gemejnów o okoliczności, toby się domacali kłębka. Na żywy Bóg, tego dopuścić nie można - mówił głęboko poruszony. - Nie ma czasu do stracenia!

- Cóż waść zamierza uczynić?

- Muszę Zakrzewskiego powstrzymać od składania raportów, choćby mi przyszło użyć gwałtu. Nie ma drugiego wyjścia. Jedźmy, konie czekają.

Pojechali na Stary Zamek, będący w zupełnej ruinie, a gdzie na czas sejmu kwaterowali mirowscy, pełniący przyboczną straż króla jegomości. W bramie, miasto wrótni zagrodzonej barierą, stały warty z nasadzonymi bagnetami, w długim dziedzińcu, pełnym rumowisk, kupili się żołnierze, jakby coś uradzając, gdyż podnosiły się wzburzone głosy i zaciśnięte pieścić.

- Cóż się tu dzieje? - spytał Hłasko wachmistrza Grodzickiego, czekającego na nich.

- Obsadziłem bramę i wszystkie wyjścia, czekam rozkazów pana rotmistrza - zasalutował przed nim. - Byłbym nikogo nie wypuścił - szepnął znacząco. - Wszak tu chodzi i o naszą skórę. Już nas wszystkich brał na spytki.

- Stańże waść przy drzwiach, by nam kto nie przeszkodził... a czuwaj!...Zakrzewski mieszkał w narożnej baszcie, srodze już spękanej od góry. Zajmował dwie stancje w parterze, urządzone z żołnierską modestią. Właśnie był siedział pod wąskim oknem, koncypując raport, gdy weszli. Porwał się i na widok przyjaciela zaczął prędko mówić nie bacząc na żadne względy.

- Wiesz, co mi rotmistrz narobił? Zbuntował moich żołnierzów i poprowadził ich na zbój! Oficjerem jesteś, to rozumiesz, jaki to kryminał

napadać w czasie pokoju na sprzymierzone wojska, i to pod bokiem króla i sejmujących stanów! Gardłowa to sprawa! I w mig się rozniesie, ambasador zażąda od króla satysfakcji, a na mnie nieszczęsnym wszystko się skrupi. Ja odpowiadam za szwadron przed królem i hetmanem. Zaraz pójdę z powinnym raportem, a waści każę zamknąć na odwachu. - Zaczął się gorączkowo ubierać. - Nie chcę stracić reputacji, nie przeżyłbym takiej osławy! Jezu Nazareński, żeby mnie pomówili o rozboje! - jęknął w rozpaczy i przypasawszy szablę zmierzył ku drzwiom. Zaręba stanął przed nim.

- Nie ruszysz się stąd krokiem bez naszej woli. - Głos mu świstał jak brzeszczot.

- Co to jest? Gwałt! Puść mnie, mam sprawę z rotmistrzem Hłaską. Ustąp!

- Cicho bądź! Pogadajmy po przyjacielsku. Ze mną masz sprawę, bo ja dowodziłem ekspedycją, rotmistrz spełniał moją komendę. Powiem ci rację...

Marcinowi z gwałtownego wzruszenia odjęło na chwilę mowę, stał sparaliżowany.

- Posłuchaj, w czym rzecz, a potem postąpisz wedle dyspozycji serca i rozumu. Ale snadź mię przekonały go racje i względy, jakie mu obszernie wykładał, bo wciąż się zaperzał, machał rękami, słuchać nie chciał i przerywał powołując się na swoją powinność, króla, hetmana i honor, kiedy zaś w końcu Zaręba zażądał od niego poniechania raportów i puszczenia wszystkiej przygody w niepamięć, Marcin, że raptus był i uparty w raz powziętej myśli a oddany królowi, wyrwał szablę z pochwy i zakrzyczał:

- Rota! Do mnie! - I rzucił się do drzwi, ale dwa gołe ostrza zagrodziły mu drogę, a wytrąciwszy szablę z rąk zmierzyły jadowicie w sercu.

- Milcz! Daję ci słowo honoru, że nie wyjdziesz żywy, jeśli natychmiast nie dasz kawalerskiego parolu, jako całą okoliczność zachowasz w najgłębszym sekrecie. Wybieraj! - dyktował Zaręba z ponurą determinacją, że Marcin, acz był mężnego serca, odskoczył w tył krzycząc protestująco:

- Rozsiekajcie, a króla nie zdradzę... rozsiekajcie...

- Ojczyźnie powinieneś więcej niźli królowi! Wybieraj, to nie krotochwila! Aż widząc niechybną śmierć, dał uroczysty parol na tajemnicę. Mało jednak dwadzieścia razy musieli mu przysięgać, jako

postąpił słusznie, nie uchybiając swojej czci i powinnościom wobec króla.

- Szczęściem, dzisiaj na Zamku i w sejmie ma swoją kolej Gwardia Litewska, bo nie śmiałbym spojrzeć w oczy Najjaśniejszemu Panu - szepnął takim sfrasowanym głosem, że Zaręba ucałowawszy go rzekł pocieszająco:

- W swoim czasie król się dowie i za ten właśnie postępek posunie cię w szarży. Jeszczemi podziękujesz. Załagodź gemejnów! Muszę się śpieszyć na miasto.

Hłasko tylko z nim pozostał i podjadłszy sobie należycie położył się do jego łóżka.

Zaręba kazał jechać do podkomorzyny, chciał prosić o schronienie dla Kacpra. Dzień był niezmiernie, upalny; słońce lało żary i blaski ślepiące; od murów buchało jakby z pieca ognistego, prażyły bruki, a rozpalone powietrze oblewało żywym ogniem. Miasto przybrało pozór wymarłego, ulice były puste, drzwi sklepów poprzywierane, zaś okna od strony słońca pozawieszano, czym kto mógł, nierzadko jakąś kiecką lub brudnymi płachtami.

- Dobre żniwa mają latoś w Grabowie! - wystrzelił naraz Maciuś z kozła.

- Głupiś! Poganiaj prędzej! Zapachniały ci, widzę, dożynki.

Maciuś jeno westchnął i odbijając na koniach swoje tęsknice ruszył z kopyta. Trafili na cale tkliwą scenę u podkomorzyny; na środku ogromnej sieni dwóch pachołów siedziało na trzecim, czwarty sypał siarczyste bizuny leżącemu, a marszałek domu Rustejko, pykając lulkę, flegmatycznie liczył odmierzane plagi, przekładając je niby plastrem poczciwymi sentencjami:

- Trzydzieści pięć... Boga wzywaj, a ręki przykładaj, leniu jeden... trzydzieści sześć... Nawet w Piśmie napisano Świętym: Duch Święty, panie dziu, rózeczką bić radzi... trzydzieści siedm... różdżka nigdy nie zawadzi... trzydzieści ośm... ale tobie, chamie, perswadować, to jakby, panie dziu, "imbrem in cribrum gerere". Czterdzieści! basta. Sługa porucznika. Masz szczęście, ultaju, dziesięć odlewanych ci się upiekło. Pocałuj boćka i do roboty! A nie rycz mi tutaj...

Zaręba, nie cierpiący takich domowych egzekucji, przeszedł spiesznie na pokoje. Dopędził go zaziajany Rustejko.

- Zawiadomiłem podkomorzynę, jeszcze w sypialni. Może by piwa kazać dla ochłody? Gorąc, panie dziu. - Obcierał spoconą łysinę. - Mam

utrapienie z tym ultajstwem, że niech Bóg broni. Jak nie przemówić do nich batem, nie rozumieją. Niechże porucznik, panie dziu, siada! Cóż, kiedy moja kuzyna rozpuściła ich, niczym dziadowskie bicze. Szkoły każe dla nich zakładać i na prawie czynszowym osadza! Słyszane to rzeczy! - załamał ręce stając niby posąg boleści. - Świegocą tam w główce, mój dziu, wróbelki, Świegocą! Każdemu powiadam: kij to najlepszy dla nich nauczyciel! Ale teraz w modzie wolnoście, rewolucje i jakieś tam filozofie! A są już i takie głupie sawanty, co i o równościach z poddaństwem perorują!

- Dziękuję, właśnie należę do tego rodzaju - wyrzekł złośliwie, ale Rustejko, nie zbity z pantałyku, chytrze przeszedł na inne materie, wyciągając długą litanię przeróżnych utrapień i anegdot, powtarzanych co dnia w kółko. Aliści na wejście kniaziówny Kisielówny zniknął i wyniósł się prędko. Kniaziówna, jakaś powinowata podkomorzyny i odwieczna rezydentka, chuda i skrzywiona niby pogrzebacz, z twarzą również haczykowatą, śniadą i starej wronie podobną, przybrana była modą z czasów ostatniego Sasa i pachnąca larendogrą pomieszaną z kamforą. Z niemałym majestatem czyniąc honory domu poprowadziła go na dalsze pokoje, pełne klatek z ptactwem i przeróżnych piesków, rozwalających się po krzesłach i kanapach; całe to bractwona jej widok podniosło niesłychany wrzask. Zatkał uszy obzierając się za jakimś ratunkiem.

- Snadź porucznik nie uwielbia bożych stworzeń - szepnęła nikłym głosikiem.

- Owszem: na rożnie, w bigosie i potrawach; gotowane, pieczone i wędzone. Na żywo mniej sobie w nich smakuję - zaśmiał się rubasznie.

- Szkoda, jako w obozach nie perfekcjonują się tkliwsze sentymenty! - zauważyła z gryzącym uśmieszkiem, przygarniając do serca obrzydliwie spasione psiska.

Zbawił go od kłopotliwej odpowiedzi pajuk, zapraszający do podkomorzyny.

Zastał ją jeszcze w ogromnym łożu z mahoniu, jakoby w łodzi cudnie rzeźbionej i na srebrnych gryfach wspartej, pod szkarłatnym pawilonem, podtrzymywanym przez złoconych amorów. Złotawe przesłony okien i obicia ścian rozsiewały wdzięczne brzaski, w których podkomorzyna jawiła się piękną jak nigdy. Leżała ledwie nie obnażona i do pasa i już zbrojna w rynsztunek lubych powabów - wyblechowana i zrumieniona gdzie trzeba; spod misternego czepeczka wymykały się na śnieżystą poduszkę figlarne skręty włosów, jarzące oczy i nabrane krwią wargi

obiecywały raje, zaś złotawa jedwabna kołdra należycie kusząco zdradzała zarysy jej bujnych kształtów. Zdała się być pochłoniętą oglądaniem jedwabiów, koronek i haftów, stożących się na kobiercu. Handlarz, klęczący przy otwartych łubach, podawał coraz piękniejsze i zachwalał ogniście. Murzynek stał przy wezgłowiu z poranną czekulatą i biszkoptami wyszczerzając olśniewająco białe zęby.

Ujrzawszy wchodzącego porucznika udała zażenowaną i osłaniając skrzyżowanymi ramionami piersi aż nazbyt widne i wydatne odprawiła wszystkich, a podając mu ślicznie uformowaną rękę kazała usiąść jak najbliżej.

Wyłuszczył cel swoich odwiedzin, a zniewolony naleganiami, opowiedział ewenta nocnej wyprawy. Zamilczał jeno przejście z Marcinem.

- Cały dom do rozporządzenia waćpana - zdeklarowała gorąco - wszystko, bierz, co chcesz, rządź jak u siebie. Tylko w żołnierzu widzę miarę człowieka! - wołała sławiąc bohaterstwo, walkę, bitewne zamęty; nawet krzyki zabijanych miały dla niej upajającą melodię, zaś gwarne życie obozów, pochody i niebezpieczeństwa uważała za raje. Emocjonowała się tak namiętnie, aż jej bose nogi wysunęły się spod przykrycia, oczy zagrały najcudniejszymi blaski, a całą przejął war krwie wzburzonej... Ponosiło ją, jak szlachetnego rumaka ponosi echo trąbki bojowej. Nie znał jej takiej i z uwielbieniem patrzył w jej twarz rozognioną, co jej tak uderzyło do głowy, iż pochwyciła go za rękę, ledwie już hamując miłosne zapały nagle wzbudzone.

Niemało przecierpiał, by się nie dać pokusom i siedzieć niby pień głuchy na jej szepty, lejące żary, spojrzenia pełne całunków, dotknięcia parzące ogniem, ruchy omdlałe i owych miłosnych pieszczot nieme a wyraziste obietnice.

Udawał, jako nie pojmuje tej mowy amorów, gapia czyniąc z siebie z rozmysłem. Aż pełna głuchego wzburzenia i zawiedzionych nadziei zadzwoniła na służbę.

Jakby za karę musiał jeszcze asystować przy ceremonii fryzowania i czesania włosów, nie puściła go od siebie nawet w chwili, gdy pokojowe wkładały na nią suknie, poczynając od koszuli; dzielił go tylko niski parawan, nie broniący cudnego widoku.Wytrwał, ale poczerwieniał jak toruńska cegła i był cały w potach.

- Musi być dzisiaj upał na dworze? - szepnęła zagryzając usta ze złości.

- Nadzwyczajny! - upewniał tonem, że roześmiała się udobruchana i rozumiejąc go onieśmielonym wobec siebie zapragnęła urobić powolnym.

- Zjemy razem obiad, zaś na podwieczorek zawiozę waćpana do hetmanowej Ożarowskiej, tam się ochłodzisz. Pozwól, proszę, chusta na szyi rozwiązana...

Wparła się w niego piersiami, lubując jego skłopotaniem i rumieńcami.

Ale przystał jeno na podwieczorek, gdyż odpowiadało to jego intencjom i dzisiejszej sytuacji, aby się wszędzie wystawiać na oczy.

Odjechał klnąc w żywe kamienie i pomimo szalonego upału włóczył się po bilarach i traktierniach, pilnie nasłuchując, zali nie mówią o Mereczu?

Snadź jeszcze się było nie rozniosło, gdyż wszędzie rozprawiano z niemałym zacietrzewieniem o pruskich materiach, jakie lada dzień miały być deliberowane na sejmie, o co już usilnie zabiegał Buchholtz, jego kreatury, a szczególniej jego talary.

- Podhorski z Józefowiczem wczoraj sporo przegrali do Bielińskiego, znaczy jako król pruski ekspensuje się już nie na darmo - szeptał na ucho sąsiadom u Sułkowskiego jeden z wszystko wiedzących, szlachcic spod Oszmiany, Jankowski.

- Kto się ośmieli na sejmie przemówić za traktatem pruskim, tego wziąć na szable!

- Najjaśniejsza aliantka ukróci te pruskie łajdactwa, zobaczycie!

- Żeby sama mogła się więcej obłowić.

- Bzdurum badurum, mój dobrodzieju! - ozwał się lekceważąco Jankowski. - Kossakowski właśnie kartuje połączyć całą Litwę z Rosją i przy jej pomocy wybić Prusakom zęby i odebrać, co zagrabili, a koronę w independencji utwierdzić!

Wrzawa buchnęła przy sąsiednim stole gęsto obsiadłym i ktoś powiedział złośliwie:

Szukszta, Pukszta, Puciata, Łopatta,

Zebrały się kpy z całego świata.

Uderzył pięścią w stół i ruszył ku drzwiom nie bacząc na powstałe obrazy, groźne twarze i jeszcze groźniejsze słowa, świszczące jak kamienie. Odwrócił naraz głowę i rzekł wyzywająco:

- A kogo moje słowa swędzą, nazywam się Ruszczyc i jestem do usług waszmościów w kamienicy pocztamtu, gdzie kwateruję. - Zatoczył

dumnie oczyma.

Kłótnia powstała z racji polityki, ale Zaręba już nie czekał końca i wkrótce się nalazł wraz z podkomorzyną w ogrodzie pani Ożarowskiej, gdzie pod olbrzymim tureckim namiotem, ustawionym wśród drzew, zebrała się wybrana socjeta. Tam już mówiono o Mereczu, podając sobie na ucho nowinę, szczerze przy tym dworując z przygody konwojowych oficjerów. I uważano to zajście za zwykłą awanturę.

Jeden tylko regimentarz Ożarowski, człowiek stary, przebiegły i w licznych kabałach wyćwiczony, inaczej miarkował, bo rzekł do Ankwicza stojącego z Woyną:

- To mi zalatuje czymś znacznie ciekawszym.

- Za zbiegami poprowadził kozaków von Blum, ten im zada bobu. Nie wiłem, czyli już ich batami nie zawraca - ozwał się jeden z przybocznych oficjerów hetmana.

- W paru dniach ujawni się cała prawda! Nie psujmy sobie przyjemności - zawyrokował Ankwicz ujmując pod rękę Woynę, z którym od pewnegoczasu pozostawał w zażyłości. Posunęli się do margnabianki Luhlli, gęsto otoczonej, namiętnie admirowanej, cieszył się pono jej łaskami, o czym już szeptano powszechnie.

Jakoż i nie mówiono więcej o Mereczu, socjeta nazbyt była zaabsorbowana sobą i siurpryzami podwieczorku.

Pod namiotem zaczął właśnie grać na klarynecie jakiś gruby Niemiec w białej peruce: biegle przebierał tłustymi palcami, a dmuchając w instrument, aż mu pęczniały czerwone policzki, wyciągał tkliwe trele, gwiżdżące fiorytury i jękliwe ariety; darzono go rzęsistymi aplauzami, gdyż był protegowanym Sieversa i często grywał w jego prywatnym apartamencie. Większość jednak towarzystwa, przekładając swobodę, rozproszyła się po chłodnych, zacienionych altanach, szpalerach i boskietach. Zewsząd słyszeć się dawały rozbawione rozmowy i wybuchy śmiechów.

Zaręba, czując się niedysponowanym, miał ten podwieczorek za ciężką powinność, gdyż nudziła go socjeta, muzyka przyprawiała o mdłoście, zaś miłosne gruchania za jedno z dyskursami polityków rozdrażniały do żywego. Mężnie się jednak wystawiał i pokazując twarz wesołą motylkował przy damach, sypiąc im kwieciste dusery i napuszone komplimenty. Tak był ściągał uwagę urodą, dowcipem i swoją niepokalaną francuszczyzną, aż pani Ożrowska wzięła go pod swoją

szczególną opiekę. Wypocił się biedak za wszystkie grzechy, lecz na stanowisku wytrwał zyskując u niej niemałe awanse...

Ulitował się nad nim Woyna i wyrwawszy z tej opresji odprowadził na stronę.

- Uwzięła się na ciebie ta stara wysiedziana kanapa.

- Obiecuje mnie protegować do hetmańskiego sztabu - zaśmiał się.

- Ta szarża zbyt drogo by cię wyniosła. Baba całkiem zjełczaa. Miłosnych praktyk ma jednak wielką eksperiencję. Niejeden mógłby o tym, powiedzieć...

- W sam raz by jej przystać do jakiego regimentu na markietankę.

- Wieczorami grywają u Ankwicza. Chcesz wziąć się za bary z fortuną?

- Zali mi starczy amunicji! do takiej walki! A przy tym wysokie to progi...

- Pełny worek zapełnia najgłębsze przepaści; faraon równa lepiej stany, niźli to myślą filozofowie! Cóż się to za burda stała w Mereczu?

- Słyszałeś - umknął z oczyma. - Szczegółów nie wiem. - Zdziwił się pytaniem.

- Człowieku, jak ty masz zawiązaną chustę na szyi? Gdyby to spostrzegł Ankwicz lub Narbutt, a byłbyś skompromitowany i ogłoszony sankiulotem.

- Nie ważę ja sobie żadnych opinii tych Muscadins. Widziałeś szambelanową?

- Nie przyjechała. Snadź odprawuje w domu żałobę po Zubowie - ani przeczuwał, jak to zabolało Sewera. - Nie uważałeś, w jak czułej komitywie kasztelan z Cycjanowem? Zwraca to nawet uwagę i różne domysły powstają z tej racji.

- Jestem w niełasce u kasztelana i widuję go tylko z daleka.

- Pójdziesz do Ankwicza? Zagralibyśmy do motii...

- Któregoś dnia poproszę cię o wprowadzenie. Ale - pochylił mu się do ucha - gdybyś ułowił coś ciekawszego względem awantury w Mereczu, zapamiętaj i powiedz. Sekretu proszę i sekret zapewniani. - Zawierzył jego poczciwości.

- Zrozumiałem od razu, jakoś tej sprawie bliski. Dobrze, właśnie nigdzie jak u Ankwiczalepiej się nie dowiem - zapewniał wyciągając rękę, gdyż zbliżała się majestatycznie podkomorzyna z nieodstępnym Murzynkiem.

- Uważaj, żeby dzieci nie były w czarno-białą kratkę lub w paski! - rzucił ze śmiechem. Było już po zachodzie, niebo stanęło w purpurowych łunach, co zapowiadało upał na jutro i wiatr, i zmierzch już rozpełzał się po ziemi, gdy odjechali do domu.

Zaręba pilił do powrotu w nadziei, że już tam zastanie Kacpra.

Nie było go jeszcze. Czekał natomiast na podkomorzynę jej główny plenipotent dóbr, leżących w kordonie cesarskim, Siedlecki, szlachcic chuderlawy, miernej postawy, z rzadką bródką i w okularach; nosił się po polsku, w mowie był powściągliwy i z oczu patrzała mu poczciwość i rozum. Zamknęła się z nim w kancelarii, pozostawiając Zarębę na złośliwe przycinki kniaziówny, anegdoty Rustejki i piski domowej menażerii. Ścierpiał, zajęty wyczekiwaniem daremnym, i pozostał jeszcze na wieczerzy. Przeszła dosyć wesoło dzięki Siedleckiemu, który okazywał się być człowiekiem gładkich manier i rozległej nauki, nabytej w Krakowskiej Akademii. Srogie ewenta losów pozbawiły go fortuny dając w zamian szersze objęcie życia, dowcip i słodką rezygnację. Rozpowiadał ucieszne zajścia Glicjan z cesarskimi urzędnikami, a szczególniej jak sobie poczynał z nimi głośny wojewodzie Gozdzki. Przy czym cale nie respektując austriackich rządów, lecz jakie sam wyznawał opinie, nie zdradził się, mimo macań Zaręby. Równo o dziesiątej odprowadził go Rustejko na spoczynek, gdyż był upalił jednym tchem drogę z Krakowa.

Podniósł się również i Zaręba do odejścia. Nie puściła go i zaprowadziwszy do kancelarii wskazała rozłożone regestra.

- Zlituj się waćpan i pomóż! Gdzież ja, biedna białogłowa, uradzę takim liczbom! Rabują mnie, oszukują i pewnie do nędzy przywiodą, bo nie ma się komu ująć za sierotą i zatroskać! - lamentowała, lecz gdy nolens volens zasiadł do sprawdzania, z wielką biegłością pomagała zdradzając niepowszedni rozum i doskonałe rozumienie ekonomii. Skończył o pierwszych kurach nalazłszy wszystko w porządku co do jednego grosza. Podziękowała mu z wylaniem i godnie, jeno utyskując powściągliwie nad swoją nieudolnością zarządzania wielką substancją. Był tak znużony i wyczerpany przygodami poprzedniej nocy i dnia, że oddał Maciusiowi lejce i zadrzemał, pomimo wybojów i podrzucań kariolki. Nie zauważył nawet powiększonych wart i patrolów snujących się po mieście. W domu już go czekało wezwanie do Działyńskiego, więc zaledwie przedzwoniono u Bernardynów na prymarię, musiał się śpieszyć do pałacu Ogińskich. Już tam na niego czekał szef wraz z Jasińskim i Amilkarem Kosińskim, "wojennym komisarzem" Prozora. Zasadził ich do wygotowywania

instrukcji dla rozjeżdżających się delegatów, względem sposobów prowadzenia zapasów i ludzi, punktów koncentracyjnych i uzbrajania chłopstwa. Osobno szły katalogi dworów, oddanych sprawie w poszczególnych ziemiach, rozłożenia wojsk nieprzyjacielskich, linii komunikacyjnych i poczt. Wszystko bowiem przewidywało powstanie na początek września. Zasię generalną plantę insurekcji koncypował Kościuszko w Lipsku wespół z Potockim, Kołłątajem, Weyssenhoffem i drugimi,on też miał udecydować dzień i miejsce wybuchu.

Pracowali całe trzy dni, pomimo nadzwyczajnych upałów, zamknięci w niewielkiej komnacie pałacu, żywiąc się byle czym i sypiając na rozciągniętych burkach. Sam Działyński obsługiwał ich ze swoim ordynansem nie omieszkując parę razy na dzień przynosić i wieści, co się dzieje w mieście i na sejmie. Jakoś zaraz pierwszego dnia odraportował nowiny krążące o Mereczu.

Wtedy Zaręba przyznał się do swojego udziału, opowiadając wszystkie okoliczności. Nie w smak to poszło Działyńskiemu, Kosiński aż poczerwieniał z uciechy, a Jasiński niezupełnie obcy tej awanturze, że miał żywą imaginację, zawołał z uniesieniem:

- Waść by gotów wykraść całą armię Sieversowi!

- Gdybym dostał rozkaz - odparł nie bez przechwałki. - Muszę oddać sprawiedliwość Kaczanowskiemu, jego to głównie zasługa.

- Ten by diabła wyprowadził w pole. Byle jeno ni wpadli na jego tropy...

- Podziwiam, admiruję kawalerską fantazję, ale ni pochwalam! - krzywił się szef.

Nie było czasu na dłuższe deliberacje w tej materii. Ale na drugi dzień po południu wpadł Działyński wielce zgorączkowany.

- Wiecie? Oficjerów konwojowych zdegradowano, a gemejnów puszczają przez rózgi. Mówią już o Kaczanowskim Rautenfeld wściekły już latał w tej sprawie do Sieversa Hetman Kossakowski posłał szwadron w pomoc Blumowi a na swoją rękę całą sforę szpiegunów rozpuścił. Gotów wyłowić tych biedaków, a przez nich i dobrać się do twojej skóry, poruczniku.

- Zatroskał się o niego.

- Tanio mnie nie wezmą - odparł niemile dotknięty przypuszczeniem.

Działyński jednak nie przestał się kłopotać jego bezpieczeństwem, gdyż po skończonej pracy i przed samym odjazdem z Grodna znowu

powiedział:

- Radzę ci, pakuj manatki i wyjeżdżaj. Rautenfeld powiedział, jako nie spocznie, dopóki nie wyśle na Sybir Kaczanowskiego i spólników. Doniósł mi o tym Mirosławski, on to wie od Ożarowskiego. Masz moją permisję, przyczaj się na ten miesiąc gdzie na wsi w Koronie, zresztą nie będą cię śmieli napastować.

Zaręba rozumiał niebezpieczeństwo swojej sytuacji, lecz bez wieści o Kacprze ruszyć się z Grodna nie chciał, a na te wiadomości czekał już szósty dzień i coraz bardziej się niepokoił. Nie mniej trwożył się i własnym losem, Więc zaraz po wyjeździe szefa zaczął się pokazywać, gdzie tylko było można. Poszedł zuchwale na obiad do Sieversa, nie bez wstrętu obcując z najpodlejszymi jurgieltnikami. Zabiegał o fawory pani Ożarowskiej, towarzysząc jej wiernie na promenadach. Postarał się o inwitację margrabianki Luhlli, gdzie bywało niewielu, gra szła wysoka i panowały maniery godne królewskiej gamratki. Stał się domownikiem hrabiny Camelli, u której zbierały się szumowiny awanturników wszelkiego autoramentu, panował Littiepage, gospodarzył Boscamp, a uświetniał niekiedy Sievers, wielbiciel jej cudnego głosu. Odwiedził nawet któregoś wieczora Cycjanowa na Horodnicy. Pułkownik wydał się być serdecznym jak zawsze, częstował czajem, zwierzał się ze swoich amorów i nowej zgody z Izą, lecz ostrożnej wzmianki o Mereczu jakby nie dosłyszał. Togo zastanowiło. - Coś podejrzewa! - myślał, na darmo próbując odczytać prawdę z jego bladych jakby ugotowanych oczu i życzliwej twarzy. Znalazł się i na niedzielnym przyjęciu biskupa. I znowu się zatrwożył, gdyż Kossakowski jakoś szczególniej go wyróżniając kazał mu siąść przy sobie i obcesowo rozpytywał, co mówią na mieście o Mereczu. Patrzył przy tym tak przenikliwie, jakby się czegoś dorozumiewając. Zadygotał pod tymi oczyma przyczajonego bazyliszka, lecz odzyskawszy rezon powziął zuchwały plan wywiedzeniia go w pole. Ale zaczął ostrożnie, kołująco.

- Słyszałem o tym zdarzeniu tyle wersji, że nie wiem, której dać wiarę.

- Nic dziwnego. Zaniepokojona powszechność snuje przeróżne ambaje, szuka winnych i żąda ich mieć ukaranymi. Napaść na wojska imperatorowej to niemała rzecz. Zrabowali przy tym skarb rosyjski na kilkadziesiąt tysięcy dukatów! Znasz może niejakiego Kaczanowskiego, kapitana? - zaindagował znienacka.

- Tyle, że wiernik to Działyńskiego, gracz, pijanica i oczajdusza.

- Przecież Działyński na zbój go nie posłał - oburzył się.

- Anibym śmiał suponować; powiadam, jakim znam Kaczanowskiego. To nie jego sprawka. Ale mówią dosyć zgodnie, że całą awanturę ukartowali werbownicy króla pruskiego. Nie zdaje mi się to podobnym do prawdy...

- Werbownicy króla pruskiego - zastanowił się poruszony. - A wiesz, ta wersja nie jest bez sensu. Nad tym należałoby się zastanowić.

- Bywało, jako w Warszawie wykradali gemejnów prosto z koszar - podsuwał chytrze. - W transporcie było podobno przeszło sto chłopa, to rzecz łakoma dla werbowników i niemała fortuna. Król pruski nigdy nie żałował ekspensów na żołnierzów. Chytrze umyślili całą rzecz podając w podejrzenie innych.

- A może o Kaczanowskim zmyślili dla zamydlenia oczów? - próbował bronić.

- Wyjechał z Grodna wraz z konwojowymi oficjerami jako ich kompan i towarzysz broni, spoił wszystkich w Mereczu, a podczas napadu gdzieś się zapodział...

- Weźmie za swoje, jeśli go dostaną - zauważył zimno, patrząc mu w oczy.

- I słusznie, a nigdy za mało. Za jego przyczyną odwlecze się znowu wymarsz wojsk rosyjskich - powiedział udanie bolejącym głosem. - Sievers będzie się zasłaniał potrzebą ugruntowania w kraju bezpieczeństwa i spokojności. Zabiłeś mi jednak klina tymi pruskimi werbownikami. Cóż w tym względzie wiesz jeszcze?

- Że i Buchholtz nie obcy tej kabale - brnął coraz zuchwałej - pono w ostatnich czasach głośniej zabrzęczały w Grodnie pruskie talery...

- To już czysta plotka. Król pruski nie znajdzie u nas swoich popleczników, choćby i rozpuścił skąpego worka - oburzał się pociągając go za język w tę stronę.

- Już ich nazywają... Ktoś nawet puścił na miasto ich katalog...

- Niegodne oszczerstwa jak i tyle drugich. Bym wiedział nazwiska tych Katonów, podających najgodniejsze imiona w swoich podłych paszkwilach, dałbym wiele - spojrzał oczekująco.

- Dałbym bardzo wiele. Nie miarkujesz, kto to być może?

- Jako żywo, nie widziałem jeszcze na oczyżadnego literaty - wypierał się najszczerzej.

- Pewnie jakiś szczekacz z Kołłątajowskiej Kuźnicy - udobruchał się

prędko i podając mu rękę do pocałowania spytał wielce przyjacielsko: - Kiedyż cię zobaczę w mojej kancelarii? Jakoś ci nie pilno do pracy. Smakują hulki, amory, karteczki, co? Mówił mi Woyna, jak się tu wisusujesz! - śmiał się grożąc mu palcem. Przyobiecał w paru dniach stawić się do jego rozporządzenia i odszedł przysięgając sobie najsolenniej nigdy już w życiu nie przestąpić progów jego pałacu.

I peregrynował dalej po miejscach wszystkich zebrań, zabaw, hulanek i kompaniach zatrudniających się kartami, i gdzie się tylko spodziewał posłyszeć o Mereczu, tak go bowiem przeżerały niepokoje o losy Kaczanowskiego, Kacpra i tylu odbitych gemejnów. Pełno go też było wszędzie i głośno, ku zdziwieniu znających jego wyniosły, surowy sposób myślenia i gorący patriotyzm. Zelanci, z którymi spotykał się niekiedy u Zielińskiego bądź u podkomorzyny, nie szczędzili przygan, znajdując jego hulaszczy sposób życia cale niewłaściwym.

-- Kto się zadaje z plewami, tego świnie zjedzą - rąbnął wręcz Krasnodębski.

- Bo z jakim się wdajesz, tahim się stajesz! - dopowiedział Skarzyński, z ojcowską zgoła powagą przestrzegając przed ufrakowanym modnie ultajstwem.

Że nie mógł zdradzić się z powodów, podziękował im za rady nie obiecując zresztą poprawy i nurzał się dalej we wszystkich kałużach grodzieńskiego życia wyczekując z coraz większą gorączką powrotu Kacpra lub jakiejś wieści.

Któregoś dnia, po ciężkiej walce z sobą, odwiedził dom kasztelana.

W bawialni zastał jeno Terenię i Marcina; porucznik siedział na środku rozkraczony i z wyciągniętymi przed się rękami, czyniąc z nich jakoby motowidło, osnute żółtą, jedwabną przędzą, którą Terenia zwijała na kłębuszki.

- Proszę, waćpan przypomniał sobie o nas! - przycięła z miejsca. - Nie tłumacz się, wiemy, jakżeś zatrudniony po balach i asamblach, wiemy!...

- Mało jeszcze pułkownikównie mieć jednego porucznika w załodze? Każdy szuka lepiej, gdzie mu się je widzi naleźć! Nie płakała za mną waćpanna?

- Za to inne gorzkie łzy ronią, jeśli cię co dnia nie zobaczą - trzepała nawijając nici z wielką biegłością. - Wszystkie damy rozpowiadają sobie na ucho o twoich amuretkach, przygodach i tryumfach! Marcin, bo dostaniesz po łapach - groziła za jakiś niewinny zgoła rękoczyn

Zakrzewskiego.

Zjawił się szambelan w zwykłej asyście Kubusia, leków, szalów i jękliwych utyskiwań, witając go jednak z ostentacyjną serdecznością. Wkrótce przyszła i kasztelanowa, smutniejsza niźli zwykle, cichsza, bardziej zadumana i wpatrzona w jakieś zaświatowe dalekoście, a za nią sunął biały cień Hiszpana, straszącego twarzą bladą jak papier, przepaściami czarnych oczu i pozorem wskrzeszonego Piotrowina. Za czym o samym zmierzchu, gdy liberia pozapalała pająki, ukazała się dopiero Iza. Zaręba omal nie krzyknął ze zdumienia, tak mu się wydała dziwnie przemienioną - szła spowinięta w melancholiczne, tkliwe uśmiechy i w powłóczyste, ciemne szaty, z oczyma mniszki w godzinę niebiańskich widzeń,a tak cudna, wzniosła i po rywająca, że wszystkie spojrzenia padły przed nią w niemym uwielbieniu.

- Ty cudzie jarmarczny! Ty kłamne bóstwo! Ty żołnierska Afrodyto! - mówił jej wzgardliwymi oczyma Zaręba, ale chociaż mu było spieszno, pozostał u nich na cały wieczór. I z niepomiernym zaciekawieniem przypatrywał się Izie oddającej się teraz rzeczom wyższego rzędu, dysputom z mnichem i kasztelanową, rozważającym zawiłe ustępy pism św. Teresy.

- Przeodziała się w teologię jak w modny strój - szepnął Marcinowi, ale ten poza Terenią nie widział, co się dzieje dokoła. Rozciekawiał go również szambelan, jego złośliwe spojrzenia ciskane na żonę i mnicha i częste wybuchy dyskretnych śmiechów. Snadź zabawiał się tą komedią, odgrywaną z niemałą sprawnością i uroczystym przejęciem. Ale miarę jego dzisiejszych zdumień wypełnił kasztelan, który przyszedłszy na wieczerzę podał mu rękę, jakby pomiędzy nimi nic nie zaszło, nie dotykając nawet tej materii, a dopiero wychodząc zwrócił się do niego:

- Matka molestowała w liście, bym cię przynaglał do opuszczenia Grodna. Tęsknią za tobą w domu.

Słowa tak były wymówione, że musiał je zrozumieć jako ostrzeżenie przed jakimś niebezpieczeństwem. Wziął je pod głęboką rozwagę i zanurzywszy się znowu w miasto poczuł niechybnym instynktem spiskowca i żołnierza, jako włóczą się za nim jakieś podejrzane persony. I nie marszałkowska to była policja, gdyż awantura w Mereczu nie podlegała jej jurysdykcji, a przy tym już spadła z wokandy publicznej uwagi, pochłoniętej aktualnie stokroć ważniejszą kwestią traktatu z Prusami. Mogły więc tylko za nim tropić ambasadorskie ogary, to zaś groziło porwaniem i wywiezieniem Bóg wie gdzie. Że się nie mylił,

przekonało go akuratnie zajście z von Blumem na wieczorze u hrabiego Ankwicza, gdzie się znalazł jeszcze tej nocy.

Przyszedł dosyć późno, gdy już grano we wszystkich salonach, i pierwszą osobą, jaką zobaczył, był von Blum, który zrazu jakby go nie spostrzegł, ale po jakiejś chwili zbliżył się z serdecznymi powitaniami, a odprowadziwszy na stronę zwierzył się ze swojej pogoni za zbiegami. Dawał rozumieć, jako nie nazbyt następował im na pięty i pozwolił ujść wynosząc przy tym dzielność i spryt Kaczanowskiego.

Zaręba nie dał się wziąć na plewy podstępnej indagacji i zaziewał, upewniając, że lepiej gonić za fortuną na zielonych stolikach, gdzie już faraon toczył się w najlepsze. Już teraz wiedział, że mają go w podejrzeniu. Mróz go przeniknął, ale zasiadł do kart i grał z niezmierną werwą i szczęściem, nie zważając na częste i badawcze spojrzenia von Bluma.

Wieczory u hrabiego Ankwicza odznaczały się dobraną kompanią najpierwszych biboszów i kosterów, wysoką grą i wspaniałym przyjęciem. Zebrania były męskie i honory domu czynił sam hrabia Ankwicz, póki nie zasiedli wszyscy do stolików. Zazwyczaj grywano do rana, czasami znacznie dłużej.

O dobrym dniu, kiedy podawano przekąskę, a wielu graczów już się rozjeżdżało, wymknąłsię i Zaręba, lecz dziwnym trafem wpadł przed pałacem na von Bluma, który z racji, że pomimo wczesnej pory zbierało się na burzę i błyskawice latały wskroś chmur groźnie skłębionych, uparł się go odwozić na kwaterę. W drodze gawędzili z sobą przyjacielsko i rozstali się w najlepszej komitywie.

- Nie bez kozery świadczył mi grzeczności. A może chciał spenetrować moją kwaterę! - rozmyślał podejrzliwie, wchodząc do mieszkania. I jakże się naraz rozradował! Kwestarz spał na jego łóżku, jak był przyjechał, w habicie i butach, ale na skrzyp drzwi porwał się na nogi. Wyjaśniły się zaraz okoliczności jego spóźnienia. Kacper dziw mu nie pomarł w drodze na trzęsącej bryce i musiał go złożyć u znajomego chłopa, zaś później, gdy Blumowi kozacy jęli przetrząsać okolice w szerokim promieniu Merecza, trzeba się było wymykać, kluczyć jak lisi po lasach a węglarskich budach chronić. Opowiadał wesoło, w oczach świeciła mu zuchwała przedsiębiorczość i niezmożona żadnymi przeciwnościami energia.

Zaręba już nie poszedł spać, a pieszo, żeby nie zwracać uwagi, przebrał się zaułkami do mieszkania podkomorzyny. Przypuszczony do

sekretu Rustejko zaprowadził go do Kacpra. Trudno opowiedzieć, jak się ucieszył chłopak, jak się rwał do wyjazdu, jak chciał w tej minucie znaleźć się daleko za Grodnem. Ale sprowadzony doktor wyegzaminowawszy go należycie ani chciał o tym słyszeć.

- Za jakie dwie niedziele, nie prędzej! Inaczej nie ręczę za jego życie - upewniał. Kacper z płaczem suplikował, aby go natychmiast wywieźli. Był jednak tak wyczerpany przygodami i raną, iż podnieść się nie mógł o własnej mocy.

Więc bez oczywistego azardowania życiem niepodobna było go wywozić.

Po rozmowie z podkomorzyną stanęło na tym, że chory pozostanie pod jej opieką do czasu podzdrowienia, potem miał się już nim zająć ojciec Serafin, zaś Zaręba miał wyjechać nazajutrz rano, jak tylko podniosą rogatkowe szlabany.

Niemało łez popłynęło z pięknych oczu podkomorzyny, niemało tkliwych wyznań padło i westchnień gorących się wyrwało, gdy przyszła chwila pożegnań.

Krzepiła jeno udręczone serce nadzieja rychłego spotkania się z nim w Warszawie. On zaś był już owładnięty gorączką wyjazdu, pilno mu było z Grodna w szeroki świat, a jeszcze pilniej do swoich, do domu. Przykazał Pietrkowi, aby spakowawszy bagaże wyruszył jeszcze przed nocą za Niemen i zaczekał na niego w karczmie za Franciszkanami, gdzie mieściła się sekretna kwatera sprzysiężonych i poczta. Maciuś z bryką i parą koni miał pozostać. Wydawszy te rozporządzenia, pomimo burzy, jaka się rozpasała nad miastem, ciemnicy, wichru i piorunów bijących jeden po drugim, poleciał do kramów i handlów kupować gościńce. Srodze się wyekspensował, ale nie przepomniał o nikim, każdemu coś przeznaczając. Z dziecinnym prawie uniesieniem pakował te skarby w łuby ciesząc się z góry zdziwieniem i radością obdarowywanych.

Postanowił wyjechać bez pożegnań z nikim, a dopiero z Grabowa rozpisać usprawiedliwiające się listy,ale przed wieczorem przysłał po niego Prozor, który się był spóźnił na zjazd sprzysiężonych przez jakieś przygody, i zażądał mieć o nim relację. Na nieszczęście wszyscy wtajemniczeni już wyjechali, nawet Jasiński był się oddalił z Grodna, więc rad nierad musiał wypełnić powinność.

Bowiem Karol Prozor, wielki oboźny litewski, był filarem insurekcyjnych zamierzeń i najpierwszym inicjatorem zbrojnego powstania. Pan to był

przy tym oświecony, możny, wielkiego serca i poważania w całej Litwie, o którego powolność zabiegała nawet imperatorowa, próżno nakłaniając go do siebie obietnicami łask i orderami, gdyż szczęście i wolność ojczyzny przekładał nad wszelkie honory, składając jej w ofierze całą duszę, wszystkie dni żywota i znaczną fortunę. W liczbie ówczesnych paniąt i wielmożów, co jak stado sępów, kruków i szakalów rozszarpywali powaloną Rzeczpospolitą, zdawał się jedynym orłem, broniącym jej istnienia.

Przepędził z nim parę godzin, dopiero o samym wieczorze powracając do mieszkania. Pietrka już nie było, Maciuś zaś podał mu jakiś liścik, patrzący na zwykły "billet doux", obficie przejęty wonnościami, ale treści zgoła nieoczekiwanej: "Uciekaj choćby zaraz, niebezpieczeństwo ci grozi." - "Ti voglio bene" było zamiast podpisu.

- Przyniósł go jakiś człowiek nie wyznając się od kogo i spiesznie odszedł - objaśniał Maciuś. Ostrzeżenie było tak wyraźne i przyjacielskie, że nie głowiąc się, od kogo pochodzi, dał mu zupełną wiarę. Należało wyjeżdżać natychmiast, cóż, kiedy właśnie wybiła dziewiąta godzina, a o ósmej zamykano rogatki. Było już za późno dzisiaj. Poleciał zasięgnąć rady ojca Serafina.

Na dworze była ciemnica, deszcz lał jak z cebra, wichura szalała i co chwila błyskawice wyżerały oczy.

W celi było ciemno, mnich klęczał zatopiony w żarliwej modlitwie.

- Nie pozostaje nic nad ucieczkę - radził wysłuchawszy nowiny. - Uciekaj waść zaraz, w chałupie Trojakowskiego doczekasz się rana, przebierzesz się w jakie łachmany i swobodnie dosięgniesz swoich ludzi i koni. Mogą przyjść jeszcze tej nocy, wsadzą do kibitki i adiu Fruziu! Któż będzie mocen cię wydrzeć?...

Zaręba, promenujący się gorączkowo, przystanął nagle i rzekł porywczo:

- Otóż nie. Psiakrew, żebym ja był przymuszony we własnym kraju kryć się i uciekać jak złodziej! Niedoczekanie! Cóżem to banita, wywołaniec, zbój jaki?

- Bronić się przecie waść nie zamyśla? - strwożył się jego mową szaloną.

- A choćby - głos mu zgrzytnął w ciemności jak wyciągana szabla. - Nie dam się! I niech się podniesie krzyk na całą Rzeczpospolitą, niech się dowie powszechność, jak sobie poczynają z wolnymi jej alianci! Jak mi

ojczyzna miła, tak się nie dam wziąć żywym! A biada każdemu, kto śmie podnieść na mnie rękę - srożył się, porwany gniewem straszliwym obrażonej godności. - Jeślim winien, niechaj mnie sądzą trybunały i ukarzą, jestem powinien prawu, ale na gwałt miecza dobędę. Podłej przemocy nie poddam głowy w pokorze. Żołnierzem jestem i wstyd mnie pali, żebym uciekaćmiał przed zbójami. Właśnie powrócę do kwatery i czekał ich będę do białego dnia. A nie przyjdą, wyjadę rano, jakem postanowił! - Mówił z taką determinacją, że nie pomogły żadne perswazje ni prośby, aż po krótkiej przerwie ojciec Serafin wyrzekł znacząco:

- Kiedyś taki rezolut i chcesz się azardować, to i ja się przyłożę do tej potrzeby. W Bogu jednak nadzieja, iż dzisiaj jeszcze nie przyjdą...

Ale przyszli, właśnie jeszcze tej nocy, nad ranem.

Zaręba był już przygotowany należycie; pistolety i trzy pary krócic o podwójnych lufach sam opatrzył i nabił, szablę kazał Maciusiowi wytoczyć jak brzytwę i nauczywszy go, jak ma sobie poczynać w zdarzonych okolicznościach, wdział łosiowy spencer pod kurtę, ubrał się do drogi, a rzuciwszy się na łoże zasnął snem sprawiedliwego.

Dochodziła czwarta, gdy Maciuś szarpnął go za rękaw.

- Melduję pokornie: nadchodzą, już słychać tętenty... Podniósł się władnąc sobą jak nigdy i z twarzą zastygłą na kamień nasłuchiwał. Tylko deszcz trzepał po szybach i wiatr przegwizdywał w kominie, ale nie wyszło i Zdrowaś, na ganku zahuczały uderzenia kolb i gwałtowne kołatania.

- Otwórz! Umknij przed pierwszym impetem i powracaj mi do boku - zaszeptał, a przeniósłszy świecę na komin przeżegnał się i położył rękę na rękojeści.

Trzasnęły drzwi frontowe i od ciężkich kroków tłoczącego się żołnierstwa zadygotały dyle i ściany; potem otwarły się na rozcież drzwi do stancji, las pochylonych bagnetów zamigotał, walili całą hurmą, a na czele szedł von Blum z gołą szpadą w ręku.

- Oddaj waszmość szablę, jesteś aresztowany! - powiedział umykając z oczyma.

- Ach, to waść, panie kapitanie! Proszę, jakimże szczęśliwym okolicznościom zawdzięczam tę miłą wizytację? Co za szczególniejsza asysta! - drwił przysuwając się do stołu. - A jakimże to prawem śmiesz asan napadać po nocy wolnego obywatela? - Głos mu zadźwięczał

spiżem gniewu i groźby.

- Każę cię brać w pęta, jeśli nie oddasz mi szabli.

- Weź ją sam, podły niewolniku! Podejdź i weź, rakarzu, zbóju i złodzieju! Weź!

- Brać go w postronki! Ruszaj! Prędko! - krzyknął ustępując żołnierzom, którzy z pochylonymi bagnetami ruszyli do ataku. Zaręba z błyskawiczną szybkością pchnął na nich długi stół, że się rozlecieli na wszystkie strony, a sam runął na Bluma. Zamigotały szable, zgrzytnęły ostrza i po trzecim złożeniu kapitan straszliwie cięty przez ucho i twarz zatoczył się na ścianę i padł.

Zawrzała bezładna bitwa w ciasnej izbie i sieniach, huragan wrzasków wybuchnął. Zaręba strzelił w kupę i wydarłszy jakiemuś karabin rzucił się z furią w największy gąszcz. Maciuś rycząc wniebogłosy prał drągiem, aż wióry leciały ze łbów i karabinów. Wymietli żołnierstwo do sieni, tak sobie już folgując, że raz po raz wyrywał się nieludzki krzyk i ktoś walił się na ziemię.

Żołnierze bez dowódcy, zaskoczeni nieoczekiwaną gwałtownością obrony, stłoczeni w ciemnejsieni, cofali się bezładnie na ganek, ledwie się odcinając straszliwym ciosom napastników, co spadały gradem piorunów. Zagrzmiały salwy karabinowe: to pozostali na dworze kozacy jęli strzelać w okna, ściany i gdzie popadło.

Naraz uczyniło się widno, dach stanął w płomieniach i dziwnym trafem cała rudera buchnęła ogniem. Powstał nieopisany zgiełk. Klasztorne dzwony zahuczały na trwogę. Jacyś ludzie nadbiegali z widłami, kosami i czym kto miał pod ręką. Uderzono na żołnierzów w pomoc Zarębie.

- Na pomoc! Rabusie! Na pomoc! Ratunku! - rwało się ze wszystkich.gardzieli. Nadbiegły marszałkowskie straże, alianckie warty, nawet kozackie patrole, bitwa się przerwała, gdyż który jeno z gemejnów mógł, uciekał, gdzie go poniosły oczy, przed wściekłością nadbiegającego pospólstwa, uciekła nawet kibitka z konwojowymi kozakami, pozostał jeno ciężko ranny, nieprzytomny von Blum i paru jego porąbanych socjuszów. Powiązano ich niby barany i wywlókłszy z płonącego domu porzucono w błoto pod wartę marszałkowskich.

Zaręba, zakrwawiony od licznych zadraśnięć, w porwanym odzieniu, lecz z piorunami w oczach, krzyczał do coraz większych tłumów, jako napadli na jego kwaterę rabować alianccy żołnierze, i to pod wodzą oficjera!

Świt się już robił zielonawy od deszczu, płaksiwy i zimny, gdy płonąca rudera zawaliła się z trzaskiem, wybuchając słupami iskier i płomieni. Już się było zbiegło pół miasta i taki gniew srożył się na rabusiów, że straże musiały bronić powiązanych, bo byliby ich rozerwali na sztuki.

Dopiero o dobrym dniu i przynagleni zaniepokojeniem, jakie powstało w całym mieście, nadjechali na miejsce zdarzenia: marszałek wielki Moszyński, regimentarz Ożarowski i Sieversowy komendant Grodna, generał Rautenfeld, który snadż już wiedział o nieudanej wyprawie, ale milczał zacinając jeno zęby i groźnie tocząc oczyma.

Zaręba z Maciusiem tak gdzieś przepadli jakby kamień w wodzie.

Tłum się burzył i dawały się słyszeć głosy coraz liczniejsze i groźniej brzmiące, że ich porwano na kibitki i wywieziono...

Rozdział XII Niezdarzone porwanie Zaręby stało się dosyć głośnym, dla Sieversa i jego kompanionów nawet kłopotliwym, ale z tej racji nie podniósł się krzyk na wszystką Rzeczpospolitą, chociaż zelanci próbowali rozdmuchać zdarzenie grożąc jego wywleczeniem na sejmowe forum. Zieliński chciał nawet zapisywać w grodzie protestacje, zaś Woyna nie dowierzając zapewnieniom Rautenfelda długo się kłopotał niewiadomym losem przyjaciela.

Powszechność animowała się czymś zgoła ważniejszym.

Zaczęły się bowiem dni sejmowych deliberacji nad traktatem z Prusami, pochłaniające całą społeczność od króla do ostatniego mości dobrodzieja.

Owo ten król pruski, z którym były zawarte sojusze, który jeszcze niedawno skomlał o przyjaźń Rzeczypospolitej i przy zdarzonych okolicznościach zapewniał o niezmiennej wierności, ten król pruski, którego przodkowie, wywiedzeni z nicości przez Polskę, na kolanach w rynku krakowskim zaprzysięgali przed jej Majestatem poddaństwo i swoje wierne służby - podeptał przysięgi, zdradził nikczemnie położoną w nim wiarę i, podawszy hasło nowego rozbioru, po zbójecku napadł Wielkopolskę i zajął ogromny szmat kraju aż po Rawę,Pilicę i Sochaczew. Zagrabił prawem kaduka, jak najostatniejszy z łotrzyków! A teraz przez swego ministra śmie jeszcze nasyłać harde noty i żądać od zgromadzonych stanów dobrowolnego wyrzeczenia się ziem podstępnie zagrabionych! Chce prawnie władać odwieczną kolebką narodu i przymusza sejmujące stany, "żeby natychmiast deputację opatrzyły plenipotencją, potrzebną do ukończenia negocjacyj i do podpisania

traktatu provisorie uprojektowanego, który był przedmiotem mianych z nim konferencji. Inaczej najjaśniejszy król jegomość pruski będzie się widział w konieczności rozkazania generałowi Möllendorfowi, ażeby do nieprzyjacielskich przystąpił kroków wkraczając do pozostałych krajów Rzeczypospolitej i takowe przedsięwziął miary, które jeszcze więcej los Polski ucisną i ściągną najokropniejsze skutki na tych, którym się podoba pomnażać przez ślepą opozycję klęski swej ojczyzny."

Tak przemawiał do wolnego narodu, imieniem swego pana, Buchholtz...

Taki głos podnosiła zuchwała nikczemność, dufająca jeno prawu pięści...

I przez takich wiarołomców i tyranów nauczyła się Polska nienawidzić i przeklinać. Więc kto jeno miał człowieczą duszę, w kim nie wytlało sumienie i żyło jeszcze czucie wolności, ten przeciwił się oddawaniu najmniejszej cząstki ziemi w moc podłego rabusia i ciemiężcy.

- Raczej nam oddać wszystką Rzeczpospolitą pod opiekę imperatorowej! - wołali stronnicy Kossakowskich, a wraz z nimi większość zrozpaczonych.

Drudzy zaś, z których głównie przyczyny kraj przyszedł do takiego upadku i poniżenia, jak bywszy hetman Rzewuski i część generalności targowickiej, z wojewodą sieradzkim, Walewskim, na czele, chcieli rozpisywać uniwersały na pospolite ruszenie i mieczem a ogniem zanieść odpowiedź królowi pruskiemu - ale Sievers czuwał i w porę a skutecznie takowe zamysły przygaśli grożąc malkontentom konfiskatą majętności i wysłaniem. Już bowiem zrzucił maskę życzliwości, coraz brutalniej naciskając sejm do przyjęcia pruskich żądań.

Najgłębsza, bo bezradna, rozpacz ogarnęła umysły cnotliwych i serca. Rzeczpospolita leciała w przepaść bez nadziei jakiego bądź ocalenia...

Nie zwątpiła tylko w jej podźwignięcie i żywot nieśmiertelny ta przyczajona do czasu garść sprzysiężonych i egzulów tułających się po obcych krajach, lecz tego ani się mogła domyślać powszechność, wystawiona na wszystkie udręczenia niepokojów, żałości i najczarniejszych trwóg.

Przez te pamiętne dni, od 26 sierpnia do 2 września, Grodno dawało z siebie obraz zgoła niepowszedni, tak było do dna wzburzone i rozanimowane. Wszyscy i na każdym miejscu zajmowali się jeno sprawą traktatu, ważąc w nieskończonych deliberacjach widoki jej przyjęcia lub odrzucenia przez sejm. Nawet pospólstwo, ku niemałemu zdumieniu,

dawało wyraz swej nienawiści do Prus. Którejś nocy wybito szyby Buchholtzowi, że musieli jego kwaterę opasać kordonami grenadierzy Cycjanowa. Jakichś Niemców ledwie wyrwano z pazurów rozjuszonego tłumu. A co już dawało do myślenia, że w biały dzień pod Jezuitami spalono konterfekt króla pruskiego, a imiona jego sejmowych jurgieltników powieszono, przy czym uczynił się taki tumult i zbiegowisko, aż kozacy musieli się wdać z nahajkami.

Nienawiść powszechna wyrastała z dnia na dzień i każdego z podejrzanych o życzliwość do Prus, a w szczególności posłów, prześladowano wzgardą, iż chyłkiem,zaułkami przekradali się na sejm, poniektórzy nawet pod eskortą. Poruszenie umysłów zdało się grozić jakimś powszechnym wybuchem zemsty, podsycanej nieustannie przez gazetki krążące z rąk do rąk i wierszyki. Codziennie znajdowano na murach ponalepiane karteluszki, pełne gróźb pod adresem sejmowej większości. Podrzucano je nawet w pojazdach i kościołach. Na próżno zatrwożony marszałek Moszyński kazał wyłapać podżegaczów, tyle się jeno dowiadując od Boscampa, że to jakiś mnich podjudza tłumy, jątrzy i do wszystkich ekscesów ręki przykłada.

Snadniej jednak pochwyciłby w locie jaskółkę, niżli jego złowił spośród oddanego mu pospólstwa.

Rozgorączkowanie umysłów dosięgło już takiego napięcia, że zabawy i hulanki przestawały mieć amatorów; teatralne reprezentacje i koncerty odprawiały się przy pustych ławach, nawet zielone pola faraona ugorowały, zaś lękliwsi obywatele, znaczniejsi kupcy i modne gamratki zaczynali opuszczać miasto w przewidywaniu rozruchów i zamieszek. Ulice pustoszały, zbrakło pod kafenhauzami próżniaków wystających całe dnie, nie doliczył się też ani połowy pojazdów, strojnych dam i hucznych kawalkad; wszystko się gdzieś poprzytajało nasłuchując jeno wieści z coraz burzliwszych obrad sejmowych.

Wtedy zniecierpliwiony Sievers, celem odwrócenia publicznej uwagi od materii politycznych, nakazał swoim socjuszom urządzanie przyjęć i balów, nie żałując ekspensów dla mniej zasobnych lub ociągających się.

Pierwszy wystąpił Nowakowski - i wytłuczono mu szyby, a nazajutrz ledwie się salwował z rąk jakichś oberwańców.

Więc pani Ożarowska i cała wybrana socjeta wznowiła przerwane zabawy pod opieką Gwardii Litewskiej, bowiem hetman nie dowierzał koronnej. Codziennych obiadów Sieversowych dla posłów i stronników strzegła cala kompania jegrów. Pomniejszych zebrań pilnowali

marszałkowscy lub miejskie pachoły, ale pomimo tego powracających z owych przyjęć często spotykały siurpryzy, że ich obrzucano błotem i kamieniami.

Skorzystał z tych okoliczności ambasador i pod pozorem bezpieczeństwa kazał dać stałe straże dygnitarzom, wybitnym posłom, ważniejszym personom, a miasto zalał wojskiem i wziął pod taki nadzór, że bez przepustki, wydanej przez komendanta, nikt się nie ważył pokazywać na ulicach ni wyjeżdżać.

Wpłynęło to cale skutecznie na animusz pospólstwa, lecz nie uspokoiło wzburzenia powszechności.

Bowiem sejm dawał obraz codziennej bitwy, staczanej przez garść bohaterów z falangą chwiejnych, głupich i zaprzedanych oraz z całą potęgą skoalizowanej nikczemności sąsiednich potencji.

Na próżno król, Ankwicz, Ożarowski, biskup Kossakowski, Miączyński i tylu podłych i tchórzliwych usiłowało wszystkimi sposoby przemóc opozycjonistów i skłonić do powolności, na próżno i Sievers groził im Sybirem, obstawiał wartami, a niektórych siłą zatrzymywał na kwaterach.

Nie ustąpili żadnym groźbom ni perswazjom.

Szydłowski, Skarzyński, Mikorski, Krasnodębski, Kimbar, Karski, Gosławski i reszta tych niewielu cnotliwych stała nieustraszenie przy swoim, nie dopuszczając deliberacyj nad traktatem z Prusami.

Stali jakby na podminowanym szańcu, walcząc do ostatniego tchu za całość i wolność Rzeczypospolitej, jak byli walczyli w przeklętej pamięci dniach, 17 lipca i 17 sierpnia, tak samo przeciw skonfederowanej zdradzie i przemocy.

Grzmiały więc ciągłe mowy, protestacje, głosowania; nieustannie wybuchały kłótnie, przewlekłe rokowania, długie ceremonie przeprosin obrażanego co chwilę Majestatu, kończące sięgremialnym ucałowaniem królewskiej ręki - byle jeno przewlec choćby dzień jeden, byle tym oporem rozbudzić sumienia i krzykami rozpaczy wstrząsnąć opieszałych. Już większość sejmowa poczynała się skłaniać za ojczyzną, już 27 sierpnia przeszedł wniosek Szydłowskiego odrzucający ze wzgardą wszelkie traktowania z Prusami, już otucha napełniała serca obrońców, świtały nadzieje i pomnażały się siły...

Ale zbyt rychło musiały rozwiać się wszelkie rachuby i nadzieje, bo za notami króla pruskiego stały tajne układy z imperatorową, podyktowane

nienawiścią do Polski, a co najgroźniejsze, jej armie wyczekujące tylko rozkazów.

Jakoż zaraz nazajutrz, 28 sierpnia, na sejmie odczytano długą i wykrętną notę Sieversa, nakłaniającą stany do bezzwłocznego zakończenia sprawy z Prusami. Jeszcze nie ochłonięto z ciosu, zadanego pięścią obwiniętą aksamitem, gdy Adam Podhorski, poseł wołyński, zażądał głosu, ale nie mogąc przemówić z powodu nagle powstałych wrzasków, podał jakiś papier marszałkowi sejmowemu żądając jego odczytania. Poparli to żądanie jego talarowi socjusze.

Znano Podhorskiego zaprzedanym Prusom nikczemnikiem i wiedziano, co zawiera jego projekt, układany ostatniej nocy wespół z Buchholtzem.

Cała więc opozycja jak jeden mąż porwała się z ław, wybuchając huraganem złorzeczeń i protestacji przeciw odczytywaniu. Zatłoczone galerie zawtórowały tupotem i wrzaskami, dziw, że się cały Zamek nie zawalił.

Zelanci w słowach gwałtownych i już niepohamowanych, w słowach gniewu i wzgardy piętnowali Podhorskiego jako zdrajcę kraju, a Szydłowski, uniesiony cnotliwym oburzeniem, wzniosły w bólu nad ojczyzną i zrozpaczony, wołał ogromnym głosem w końcu przemówienia:

- "Idę pod laskę zadając Podhorskiemu zdradziectwo ojczyzny i oczywiste złamanie przysięgi! Sądu żądam na zdrajcę i nie ustąpię, aż się doczekam tej dla ojczyzny pociechy, iż ziemia nasza krwią tego zdrajcy oblana zostanie." - I stanął pod laską marszałkowską cały w ogniach piorunów.

- Podhorski na sąd! Pod laskę! Na sąd! - zawrzała izba i sto pięści wyciągnęło się ku nikczemnikowi, który ogromny, brzuchaty i jakby spęczniały judaszowymi talerami, siedział spokojnie, obcierając jeno twarz sczerwienioną.

Miączyński, Józefowicz, Wilamowski, Włodek i Zaleski trzymali przy nim straże ochraniając go przed rozwścieczonymi pięściami. Nie poruszyły go nawet krzyki arbitrów, padające z galerii jakby nieustającym gradem kamieni.

- Zdrajca! Łotr! Na szubienicę! Pruski parob! Judasz! Rakarz! Zdrajca! Nad wszystkimi górował bas ojca Serafina i zapalczywy głos podkomorzyny. W okienku nad tronem, spoza kartunowej zasłony, błyskały przyczajone oczy Sieversa. Kilka godzin jeszcze trwały tumulty i wrzawy nie milknące ani na chwilę, gdyż zelanci nie dopuszczali do

żadnych czynności, dopóki zdrajca nie będzie oddany sądowi.

Król, znużony śmiertelnie, solwował wreszcie posiedzenie do jutra.

Zaś nazajutrz, 29 sierpnia, powtórzyły się sceny jeszcze burzliwsze i gwałtowniejsze. Złe się zaczęło od początku, bo przed otwarciem sesji marszałek wielki litewski, Tyszkiewicz, sam chodził po galeriach i wszystką postronną publiczność kazał wypędzać z sejmu. Szpetnie mu za to przymówił Gosławski. Marszałek usprawiedliwiał się gorąco, obiecując przeczytać posłom list Sieversa, przymuszający go do takich czynności oczyszczania izby z żywiołówniepożądanych, gdy otwarły się podwoje i śmiałym, bezczelnym krokiem wszedł Podhorski i zajął swoje miejsce.

- Precz z nim! Za drzwi! Za drzwi! - runęły namiętne wrzaski. Kilkunastu zelantów rzuciło się ku niemu, wyrwali go z miejsca niby chwast podły, podnieśli na rękach, wyrzucili na korytarz i zatrzasnęli drzwi. Poleciał na skargę do Sieversa.

W izbie nieco przycichło i rozpoczęły się debaty względem czytania projektu złożonego do laski przez Podhorskiego, za czym już obstawała większość nastraszona przez ambasadora. Najgwałtowniej dopominali się tego partyzanci i jurgieltnicy pruscy z Miączyńskim na czele. Król również się skłaniał dając powody tchórzostwem nacechowane, jak i nikczemnie wykrętne.

Noc zapadła, zapalono światła i pomimo powszechnego znużenia sesja ciągnęła się bez przerwy, a wśród nieustannego zamieszania i nieopisanych zgiełków.

Opozycja chwytała się każdej okazji, byle jeno nie dopuścić do czytania projektu. Większość zaś, wspierana przez króla, starała się ów projekt przeforsować. Dochodziło przeto do scen gwałtownych i zgoła nieprzystojnych sejmowi, były chwile, że zdało się, jako zabłysną szable i krew się poleje. Rwał się porządek obrad, nikt już nie słuchał marszałka, nie zważał na króla, jakby opętanie ogarnęło wielu, że z zaciśniętymi pięściami, ochrypli, prawie nieprzytomni, skakali sobie do oczów.

Galerie znowu, pełne arbitrów, niemało przyczyniały się do podniecenia umysłów, gdyż trzymając stronę zelantów, przeciwników traktowały śmiechem i drwinami. Przed końcem sesji powrócił Podhorski, ale go momentalnie wyrzucono za drzwi. Naraz Karski spostrzega, że projekt Podhorskiego bez podpisu, korzysta z tego opozycja, i stąd nowa zwłoka, nowe sceny i nowe utarczki.

Król rozkazał go przywołać. Wszedł lękliwie i przeprowadzony krzykami

zbliżył się do tronu, a że dziwnym trafem nie było na stole marszałkowskim piór ni inkaustu, król podając mu własny ołówek zachęcał do podpisania.

Wahał się chwilę, potoczył przekrwionymi oczyma po rozsrożonych twarzach, nasłuchując z widocznym niepokojem straszliwej burzy przekleństw i złorzeczeń, ale podpisał i zawrócił ku swojej ławie. Musiał przeciskać się przez stojących w przejściu zelantów, a każdy odpychał go ze wzgardą, pluł i obrzucał obelgami, a galerie wtórowały rycząc wniebogłosy:

- Precz z nikczemnikiem! Zdrajca! Nie ma posiedzenia ze zdrajcą! Nieważne! W obraźliwym tonie zażądał od marszałka obrony i wypędzenia publiczności.

- To waćpan nie powinieneś tu się znajdować! - krzyknął urażony Tyszkiewicz. Pozostał jednak na przekor burzy, jaka się wciąż srożyła nad jego głową, na przekor powszechnym żądaniom wydalenia go z sali. Dopiero na rozkaz króla ustąpił, przy czym tak mu żarliwie pomagano, że wypoliczkowany i w poszarpanym odzieniu znalazł się w korytarzu, gdzie nawet służba nie szczędziła mu dotkliwych oznak pogardy.

Sesja skończyła się o północy i na niczym.

Na niczym również przeszła następna 30 sierpnia, więc aby ukartować skuteczniejsze sposoby zniewolenia opozycjonistów, król solwował posiedzenie na dwa dni, do poniedziałku.

Ankwicz wykoncypował plantę kampanii przeciwko zelantom i przez całe dwa dni prowadziły się wzmożone porozumiewaniaz Buchholtzem i Sieversem. Zaś już w nocy z niedzieli na poniedziałek, 2 września, czuć się dawał na mieście gorączkowy niepokój; mało kto spał, okna świeciły gęsto, ustawicznie przelatywały powozy i konni z posyłkami; w ciemnych ulicach rozlegały się głuche turkoty prowadzonych armat, od wszystkich rogatek następowały wojska, polśniewały bagnety, zrywały się krótkie warkoty bębnów, ściszone głosy komend i ciężkie kroki rot maszerujących ściśniętymi szeregami...

Jakoż rano, gdy słońce się podniosło, Grodno dawało widok miasta zdobytego przez nieprzyjaciela. Wszystkie bowiem wojska rosyjskie obozujące w okolicy obsadziły place, ulice, przejścia i gmachy publiczne, a Zamek królewski wziął postać warowni, w której czyniono przygotowania jakby do odparcia szturmów. Wszelkie przystępy do niego, fosy, mosty, dziedzińce, drzwi, a nawet okna zajęli grenadierzy.

Na placu stanęła bateria harmat, wyrychtowanych w gmachy sejmowe, przy niej kanonierzy z zapalonymi lontami, wozy amunicyjne i cugi w powinnej odległości, dragoni na flankach, a w odwodzie kozactwo.

Harmaty wyciągały groźne gardziele ze wzgórz otaczających Grodno, harmaty leżały u wylotów znaczniejszych ulic i harmaty zamykały wszystkie rogatki.

Tak się zaczynał ów pamiętny 2 września 1793 roku.

Dzień się był zapowiadał cudny, ciepły i cichy; ptaki radośnie świergotały, zawiewał wietrzyk, przejęty zapachami pierwszej jesieni, weselnie polśniewało błękitne niebo, zarzucone białymi wełnami chmur; aura tchnęła lubą rzeźwością; słońce wynosiło się promieniste niby oblicze szczęściem nawiedzone, ale mało kto wiedział o tym, bo ludność przebudziła się w żelaznych pętach przemocy: żołnierze stali pod domami wzbraniając otwierania sklepów, bram i drzwi, zakazując nawet pokazywania się na ulicach bez biletów komendantury, a kto nie posłuchał żołnierskich racji, szedł pokutować na odwach lub kolby i nahaje zawracały go z powrotem do domów...

Grodno przyjęło te zarządzenia w najwyższym zdumieniu.

Powstało tysiące najdziwaczniejszych domysłów i pogłosek, zgodnych jeno w zawziętej nienawiści do Prus, gdyż tylko Buchholtz mógł się przyczynić do tego niesłychanego terroryzmu, obrażającego nawet najpowolniejszych Sieversowi.

Dopiero koło południa gruchnęła wieść zgoła już nie do wiary - że opozycjoniści uknowali spisek na życie króla, który miał być wykonany podczas dzisiejszej sesji, więc Sievers był przymuszony do zarządzenia środków zabezpieczających osobę Najjaśniejszego Pana!

Królobójstwo! Jakobini! Praktyki francuskiej rewolucji!

Powszechność zatrzęsła się zgrozą i oburzeniem. Blady strach zatargał wielmożami. Wszelka nikczemność stanęła w śmiertelnych potach przerażenia, lecz wrychle uspokojona zbrojnymi ciżbami obcego żołdactwa, tym zacieklej rzuciła się na mniemanych spiskowców, których imiona skwapliwie szeptali Boscamp z pruskimi jurgieltnikami każdemu, kto się nawinął.

Wymysł był piekielny, mający na względzie zohydzenie opozycjonistów.

Zelanci przyjęli go spokojnie, gotując się do dzisiejszej walki na sejmie z tym samym męstwem i stałością jak codziennie. Dobrze jednak

rozumiejąc wagę tej potwarzy, zgromadzili się, pomimo przeszkód, na obiad i narady do Zielińskiego.

W pokoju jadalnym, wychodzącym na jakąś cichą uliczkę, panowało posępne milczenie. Skarzyński, przygarbiony ciężarem trosk, chodził gorączkowo od okna do okna, Krasnodębski coś pilnie konotował; Mikorski palił lulkę ukrywającw kłębach dymów twarz rozognioną, Szydłowski czytał najnowszy numer "Gazety Hamburskiej", zaś reszta, kilkunastu, siedziała przy stole jeszcze nieuprzątniętym, pociągając węgrzyna i szepcąc między sobą. Naraz Kimbar odezwał się żartobliwie:

- Mogą nas jeszcze pobrać pod straże i nie dopuścić na sejm.

- Tego nie uczynią: brakowałoby potrzebnego kompletu do głosowania. Może się nam wydarzyć coś gorszego, jeśli jakiś Podhorski albo i sam hrabia Ankwicz ogłosi nas na sejmie za królobójców i zażąda sądu...

- Gdzież dowody? Gdzież choćby cień prawdy? - rzucił się niespokojnie Gosławski.

- Buchholtz może w potrzebie zaprzysięgnąć. Cóż znaczy dla Prusaków krzywoprzysięstwo! Zali w tym nie wypraktykowani? Zali nie gotowi na każdą podłość?

- Do tego nie przyjdzie, bo dzisiaj bagnety wymogą na sejmie każdą uchwałę, jaka tylko będzie potrzebna Buchholtzowi - zauważył smutnie Ciemniewski.

Za oknami zabrzęczała lira i jakiś dziadowski głos płaczliwie lamentował:

Ach ty Potocki, wojewódzki synu,

Prodałeś Polszu i wsiu Ukrainu.

- Szczęsny doczekał się rychłej sławy! - zauważył Skarzyński zwracając uwagę towarzystwa na śpiew. - Szczególne, jak pospólstwo ma czucie słuszności.

Zasłuchali się w słowach piętnujących zdrajcę, gdy wszedł Prozor, oboźny litewski.

- Wiecie - zaczął od progu - nuncjusza zawrócili spod Dominikanów, bo nie miał karty. Zrobiła się chryja, sam Sievers pojechał go przepraszać.

- Kruk krukowi oka nie wykole! - szepnął Szydłowski.

- Cóżeście waszmość panowie uradzili? - zagadnął Prozor.

- Programat zwykły: oponować, zatrudniać i nie dopuścić uchwalenia plenipotencji.

- A jeśli większość postawi na swoim i traktat z Prusami stanie?

Po krótkim milczeniu podniósł się Mikorski i rzekł:

- Będziemy stawać w opozycji względem każdej materii deliberowanej, byle jeno sejm przewlec jak najdłużej.

- A uchwalenie redukcji wojsk odwlec choćby do Nowego Roku - Szydłowski dodał.

- Nasze zbawienie widzę tylko w przeczekaniu Katarzyny. Nie znam innego sposobu ratunku. Jeśli przeczekamy, Polska się podniesie - twierdził Mikorski.

Zaczęli o tym traktować, lecz że pora nadchodziła na sejm, rozeszli się pokrótce, dążąc różnymi stronami do Zamku.

Prozor pozostawszy sam z Zielińskim zapytał go poufnie:

- Zaręba upewniał mnie, jako nie wszyscy opozycjoniści w sprzysiężeniu...

- Zaledwie piąci. Nie wszyscy bowiem zawierzają azardom insurekcji...

Pojechali na Zamek, lecz pomimo pustych ulic jechali wolno, gdyż prawie na każdym rogu trzeba się było legitymować biletami wolnego przejazdu.

Prozor ledwie zdołał hamować gniew obrażonego uczucia wolności.

- Boże, aby obcy żołdak prawa nam dyktował! - jęczał zaciskając pięści.

- Przysłowie powiada: "Jak się człowiek przyłoży, to mu i w piekle niezgorzej." Ale to nieprawda. Człowiek rodzi się do wolności, nie do kajdan - wyrzekł Zieliński. Musieli wysiąść i przez plac zamkowy defilować ulicą wyciągniętych grenadierów, bowiem w bramie oficjerowie czynili pierwszy przegląd nadjeżdżających. W progach sejmowej antyszambry stał generał Rautenfeld, a jego przyboczni sprawdzali najskrupulatniej bilety każdego z wchodzących. Całe również pomieszczenia sejmowe, przedsionki, bokówki, odwach, korytarze i galerie zajmowali grenadierzy z nasadzonymibagnetami.

Mirowscy bez broni wałęsali się po kątach służąc jeno do posyłek z listami. Zakrzewski, któremu wypadała dzisiaj służba, pił z Woyną przy stole, gdzie zastawiano zimne dania, i rzucał głośno rozwścieczone uwagi o aliantach.

W przedsionku mimo znacznej liczby osób panowała przejmująca cichość, szeptano sobie na ucho, kręcił się Friese rozdając jakieś

karteluszki, niekiedy zaglądał Boscamp i przepadał za drzwiami kancelarii sejmowych.

Zelanci przechodzili prosto do izby pod gradem nienawistnych spojrzeń i uśmiechów.

- Imaginuj sobie, że ten drągal - mówił Zakrzewski wskazując jakiegoś oficjerka sprężonego pod oknem - miesiąc temu wziął kije za kradzież i pijaństwo, a teraz już błyszczy adiutanckimi bulionami.

- Cicho waść, nie pora na burdy! - zgromił go Prozor podając mu rękę na powitanie. Marcin, snadź nieco napity, zaszeptał z gorączkową swadą i uporem:

- Nie wytrzymam długo takiej hańby... ja żołnierz... nie ścierpię... żołnierze pójdą za mną...

Ale zamilkł pod surowym wzrokiem Prozora, którego Woyna odwiódł nieco na stronę, by mu powiedzieć:

- Bajędy o spisku wykconcypował Ankwicz, wiem na pewno.

- Rzetelnie dorabia się hańby! - odszepnął porywczo.

Czwarta, na którą wyznaczono posiedzenie, wybijała właśnie na zamkowym zegarze i wszyscy ruszyli zabierać miejsca w sali. Izba sejmowa tonęła w złocistych brzaskach, zwłaszcza górna jej część zdała się być ogarnięta pożogą, tak słońce grało tęczami, w szkliwach pająków, w szybach i pozłotach, wydając zarazem zdumionym oczom tłumy rosyjskich oficjerów, rozpierających się po galeriach miasto publiczności.

Ławy poselskie wnet się zapełniły, senatorowie wzięli swoje krzesła bliżej tronu, Tyszkiewicz zasiadł przy stole marszałkowskim, sekretarze i skryby w powinnych miejscach, sejm już był zebrany w komplecie, gdy naraz wszystkie drzwi z hukiem się zawarły i stanęli w nich grenadierzy, nikogo z sali nie wypuszczając. Ten niesłychany gwałt poruszył wszystkich do żywego. Podniosły się szemrania i protestacje nawet spośród najtchórzliwszych.

Któryś z zelantów próbował wyjść, lecz bagnety z taką gwałtownością zaparły mu drogę, iż ledwie uskoczył w bok przed uderzeniem.

Oficjerowie na galeriach wybuchnęli szyderczym śmiechem.

Marszałek oznajmił wejście Majestatu. Wszyscy powstali, przycichło w sali.

Wszedł król w zwykłej asyście kadetów z obnażonymi szpadami, ale tuż za nim wkroczył generał Rautenfeld i zasiadł na krześle obok tronu.

Wszystkim odjęło mowę, spoglądano na siebie z zapartym tchem, zali ten obcy żołdak, rozpierający się przy tronie nie przywidzenie? nie stwór obłąkanej imaginacji? Ale nie, siedział z groźbą w kamiennej twarzy i zimnymi oczyma toczył po głowach. W orderach był, przy szpadzie, wyniosły, pyszny, władczy i każdemu sercu wolnemu obmierzły.

Ogromny krzyk protestacji wyrwał się z piersi opozycjonistów, a wraz i pruscy partyzanci jęli się wrzaskliwie domagać zagajenia sesji i przystąpienia do obrad.

Potężny jednak głos Szydłowskiego wyniósł się ponad wszystkie.

- "Nie mam tej świątyni za prawodawczą - wołał - gdy zbrojna ręka gwałciciela wewnątrz i zewnątrz ją otacza. Nie masz sejmu iobrad wolnych, gdzie gwałt i przemoc wywiera swoje siły, a miejsce należne reprezentantom wolnego narodu, obcy zajmuje żołnierz..." Tyle jeszcze zdziałała opozycja, że pod jej naporem wysłano delegację do Sieversa z żądaniem usunięcia wojsk z sejmu. Po dwugodzinnych pertraktacjach przynieśli odpowiedź ambasadora - jako nikogo nie wypuści z Izby, dopóki traktat z Prusami nie zostanie uchwalony. I pogroził użyciem siły zbrojnej...

Rozpoczęła się więc ponura, beznadziejna walka z przemocą.

Godziny przechodziły w nieopisanych wysiłkach obrońców; dawno już dzień skonał; dawno już noc szła w brzaskach srebrzystej luny; dawno już sen ogarnął wszystek świat, a bohaterski legion walczył wciąż ostatnimi siłami rozpaczy i szaleństwa.

Ale Rautenfeld z nieubłagalnością kata czuwał nad dobrem króla pruskiego. Dla króla pruskiego przewagi groziły u harmat zapalone lonty.

Dla króla pruskiego zbrojne roty gotowe były stratować opornych.

Dla króla pruskiego pracowała przemoc, zdrada i nikczemność!

Aż uchwalono, co podyktowały bagnety. Posiedzenie skończyło się o czwartej rano.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO

Tom II

Nil desperandum Rozdział I Grabowski dwór Zarębów jeszcze spał.

Atoli z czeladnej buchały światła i przenikliwe śpiewania. Niska ogromna izba, zakopcona do czarności, tonęła w złocistych brzaskach; na

kominie buzował się tęgi ogień, świerkowe łupy trzaskały wesoło iskrami aż na półkolistą ławę, pełną prządek, lnianych kądzieli i warkotu wrzecion.

Jejmościanka Bisia, w białym czepeczku z niebieskimi szlarkami, w rogowych okularach na grubym nosie, ledwie wydająca się z głębokiego fotelu, ciągnęła rozgęganym głosem litanię do Matki Boskiej, piskliwy zaś chór dziewczyn powtarzał sennie co chwila:

- "Módl się za nami!"

Jakieś dziecko kwiliło w sąsiedniej stancji, przeciągle ziewały psy, pozwijane w kłębki przed ogniem, i raz po raz buczały wrzeciona wijące się po podłodze.

- Franka, nitka ci puchnie - ostrzegała jejmościanka nie przestając śpiewania. Parob ze łbem rozczochranym, w kożuchu i boso, zwalił naręcze drzewa pod komin i przysiadł na ceglanym trzonie. Litania wlokła się długo i matyjaśnie niby piaszczysta droga w upalne przypołudnie, ogieniaszek przejmował lubością, do tego muchy tak sennie brzęczały w bylicach pozawieszanych u pułapu, że śpik morzył i tu, i owdzie któraś z prządek utonęła nosem w kądzieli.

- Cóżeśta robiły w nocy, że teraz wozita żydów? - podniósł się groźny głos. Parob zarechotał, skarcone bystrzej zakręciły wrzecionami, a stara Maciejka, kucharka ludzka, heród baba i dokucznica, zaszeptała kąśliwie:

- Miesiączek wschodzi o północku, to każda by rada napatrzyć mu się do syta... Jejmościanka spojrzała surowo, lecz miasto zgromić powiedziała:

- Skocz no która zobaczyć, czy starszy panicz już wstał. niech Wikta leci - zdecydowała, bo kilka na raz zerwało się od kadzieli.

- Każdej pachną miody - syknęła Maciejka. - Nie dla psa kiełbasa Wikta z jakąś szczególną miną meldowała, jako w pokoju panicza jeszcze cicho.

- Dobrześ aby słuchała? - indagowała jejmościanka, nie bardzo upewniona.

- Ona żołnierzów to na dziesiątej wsi poczuje.

- Przypuść dechu, Małgoś. Śpiewaszjak z łaski, nie oszukuj Pana Boga - fuknęła. jejmość, srogo patrząc spod okularów. - Zydor, nie drzem, leniu, a śpiewaj.

Parob beknął, aż kury gdzieś zagdakały i prządki zaczęły chichotać.

- Z ciebie kapelista kieby z koziego ogona trębacz - wyrokowała

Maciejka.

- Tyle wam o tym wiedzieć co starej warząchwi o kościele - odciął się Zydor.

- Cicho! "Naczynie dziwnego nabożeństwa" - śpiewała jejmościanka.

- "Módl się za nami!"

Sroka frunęła znad belki, próbując łapać dziobem warczące wrzeciona, po niej zjawiła się ruda wiewiórka i chycnąwszy na ramię jejmościanki pilnie wycierała pyszczek o jej czepeczek, a za tymi wsunęła się oswojona wydra, przypełzła tanecznymi ruchami do kolan i dostawszy pieszczotliwe pogłaskanie skoczyła na któregoś z psów i wśród straszliwych skomleń, skowytów i śmiechów wyjechała na nim do sieni.

A że świt już był właśnie zabielał szyby jakoby szronem, jejmościanka Bisia zdawszy dozór Maciejce podreptała w głąb domu z wiewiórką na ramieniu.

Dwór był obszerny, pełen przybudówek i zakamarków; na korytarzykach i w ogromnych stancjach pachniało lawendą i słały się jeszcze grube mroki, posuwała się więc po omacku, akuratnie jednak znajdując przeróżne drzwi, aby dyskretnie zapukać, to rzucić dzień dobry, gdzie zaś i zagderać na śpiochów lub komuś rzec, jako kapucyn pokazuje na pogodę. Po drodze skrzyczała kredencerza, niezgorzej też oberwał psiarczyk na ganku i odbywszy z kucharzem konferencję względem dzisiejszego obiadu, zajrzała do pokoju panny stołowej.

Rozburzona pościółka jeszcze grzała, lecz panny nie było. Zmarszczyła się groźnie.

- Ona się doigra tymi amorami! A niechby się wypadkiem dowiedział pan miecznik! Jezus Maria! - aż ręce podniosła. - A przekładałam, a suplikowałam jak kogo poczciwego! - szeptała, jakby się już submitując miecznikowi, wlokąc się ciężko na piętro do drzwi narożnej komnaty, gdzie kwaterował Sewer. Z bijącym sercem nasłuchiwała, uczyniła w powietrzu znak krzyża, odeszła na palcach, aby nie zbudzić ulubieńca, którego kochała nade wszystko.

- Niech sobie wypocznie dzieciątko! - westchnęła tkliwie, schodząc do apteczki wydawać przyprawy kuchcie, już czekającemu przy drzwiach zamczystych.

Tymczasem Sewer już od dość dawna siedział pod stajnią i kurzył lulkę.

Pietrek przyświecał latarnią, Maciuś zaś konie uwiązane do bariery pucował z nabożeństwem i prężąc się raz po raz, i podnosząc do czoła

rękę ze zgrzebłem, istne cuda powiadał o swoich ogierach.

Poranek był wczesny, spowinięty jeszcze mrokami, chłodny i cichy; po łęgach leżały szarawe kożuchy mgieł, lasy po wzgórzach ciągnęły się pogarbionymi zarysami ciemności, z nieprzejrzanych pól wytryskały drzewa podobne zakrzepłym czarnym dymom; natomiast niebo na wschodniej stronie wzdymało się jakoby szklane, zaciągnięte seledynem, smugami fioletów i żarzącymi się łunami nadchodzącego słońca.

Na majdanie powstawał znaczny ruch, kręcili się ludzie, noszono zieloną paszę do rannych udojów, skrzypiały studzienne żurawie i wierzeje gumien, gdzieś z drogi huczał potężny bas ekonoma: - Wychodź! Wychodź! - Turkotał młyn na strudze jeszczeniedojrzanej, od wsi zalatywały dymy i głosy.

- Dopraszam się pana porucznika, konie okuć?

- Okuj, ruszamy jutro o świtaniu. Żal ci odjeżdżać, co?

- I! - sprężył się w całym ogromie, pokazując w twarzy jakowąś wzgardę. - Melduję pokornie, jako rad bym we świat choćby w tej minucie...

- Tak ci pilno, a powiadali, że się masz do Wikty ze dworu. - Gwizdnął na psy. Cała sfora gończych, wypuszczona z psiarni, przypadła z radosnym skowytem.

- Na rasztaku to każda kiecka dobra - wyrzekł zaplatając grzywy ogierom. - Jak tam na wojaczce jest, to jest, a wolę niźli przy pługu z bydlęciem pod ekonomskim boćkiem wyciągać gnaty. Wziąłem to na rozum i uważam...

- Byleś przy tym uważaniu nie oberwał po grzbiecie od namiestnika.

- Pokornie melduję, jako nam grozi, że niech powrócim z żołnierki, to nas zaprze do wołów i kijem wytrzęsie z nas wojackie fanaberie! Jakże to może być, kiej my som żołnierze i swój honor mamy?

Lęk mu patrzał z oczu.

- Kto w służbie Rzeczypospolitej stanie, ten wolny jest - mówiłem ci. Maciuś, pochylając mu się do ręki, zaszeptał w sekrecie:

- Po naszych wsiach siła parobków doprasza się iść w kantonisty. Wydały się z tym głupie przed ekonomem i wzięły srogie baty, a namiestnik zapowiedział, że niech się kto ruszy z domu, znajdzie go i każe zatłuc... W sam raz by pasowały do naszej baterii: same wybrane chłopy... Dzisiaj w nocy znowu przychodzili wysłańce do Kacpra jaże spod

Lublina względem wolności pytać, czy to prawda.

- Prawda. Który dobrowolnie zaciągnie się w szeregi, temu na wiek wieków będzie dana wolność i ziemia. Mówiłem ci już tyle razy.

- To niby będzie, jak teraz we Wronkach albo w Siemiatyczach!

- I jak będzie, da Bóg, w całej Rzeczypospolitej.

- Wedle rozkazu! - sprężył się, lecz nie odszedł.

- Co masz na języku?

- To niby, na ten przykład, ten półwłóczek, co go tatuś obrabiali...

- Będzie twój!

Maciusiowi łuna radości zaświeciła w oczach, cofnął się jednak w przepisany sposób i dalej zapalczywie chędożył konie, ale raz po raz leciała mu gruba łza po tłustych, pucołowatych policzkach...

Sewer otoczony psami ruszył ku domowi.

Dzień już się stawał, mgły poruszyły się z legowisk i siwą, rzadką przędzą osnuwały świat niby dymami, że widniały jeno ciemne sylwetki drzew i budynków. Rzędy wołów ciągnęły z pługami na rolę, ryki krów wypędzanych na paszę rozdzierały powietrze, a gdzieś w mgłach podnosiły się beki owiec i krótkie naszczekiwania psów owczarskich.

Szedł wolno, gdyż co chwila ktoś go witał pokornie, ktoś całował w rękaw, ktoś podejmował pod kolana, miał bowiem uważanie i miłość chłopstwa. Patrzyli w niego jak w obraz święty, wszystkie dworki kochały się w nim na zabój, a parobcyposzliby na kraj świata na każde jego skinienie. Nieskory do poufałości ni roztkliwiań, surowy nawet i wymagający, lecz nie czynić krzywdy miał sobie za powinność - a o tym wiedziały te rzesze żyjące w ustawicznym trudzie, strachu i niedoli, więc płonące wdzięcznością spojrzenia leciały mu do nóg. A przy tym najprzeróżniejsze gadki krążyły o nim w całym państwie grabowskim, fantastyczne bajdy o wojennych przewagach, o samego króla jegomości wielkim uważaniu, to radośnie szeptane wieści o odmianie poddaństwa za jego przyczyną, że modlono się gorąco na jego intencję, był im jedyną wiarą w jakieś zbawcze jutro. A jemu, patrząc na rozradowane twarze i wierne oczy, snuły się marzenia o powszechnej szczęśliwości i przymnożeniu obywatelów i obrońców Rzeczypospolitej. Czułością sycony uśmiech miał dla każdego z pejzanów, zaś kobietom i słowa dobrotliwe troskające się o ich dzieci, gospodarki i frasunki. Szedł coraz wolniej, przejęty radością miłowań, radością powziętych nadziei i radością tego dnia wrześniowego. Słońce wyniosło się już było spoza

borów i czerwone brzaski zasypały wszystek świat, ptaki podniosły wrzask, jaskółki wzięły swój lot miotający, a od pól, jeszcze potrząśniętych mgłami, zanosiły się porykiwania i śpiewy. Chłodnawy wietrzyk spłynął na jego rozpaloną twarz i rosistym deszczem otrzęsły się drzewa, i słońce zajrzało w oczy.

- Do jutra tylko - pomyślał - a potem może już nigdy nie spłyną moje oczy na te lube miejsca, może już nigdy...

Wzdrygnął się, jakieś zjawione nagle myśli przesłoniły te wdzięczne stafaże i omroczyły mu duszę niepokojem. Nawrócił spiesznie ku dworowi.

Ogromna brama, zawsze na rozcież otwarta, prowadziła na wielki dziedziniec, porośnięty trawą i obsadzony rzędem smukłych, włoskich topoli, zaś z pośrodka zielonego kobierca tryskała w niebo kępa białych bzów niesłychanej wysokości - dwór stał naprzeciw, na niewielkim wzniesieniu, miał ganek na sześciu pękatych słupach, dźwigających wysuniętą facjatę, ściany niskie, bielone, gęsto pocięte oknami, a łamane dachy spiętrzone niby góra porosła mchem i łatami nowych gontów; z boków wyciągały się długie oficyny, ledwie dojrzane przez rosochate gałęzie lip rosnących pod oknami; w jednej mieściły się kuchnie i czeladnie, a druga była przeznaczona dla rezydentów i gości; tam na czas choroby kwaterował Kacper. Srodze obszarpany ganek wiódł do olbrzymiej, mrocznej sieni, zarzuconej najrozmaitszymi rupieciami.

Stare poślepłe psiska rzuciły się ze skomleniem do Sewera, równocześnie skrzypnęły jakieś drzwi i zafurczała spódnica, lecz nim zdołał coś dojrzeć, przepadła. Wyjrzał drugimi drzwiami na ogród: chwiały się jeszcze trącone gałęzie jabłoni, ale już nikogo nie było.

- Bon dziur, mości dziejski! - zawołał na niego z pierwszej stancji! na prawo ojciec Hiacynt, reformat, kapelan i odwieczny rezydent Zarębów. Właśnie był pod oknem przebierał rydze dopiero co przyniesione, gatunkując je z nabożeństwem. Kamienne gary stały dokoła niego.

- In saecula saeculorum. Amen! Powiadam ci, wybrane z wybranych. Obacz i tknij nosem, azmówisz dziękczynny paciorek. Jejmościanka Bisia będzie w siódmym niebie, ani się spodziewa takiej siurpryzy! Hę! Hę! - śmiał się, aż trzęsła mu się ogromna, blada twarz, wsparta na trzech kondygnacjach podbródków, i drygał brzuch zwisły na kolana. Brwi miał niby krzaki ośnieżone, nochal na podobieństwo trąby, wargi zaciśnięte, wyłupiaste, niebieskie oczy i łysą głowę, zwieńczoną tonsurą zaledwie dojrzaną nad karkiem sfałdowanym w grube kiełbasy. Mówił reformackim

obyczajem przez nos, niemiłosiernie szpikując łaciną, znał się arte na winach i miody sycił jak nikt drugi. Niemałej też zażywał powagi jako mówca i człowiek oświecony.

- Weź no z kafla tabaki i zażyj - ozwał się znowu - już zaprawiona kropelkami, ditto jak kupowana od Srajkoziny w Warszawie. - Bartok, mucu jeden, stołek dla porucznika. - Spieszcie się tam ze sieciami - huknął do sąsiedniej stancji. - Szczupale tak się wczoraj grzecznie rzucały pod młynem, że musimy załowić. Cóż, dzionek śliczności? Pachnie jakby zieleniaczkiem. Spojrzyj, waść, na półki, jaki to sortymencik gąsiorków na śliweczkach! Hę, hę, hę! Ciągną sobie okowitkę, ciągną...

- Czy to u ojca była jakaś dworka przed chwilą?

- Ex fructibus eorum cognoscetis eos! - rzucił z przekąsem i schmurniał, żarliwie przesypując solą rydze i ugniatając je pięścią.

Naraz w głębi domu zerwała się wrzaskliwa fanfara trombonistów.

- Ten cymbał już się egzercyruje! - jęknął ojciec Hiacynt. - Panie Trzaska, bo waści trąby potrzaskam, jeśli nie poniechasz! - zakrzyczał.

- Snadź ćwiczy się w niedzielnym nabożeństwie.

- A niech go, mości dziejski, diabli suplikują na swoje nieszpory. Mnie już wątroba puchnie od takiej muzyki. Tyle godnych funkcji na świecie dla poczciwego człowieka, a ten farmazon zabawia się trąbieniem... Nie uważam, żeby trąbienia dodawały lustru nabożeństwom albo szczególnie smakowały Panu Bogu, ale pan miecznik lubuje się w tych rzępołach i niemałe na nich ponosi ekspensa, de gustibus! - skarżył się, gdyż serdecznie nie cierpiał Trzaski, dyrektora dzieci, a także i pierwszego nad kapelą dworską, z którym wciąż darł koty o polityczne opinie.

- Więc już wyruszasz jutro?

- Wyjazd zdeterminowany; pojadę pożegnać się ze stryjem.

- Jakże ojciec względem wyjazdu, nie przeciw?

- Mną rządzi powinność względem ojczyzny - odparł hardo.

- Dixi et animam salvavi! - zamruczał ironicznie, czym dotknięty Sewer wyszedł bez słowa na drugą stronę sieni, do Kacpra.

Stancyjka była niewielka, uboga w sprzęty, ale ochędożnie utrzymana i pachnąca medykamentami. Kacper leżał na stosie poduszek, z dziwnie rozjaśnioną twarzą, oczy miał radosne i rumieniec na wynędzniałych jagodach, na głowie bielił mu się czysty bandaż. Jakieś kwiatuszki tkwiły

zatknięte za wiszącą na ścianie szablą.

- Jakże się masz? Nie ruszaj się - usiadł przy nim na łóżku.

- Pokornie melduję, jako próbowałem marszu, ale we łbie mi się jeszcze kręci.

- Ba, po takim nadłupaniu cud, żego nosisz jeszcze na karku.

- Ale mój adwersarz już ziemię gryzie - wtrącił z przechwałką.

- Miałem pocztę i jutro ruszam do Warszawy. Termin wybuchu przesunięto na listopad, to mnie bardzo niepokoi.

- Co się odwlecze, to nie uciecze - szepnął Kacper spozierając na kwiatki.

- Sposobne okazje nie powtarzają się. Ty się kuruj, byś jak najrychlej podążył za mną.

- Rad bym ruszać chociażby w tej minucie.

- Nie łżyj, bracie - rzucił ze śmiechem - bo rad byś tu wiekować. Wszak ci dogadzają jak ksiądz Gierce, kwiatuszki nawet, widzę, przynoszą...

Chory spłonął jak panna, podnosząc nieśmiało przetrwożone oczy.

- Wysoko mierzysz, ale nie w tym tenor rzeczy, a jeno, by jęzory dworek nie dosięgły pana miecznika, bo ci tu nie stanę w obronie. Dosia ci sprzyja? - spytał otwarcie.

Kacper, miasto odpowiedzi, przywarł do jego ręki gorącymi wargami.

- Daleką macie drogę do mety! I nie wybrana to pora na amory, bo wiesz, co przed nami! A kto w sprawie, temu za matkę, rodzica i bogdankę powinność bóstwem jedynym. Twardy jest zakon polskiego harcerza wolności, w srogości niezbłagany, bez folgi i aż do ostatniego tchu. To ci wspominani, zapamiętaj.

- Uważam, panie poruczniku! - oczy mu zamigotały niby niezgłębiona toń. Ale Sewer odstąpił od tej materii, a pouczywszy go względem parobków, o jakich Maciuś wspominał, poszedł z wizytacją do rotmistrza Nałęcza, najstarszego z grabowskich rezydentów, który kwaterował od ogrodu w dwóch stancjach.

Rotmistrz siedział był właśnie w białym pudermantlu przed gotowalnią. Drągal w barwie Zarębów, z grzebieniem za uchem, naciągał mu ogromną, siwą perukę na łysą głowę. Jakieś chłopię czyściło pod piecem długą szpadę.

- Panu rotmistrzowi pokorne moje służby. Jakże tam zdrowie?

- Dobrze, ale imaginuj sobie, język mam obłożony! Feralny to prognostyk, a że pyrmoncka woda mi wyszła i zabrakło czopków, tandem casus gotowy! Upominałem cię, asinusie, żeby mi pukle nie wiewały się niby żydowskie pejsy! - huknął na struchlałego fryzjera. - Widzę, jako znowu chcesz batów! A harcap zapleć twardo! Teraz mnie ogól i fora za drzwi. Będziemy mieli dzisiaj gości na obiedzie.

- Któż łaskaw na Grabów?

- Starosta mszczonowski, Prażmowski, z żoną i porucznikiem Kawalerii Narodowej, Rymkiewiczem. Mniemam, jako to względem Maryni...

- Kiedy ojciec zdeterminował wydać ją za Pstrokońskiego. Czy starościna zawsze taka śliczna paryska kukła?

- Jakby zestąpiła z kopersztychu, przedni marcepan. Bydlę! - zaryczał naraz, chlaśnięty brzytwą. Fryzjer przezornie uskoczył na stronę. - Od jutra pójdziesz do gnoju: świnie ci smalić i skrobać, a nie osoby! - burczał zalepiając cięcie papierkiem. - Pucuj, Jasiu, gardę aż do suchego lustru! - Zwrócił się do pacholika. - No, rżnij dalej, asinusie jeden! - warknął nastawiając policzki.

- Więc ta peruka, fiołkowy fraczek, atłasowe kiuloty z lampasami, westa ze złotej lamy, żaboty, wstęgi,ordery, wszystko to na cnotę starościny wymierzone! Doigra się jeszcze rotmistrz tymi amorami. Starostę znam zazdrośnikiem, niczym tygrys! - podkpiwał z czułością, czym ubłożony starzec aż sapał z kontentacji, bzdyczył się i trzaskał rękami po lędźwiach.

- Ma on do mnie zastarzały rankor jeszcze z czasów, kiedyśmy wraz z wojewodzicem Gozdzkim deboszowali o jakąś cacaną warsztatniczkę w Lublinie.

- Rotmistrz znał wojewodzica? Powiadają o nim historie nie do wiary.

- Byłem z nim w szczerej komitywie przez długie lata, mam jego konterfekt na kości, kufer listów i ze dwie kopy szczególnych historii mógłbym ci opowiedzieć. Pierwszy to był kawaler w Polsce i może już ostatni. Czymże przy nim ten wasz uwielbiany książę Pepi albo Kazimierz Sapieha, albo Rzewuski? Wałachy biorące pozór ogierów! Jeden tylko kasztelan Poniatowski, ojciec króla jegomości, mógł się z nim równać w tym i owym, ale nie przewyższał, Wojewodzica wielbił cały świat, na królewskich dworach był persona grata. Wiele on kobiet zbałamucił, wielu znacznych mężów wyzwał na rękę i zabił, wiele beczek wypił, wiele psich figlów napłatał i złota posiał, tego by i na milowym regestrze nie

zakonotował. A teraz gdzieś pod Przemyślem, słyszę, pacierze klepie na ciepłym przypiecku. Sic transit gloria mundi. A ja, nie chwalący się, jeszcze do wszystkiego, i owszem - śmiał się powstając i rzuciwszy liberyjnemu pudermantel, prezentował się chełpliwie w całej postaci wielce foremnej. Dziad był prawie stuletni, ale prosty jeszcze, sprężysty i krzepki, o twarzy suchej, cale urodziwej, i bławatkowych, wielkich oczach. Swojego czasu rotmistrz chorągwi pancernej na dworze Augusta III; słynny bibosz, kostera i swywolnik; pierwszy gracz w szable i pierwszy gardziel w Rzeczypospolitej. Zasię mimo lat późnych jeszcze rączy do kielicha, burdy i strzelistych duserów byle gładkiemu liczku. Łączyły go z Zarębami jakieś dalekie powinowactwa, więc jak był przyjechał z wizytacją przed trzydziestu laty, tak i pozostał. Podobał sobie w Grabowie, a że spore sumy pożyczył miecznikowi i zawsze rad wygadzał potrzebującym, byle na pewną ewikcję i dobry procent, że przy tym miał dworne maniery, znaczną edukację, dowcip przedni i koligacje z najpierwszymi domami, dom Zarębów traktował go za swojego. Miał opinię wolterianina i farmazona, bo rad przy okazji dworował sobie z księży i prawił krotochwile o cudach; puszczano mu to płazem ze względu na wiek i nielitościwe drwiny, jakimi umiał ośmieszać swoich adwersarzów. On to nagi, w bachusowy jeno wieniec przystrojony, jeździł po Lublinie w motii z Granowskim, na ogromnej beczce piwa. Nie lubił jednak o tym wspominać.

- Cóż to dzisiaj? piątek - zawołał naraz, przeglądając się w zwierciedle. - Trzeba się przybrać w odpowiedni kolor, coś postnego, exemplum szczupak z szafranem.

- Dzisiaj będą karasie w śmietanie, zwierzyła mi pod sekretem ciotka Bisia - podsunął Sewer, biorąc niemałą uciechę z jego zafrasowanej twarzy.

-Patrz no, to znowu zmienia maść... karasie w śmietanie - zamedytował się trzaskając raz po raz palcami. - Hm, trudny wybór. Adam, frak w piusowe prążki na dnie słomkowym przynieś, a spiesz się, kanalio! Można by i różowy w paski zielone, takaż westa w złoty rzucik - zakręcił się niespokojnie. - Adam!

Sewer wyszedł, bo stary elegant nieraz do samego południa biedził się nad przystrojeniem i nie mogąc się zdeterminować, nie pokazywał się na pokojach, zwłaszcza jeśli mieli być goście.

Zajrzał do sąsiedniej stancji, na kwaterę imć Sulickiego, barszczanina, towarzysza słynnego pułkownika Zaręby, którego okrutny Drewicz

pojmawszy w niewolę tak storturował, że już nie przyszedł do zdrowia i rozum mu się nieco pomieszał, ale ujrzawszy go klęczącym na środku izby zawieszonej obrazami, cofnął się i pobiegł w ogród za rybakami ruszającymi właśnie na połów pod wodzą ojca Hiacynta.

Za dworem rozciągał się wirydarz, obwiedziony na włoską modę grabowym szpalerem i pocięty w regularne kwatery, wysadzone strzyżonymi bukszpanami; podłużny staw mglił się w pośrodku niby oślepłe i poryte zwierciadło, zarosło kępami trzcin i ajerów. W kwaterach mdlały ostatnie, przywarzone georginie, smukłe malwy, astry nisko rozpełzłe i przeróżne pachnące ziela.

Ścieżyny, żółtym piaskiem potrząśnięte, wiły się we wdzięczne esy-floresy. Pachniało tam miętą i bukszpanem, sroki uwijały się po ścieżkach, a brzegiem stawu czołgała się wydra jejmościanki Bisi, lecz dojrzawszy ludzi dźwigających sieci i wiadra, plusnęła w jedno, przewinęła się szczupakiem przez drugie i zawiedziona w rachubach skoczyła w gąszcze, a za nią ruszyły psy.

- Wezmą ją - kłopotał się Sewer nasłuchując krótkich naszczekiwań.

- Wywiedzie je w przeciwną stronę i zjawi się przy rybach - zapewniał ojciec Hiacynt. Za wirydarzem pogrążyli się w dzikie ostępy wybujałych drzew, gęstwin i moczarów. Słońce wyzłacało tylko czuby olbrzymów, dołem zaś taiły się jeszcze mroki, chłód i mgły, spod których przezierały gdzieniegdzie wody, niby zamglone pawie oczka, w rzęsach zrudziałej paproci. Nie było drogi, tylko grząskie przejścia, bagna miejscami zastępowały drogę, przegniłe wykroty i niepodobne do przebycia plątaniny chmielów i jeżyn. Jakieś parowy głębokie, jakby dna ziemi sięgające, gadały zadyszanym bełkotem rzeczułek, rosły nad nimi brzozy niewypowiedzianej piękności, niebotyczne, w biel zatulone i pokryte drżącym szmerem żółknących listków. Miejscami dąb prawieczny, podarty piorunami, dźwigał się na potężnych korzeniach niby bóstwo ogromów, samotności i trwania. Były miejsca, gdzie przez zwarte konary siał się tylko bladawy pył dnia jakby przez witraże prastarych katedr. Zasię znów rozdzierały się nagle zielone ściany i oczy brały lot nad niskie, podmokłe łąki, pokryte wiszarem. To świerki okryte zielonymi skrzydłami gałęzi bodły hardo niebo gotyckimi wieżami. Grube na podziw sokory, pokracznie pogarbione, przeglądały się zalotnie w srebrzystych, zadumanych wodach. Modrzewie w złotawych przyodziewkach jesieni chwiały się rytmicznie, niby tanecznice nie mogące ustać na miejscu. Na wzgórkach zasiadły sosny szemrzące sennie,otoczone ciżbą żałobnych

jałowców.

- Diabli z takimi wertepami - niecierpliwił się Sewer.

- Kiedy pan miecznik nie pozwala ruszyć siekierą, żeby chociaż przerąbać duchty i spuścić wody. Z tych zgniłych fetorów zimnica w domu ciągłym gościem.

- Tyle tu rzeczy czeka odmiany! - szepnął z goryczą. - Ale, co też się stało z koniczyną holenderską, którą przysłałem na wiosnę?

- Wyrosła ślicznie, sprzątnęli trzy półtoraki, ale pan miecznik zakazał używać. Powiada, że konie mogą pozdychać od takich zagranicznych specjałów...

- Każę dzisiaj założyć na noc cugowym i zobaczymy - szepnął z uporem. Wynurzyli się wreszcie na jasny świat; szeroka dolina łąk, gęsto poznaczonych stogami siana i kępami drzew, ciągnęła się niedojrzanym pasem, zaś tuż pod parkiem wlokła się rzeka, porozlewana w zatoki, jeziorka i moczary, zarośnięte trzciną wody płynęły leniwo, skrząc się w słońcu drobniuchną łuską. Ostry zapach bagna zawiercił w nozdrzach. Stado cyranek zerwało się z sitowi, huknął strzał i dwie okręciły się w miejscu, i spadały ciężko. Ojciec Hiacynt zagwizdał szczególnie, coś chlusnęło w szuwary, a po chwili wysunęła się wydra z kaczkami w zębach.

- A co, nie mówiłem, że się znajdzie! - wołał tryumfująco. - Mądra Basia, dobra Basia, poczciwa Basia! - klepał ją pieszczotliwie po grubym karku. - Zaciągniemy pod wodę, w dołach zdarzają się godne sztuki. Chcesz z nami?

- Pójdę stroną, może jeszcze co ustrzelę. Nabijał długą ptaszniczkę, wydra wiła mu się koło nóg w nieustannych, wężowych skrętach, ale na próby głaskania szczerzyła drobne, haczykowate zęby i groźnie mruczała.

Płaskie, długie łodzie spłynęły cicho na rzekę, sieć opadła znacząc się tylko na gładzi półkolem pływaków, ciągnęli się pod wodę długimi drągami z wolna i ciężko, gdyż dno było grząskie i zarośnięte.

- Sewer! - wołał za nim jakiś głos niedaleki. Odwrócił się spiesznie, z gąszczów wynurzyła się Marynia.

- Ledwiem zgoniła pana brata - szeptała srodze zadyszana.

- Ksiądz tak popędzał, chce jeszcze przed śniadaniem nałowić ryb.

- To pójdźmy nad stawy, Baśka, precz! - broniła się pieszczotom wydry.

Ruszyli pod parkiem ku młynowi, którego omączone dachy znaczyły się spośród olbrzymich drzew; stawy leżały nieco niżej, porzucone w łąkach niby szyby grające w słońcu, wełnista kurzawa mgieł dymiła się z nich tu i owdzie sinymi pióropuszami.

- Ciotka Bisia pewna, że pan brat jeszcze śpi.

- Pan brat wstał przed słońcem - przedrzeźniał jej ton ceremonialny. - Ale, że pani siostra tak swobodnie buja po świecie, no, no...

- Bo chciałam brata o coś prosić - podjęła nieśmiało.

- Ależ, siostrzyczko, rad bym ci przecież nieba przychylił.

- To powiedz mi prawdę o Izie - następowała wielce rezolutnie.

- O pani szambelanowej nie mam nic do powiedzenia.

- Mnie jej tak strasznie żal - ciągnęła nieulękle - pono taka nieszczęśliwa... Wujpisał do mamy... Pono szambelan taki niegodziwy tyran...

- Może, ale ona nie warta twojego współczucia.

- Więc sobie wyobrażałam, jako przez te okoliczności bardziej się udręczasz...

- Nie imaginuj sobie Bóg wie czego - strzelił do czajki, ale chybił. - Nie mówmy o tym, siostrzyczko. Powiadaj mi o sobie.

- Będziesz dzisiaj u stryja?

- Pojadę po obiedzie, muszę się przywitać i pożegnać.

- Może tam jeszcze zastaniesz "sierotkę".

- Ceśka Kobierzycka! Dawno jej nie widziałem, musiała już dorosnąć.

- I wyrosła na prawdziwe cudło! Mama ją; zaprosiła do nas, że to nie bardzo przystoi pannie w kawalerskim domu pozostawać.

- Toć stryjowi pod ośmdziesiąt, ładny kawaler.

- Zarówno nie przystoi - rzekła z przeświadczeniem. - I zabawiła wszystkiego może ze dwie niedziele. A wielbili ją i ceckali, aż złość brała patrzeć, ale to taki ordynus, że za nic to sobie miała, chodziła jak mruk, a rotmistrzowi, który nie szczędził jej galantuomnych duserów, powiedziała do oczu, że dryga niby małpa na katarynce! Maniery, co? I potem w nocy uciekła do stryja na podjezdku z pastwiska.

- Musiał ją ojciec zażywać po swojemu albo co?

- Gdzie zaś! Ojciec za nią przepadał i stawiał za wzór. Takie już czupiradło, woli przestawać z pospólstwem, pachnie jej tylko w

chałupach...

- Prawda, że to przed laty rwała się do zabaw cale nieprzystojnych dla jej płci. Sierota, nie miał kto hodować i wyrosła na dziczkę.

- Nie mówię z jakowejś animozji, broń Boże, ale byś wiedział, jak jest, bo pan ojciec ma względem niej pewne zamysły... - spojrzała mu bystro w oczy.

Udał, jako nie rozumie jej słów, uśmiechnął się tylko i rzekł:

- Nie taki straszny diabeł, jak go księża malują.

- W sam raz jej u stryja: konie, psy, polowania i kumy, z którymi już pono w kości gra i kielichami brząka. Cała okolica mówi o tym.

- Konterfekt nie nazbyt pochlebny.

- Spytaj się mamy, to i coś więcej usłyszysz - dodała zajadle.

- At, obchodzi mnie to tyle co śnieg zeszłoroczny.

Przystanęli nad stawami, gdzie właśnie ojciec Hiacynt z połami habitu zatkniętymi za pas, ubabrany w błocie, wyrzekał przy wyciągniętej sieci nad lichym połowem, klnąc przy tym siarczyście rybaków.

- Maryniu, a rzeknij jejmość pani matce, jako mszę dzisiaj opóźnię, załowimy jeszcze po drugiej stronie. Sam przecież widziałem szczupale niby wieprze i całe roje okuniów. Baśka, połóż, Baśka! - wrzasnął na wydrę uciekającą z rybą w zębach.

Nie słuchając więcej jego biadolenia skręcili w sad, ciągnący się od młyna aż do dworskich oficyn; sad był rozległy, utrzymany starannie i obficie pokryty owocem; szły nieskończone rzędy stożków, pokrytych zarumienionymi jabłkami, to śliwy całe w fioletach i farbach sinawych, to grusze zwisające z gałęzi niby ciężkie zausznice.

A owdzie stałyjuż drzewa w jesiennej przyozdobie barw i złotawe liście spływały bez szelestu na przywiędłe, stratowane trawy, niekiedy jabłko biło ciężko o ziemię lub zabrzęczała pszczoła. Słońce świeciło blado, powietrze było ciche i przejęte zapachami jabłek, wróble goniły się rozkrzyczanymi bandami.

Napotkali Dosię z fartuchem pełnym nazbieranych owoców.

- Tylko co miałam was wołać na śniadanie - ozwała się dźwięcznym głosem, białe zęby zagrały w pełnych, czerwonych wargach. Rzęsista była w sobie, urodna, biała na twarzy, dyszała zdrowiem, mocą i radością. Spłonęła pod badawczym spojrzeniem Sewera i uciekła z oczyma.

- Co dnia ładniejsza - zauważył, gdy się nieco oddalili.

- Toteż wciąż walą do niej w konkury.

- A ona coraz polewką szafuje!

- Jakby czekała na królewicza! Droży się, aż to wszystkich zastanawia.

- A może jakowaś skryta inklinacja? - wtrącił badająco.

- Gdzie zaś, kiedy ona rada wyśmieje każdego i przedrzeźni.

Uspokojony, że nie podejrzewają jej skłonności do Kacpra, zwrócił rozmowę na spodziewanych gości, cyrkulując przy tym ostrożnie ku osobie porucznika Rymkiewicza. Marynia zdradzała się rumieńcami i pomieszaniem, nie ważąc się jednak na wyznania, więc gdy znaleźli się blisko domu, pod zielonym cieniem szpalerów, zagadnął obcesowo:

- I miałabyś odwagę przeciwić się woli rodzica?

Raczej klasztor niźli tamten narzucony! - wybuchnęła z mocą niezłomnej determinacji, lecz pomiarkowawszy się spojrzała śmiertelnie strwożona.

Nie stojęć na zdradzie, siostrzyczko, mów ze mną szczerze, nie bój się...

Przytuliła się do niego z ufnością i cichutko, pod wielkim strachem i wśród łez, spłonień i wzdychań wyznawała się ze swoich miłowań i udręk serdecznych.

- Pisała mama o Pstrokońskim, mniemałem, jakoś go sobie wybrała.

- Widziałam go ze dwa lata temu na kuligu w Bełżycach, u starościny Kossowskiej, i cale mi się nie wydawał, chociaż kawaler grzeczny, przystojny i pono z wielką edukacją, bo tylu tam było świetniejszych.

- Exemplum Rymkiewicz, nieprawdaż, siostrzyczko? - śmiał się cicho.

- Jakbyś wiedział, oficjer przecież i taki śliczny! Ale cóż, Adam chudopachołek, a Pstrokoński magnat prawie i instancję za nim wnosił do ojca sam wojewoda sieradzki, Walewski. Ale nie pójdę za niego, żeby nie wiem co, nie pójdę. Ojciec się nawet nie spytał mamy i deklarację przyjął, szczęściem, że jeszcze nie wyznaczył dnia ślubu.

Dzwonek zwołujący na śniadanie zatargał powietrzem.

- I nie tak rychło wyznaczy - zaszeptał żywo - bo czasy nadchodzą burzliwe, a Bóg wie, co komu pisane na wojnie.

- Na wojnie! To by i Adam powinien, i ty, i pan Pstrokoński! - zadygotała przerażona.

- Wszyscy powinni, komu w sercu honor i ojczyzna. Nie powiadaj nikomu, ale to wiedz, jako lada dzień wybuchnie sroga zawierucha.

- Dlatego pilno ci do obozu? Mówiłeś już z ojcem?

- Sroży się i przystępu mi nie daje - westchnął boleśnie.

- A mama się trapi, wczoraj znowu się przemówilio ciebie.

Weszli na podniesienie uczynione pod domem z potężnych bali, a obramowane niskim płotkiem, strojnym w poczerwieniałe festony dzikiego wina. Szklane drzwi wiodły prosto do stołowego pokoju. Już tam cały dwór czekał na miecznika. Dosia z pomocą respektowych panien i kredencerza krzątała się przy zastawie, zapach kafy unosił się w powietrzu. Izba była ogromna i chociaż cztery okna patrzyły w ogród, mrok ją zalegał, gdyż belkowany pułap wisiał nad nią chmurą poczerniałego ze starości drzewa. W kątach wypinały się na miedzianych nóżkach dwa brzuchate piece z zielonych, gdańskich kafli. Na ścianach obciągniętych malinową materią, zgoła już wypełzła, wisiały długim rzędem konterfekty Zarębów. Ze struchlałych, prawiecznych płócien patrzyły mgławo jakieś głowy w misiurkach i jejmoście w kryzach i mnisich czepcach, czasy Zygmuntów pamiętające. Sporo ich było, poniektóre wielce foremnie utrafione i jak żywe, ale były dające pozór maszkar i straszydeł w czerwone delie przyodzianych i pustymi oczodołami patrzących. Zasię szły i późniejsze, na których wyobrażono surowe postacie rycerzów w szmelcowanych karacenach i rysiach, a matrony w bufiastych strojach i płaskich, rurkowanych czółkach, z różańcami w rękach - herby znaczyły się nad głowami, zaś na pokrętnych, malowanych wstęgach górne maksymy wyrażone czerwono. Ale najwięcej było konterfektów z epoki Sasów; roiły się na nich męże bujne, hulaszcze i zuchwałymi oczami bodące, przybrane w ogromne peruki, sajety i ordery lub z podgolonymi czubami w buchastych kontuszach i rzęsistych pasach, damy zaś w kopiastych koafiurach, w głębokich dekoltach, w muszkach i wdzięcznych uśmieszkach. Poczet był niemały, boć ród Zarębów sięgał zamierzchłych czasów i chocia w początkach Polski wielce był władny, możny i comesami się piszący, atoli w następnych wiekach podupadł, rozrodził się i już nie zdołał się dźwignąć do pierwszych dostojeństw, znaczenia i bogactw, zawszeć jednak w boju czy to w radzie, czy w kościele zasługiwał się Rzeczypospolitej i w poczciwości prym trzymał. Przeto właśnie cały dom tchnął staroświecką surowością. Miecznik bowiem lubował się w przeszłości, a jakby na przekorę czasom i modom skrzętnie gromadził w

domu to, co inni jako przestarzałe wyrzucali na lamusy i poniewierkę. Na starą modę było wszystko w Grabowie, zarówno sprzęty i ubiory, jak i obyczaj, posłuch, surowość, cnoty i rezydenci, że zaś przy tym dbał wielce o splendor, więc w domu był dostatek i niemal przepych. Na dębowych policach, przypartych do ścian jadalni, aż się mieniło od wszelakiego zbytkowego sprzętu; od srebrzystych konwi, mis, pucharów, miedzi polśniewającej niby miesiąc na pełni, sreber marcypanową augsburską robotą i farfurów. Nie brakowało stołów italskich, cudnie różanym drzewem ornamentowanych, ni siedzisk o wysokich rzezanych w dębie oparciach i wybitych skórą w pozłociste kwiaty, wytłaczaną, ni zwierciadeł między oknami, ni licznego dworu rezydentów i służby.

Owo właśnie Sewer, wkroczywszy z ogrodu, babinom na przywitanie szarmancko ucałował ręce, apięć ich było, jedna starsza od drugiej, a wszystkie omszone jako prawieczne kamienie, znacznych domów sieroty, jego powinowate i od niepamiętnych lat rezydujące w Grabowie. Rozczapierzały się jak kwochy, srodze już przystrojone na dzisiejsze przyjęcie. Wzięły go między siebie i na wyprzódki wyrzekały na słabość miecznikowej, zwierzając się przy tym pod sekretem z przeróżnych turbacji. Słuchał z powinnym uważaniem, niecierpliwie jeno wyczekując ratunku - ale rotmistrza nie było, snadź jeszcze nie zdeterminował barwy fraka, Sulicki stał pod oknem i swoim zwyczajem patrzał w jeden punkt. Trzaska zaś przedeptywał koło panien respektowych, prawiąc im ckliwe dusery i zawzięcie podkręcając wyszwarcowane wąsy, aż dziewczyny zanosiły się od śmiechu; dopiero Korab Brzozowski, adlatus miecznika i jego prawa ręka, ruszył w podrygach ku babinom, poczęstował je tabaką i sam kichnąwszy setnie, odciągnął Sewera na stronę i zaszeptał:

- Mopanku, jedziesz do Onufrego, co, hę? - Niedosłyszał ździebko.

- Może wujcio będzie ze mną łaskaw.

Tak go przezywał cały dom.

- Chciałaby dusza do raju, mopanku, ale jakby na złość goście dzisiaj - huczał stentorowym głosem. - Co, hę? Tam dzisiaj Onuferek odprawuje miesięczne rekolekcje. Użyją se juchy, mopanku, co, hę? - Mlasnął językiem, aż się rozlegało, i westchnął żałośnie: - Ale i miecznik tego nie pochwala, obraza boska, powiada. Co prawda, to prawda, mopanku, co, hę? Tu znowu mlasnął językiem i mrugając ku pannom zaśmiał się cicho.

Familiant był to znaczny i u jezuitów wileńskich w naukach ćwiczony; fortunę cale pańską w ewentach barskiej utracił, atoli mimo sterania przeciwnościami i lat podeszłych krzepki był jeszcze, ruchliwy i foremnej

wielce postaci; imaginację miał żywą i w przeróżne facecje bogatą, wymowę zaś składną i tak porywającą, że czasu sejmików szlachta podlaska nosiła go na rękach i za jego dyspozycją gotowa była kreskować choćby na samego Belzebuba. Kieliszkiem też ni kompanią nie gardził, w kości po staremu rad się zabawiał, ale przy tym skrupulat był wielki, wypróbowanej poczciwości, że miecznik zawierzył mu we wszystkim, funkcją plenipotenta obdarzywszy, sam jeno zajęty czytaniem starych ksiąg i religijnymi praktykami.

- Spójrz no na Pelasię Dmowską, to ci coś uciesznego rzeknę, mopanku - zaczął zezując ku jednej z respektowych, ślicznej jak róża i o grzecznej w piersiach cyrkumferencji, ale nie zdążył, bo wszedł miecznik ze swoim Filipem.

Wszystkich łaskawie przywitał, Marynię w czoło pocałował, synowi podał rękę do ucałowania i odmówiwszy półgłosem krótką modlitwę zasiadł na wysokim, poręczowym krześle i dopiero zaprosił do brania miejsc. Famulus zawiązał mu serwetę pod brodę i podawszy na srebrnej tacy wazę z winną polewką stanął za krzesłem; reszta mężczyzn musiała kontentować się grzanym piwem, zaś damom podawano kafę.

Śniadanie odprawiało się jak nabożeństwo, cicho i ceremonialnie.

Krzesło jejmość miecznikowej stało nie zajęte, siedział na nim biały kot.

Ciężyło wszystkim to surowe milczenie, leczmało kto ważył się je przerywać.

Zaczął Brzozowski, miecznik zgromił go oczyma. Spróbowała odwieczna podczaszanka Krzywicka prawiąc o lubej dnia dzisiejszego aurze, ale dojrzawszy srogiego marsa zmilkła wystraszona.

Sewer, siedzący na szarym końcu, ukradkowo badał oblicze rodzica, nic jednak nie zdołał wymiarkować: zamknięte było na siedem pieczęci i lute. Raz czy dwa poczuł na sobie jego przenikliwe spojrzenie i aż zadygotał z niepokojów. Dzieciństwo stanęło mu w myślach, dawne przewiny i srogie kary, o których nie mógł wspominać bez drżenia.

Miecznik bowiem trzymał wszystkich w żelaznej dyscyplinie i nie pobłażał choćby najdrobniejszym uchybieniom. Skryty był przy tym, nieprzystępny, zdziwaczały i słynny milczek, mógł całymi tygodniami nie odezwać się do nikogo.

- Wystąpisz asan wieczorem z kapelą - ozwał się naraz do Trzaski - a wystąp godnie i nie zbłaźnij się: nie lada muzyk będzie słuchał. - A ty poczekaj na mnie w bibliotece - zwrócił się do syna - zajrzę jeszcze do

matki.

Odetchnęli po jego wyjściu, podniosły się swobodne rozmowy, Dosia dolewała niektórym, przekomarzając się z Trzaską, Brzozowski zaś rzekł:

- Starosta Prażmowski muzyk niepośledni, grywał kiedyś na królewskich asamblach w Wersalu, do smaku mu będą akuratnie waścine trąby, co, hę?...

Sewer poszedł na drugi koniec domu, do ojcowskiej komnaty. Prosta była, ściany miała bielone i sprzęt lada jaki. Na środku stał stół, czerwonym suknem okryty i zarzucony książkami; książki były również na niskich półkach pod ścianami, pliki papierów, rulony map i fascykułów. Na ścianach wisiały rzędy kopersztychów, wyobrażających konterfekty królów i co główniejszych w narodzie mężów, oraz ogromne, srodze zniszczone drzewo genealogiczne. W kącie, za pękatym piecem, przysłonięte parawanem z zielonej kitajki stało łoże, nad nim krzyż, gromnica i nieco broni starożytnej.

Spacerował od okna do okna wyzierając niecierpliwie na pusty dziedziniec, ekscytowały go bowiem niemiłe wspomnienia ożenione z tą komnatą, i tym przykrzejsze, że i aktualnie zanosiło się na burze i gniewy. Hetmańska władza ni nawet królewski majestat, a nie przejmowały go nigdy takim drżeniem niepokojów, jak to wyczekiwanie eksplikacji.

Zjawił się stary Filip z cybuszkami i zapaloną świecą.

- W jakiejże dzisiaj dyspozycji pan miecznik?

- Musi być, Sewerek coś zmalował i po staremu weźmie wnyki - pozwolił sobie żartować stary, bo nosił go niegdyś na rękach i całe życie przesłużył u Zarębów.

- Bajesz mi acan facecje - obruszył się.

Wszedł zaraz miecznik, fajkę zapalił i jął promenować po komnacie. Sewer, chociaż miał dziwną ochotę na lulkę, nie ważył się jednak bez permisji, stanął więc pod piecem sprężony jakby na paradzie. Stary zaś chodził nie patrząc na niego i dopiero po długim milczeniu powiedział kąśliwie:

- Kasztelan pisał mi o twoich grodzieńskich awantażach...

- Nie uczyniłem tam nic przeciwnego honorowi - odparł dosyć zuchwale.

- Jeszcze cię nie pytam! - zgromił go surowo.

- Relację zdał mi akuratną- ciągnął dalej - konkluzje z niej takie, żeś tam postępował jak kiep. Jak kiep, mówię - powtórzył stając przed nim.

Poczuł się pod jego przenikliwymi oczyma jak pod pręgierzem, ale milczał.

- Biskupa Kossakowskiego przywiodłeś do animozji, na wojska alianckie napadałeś i ludzi im poszczerbiłeś. Zali to prawda?

- Prawda, ale biskup parricida i gdybym mógł, oddałbym go mistrzowi.

- Milcz, kpie jeden, nie tobie sądzić biskupów! - zakrzyczał wzburzony. Zniósł i to, chociaż wzburzenie już mu targało wnętrzności.

- Pijany warchoł, li ordynaryjna burda przygodziła ci się z wojskiem?

- Kacpra mi ukradli moskiewscy werbownicy, więc go odbiłem, a że przy tym ten i ów oberwał po łbie, żołnierska to rzecz. Zasię potem napadli mnie w domu w nocy jak złodzieja. Wyrwałem się uspokoiwszy sztychem oficjera. Zali mogłem się pozwolić jak baran! A na Sybir mnie dysponowali...

- Snadź drogi ci Kacper, iżeś dla niego azardował głowę!

- Ocalił mi życie w bywszej wojnie, rozumiałem więc słusznym...

- Na tom go dał, by w potrzebie położył za cię głowę, to jego psia powinność...

- Spełniał ją wiernie. Żołnierz to godny, wziął krzyż za męstwo, a sam książę mu warował, jako po wojnie otrzyma indygenat i oficjerską szarżę.

- Weźmie ale bizuny od podstarościego. Parob to mój. Ja mu każę wypisać indygenat surowcem! - srożył się ze szczególną złością.

Sewer tylko zatopił w rodzicielskiej twarzy zapalczywe oczy jakoby szpony jastrzębie, ale się jeszcze pohamował właśnie ze względu na Kacpra.

- Dlaczegoś po wojnie manifest podpisał i wziął abszyt?

- Bom tak był powinien ojczyźnie i honorowi.

- I gdzieżeś to potem wojażował i po co? - indagował niezbłaganie.

- Nie mój sekret i wydać go nie mam prawa.

- Jać nakazuję!

- Dałem kawalerski parol i dotrzymam - wyrzekł nieulegle, lecz pobladł. Miecznik poruszył się gwałtownie i przebódł go rozsrożonymi oczyma; na jagody wystąpiły mu czerwone plamy; znać było, jako się mocuje, żeby się nie dać przyrodzonej gwałtowności. Za czym siadłszy przy stole okrył

się kłębami dymów i dopiero po dłuższej pauzie zapytał:

- Na jakie to znowu wojaże się wybierasz?

- Dostałem pocztę z Warszawy, szef żąda rychłego powrotu na służbę. - Tu opowiedział, jak zabiegom Działyńskiego zawdzięcza, że król go fortragował na dawną szarżę. Miecznik jął rozpytywać, zwłaszcza ciekawiła go sytuacja kasztelana. Sewer odpowiadał krótko, ni słowem nie potrącając spraw sprzysiężenia, zaś z relacji o kasztelanie próbował się wykręcić, lecz przyciśnięty do muru, wyznał wiadomą sobie prawdę, nie szczędząc wuja i jawiąc go bez obsłon. Za głowę brał się stary, niektóre szczegóły kazał sobie powtarzać, ale czuć było, jako ten przeczerniony konterfekt przypadł mu do serca i wielce kontentuje, bo rzekł z przekąsem:

- Reguły miał zawsze śliczne i na pokaz. Nie powiadaj o tym matce, to by ją dobiło. Kasztelanową widziałeśw Grodnie?

Umknął z oczyma po pytaniu. Sewer cale serdecznie oddawał dank jej czułemu sercu i wspaniałomyślności.

Zerwał się na to stary, oczy mu zagrały, a cała twarz spromieniała ogniem, aż Sewer zamilkł uderzony tą dziwną przemianą.

Miecznik zaś spacerował, pykał fajkę, czasem jakiś przyśmiech przeleciał przez wargi, czasem patrzał w okno i milczał. Wielce dostojnym wydawał się synowskim oczom w tym przemienieniu i zgoła nieznanym, zwłaszcza że po jakimś czasie spytał:

- Jak to było z tym przetrzepaniem aliantów? Opowiedział akuratnie, czym należycie usatysfakcjonowany zakrzyczał:

- A toś dał bobu takim synom. Zuch z ciebie, mój chłopcze!

Rozmowa przeszła na materie de publicis, kazał sobie rozpowiadać o sejmie grodzieńskim, sprawach i ludziach, ale co chwila sprzeciwiał się jego konkluzjom, bo był przeciwnikiem Konstytucji Trzeciego Maja, godził się z nim tylko w nienawiści do króla i jego kreatur, cale jednak z różnych względów.

- Podstarościńska kompania - konkludował wzgardliwie.

- I Rzeczpospolitę traktują jako gradus do wywyższenia swoich rodów.

- A cóż mi to za rody owi Kossakowscy, Ankwicze, Dziekońscy, wielmoże z łaski obcych potencji, drobiazg, szaraczki, tałałajstwo.

- Targowickie trifolium, rody znaczne, a w zdradzie prym dzierżące.

- Do czego zmierzają Kossakowscy? - rzucił stając przed nim.

- Do oderwania Litwy od Korony, unii z Rosją i panowania pod jej protekcją.

- Nie powiadaj krotochwili - obruszył się.

Sewer wyłożył, co było powszechnie wiadome o tej familii - snując długą kronikę szalbierstw, łupieży, wiolencji nad współobywatelami, śmiertelnych grzechów przeciw ojczyźnie i zdrad oczywistych. Nie przerywał mu, ale w końcu powiedział surowo:

- Wszystkiemu przyczyną ów smutnej pamięci sejm rewolucyjny.

Sewer aż się zatknął ze zdumienia i patrzał nie wierząc własnym uszom.

- Tak, ów dzień Trzeciego Maja to dzień zbrodni przeciw Rzeczypospolitej i wolności, to ukartowany spisek nieprzyjaciół Boga i ojczyzny, to sromotne kajdany despotyzmu, to wzgarda ojczystych swobód i republikańskiego ducha! - ciągnął namiętnie, powstając na konstytucję i reformy przez nią głoszone, a sławiąc bez miary dawne czasy i złotą wolność szlachecką.

- Znamy tę wolność - zawołał Sewer nie mogąc już ścierpieć - znamy!

Bo w Polsce złota wolność pewnych granic strzeże:

Panu nic - chłopa na pal - szlachcica na wieżę.

Ale pożałował zapalczywości, gdyż miecznik, uderzywszy go rozsrożonymi oczyma niby obuszkiem, zamilkł na długo. Sewerowi czas wlókł się niezmiernie wolno i chociaż wzburzony niecierpliwością, stał jednak pod piecem nie ważąc się poruszyć z miejsca. Jakiś zegar nieubłaganie wykukiwał kwadry, potem głosił dziesiątą godzinę, potem znowu kwadry, a stary jakby zapomniawszy o synu palił lulkę, przezierał jakoweś fascykuły, to zdawał się wpadać w drzemkę czy teżli w medytacje.

- Tobie pachną jakobińskie systemata - naraz się odezwał. - Wiem ja, z jakimi to farmazonami i klopistami trzymałeś w Grodnie kompanię.

- Jeśli kasztelańskie delatorstwa znajdują wiarę u ojca dobrodzieja...

- Głupiś! - przerwałmu szorstko. - Masz, widzę, nowy moderunek - ciągnął dobrotliwie, wskazując cybuchem na jego zieloną, artyleryjską kurtę. - A cóż to za krzyżyk masz na piersiach?

- Dostałem go za bitwę pod Zieleńcami.

- Stawałeś, widzę, po kawalersku! Tak trzeba, powinieneś to własnemu rodowi. W jakichże okolicznościach wziąłeś takowy splendor?

Opowiedział prosto, po żołniersku o trzech atakach na swoje harmaty, którymi wrogów przepędził, kładąc przy tym szczególny nacisk na mężne dystyngowanie się Kacpra w tej potrzebie.

- I sam książę przypiął ci krzyż? - Wzmiankę o Kacprze pominął.

- Przy apelu i wobec całego koru!

- A całoś wyszedł z tych terminów?

- Dostałem kulą po żebrach, zwyczajna żołnierska przygoda.

- Mogłeś ponieść szwank gorszy, chwała Bogu - westchnął z ulgą.

- Tylu tam godniejszych położyło głowy.

- Homo non sibi natus, sed patriae! - wyrzekł chmurnie, obrzucając go zatroskanymi oczyma, i przeszedł na inne zgoła materie, w końcu zaś powiedział wielce dobrotliwie: - Zajrzyj do matki, a potem jedź do Onufrego. Przyjadą tu wprawdzie starostwo Prażmowscy z jakimś świszczypałą, lecz mniemam, że po moim responsie gotowi jeszcze dzisiaj wyjechać - uśmiechnął się złośliwie.

Sewer pocałował go w rękę, nie wyraziwszy pytania, jakie cisnęło mu się na usta.

- Ale - zawrócił go od progu - bawi w Stokach Cesia Kobierzycka... Pamiętasz ją?

- Jakże, małom to nadarł hajdawerów po drzewach za ptakami dla niej.

- Panna już dorosła, pełna pudoru i wdzięków, w sam raz byłaby dla ciebie...

- Nie pora myśleć mi o sobie - odparł niechętnie.

- Jąć nie przyniewalam, weź jeno pod rozwagę - nastawał dziwnie łagodnie. - Ród to w Wielkopolsce znaczny i substancja niemała, wszak weźmie w sperandzie Stoki. Sam Onufry mi powiedział, jako zapis już w Brześciu oblatował. Spęczniałyby nasze fortuny, a kto by miał Grabów i Stoki, ten brałby w województwie pierwsze miejsce i na Podlasiu trząsłby sejmikami, tysiące głosów i szabel miałby na zawołanie! Toć w Stokach samych granic leśnych będzie z mil dziesięć, a bory nienaruszone i Bug pod nosem. Cudnyż to szmat ziemi, ładu jeno brak i gospodarza. Onufry rozpuścił poddaństwo na dziadowskie bicze, ziemię zaniedbał i po staremu wszystkie intraty ekspensuje na myśliwstwo i swoich kumów. Właśnie przydałby się tam żołnierki rygor! A możeś już sobie gdzie indziej oko zaprószył?

- Anim myślał o amorach, ni darzyły się okazje.

- Prawdaż to, że Iza rozchodzi się z szambelanem? - bystro spojrzał mu w oczy.

- Bo czyni jej wstręty i przeszkadza w amuretkach, a wujowi dobrodziejowi imaginuje się umitrowany zięć, splendory i znaczne promocje w Petersburgu.

Potrącił jeno te materie, lecz przyniewolony, dał nolens volens akuratną relację.

- I nie mówi przez ciebie jakaś animozja ni zwiedzione afekta?

- Ale z dokładką najszczerszej prawdy - zaręczał uroczyście.

- Zgoła niedo wiary - szepnął dotknięty. - Stary jestem, a wstydno mi słuchać o takowych frymarkach czcią niewieścią. Do czego to prowadzi modne życie, francuskie romanse i wzgarda starych obyczajów - rozgoryczał się i aż wybuchnął: - Ja bym tych głodnych sawantów przepędził przez rózgi, a ich systemata, uwodzące powszechność, spalił na stosie. Straszne czasy! Cnota w pośmiechu, wiara w poniewierce, bezbożność w modzie. Rozpusta i podły egoizm panują światu. Na pomazańców podnoszą świętokradzkie ręce. Boga się wypierają, kościoły plugawią! Zaiste potopu potrza na te nieprawości! - wołał wzburzony.

- I przyjdzie potop - podjął z uniesieniem Sewer - już pierwsze fale szturmują, już strwożona nikczemność mdleje, już tyrania dobywa ostatka sił, już krzywdę i niesprawiedliwość wloką pod topór, już świta era cnotliwej ludzkości, era Natury, era prawdziwej wolności, braterstwa i równości - wyrzucił jednym tchem i z taką żarliwością, że oszołomiony miecznik, nie zdoławszy pojąć tenoru wywodów, słuchał z uśmiechem aprobacji, po czym odprawił go w tkliwej łaskawości.

Wyszedł rozpłomieniony. Marynia czekała na niego w sieniach.

- No i cóż, bardzo się gniewał na ciebie? - pytała srodze zaniepokojona.

- Rozeszliśmy się w niezgorszej komitywie.

- Dzięki Bogu! Tam już mama z podczaszanką odmówiły nowennę na twoją intencję. A ja się tak bałam! Nie wspominał o mnie? - spytała cichutko.

- Odmówi Prażmowskim.

- Odmówi! - jęknęła i łzy jak groch posypały się jej z oczu. - Miałam jakąś nadzieję, a teraz... - ukryła twarz w dłoniach i boleśnie zaszlochała.

Wprowadził ją spiesznie do jakiejś zacisznej bokówki.

- Nie płacz, jeszcze nic nie stracone. I ze mną było krucho, wsiadł na

mnie niby na żaczka, bałem się, że mnie precz wygoni. A jakich się duserów nasłuchałem! Ścierpiałem jeno ze względu na matkę. Dopiero jak mi zaczął raić Cesię, zrobił się łaskawszy. Właśnie mi w głowie żeniaczka i dla jego widoków. Musiał go stryj namówić. - Nie widują się już od roku. I o Rymkiewiczu powiedział otwarcie?

- Że taki da respons Prażmowskim, po którym pewnie jeszcze dzisiaj wyjadą.

- I tak mnie nie przyniewoli! - wyrzekła z mocą, ocierając załzawioną twarz.

- Mama wstawiała się za tobą?

- Wstawiała i za to nie przemówił do niej przez cały miesiąc.

- Zawsze to samo. Powiadali mi, jako ciężki dla ludzi.

- Że już gorzej nie sposób. Na wsiach płacz i wyrzekanie, bo namiestnicy robią, co im się spodoba, z chłopstwem. A Brzozowski jeszcze ich ekscytuje, ale on jeden ma wiarę u ojca. Już prawie całe Górki uciekły w świat, piętnaście chałup ojciec kazał rozwalić i zaorać place. Brzozowski zbiegłych łapie i katuje, że strach patrzeć.

- O cóż się pogniewał ze stryjem? - przerwał nie mogąc znieść opowiadania.

- O mamę. Stryj radził wezwać Goltza, że to mama corazsłabsza, nie chciał, bo go nie cierpi za to, że w swoich Wronkach uwolnił z poddaństwa chłopów i osadził ich na prawie czynszowym.

- Zaiste idzie coraz lepiej! - Goryczy miał już pełne serce.

Poszli na drugą stronę domu do matki. Siedziała w swojej stancji od ogrodu, w niskim krześle, wysłanym poduszkami, z różańcem w ręku i z modlitwą na ustach. Podniosła zatroskane oczy na dzieci, lecz synowski uśmiech rozsłonecznił ją; coś jakby cień rumieńca padł na jej przezroczystą, przywiędłą twarz, obramowaną w czepiec z liliowego bławatu.

Zabrał miejsce u jej kolan na maleńkim podnóżku. Marynia jęła się krzątać, gotowa na każde jej skinienie, ona zaś długo patrzała głębokim, matczynym spojrzeniem w jego twarz wychudzoną i całującym tknięciem palców poprawiała mu wzburzone włosy i twardy, żołnierski hasztuch na szyi.

- Mizerny jesteś! - głos miała słodki i jakby przejęty jesiennymi zapachami ziół. - Bisia cieszyła się, że pośpisz dłużej, a tyś pono wstał

przed słońcem.

- O swojej porze, matusiu - przywarł wargami do jej białych, wątłych rąk.

- Jakże się miewa Kacper?

- Rachuję, jako już za dwa tygodnie będzie mógł ruszyć za mną.

- No widzisz, a Dosia mi natrzepała, że musi leżeć jeszcze parę miesięcy... - naraz jakby podejrzenie zamigotało w jej oczach i zwróciła się do Maryni: - Poproś ciotki - po czym kazała mu opowiedzieć o rozmowie z ojcem, ale gdy niebacznie potrącił o jego despotyzm, zakryła mu dłonią usta.

- Twój ojciec, synaczku; chciałby dla was jak najlepiej - dodała.

- Pragnie nas uszczęśliwiać wbrew naszej woli - bluznęła Marynia.

Zmonitowała ją surowym spojrzeniem, pilnie zagadując o kasztelana.

Powiadał ostrożnie, cyrkulując przy tym w różne strony i wymijając wszystko, co by ją mogło zmartwić, potem zaś przeszedł na swoje wojaże po świecie. Opowiadał tak wabnie i jasno, że jako żywe stawały przed oczyma owe kraje nieznane, miasta pełne cudów i różne przygody.

- Mój Boże - westchnęła matka - długie lata śniłam, żeby na własne oczy zobaczyć ten świat daleki! - Żałość szarpnęła to serce poświęcone tylko drugim.

Był to bowiem wzór matrony dawnego pokroju, oddanej rodzinie, obowiązkom i modlitwie - obraz pani litościwej dla wszelakiego ubóstwa i władnej sercami. Czyniła miłosierdzie z głębokiego współczucia dla bliźnich, była błogosławieństwem licznych poddanych, jęczących pod srogą ręką miecznika, i pomimo słabego zdrowia, częstych niedomagań i ciągłej opresji mężowskiego despotyzmu duszę miała niepożytą i zawsze gotową do obrony słabych i pokrzywdzonych. Pożerał ją tylko jakiś utajony smutek, lecz nigdy nikt nie dojrzał jej łez ni posłyszał skargi: zawsze miała dla ludzi twarz pogodną, dobrotliwe słowa i dłoń uczynną. Więc i aktualnie, chociaż żale za niespełnionymi marzeniami otworzyły stare rany, wyparła się ich natychmiast i z jasnych, wypłakanych oczu spłynęły spojrzenia troski o drugich i miłowania.

Ciotka Bisiawsunęła się cichutko, zapadła w jakimś cieniu niby myszka i wpatrzona w swojego ulubieńca rozmodlonymi oczyma, płakała rzewliwie, chociaż był właśnie rozpowiadał o francuskich dyliżansach.

- Ciociu, przecież mu się nic nie stało! - uspokajała ją Marynia.

- Ale mogli go zabić, jak tego świętego króla. Panie, daj mu światłość wiekuistą, zbóje to, antychrysty, morderce - szeptała rozbolała.

Uśmiechnął się i rozpowiadał dalej.

Ze ścian czerniały surowe twarze świętych i gorejące oczy torturowanych męczenników, zaś oknami zaglądał słoneczny świat i drzewa strojne w cudne farby jesieni, a te trzy dusze zawisły na jego słowach, nasycając rozbudzone niepomiernie imaginacje, gdyż co chwila Marynia, to ciotka Bisia, to nawet matka zarzucały go pytaniami o stroje, o kościoły i nabożeństwa, o ludzi i obyczaje. Zwłaszcza matka, wytęskniona za jedynakiem, przeciągała indagacje, byle jeno jak najdłużej poić się jego widokiem. I tak wiele mieli sobie do powiedzenia po latach rozłąki, a jemu było tak lubo siedzieć u matczynych kolan jak niegdyś i jak niegdyś brać w duszę niewypowiedzianą szczęśliwość rodzinnego domu. On, żołnierz zaprawny w bojach okrutnych, jakobin, gotowy nieprzyjacioły ojczyzny i ludzkości mordować własną ręką, tu, w tej komnacie, gdzie był ujrzał światło dzienne, wśród ścian i sprzętów odwiecznych i wśród serc oddanych jakby odzyskał dzieciństwo i poczuł w sobie świętą łaskę beztroski i ufności.

Odpowiadał obszernie, a raz po raz zrywał się i leciał zajrzeć do gdańskiej szafy: skrzypiała jak zawsze, była pełna przedziwnych zapachów lawendy i mięty; to zegar stojący w rogu pociągnął za mosiężne wagi: zawarczał chrapliwie i bił głuchym, prawiecznym głosem nieskończone godziny, jak zawsze; w niszy za spłowiałymi, zielonymi zasłonami stało łoże matki, przy nim klęcznik z grubą księgą między dwiema woskowymi świecami, a nad nim płonąca lampka przed Częstochowską, jak zawsze. Nawet tych świętych, patrzących ponuro ze ścian, witał z uniesieniem i tak samo jak niegdyś zatrwożył się przed obrazem piekła, na którym srogie diabły, wyobrażone czerwono, pławiły w płonącej smole potępieńców bodąc ich widłami. Odszukał za szafą ze skóry wyciętego pajaca i pociągnął za sznurek.

- Dryga, mamusiu, dryga! - wołał rozradowany, bo pajac wyrabiał ucieszne skoki, trząsł głową i rzucał długimi nogami. Śmiał się jak dziecko. Potem zajrzał za pękaty piec, wysunięty na stancję, tam, gdzie był ongi ukrywał swoje skarby dziecinne, i oniemiał ze wzruszenia. Stały skrzętnie zebrane i wszystkie: i drewniany koziołek obity skórą i wyczyniony w kształt konia, i wózek z drabinkami, i piłki zwite z wełnianych sznurków, maczanych w smole, i palcaty, podobieństwo szabel mające, i papierowe szyszaki z piórami, i pierwszy mundur

kadecki srodze obszarpany, wraz z całym wojskowym rynsztunkiem, i jakieś szczątki przeróżnych zabawek.

Łzy mu napłynęły do oczu i serce rozparła niezmierna czułość.

- Matusiu! - zaszeptał rzucając się do jej nóg. Przygarnęła go mocnymi ramionamimiłowania i byłaby rada wziąć na ręce i pohołubić jak niegdyś, a jemu już brakło słów, więc jeno całunkami wyznawał swoje kochanie, całunkami dawał wszystką wdzięczność i bezgraniczne oddanie.

- Pozostań z nami, synaczku! - wyrwało się jej utajone pragnienie serca. Rozwiały się naraz złudy szczęścia; ocknął się w nim żołnierz i mąż.

- Póki ojczyzna w hańbie i niedoli, nie lża mi domu ni szczęścia, ni spokoju nie lża! - przemówił z niego surowy głos powinności.

- Jać wiem, synaczku... jać wiem... jać wiem... - odpowiadała coraz ciszej, wolniej i ciężej. Twarz jej zbielała na płótno i siwe łzy błysnęły w oczach, ale nie dała im popłynąć, nie pozwoliła sfolgować sercu, a mężnie rzekła:

- Bóg mi jeszcze ciebie powróci, synaczku, powróci... - i urwała nagle. W jakimś kątku cicho chlipała ciotka Bisia, Marynia zaś utkwiwszy głowę w zasłonach niszy zanosiła się od płaczów.

Szczęściem, wpadł chłopak meldując, że koń osiodłany już czeka u słupa, zaś w ślad za nim wszedł Filip z wiadomością, jako na trakcie od Lublina widać jakieś pojazdy.

- Ani chybi starostwo, niechże Filip uprzedzi pana miecznika.

- Już się przybiera i kazał Sewerowi wystąpić na przywitanie.

- Boże, a obiad jeszcze w lesie! - jęknęła naraz ciotka wybiegając.

Sewer wyszedł pełen tkliwej rzewności, bowiem ostatnie słowa matki brzmiały mu w duszy jak słodkie proroctwo.

- A może i powrócę! A może! - myślał przechodząc szereg pokojów, gdzie już powstawał niemały rumor przygotowań i aż dudniało od bosych pięt dziewek służebnych i korków panien respektowych, przelatujących niby wicher z krochmalnymi spódniczkami, szarfami a spaniałymi juponami, gdyż miecznikowa mimo słabości kazała się ubierać do gości, Marynia również, zaś rezydentki, chociaż były gotowe od rana, na gwałt uzupełniały jeszcze stroiki. W paradnej sali liberia ściągała pokrowce i obsadzała świece w pająku i świecznikach, a froter tak zapamiętale jeździł na szczotkach, że co chwila rozbijał się o sprzęty i klął w żywe

kamienie. Na ganku stał już Brzozowski, Trzaska i Sulicki. Patrzyli w pustą jeszcze drogę.

- Nie wiecie, waćpanowie, zali rotmistrz już gotowy?

- Chyba się dzisiaj nie pokaże, pękły mu bowiem kiuloty i wyzywa na cały świat.

- Jakże ojcu poszedł połów? - zwrócił się do nadchodzącego Hiacynta.

- Boże, się zmiłuj! Jak były ryby, to sieć się przerywała i grzysi wszystko wzięli! Po prostu dzień feralny! - westchnął podając tabakierkę.

- A coś w tym jest, bo i Emir dzisiaj Wyciągnął kopyta - oznajmił Brzozowski.

- To się dopiero ojciec zmartwi! Co mu się stało?

- Starość. Ogier miał z górą dwadzieścia roków i przyszła kréska na Matyska, co? Z drogi leżącej na wprost dworu i wysadzanej topolami zagrała trąbka.

- Ekstra poczta czy ki diabeł?

Wbili oczy w tuman kurzawy podnoszącej się pod topolami; pochwili wypadł z niej czerwony laufer na koniu i trąbiąc nieustannie dosięgnął bramy wywartej, przeleciał g dziedziniec galopem i zdarłszy konia pod gankiem wrzasnął:

- Jaśnie wielmożni starostwo mszczonowscy. Duchem tu staną.

Jakoż nie upłynął i pacierz, gdy zamigotała w słońcu złoto-wiśniowa olbrzymia landara na pasach, zaprzężona w sześć karych koni z forysiami i lokajami w perukach; zielony strzelec, okręcony w mosiężną trąbę niby obwarzankiem, sadził szczupakami przy drzwiczkach, wiodąc na smyczy całą sforę chartów.

- Występują jakby na królewski zamek - mruknął Sewer.

- Od lat tak paradują, mopanku. W karczmie się wysztafirowali, a teraz już walą prosto na pokoje. Przodkowe od Stryjeńskich, prawy ma grudę, co, hę?

Landara wtoczyła się na dziedziniec, już było widać za lustrzanymi taflami spiętrzone, białe peruki, forysie jęli palić z batów, konie uczenie wyrzucały nogami trzęsąc zarazem czerwonymi pióropuszami, a strzelec tak donośnie otrębywał przyjazd, aż wszystkie psy na folwarku podniosły swarliwe larum. Z niemałą również pompą odprawiło się wysiadanie; lokaje stanęli przy drzwiczkach i prawie wynieśli starościnę, zaś starosta zstępował po schodkach, niby z tryumfalnego wozu, przyciskając do

piersi pudło ze skrzypcami, z którymi nigdy się nie rozstawał, tylko Rymkiewicz wyskoczył żwawo i zwyczajnie.

Sewer imieniem ojca wystąpił z krótką powitalną oracją i podawszy rękę starościnie powiódł wszystkich do bawialni, gdzie już oczekiwała miecznikowa z całym swoim fraucymerem. Po wielce ceremonialnych powitaniach i prezentacjach socjeta zasiadła i potoczyły się dyskursa.

Starostwo byli dwornych manier, przesadnie ugrzecznieni, a tak strojni, że dawali pozór owych lalek woskowych ślicznie przybranych paryską modą, jakie francuscy handlarze bławatów obwozili po dworach kusząc nimi strojnisie. Oboje byli jednako pokryci barwiczkami, upstrzeni muszkami, pachnący, wykrygowani i jednako piękni mimo lat znacznych. Starościna w koafiurze na dobry łokieć, a kształt koszyczka trzymającej, w głębokim dekoltażu, obwieszona klejnotami, z wachlarzem w ręku i fiołkowych rękawiczkach, dzierganych złotem, niezmiernie ściśnięta w stanie, w sukni śliwkowej, mieniącej się kwiatami cudnie wyrobionymi, podpiętej na biodrach a wzdętej u dołu, wykrygowana, siedziała sztywno wodząc bladymi oczyma dokoła i szczebiocząc bezmyślnie - powtarzała bowiem słowa, uśmiechy i miny niby wyuczona stara papuga. Starosta prezentował się okazale w słomkowym fraku zaaftowanym błękitnymi kwiatuszkami, w białej weście przetykanej złotem, w białych kiulotach z kokardami u kolan i w białych pończochach. Postaci był wyniosłej, twarz miał wyrazistą, lecz przez brwi wyczernione zbyt grubo jakby wiecznie zdziwioną, oczy siwe, nos rzymski, perukę białą o bujnych puklach i zebraną w harcap; żaboty koronkowe gęsto polśniewały brylantami. Wspierał się na bogatej rękojeści szpady, zaś w prawej ręce trzymał kapelusz z piórami, którym rad zamiatał przed damami prawiąc im strzeliste dusery.

Dawał z siebie obraz jakowegoś markiza z czasów Ludwika XV, na którego dworze bawiąc czas dłuższy tak się był przejął strojem i obyczajem francuskim, że śmieszył całe województwo lubelskie.

Szlachta serdecznie dworowała sobie zjego zagranicznych rozumów i gospodarstwa prowadzonego na francuski ład, tysiączne anegdoty krążyły o tym po kraju. Lecz nie zwracano uwagi na niego, gdyż oczy domowych pociągał tylko porucznik Rymkiewicz. Marynia, siedząca przy matce, raz po raz bladła, to płonęła nie śmiejąc, mimo swej rezolutności, podnieść oczu ni przemówić do niego, chociaż zdarzały się sposobne okoliczności; nawet odwieczne rezydentki, obsiadło kanapy, spoglądały na niego z tkliwym podziwem.

Kawaler bowiem był co się nazywa świetny: smukły, w miarę rozrosły, giętki i wielce dwornie ułożony, ślicznej twarzy, włosów czarnych rozebranych nad czołem i spływających pokrętnymi kędziorami, oczu piwnych i jarzących, nosa foremnego i warg świeżych jak maliny. Ubrany też był na podziw, modą "les incroyables", jakby się zjawił na pokojach prosto z Palais Royalu; ogoniasty frak w pasy rudo-niebieskie, o krótkim stanie i klapach zakrywających całe piersi, leżał na nim jak ulany, biała chustka okręcała mu szyję aż do pół brody, cienka szpadka o złotej rękojeści chwiała się przy sprężystych nogach, obciśniętych w kiuloty perłowej barwy. I chociaż miał minę papinka, frant być to musiał nie lada. Dojrzał to Sewer po jego spojrzeniach rekognoskujących bacznie wszystkich i wszystko, więc upatrzywszy okazję spróbował go indagować.

Ale kawaler mówił jeno, co go lepiej wydawało: zasię o koligacjach, o majętnościach, leżących w kordonie moskiewskim, o wojażach po świecie. Ni słowem jednak nie zatrącił o Maryni ni o celu dzisiejszej wizytacji, nie wydał się też ze swoich opinii politycznych. Sewer domacawszy się w nim wytrawnego gracza obrócił rozmowę na potoczne błahostki. I tu się nie zawiódł, bo Rymkiewicz jął sypać anegdotkami a sadzić koncepty i cięte, zuchwałe przytyki różnym znacznym personom, że ściągnął na siebie jeszcze większą uwagę i Marynia podniosła oczy przejęte zdumieniem.

Tymczasem Brzozowski, przysiadłszy się do starosty, zapytał zgoła serio:

- Jakże się obrodziły staroście dobrodziejowi ananasy, co, hę?

- Bardzo dobrze, miałem już tego roku z kopę.

- I na sałaty rok też był akuratnie ciepły i przekropny - ciągnął bawiąc się setnie, bowiem starosta, wziąwszy jego zainteresowanie za dobrą monetę, opowiadał z przejęciem o swoich najnowszych innowacjach w gospodarstwie, z czego właśnie najgłośniej podkpiwali sobie sąsiedzi.

- Ale ciężka walka z ciemnotą - żalił się. - Waści wiadomo, poddanych osadziłem na prawie czynszowym, swoim sumptem pobudowałem im chałupy i ufundowałem szkołę, więc żeby nabrali poloru oświeconych pejzanów, kazałem się im przebrać w sukienne spencery, krótkie kiuloty, pończochy i saboty o drewnianych podeszwach. Wyglądali wspaniale! Lecz baby podniosły taki wrzask, że nie pomogły groźby ani prośby: Nie chcą i basta!

- Może by im bardziej do gustu przypadły fraki aftowane złotem i peruki, co?

- Każdej najpożyteczniejszej nowości stawią nieprzełamany opór. Biorąc na uwagę ochędóstwo, zbudowałem przy chatach wygódki, wolą jednak po staremu...

- Na luft i świeże powietrze za stodołą, mopanku. Podłechamy i niewdzięczne! - dusił się już od śmiechu, ale szepnął z głupia frant:

- Żeby im postawić farfurki dla wygody, to by się z czasem wezwyczaili... co, hę!

- Właśnie kazałem kowalowi porobić z blachy i rozdać. I co waszmość powie, zaglądam kiedyś do jednej chałupy, a owo naczynie w kominie, baba warzy w nim kaszę - załamał ręce ze zgrozy.

- Mopanku, Jezu Nazareński! Już nie wytrzymam! Ha! ha! - ryknął wreszcie Brzozowski, aż wszystkie oczy zwróciły się na niego, a starosta poczerwieniał z nagłej pasji. Nie przyszło jednak do eksplikacji, gdyż wszedł na to miecznik, przybrany w paradny czerwony kontusz i podkręcając wąsa ruszył posuwiście do rączek starościny, submitując się z opóźnienia.

Skorzystał z tej okoliczności Sewer i wysunąwszy się niepostrzeżenie zabrał ze swojej stancji burkę i krócicę, dopadł konia oczekującego pod gankiem i za bramą wjazdową spiesznie skręcił na drogę, prowadzącą przez wieś ku Stokom.

Rozdział II Właśnie co tylko przedzwonili południe i wieś już była zapchana inwentarzem spędzanym z pastwisk, pełna ludzi, dziecińskich wrzasków, beków owiec i porykiwań.

Jechał stępa rozglądając się bacznie po chałupach stojących z obu stron drogi a poprzegradzanych sadami; siedziały akuratnie niby zmurszałe grzyby kłoniące się ze starości do ziemi, wszystkie jednako nędzne, pokrzywione i straszliwie odrapane. Nie dojrzał nigdzie kawałka całego płotu ni budynku, ni komina - dymy kurzyły się przez podziurawione strzechy lub buchały okiennymi otworami; droga pomimo suchej pory polśniewała głębokimi bajorami, zaś nad nią przysiadłe jakieś drzewa, poobdzierane z kory, wyciągały żebracze powykręcane gałęzie. I ludzie wyglądali nie lepiej: drobni, o ziemistych twarzach i posępnych spojrzeniach, bosi, w szarych płótniankach, przepasanych czerwonymi pasami, przesuwali się lękliwie, pochylając skołtunione głowy. Już tu i owdzie jedli pod chałupami, ale na widok panicza zrywali

się od misek i jakby promień słońca rozjaśnił naraz wszystkie twarze, witali go radosnymi uśmiechami, leciały za nim gorące słowa pozdrowień i raz po raz ktoś przypadał wargami do jego butów i kolan, to jakieś starce stuletnie chyliły się pokornie, zaś baby, poniektóre z niemowlętami przy piersiach, aż przyklękały na drodze, a pucołowate, półnagie dzieci biegły za nim wraz z całym stadem naszczekujących piesków, że przynaglił konia do pośpiechu, chociaż był wielce rad takowej serc ich czułej dyspozycji, zakładając na niej swoje insurekcyjne nadzieje i zamysły.

Wstrzymał dopiero konia przy ostatniej chałupie, już nieco za wsią.

- Jak się macie, Szymkowa? - krzyknął do kobiety dojącej krowę pod domem. Kacprowa mać odstawiła dzieżę z mlekiem i wytarłszy usta podołkiem koszuli przystąpiła z uniżonymi pokłonami. Kobieta była w latach, wysoka, o pomarszczonej twarzy i siwych, bystrych oczach, podufała w sobie i jeszcze krzepka. Patrzała w niego jak w święty obraz.

- Zaglądaliście dzisiaj do Kacpra?

- Jakżeby nie, paniczu. Chwała Bogu, galańcie zdrowieje mój chudziaczek.

- Za jakie dwie niedziele będziemógł ruszyć za mną.

- Na wojaczkę! - oczy jej zaszkliły się dziwnie, ale głos miała spokojny.

- Jak Bóg da, matko - odrzekł sypiąc jej w dłoń kilkanaście dukatów. - Macie to na wszelaką przygodę, boć nie wiadomo, kiedy powrócim doma...

- A po co mi, paniczu? Mało to mi już nadawał Kacper a panienka Dosia!

- Schowajcie. Gdzie to Józek i dziewczyny?

- Chłopak z drugimi powieźli pańskie zboże do spławu, a dziewczyny we dworze w pomoc panience Dosi, że to dzisiaj goście.

- Ale jakby się wam jaka bieda przygodziła, idźcie prosto do matki; nie opuści was. Przecież wasz Kacper towarzyszem mi a przyjacielem.

- O mój paniczu złocisty! - szepnęła obejmując go za nogę i zapłakała. - Dyć oddalibym paniczkowi ostatni dech za tylachna dobrości, za tylachna miłosierdzia nad narodem. I wszystkie zrobiłyby to samo, mój ty Jezusku najmilejszy! - wyznawała wśród tkliwych popłakiwań.

- Zostańcie z Bogiem! - rzucił ruszając z miejsca tęgim kłusem, a wyminąwszy jeszcze karczmę nad rzeką i Żyda, kłaniającego się do

ziemi, pojechał ku ciemnej obręczy lasów szeroką, wysadzaną drzewami drogą.

Dzień się był wybrał cudnie słoneczny, ciepły, bezwietrzny, wymalowany jesiennymi farbami, pachnący zoraną ziemią i przywiędłym listowiem. Ścierniska, osnute pajęczyną, grały w słońcu jakoby diamentowym opyłem, stogi zboża zdały się być z prawego złota. Po miedzach i chłopskich pólkach siedziały rzęsiste grusze w przyodziewach z przezłoconych amarantów, a zasię nad drogą kłoniły się białe brzozy o żółtych jak wosk pióropuszach, niegdzie rozpierał się dąb niby z miedzi wykowany, czasem klon purpurowo-złoty albo kępy tarnin pofarbowanych fioletem owoców. W jesiennej krasie stał wszystek świat; lubość była w powietrzu, w cudności niewypowiedzianej drzew i w tym błękitnym, niskim niebie, zarzuconym lśniąco białymi chmurami. Kraj był obszerny, pagórkowaty i opłynięty modrawą mgiełką, że jeno słabo widniały ciemne plamy borów, jakieś wsie, wieże kościołów i folwarki w gąszczach żółknących drzew. Drogi leżały puste, jeno z rzadka zaskrzypiał gdzieś chłopski wózek, z rzadka też dojrzał na polach pługi ciągnione przez rogate, siwe woły lub stada krów na paśnikach; cicho było jako w tym bożym kościele, pełnym widomych cudów i łaskawego majestatu.

Sewer znał te strony od dzieciństwa i pamiętał je o każdej porze i w każdej przemianie: i w kożuchach śniegów, i w przepychu wiosen, i w żarach letnich, i w pluskach późnej jesieni - lecz dzisiaj dziwną żałością przejmowały go te lube zawsze aspekta, czegoś się wzdrygał i jakieś natrętne łzy same nabiegały do oczu, w serce wpierał się głuchy niepokój i żrące tęsknice. Więc coraz częściej popędzał konia: deresz rwał już jakby na skrzydłach, aż mu grała wątroba i pokrywał się pianą.

Po dobrej godzinie takiej jazdy dostał się na lesiste wzgórze, skąd szeroka, sypana droga staczała się wrozległą dolinę, gdzie leżały stryjowskie Stoki. Ogromne stawy obrzeżone rzędami smukłych topoli, powiązane kanałami lśniły się na samym dnie niby srebrzyste, polerowane tarcze, a za nimi wynosił się dwór piętrowy ze srogą basztą w szczycie i leżały sady, budowle, orne pola i wsie rozległe.

Wiatr przyniósł gdzieś od pól granie trąbek i dalekie ujadanie psów.

- Zabawia się fuzyjką jak zawsze - mruknął Sewer zjeżdżając do wsi rozłożonej nad stawami. Od jakiejś baby piorącej dowiedział się, jako cały dwór już od rana na polowaniu z naganką. Ruszył jednak do dworskiej bramy, decydując się zaczekać na stryja, lecz deresz zachrapał nagle i

jął stawać dęba, gdyż na słupie siedział stary, rudy Miś, i dojrzawszy obcych zamruczał groźnie. Dostał się w dziedziniec przez rozwalony parkan i podjechał pod dwór, nikt się jednak nie pokazał, tylko na przywitanie zgraja psów ruszyła na niego, zajadle docierając i skowycząc. Dopiero po długich nawoływaniach zjawił się jakiś oberwany chłopak.

- I nikogo nie ma w domu? - pytał Sewer biegając oczyma po oknach.

- Ja ta nie wiem, przeciem nie od pokojów - burknął podtrzymując konia. Wszedł na szerokie drewniane schody, prowadzące jakby prosto na pierwsze piętro, dwór był bowiem postawiony na wysokich fundamentach spalonego niegdyś zamku i cały parter miał kamienne, potężne przypory, fortecznej grubości ściany i ciosem futrowane strzelnice; resztki głębokiej fosy jeszcze widniały pod murami. Dwór dawał pozór italskiej architektury, ale był niesłychanie opuszczony i zrujnowany. W sieni, wysokiej niby kościół i obwieszonej po pułap myśliwskimi trofeami, na zabrzydzonych skórach wilczych i niedźwiedzich wylegiwały się całe sfory schorzałych i zdychających psów, po kątach zaś leżały stosy żelastwa i postronków, kupy sieci i zatrzasków na przeróżnego zwierza. W pokojach obszernych, bogatych w sprzęt starodawny i w pawimenty mozaikowe i gdzieniegdzie jeszcze wybitych strzępami arrasów, cudnie wyrażających mitologiczne sceny, panował niesłychany brud: psy brały sobie legowiska na kanapach i krzesłach, obciągniętych przezłacaną kordobańską skórą; miejscami odpadały sztukaterie i wiele wybitych szyb zaklejono papierem; leżały jakieś zakurzone fascykuły i poobdzierane księgi. Wszędzie zaś wisiało po ścianach dużo broni siecznej i palnej, siodeł ze wspaniałymi rzędami, czapraków, zardzewiałych misiurek i pancerzy.

Sewer znający stryja abnegatem, niedbałym na własne wygody ni jaki siaki porządek, wałęsał się bez zdziwienia po pokojach, aż trafił do baszty, na kręcone, strome schody wiodące na poddasze, z którego roztaczał się widok na całą okolicę. Baszta była okrągła i miała na każdym piętrze tylko po jednej komnacie, ale jakże się zdumiał znajdując je wybielone, schludne i cale grzecznie urządzone, i jakby zamieszkane. Wszak je zapamiętał jako skład rupieci o pogniłych podłogach i ścianach odartych do żywego kamienia, jako siedlisko sów, nietoperzów i strachów, o których chodziły gadki między czeladzią.

Wszedł żywo na poddasze i jeszcze rychlej się zatrzymał, bowiem naprzeciw podniosła sięjakaś smukła, ruda jejmościanka z białym

chartem przy nodze i wpierając w niego niebieskie oczy uśmiechnęła się życzliwie.

Zmieszany nieoczekiwaną siurpryzą, jął się żarliwie submitować.

Parsknęła wesołym śmiechem, rezolutnie zazierając mu z bliska w oczy.

- Waćpan mnie nie poznaje? - Głos jej zatargał wspomnieniem, lecz nie rozbudził.

- Dalibóg... nie mam honoru.... - bąkał nie mogąc jej naleźć w pamięci.

- Ceśki waćpan nie poznaje? - wymówką zadrżał posmutniały głos.

- Znałem kiedyś waćpannę skrzatem tycim, a tu staje przed oczyma jakoby Diana zjawiona, to jakżem miał poznać nieszczęsny! - ruszył górną modą.

- A waszmość się nie zmienił, tylko szrama przybyła nad okiem. To moja kwatera - dorzuciła widząc jego rozbiegane oczy. - Stryjcio mi pozwolił, że to na dole nie sposób wytrzymać, a on niczego odmienić nie daje. Siadajże waszmość - pchnęła ku niemu zydel i sama zasiadła naprzeciw.

- Ceśka! Panna Cesia. Na psa urok, anibym imaginował takową przemianę - zdumiewał się obzierając ją z żołnierską eksperiencją.

Panna była urodna, śmiałego oka i rezolutnej mowy, a chociaż ubrana lada jako, w jakiś kamlotowy szary kubraczek i takąż jubkę, miała w sobie powagę nakazującą uważanie. Nawet się nie zarumieniła pod jego spojrzeniami, siedziała spokojnie, tuląc do piersi biały łeb charcicy i oględnie odpowiadając. Brązowa od słońca twarz, pełne czerwone wargi, brwi spięte nad cale foremnym nosem, strome piersi, ruchy prędkie i stanowcze, głos niski o słodkich brzmieniach, dawały obraz zdrowia, siły, pogody i szczerości. Śmiała się cicho, a w modrych oczach, przysłoniętych ciemnymi rzęsami, taił się rozum.

Po dłuższej lustracji wydała mu się jednak nazbyt rezolutna, pewna siebie i gminnych manier. Gdzie jej było do tych świetnych panien choćby z grodzieńskiej socjety!

- Ot, prosta dziewka z zaścianka, do tego ruda jak wiewiórka - myślał patrząc z pewną odrazą na jej głowę, oplecioną warkoczami jakby z litego, dukatowego złota.

- I nie boi się waćpanna sama jedna w tej baszcie?

- Na strachy mam nabitą krócicę - wskazała nad łóżko na cały arsenał

broni, batów i smyczy.

- Próbował mi nasz kapelan zrobić psikusa i którejś nocy, przybrany w białą płachtę, brząkając łańcuchami a z rozżarzonym węglem w zębach wszedł tutaj. Wylękłam się zrazu, ale jak mnie porwała pasja, wygarnęłam z janczarki. Na szczęście chybiłam, chociaż i tak zleciał jegomość ze schodów i dwa tygodnie okładali go żywokostem.

- Kawalerska fantazja w waćpannie.

- Sierotam i sama nad sobą opiekę trzymać muszę - wyrzekła prosto.

Zeszli przed dom, gdzie ze szczytu schodów roztaczał się widok na stawy, wieś i wzgórza lesiste. Panna Cesia jęła z upodobaniem wspominać o różnych wspólnie uprawianych figlach w przeszłości, zwłaszcza o jakiejś scenie w apteczce, gdzie ich przydybała ciotka na łasowaniu kanarów. Przerwał jej żywo:

- Rad bym się tam znalazł i teraz, bomi kiszki grają srogiego marsza!

- Masz, diable, kaftan, a mnie ani postało w głowie! - stropiła się serdecznie i porwawszy go za rękę, jak niegdyś, pobiegła na drugą stronę domu, do stołowego pokoju. Siedziała tam pod oknem ciotka Markowska, stara, gruba i nieco głuchawa jejmość, trzymająca w Stokach niewieście rządy, lecz która głównie klepała pacierze, robiła pończochy i kładła pasjanse i kabałki.

Właśnie siedziała nad kartami, a powitawszy Sewera, jakby go nie widziała od wczoraj, zaczęła uroczyście wykładać:

- Dziewiątka czerwienna, król dzwonkowy i żołędna dziesiątka: amory de grubis, kawaler w drodze i nieszczęście. Raz, dwa, trzy! - kładła karty dziobiąc je tłustym palcem. - Jakże się miewa twoja matka, wciąż cherla jak owca? A to znowu co za siurpryzy? Król winny! Dama dzwonkowa w komitywie z pamfilem! Ho! Ho! niżnik czerwienny w czułej dyspozycji do damy żołędnej! Grzysi was tu niosą, uważajcie, znowu dziesiątka żołędna? Salwuj się, Ceśka, przy tobie brunet i czerwienna dziewiątka. Raz, dwa, trzy! Pieniądze i ważne nowiny! Kłótnia! - ciągnęła niepowstrzymanie, tak pochłonięta perypetiami kabały, że ani wiedziała, gdy Sewer, podjadłszy coś naprędce, wyniósł się z powrotem przed dom.

Panna Ceśka, podobając sobie w dyskursach, przyciskała go o sprawy publiczne. Zbywał ją żartobliwymi słówkami, aż się nasrożyła.

- Waszmość traktuje mnie jak uprzykrzoną muchę.

- Rozumiałem, jako niewiastom ciekawsze nowiny o strojach i porządkach...

- W potrzebie zmacam kury i wydoję krowy, alem ciekawa i drugich materii.

- Więc pytaj waćpanna, responsów nie poszczędzę. Sczerwieniła się, jakby kto na nią ogniem rzucił, i odwróciła głowę.

- Byle się waćpanna zbyła dąsów, a powiem wszystko akuratnie.

- Waćpan sobie ze mną poczyna jak ze smarkatą! zerwała się już gniewna.

- Przepraszam majestat jejmość panny chorążanki. Przeszyła go oczyma niby srogim sztychem i zagwizdawszy na psy, zbiegła z nimi w dziedziniec do niedźwiedzia, który zsunął się błyskawicznie ze słupa i wspierając się łapami na jej ramionach lizał ją po twarzy i szyi, obdarzany w zamian głaskaniem i kuksańcami.

- Zapalczywa cieciorka, gotowa w sprzeczce wziąć się nawet do obuszka - myślał patrząc na jej karesy z niedźwiedziem i roześmiał się z ojcowskich projektów. Naraz gdzieś od wsi zagrały trąbki, a nad stawami, w tumanach kurzawy, pokazała się myśliwska kawalkada, z wozem w cztery konie na przedzie, za nim galopowała cala kupa jeźdźców. Lecieli niby burza, wpadli w bramę i wśród trąbień, trzaskania biczów i psiej wrzawy zatoczyli się pod dwór.

Sewer zeszedł na powitanie stryja, który wziął go w ramiona i setnie wyściskawszy podał swoim kumom, jak przezywał swoich nieodstępnych towarzyszów i rezydentów. Pierwszy pochwycił go w objęcia Domaradzki, chłop pod powałę, o żołnierskiej, zwięzłej kompleksji, czasu barskiej sławnego Malczewskiego prawa ręka i szczególny prześladowca Drewicza. Po nim przycisnął go do serca Trzciński, szlachcic siłyniedźwiedziej, na które chadzał tylko z oszczepem, pierwszy rębacz w województwie podlaskim, zabijaka, kostera i warchoł; głowę miał całkiem łysą i poznaczoną plejzerami niby pień rzeźniczy, wąsy jak wiechy i burakowy nos srodze obsypany brodawkami. Zasię potem wyciągnął do niego długie ręce Chmieliński, o księżej wygolonej twarzy, słodkim spojrzeniu i tkliwym sercu, gdyż łacno popuszczać łzami, znany przy tym jako okrutnik, nieporównany strzelec i dusikufel. Czwartym był Bogatko, mąż od grzesznych upałów przygarbiony, z twarzą zarośniętą po oczy, szpakowatym, rozwichrzonym brodziszczem, i o pałąkowatych nogach. Na ostatku otworzył ramiona jak wrota franciszkanin, wysoki a chudy niby szczapa, o zapadłym brzuchu, a rumianej, pełnej i lśniącej twarzy.

- Moje ty krocie! - wołał obłapiając go serdecznie. - No patrzcież, jak się

to nam chłopak wybrał! Jaki z niego żołnierzyk! A dajże jeszcze raz gęby!

I znowu poszedł z rąk do rąk niby puchar przedniej małmazji, że końca nie było czułościom, kochała go bowiem cała ta godna kompania. Sieroty to były, stare żołnierzyska i bezdomne nieszczęśniki, wyzute z fortun gorzkimi ewentami losów i ludzką niepoczciwością. Na szczęście naleźli przytulenie w Stokach, bo Zaręba kochał się w ludziach niezwyczajnych, a każdy z kumów pozostawał w jakowymś zatargu z prawem, na każdym ciążyły jakoweś kondemnatki a inwidia, każdy też miał eksperiencję w czymś szczególnym, czym rad się wywdzięczał za gościnę i opiekę. Domaradzki rozumiał się na koniach jak nikt drugi; Trzciński był wyrocznią w materiach odwiecznych praktyk myśliwskich, więc jego dyrekcją szło wszystko w polu i kniejach; Bogatko miał serce do ptactwa i takowy dar, że kiedy zaświegolił na srebrnej piszczałeczce, z którą się nigdy nie rozstawał, skrzydlata hołota szła mu do ręki, choćby nawet i drapieżniki; Chmieliński szwargotał po żydowsku i potrafił udać każdą personę z głosu i ruchów, znał się przy tym expedite na winach i przyrządzaniu bigosów; zasię franciszkanin był majster od rusznikarstwa, i nie tylko umiał naprawiać broń, lecz i sam odlał wiwatowe moździerze, potrafił też zamawiać kołtun i na gościec znajdował skuteczne medykamenta. Wprawdzie doletnie to już były dziady, kapelan najmłodszy, a już liczył sobie z górą kopę, ale wszyscy jeszcze krzepcy, gotowi w każdej porze do polowania i wypitki, a nawet, jak Bogatko, nie hamujący jeszcze grzesznych upałów, z czego nieraz płacz bywał po chałupach i niejedna krowa z pańskiej obory szła na pocieszenie ukrzywdzonej cnoty. Zasię sam Onufry Zaręba, stryjeczny miecznika, sługiwał ongi wojskowo po cudzych krajach, potem w zmiennych kolejach barskiej, stawał pod chorągwią Częstochowskiej, aż wreszcie syt ran i wszelakich przygód osiadł w Stokach, jakie mu przypadły w działach po matce, de domo Grodzickiej, kasztelance wieluńskiej. Człowiek już był leciwy, ósmy krzyżyk dźwigał na potężnych barach, lecz tyle miał jeszcze wigoru i fantazji, że nikt by mu nie policzyłnad sześćdziesiąt; twarzy był suchej, orli dziób przypominającej, postaci ogromnej i muskularnej, głosu grzmiącego, siwe wąsy i brodę postrzygał krótko gwoli ochędóstwu; nosił się w konfederatce czerwonej, aksamitnej, obłożonej siwym wyporkiem, zawsze w zielonej kurcie ze złotymi żeberkami, takichże hajdawerach i jałowiczych, czarnych butach, przy prostej szabli w czarnej, żelaznej pochwie z oficjerskim feldcechem. Miał sławę dziwaka i pierwszego w kraju myśliwca, gdyż polował z kumami jak rok długi po swoich i cudzych

ziemiach, z czego szły wieczne kłótnie z sąsiadami, pienia, zajazdy, przesypywanie kopców i porywanie psów myśliwskich. Że zaś o wszystkim miał zdanie głośne i niepodległe, więc obawiano się jego prawdomówności. Nie żył też z nikim w okolicy i kompanii poza swoimi kumami nie szukał. Dla poddanych był dobry i łaskawy, byle jeno stawali na wezwanie do obław i zwierza nie płoszyli daremnie, i strzegli piesków. Więc i aktualnie po przywitaniu Sewera, którego wielce miłował, zatroszczył się o jakiegoś ogara i jął grzmieć, aż szyby zabrzęczały.

- Pięćdziesiąt batów, jak się nie znajdzie! - obiecywał psiarczykowi. - Widziałeś się już z Ceśką? - zwrócił się do Sewera prowadząc go na pokoje.

- Już się nawet zdążyła pogniewać na mnie!

- Możeś jej rzekł coś szpetnego?

- Nie pozwoli się ona zjeść w kaszy, czupurna do zastanowienia.

- I jedyna, powiadam ci, do konia i strzelby, o zakład trafia w pamfila o czterdzieści kroków z pistoletu. Nie paskudzą jej głowy stroiki, gachy i romanse jak drugim. I do rady ma nie lada rozumek. Prawdziwy specjał!

Wprowadziwszy go do swego pokoju, gdzie również jak w całym domu panował nieład i pieski, nie brakowało ich nawet na łożu i wielkim stole, wyciągnął się na ławie, pokrytej niedźwiedzią skórą, zapalił lulkę i dalejże brać go na spytki a spowiadać. Sewer chętnie poddawał się indagacji, niczego przed nim nie tając, zwłaszcza o insurekcyjnych zamierzeniach rozwodząc się obszernie, spodziewał się nakłonić go do sprawy. I nie doznał zawodu, gdyż stryj rozpromienił się niby żagiew na wichurze, a po różnych pro i contra zdeklarował się uroczyście.

- Parol kawalerski, stawię się z kumami i czeladzią na placu! Choćby mi przyszło głową nałożyć! - zerwał się rozanimowany. - Boże jedyny, a ja zwątpiłem w Twoje miłosierdzie i mniemałem, jako już ostatnie terminy przyszły na Rzeczpospolitą i wszystko kaput! O Jezu krzyżowany i trzeciego dnia zmartwychwstający! - padł na kolana modląc się w głos z taką żarliwością i uniesieniem, iż Sewerowi łzy się cisnęły ze wzruszenia.

- Na koń i hajda na psubratów! - naraz zakrzyczał podnosząc się z klęczek. - Czekajcież, kobyle syny, my wam wypiszemy na łbach gwarancje i przyjacielstwa! Bierz moich chłopów co do jednego, zabierz, co tylko może się przygodzić. Jakby mi ubyło z kopę lat! Mam jajakieś superaty ocalone z barskiej - gruchnął obuszkiem w tarczę wiszącą na ścianie; przeraźliwy szczęk przeszył powietrze i wpadł rękodajny.

- Pokażę ci coś szczególnego. Kostek, światła i ojca Albina do mnie.

Wnet się znalazła pochodnia i zaniepokojony franciszkanin.

- Poszukamy jakiego gąsiorka na dzisiejsze rekolekcje.

- Od siwuchy na jutrznię aż do małmazji na kompletę, wszystko narządzone.

- Lecz ad honores offertorium wypijemy czymś godniejszym.

- Kum Chmieliński najlepiej by zdeterminował, będzie mu markotno.

- Zachodzi okoliczność, jako musimy być samotrzeć - wyrzekł prowadząc do piwnic. Wchodziło się do nich z wielkiej sieni, po stromych i ciemnych schodach. Pacholik idąc przodem przyświecał smolistą pochodnią. Podziemia zamkowe były obszerne. Pełne sklepionych komór, kazamat, niskich izb prochowych i krętych przejść, tylko z rzadka oświetlonych smugami światła, sączącego się ze strzelnic. Właśnie byli stanęli przed żelaznymi drzwiami sklepu, w którym mieściły się wina, gdy zjawiła się wielce zadyszana panna Cesia.

- Apage, satanas! - zakrzyczał mnich zastępując drogę. - Nie pozwól waszmość. Wróć się, Ceśka, w tym sklepie nie może postać twoja noga.

- Jakoby wilka puścił między jagnięta! - dorzucił przerażony kapelan.

- Tylko zobaczę, mój stryjku, tylko powącham i pójdę sobie precz.

- Mówiłem ci nieraz, jako niewieście wapory przemieniają wina w kwas - przemówił stanowczo, iż odeszła zadąsana, oni zaś wsunęli się spiesznie do loszku, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Sklep był długi, niski, a podzielony dębowymi ścianami na pojedyncze komory. Każdej z nich konsystowała inna nacja napitków: Hungaria zwała się pierwsza, gdzie w antałach i baryłach czekały tęskliwie kresu wyzwolin wystało tokaje, rzewnie sposobiące maślacze i owe kapki zdradliwe swoją źrałością; drugą przezywano Iberia, gdyż taiła w sobie upały słonecznych krain, słynne alikanty, muszkatele, małmazje i skarby dalekiego Cypru; Reipublicae nosiła imię najobszerniejsza, w której rezydowały w powinnym ordynku beczki miodów, nalewek i starych gorzałek; powietrze w niej tchnęło lubością syconą pszczelnym zapachem. Ostatnia zaś, nie nazywana, lecz strzeżona podwójnymi bronami, stanowiła jakoby sanktuarium, wybranym była miejscem, gdzie śniły same stężałe moce słońca, same rarytasy i najprzedniejsze kordiały, wina i miody zgoła już bez ceny, a wydobywane w jeno rzadkie i szczególne okoliczności. Na dębowych stołach ciżbiły się brzuchate gąsiory w długiej kolei lat i doli jednakiej, jakoby zrosłe z sobą, grubym

kożuchem siwej pleśni pokryte, pajęczynami omotane i kurzem potrząśnięte. Na chropawych ścianach widniały tu i owdzie zastanawiające daty, wypisane smołą, niektóre sięgające czasów Sobieskiego. Stanęli w zbożnym skupieniu i czci przed tą najgodniejszą sędziwością. Zaręba długo medytował i długo się ważył, nim sięgnął po gąsior, trzymający z garniec, i rzekł:

- Ten mi się być wydaje wdzięcznego oblicza i cnotliwej treści. Anno Domini 1707, miód po kasztelanie Świrskim. Zanieś, Kostek, a wolniutko, nie zmąć i uważaj, bo basałyki.

- Sam poniosę, co taki się rozumie!- wystąpił kapelan i ująwszy gąsiorek rozmodlonymi rękami poniósł go niby monstrancję.

- A wracaj jegomość, to sobie jeszcze coś wybierzemy. Kostka tam zostaw.

I skoro ksiądz wrócił, zapalił stoczek i powiódł bocznym korytarzem.

- Ależ tam nie ma przejścia! - zauważył Sewer.

- Zobaczysz, jeno pilnie uważaj - ostrzegał i gdy stanęli w końcu korytarza przed zamurowanym wyjściem do fosy zamkowej, odwrócił się od niego plecami, a odliczywszy z lewej ręki pięć głazów, z jakich były wymurowane ściany, podważył szósty przy spojeniu całą mocą ramion. Ojciec Albin pomógł skwapliwie; zgrzytnęły jakieś zardzewiałe żelaza i kamień ustąpił niby drzwi, odsłaniając głęboką, ocembrowaną okrąglakami studnię.

- W imię Ojca i Syna! toć jakby w bajce! - zdumiał się Sewer, bo znając te podziemia od dzieciństwa ani imaginował, że mogą kryć jakieś tajemnice.

- Zadziwisz się jeszcze bardziej! - szepnął stryj zstępując w dół po żelaznej drabinie. Stanęli w niskiej kazamacie o potężnych belkach i ścianach z łupanego, polnego kamienia; dwoje drzwi prowadziło do sporych komór; w pierwszej stały beczułki z prochem, kręgi ołowiu i wory skałek, a w obocznej, nieco większej, wisiały na ścianach pęki karabinów i szabel, zaś na drewnianych kobyłach stożyły się siodła i najprzeróżniejsze uprzęże.

- Było tych moderunków akuratnie na dwiestu pocztowych.

- I jest, sam przecież znosiłem - przytwierdził kapelan. - A co, ni jednej rdzawej plamki na karabinach: skąpałem juchy w roztopionym łoju niby kołduny. Oglądaj, oglądaj, a nawet o zakład nie najdziesz.

- Zaiste, ciężko własnym oczom uwierzyć! - odparł Sewer oglądając broń.

- Rzemienie na nic, zetlały do szczętu: szable stępione i bagnety, ale to fraszki: w jeden dzień można natoczyć i wypucować do lustra.

- Tyleśmy ocalili z barskiej. Jest jeszcze niecoś sreber połamanych. - Otworzył ciężki sepet opasany srodze mosiężnymi sztabami. Leżała w nim kupa srebrnego łomu, resztki zastaw, monstrancji, krzyżów i różnych sprzętów kościelnych.

- Wydarte tej wściekłej bestii Drewiczowi, łupieżcy kościołów. Bierz ją na ekspensa sprawy, przygodzi się i ta drobina. Chciałem to kiedyś ofiarować do Częstochowy, ale jegomość się sprzeciwił.

- Właśnie Matka Boska lubuje sobie w złocie i srebrze, pewnie się z tym przed kimś wyznała! Ale dla przezpieczności dobrze przewozić takie łomy w beczkach ze smołą. Gorzałką się potem odmyje.

- Przyślę Kacpra, już on wymyśli najlepszy sposób.

- Broń trzeba opatrzyć i wychędożyć. Zali to pilne?

- Prawda, ojciec nic nie wie. - Tu opowiedział Zaręba w krótkości, czego się był nasłuchał od Sewera i zakonkludował: - Więc skoro wybije godzina, to i my, kumciu, ruszamy na te potrzeby!

- Waszmości pora myśleć ale o zbawieniu duszy. Osiemdziesiątka na karku, gościec w gnatach, a w głowie jeszcze fiu, fiu, Boże się zmiłuj!

- Widzę, jegomości żal ciepłego przypiecka, pierzyny i Kundzi, he, he!

- Nie obrażaj waszmośćcnotliwych uszu! - żachnął się wielce urażony.

- Przechodzi imaginację, jak się kłania w pas kulom nasz ojciec, jakby do każdej zanosił suplikę - żartował Zaręba, lecz mnich nie dał się wyprowadzić z powinnej powściągliwości, a gdy wrócili na górę, jął Sewera wypytywać. Pokazało się przy tym, jako był niezgorzej oświecony w materiach krajowych, czuły na niedolę ojczyzny i dalej patrzący.

- Póki chłopstwo w niewoli - mówił zapalczywie - póty nie podniesie się dobrowolnie na obronę ojczyzny, a bez niego nie poradzicie nieprzyjaciołom.

- Co wiedział, to i powiedział! - obruszył się stryj i rozpoczęła się gorąca sprzeczka, obaj bowiem byli krewkiej natury.

Sewer przymuszał się do cierpliwego milczenia, by nie zdradzić swoich systematów myślenia przed stryjem, który ku jego zdumieniu, okazowywał się być zaciekłym defensorem wszelakich przywilejów i ani

chciał słyszeć o reformach, zwłaszcza zaś o odmianie poddaństwa.

- Zakładam veto - pasjonował się grzmiąco. - A kto by się ważył bałamucenia moich chłopów jakowymiś "prawami człowieka" i uniwersałami o wolnościach, temu każę wrzepić sto batów, chociażby się pokazał nawet jaśnie wielmożnym, i w postronkach odeślę go do grodu.

- Tu go swędzi! Przemówiły szlacheckie warchoły. Za nic im ludzkość i dobro powszechności. Niech przepada ojczyzna, byle moje privilegia ocalały! - ciął kąśliwie franciszkanin.

- Szabas, mój ty sawancie! - przerwał mu gniewnie. - Nie smok ci jestem pastwiący się nad niewinnymi barankami, więc admonicji do serca nie biorę, a na twoją jakobińską wiarę za starym - i wyszedł.

- Choruje na szlachecką puchlinę jak wszyscy! - szepnął za nim.

- Podobno jednak swoich chłopów osadza na prawie czynszowym...

- Gotów to uczynić choćby na złość twojemu ojcu, bo pan miecznik wolałby diabłu bić pokłony, niżeli w chłopie uznać bliźniego. A nie pierwszy to wraz z podkomorzym Dłuskim protestował przeciw ustawie Trzeciego Maja!

- Ale akcesu do targowicy nie zgłosił! - podniósł głos w obronie ojca.

- I na zjazd generalności do Brześcia nie pojechał, prawda. Nie uwielbia on aliantów, nie. Jakoś pod koniec czerwca Chruszczow z Liwa przysłał mu inwitację na bal. Miecznik wręcz odmówił, nie bacząc, że generał mógł mu za taki respons postawić na konsystencję kozaków. Nie dał się znęcić ni zastrachać. A bal był głośny na województwo i zjechała się na niego cała ziemia liwska, drohicka i chełmska, wiele też znacznych person z Lubelskiego. Rozpoczęto od reprezentacji komedii w ruskim języku; po czym generał Chruszczow otworzył tańce z panią Ossolińską, starościną drohicką. Kolację podano w ogrodzie pod namiotami, przygrywała kapela dętych instrumentów. Później nastąpiły promenady przy fajerwerkach i wdzięcznych odgłosach wokalnych, a ku powszechnej kontentacji zabłysnął iluminacją "Tempie d'amitié", pływający na kanale. Zasię na zakończenie jegry i grenadiery, i kozacy cieszyli socjetę swoimi tańcami i śpiewaniem...

- Zaiste czułej przyjaźni obraz doskonały.Musiała być jakaś okazja?

- Generał Chruszczow zakomunikował publicznie chełmskiej szlachcie najmilościwszy respons imperatorowej na ich najoddańszą suplikę... Więc też przyczyna radości a wiwatowań była solenna. Rzęsiste salwy karabinów wraz z brzękiem pucharów dzwoniły do świtania...

- Szczera krotochwila! Nie zna jegomość nazwisk suplikantów?

- Jakże mógłbym przepomnieć tak godnych imion! Zachwyciłem też nieco tenoru owej supliki, w której szlachta ziemi chełmskiej i powiatu krasnostawskiego "udaje się do Waszej Imperatorskiej Mości, aby przez wielkość swoją, całemu światu jawnie znaną, potężnej swojej udzieliła protekcji, abyśmy jeśliby nam koniecznie od ciała Rzeczypospolitej odpadać przyszło, pod słodkim Waszej Imperatorskiej Mości panowaniem swobód wraz z innymi nowo zajętymi używać mogli". Tyle zapamiętałem. Jakże ci się widzi? Suplika pięknie ułożona. Sam biskup Skarszewski ją wykoncypował, a to głowa nie od parady.

Sewera wzburzyło opowiadanie, lecz tylko rzekł cicho i prędko:

- Niech mi ojciec zakonotuje nazwiska suplikantów; przy okoliczności trzeba będzie obmyślić dla nich jakąś godną nagrodę.

- Warci choćby łamania kołem - wybuchnął gwałtownie. - Ale któż im wzbroni! Zali nie władni panowie i dziedzice tej Rzeczypospolitej? Zali jest u nas prawo na takie procedery i sąd sprawiedliwy?!

- Sprawy to już nie sądu, a jeno słusznej kary!

- Święte słowa! Dajże ten srogi topór na przędajne zdrajce, daj wrychle, póki jeszcze pora ratowania nie minęła! Modlę się o niego jak o zbawienie i czekam z utęsknieniem, jak nie czekają Żydzi Mesjasza!

- Z ojca widzę jakobin cale zdeterminowany! - zauważył mimo woli.

- A niechże mnie Bóg broni! - protestował zmieszany i jakby wystraszony. - Mam jeno serce czułe na niedolę ojczyzny. Znasz mnie, jakom ordynaryjny simplex i gdzie mi tam do rozumienia górnych systematów i cenzurowania cudzych postępków. Gorącość przyrodzona uwodzi człowieka i ten paskudny jęzor! - submitował się, wykręcał i kajał z awersji do zdrajców i szlacheckiego nierządu. Sewer, nie mogąc pojąć tak nagłej odmiany sentymentów, przyparł go otwartymi pytaniami, lecz mnich, jakby ich nie rozumiejąc, zaczął prędko mówić.

- Zbliża się nasza hora canonica, mamy dzisiaj rekolekcje, muszę cię zostawić, kumy już czekają na mnie.

Bądźże mi zdrów, mój chłopcze. A może zostałbyś do jutra, co? Moglibyśmy o tym i owym pogwarzyć.

- Muszę zaraz wracać. Toć jutro rano ruszam do Warszawy.

- Szkoda! - i uściskawszy go czule szepnął już od proga: - Broń wyrychtuję w parę dni, a może się zdarzyć, że sam ci ją odstawię do

Warszawy! - Uśmiechnął się jakoś zagadkowo i spiesznie poleciał.

Sewer też chciał pożegnać stryja, gdyż zmierzch już opadał i pora mu było wracać do domu, ale nigdzie go nie znalazł, pokoje stały puste, tylko w jadalni, zasypanej ostatnimi zorzami zachodu jakby dogasającym zarzewiem, siedziała pod oknem ciotka Markowska, zabawiając się w dalszym ciągu kartami, a na pytania ostryja odburknęła nie podnosząc oczu:

- Musi być w baszcie na rekolekcjach. Stary grzesznik, nabroił, a teraz strach kąsa po piętach! Raz... dwa... trzy... Będziesz jadł hreczane kluski z kwaśnym mlekiem na kolację? Czy cię grzysi przynieśli, znowu ten utrapiony niżnik żołędny! Ceśka! - huknęła grzmiąco. - Pewnie na majdanie przy koniach! Żeby już raz kto okiełznał tego latawca! Matko Kodeńska! Trzy pamfile! Wychodzi! Uważaj! Pasjans wychodzi! Raz... dwa...

Ale już Sewera nie było: leciał na majdan, gdzie Ceśka, z długim biczem w ręku, egzercyrowała cudnego kasztana, biegającego na linie. Panna, była zgorączkowana, z włosem rozwichrzonym i toczyła jarzącymi oczyma za ogierem; bat trzaskał raz po raz i rozlegała się krótka, mocna komenda:

- Rysią... rysią... tak, doskonale! Spokojnie, żbiku jeden, równo!...

- Grzeczny koń! zdałby się pod wierzch! Coś niepotrzebnie drga zadem.

- Racja fizyka, Kaśka butów nie ma! Gracz, cwałem! cwałem!

Ogier wyciągnął się, nogi zebrał i z miejsca jął sadzić potężne szczupaki.

- Ścigły jucha niby jeleń! Ależ waćpanna gra na nim, no, no, powinszować. Spromieniła się rozradowaniem i krzyknęła:

- Gracz! Sam tu! Alt!

Ogier skręcił z miejsca i stanął przed nią jak wryty.

- Ależ zna mores! - chwalił szczerze i z podziwem niemałym.

- Niechby nie posłuchał! - ściągnęła groźne brwi, klepiąc Gracza po nozdrzach i głowie, czym rozswawolony jął stawać dęba, tańczyć na zadzie i spróbował wesprzeć się przednimi nogami na jej ramionach, jak to miał we zwyczaju za źrebięcych czasów. Nie ulękła się takowych karesów i puszczając go z liny świsnęła przeciągle. Ogier poniósł się po majdanie niby wicher, a za nim pogoniła cała sfora psów.

- Wspaniały! Żeby go jeszcze przyuczyć do strzelania...

- Można mu strzelać pomiędzy uszami, ani drgnie! - zawołała z dumą.

- Zaiste, lecz waćpanna mi patrzy na jakowąś prawą amazonkę!

- A waszmość odsyłał mnie do kądzieli - przycięła z uśmieszkiem.

- Szczerze suplikuję o zapomnienie, a na zgodę przeda mi waćpanna konia.

- Gracz nie na przedanie. Już wojewoda Walewski chciał ze mną facjendować na parę izabelowatych cugantów, ale nie głupiam. Mam jeszcze czwórkę gniadych, jednolatków, może waćpan obaczy..

Wymówił się brakiem czasu, prosząc ją o zaprowadzenie do stryja.

- Nie obaczysz się z nim waszmość jak rano, rekolekcje się już zaczęły. Jął pytać, co znaczą owe rekolekcje, lecz na odpowiedź zaprowadziła go do fosy pod zakratowane okienko w baszcie. Skwapliwie zajrzał do wnętrza - izba była sklepiona i mająca pozór dość płaskiej miski, wywróconej do góry dnem, na nagich czerwonych ścianach paliły się grube gromnice osadzone w żelaznych wilkach. Na środku przy długim, biało pokrytym stole, zastawionym kandelabrami pełnymi świec jarzących, siedziała cała kompania.

- Cóż to za szabas odprawują? - wyrzekł zdumiony.

- Oho, znowu będą dzisiaj w robocie rzemienie! - wskazała na pęk jadowitych dyscyplin,wiszących na ścianie. - Cicho no, waszmość.

Bowiem ojciec Albin, siedzący w końcu stołu, w komży, w rogowych okularach na nosie i z kancjonałem przed sobą, zaintonował był właśnie grobowym głosem jakiś hymn ponury. Stryj wespół z kumami uroczyście mu zawtórowali. Śpiew brzmiał posępnie i głosy huczały jak dalekie, daremne wołania rozpaczy - jakby z głębin otchłani dobywały się błagalne krzyki potępionych.

- Więc się nawet biczują? - wstrząsnął nim lodowaty dreszcz zgrozy.

- Jak stryjowi przyjdzie fantazja, to nie żałuje siebie ani drugich. Kumowie tego nie wenerują, a szczególniej kapelan, nie waży się jednak protestować. Potem muszę smarować boki pochlastane jak zrazy...

- Dzięki Bogu, że chociaż waćpannę oszczędza!

Jakiś cień przesunął się po jej twarzy i w oczach błysnęła trwoga.

- Chodźmy. Zasię w posty i suche dni przywdziewają włosiennice.

- Na jakąż intencję te umartwienia czy za jakie przewiny?

- Imaginuję, jako na intencję utrapionej ojczyzny. Tak dziwacznym mu się wydało, że uśmiechnął się bezwiednie.

- Waszmość się nie śmiej, bo to nie warszawska krotochwila!

Długo się submitował, nim uwierzyła i rzekła porywczo:

- Bo teraz w Polsce moda, że jaki siaki skurczybyk, co to liznął zagranicy i frak przywdział, ma zaraz w pogardzie i śmiechu wszystko, co ojczyste! Ja bym takiego nauczyła gwizdać po kościele! Psami bym go wyszczuła! - buchnęła zapalczywie, aż się jej twarz oblała farbą oburzenia niby krokoszem i oczy strzeliły snopami błyskawic.

- Nieprzespiecznie zadzierać z waćpanną - zauważył.

- A pewnie, bo swojego nie daruję i oddam z nawiązką! - odparła chełpliwie. Jął wołać na pachołka, żeby mu podawał konia.

- Przed kolacją waszmość nie pojedzie! - zdeterminowała buńczucznie.

- Nie bardzo łasym na hreczane kluski z kwaśnym mlekiem, jakie mi obiecywała ciotka - wtrącił żartobliwie, zabawiając się jej pomieszaniem, gdyż nie wiedziała, co odrzec, on zaś pośpieszył wyjaśnić, jako musi jechać.

- Żeby prosiła Terenia lub Izą, to ,by waćpan pozostał! - rzuciła obcesowo, lecz dojrzawszy jego nieukontentowanie, szepnęła srodze zasromana:

- Masz, babo, redutę! Znowu strzeliłam jakiegoś bąka! To przez waćpana!

- To pozwólże mi ślicznych rączek i na pożegnanie daruj przewiny.

Podała je nie bez wzruszenia, potem rzekła cichutko i dziwnie słodko:

- Odprowadzę waćpana do bramy!

Pachołek wiódł za nimi konia. Mrok już gęstniał i z minuty na minutę stawało się ciemniej i miało się jakby na deszcz, bowiem niebo przybierało modrawą barwę, na świecie uczyniła się cichość i dymy snuły się nisko pomiędzy drzewami:

- Mam prośbę - zaczęła lękliwie - weź waszmość Gracza!

Naturalnie daru nie przyjął i serdecznie za niego dziękował.

- Koń mocny i ścigły... wyniesie z każdej przygody... zna wojskowy egzercyrunek, można puścić lejce i nie wysunie się z szeregu ani na jedną piędź! - molestowała uparcie. - Weź go, waszmość!

Ale gdy pomimo nalegańodmówił przyjęcia, zagroziła mu żartobliwie:

- Bo spuszczę Misia i niech waścinemu koniowi wypuści flaki...

- Pociągnę waćpannę przed trybunał o nastawanie na moje życie, a to pachnie wieżą. Prawo bowiem nie rozróżnia płci nadobnej.

- Co mi tam prawo! Gorzej, iż waszmość sparty jak kozieł! Ale niemiła księdzu ofiara, chodź, cielę, do domu - zaśmiała się wymuszenie.

- Ceśka! Ceśka! - zagrzmiało naraz niedalekie wołanie ciotki.

- Ma się na deszcz i baranki powinny pod strzechę! Jakowyś casus mógłby...

- Nie boję się wilka, choćby było kilka! Na przygodę mam w kieszeni krócicę! Jedźże waszmość z Bogiem! - rzuciła szorstko jakby przełzawionym głosem.

Chciał jeszcze coś rzec, lecz koń spłoszony mruczeniem niedźwiedzia skoczył w bok i poniósł nad stawy, więc go już nie powstrzymując pojechał.

Dom zastał rzęsiście oświetlony, brzmiała hucznie kapela i w sieniach była zebrana cała liberia.

- Ogarnę się tylko i zaraz przyjdę na pokoje - powiedział staremu Filipowi.

- Nie potrzeba, na pokojach nie ma nikogo.

- A starostwo i porucznik Rymkiewicz?

- Odjechali zaraz po podwieczorku, ale pan miecznik kazał sobie przygrywać.

- Deklarowali się snadż?

- Juści. Marynia płacze gdzieś po kątach, pan miecznik przemówił się z panią, że poszła do łóżka, wszyscy się też pochowali po dziurach jak myszy. Niech no Sewerek uważa, bo pan dziwnie srogi, nikomu nie daje przystępu.

- Nie pytał się o mnie?

- Pytał i kazał Sewerkowi przyjść do siebie! Ale, kolację jejmościanka nagotowała w pokoju Sewerka. Na dobitkę kucharz się spił...

Nie słuchając dalszych relacji, poszedł na salę zalaną jarzącym światłem licznych pająków; kapela pod wodzą Trzaski wygrywała jakoweś czułe arie i opery, zaś miecznik przybrany w paradny, czerwony kontusz spacerował sam jeden w ogromnej sali po lśniących pawimentach. Zdał się być wielce zadumanym, tylko niekiedy podkręcał wąsy, przygładzał

siwego czuba, to odrzucał wyloty i kładąc rękę na głowni karabeli posuwał się uroczyście jakby na czyjeś wyczekiwane spotkanie.

Sewer czekał z godzinę i nie ważąc się przerwać zamyśleń rodzica ruszył w głąb domu, ale matka była w łóżku, Marynię wzięły do siebie rezydentki, ciotka Bisia już spała i cały dom stał pusty i ciemny. Zajrzał więc jeszcze do Kacpra, wydał jakieś polecenia Maciusiowi, a zjadłszy kolację, znowu powrócił na salę. Miecznik jeszcze promenował, chociaż świece dopalały się i gasły jedna po drugiej, a muzykantom wypadały z rąk instrumenty ze znużenia; grali jednak wciąż, ekscytowani szturchańcami Trzaski i grozą kijów.

- Czekałem na ciebie - odezwał się naraz miecznik kierując się do swojego pokoju. Kazał mu głośno czytać gazety, świeżo otrzymane z poczty. Nie spytał o brata ni o Ceśkę, nie rzekł też ani słowa o Prażmowskich, a jeno zapaliwszy fajkę usiadł w fotelu i słuchał bacznie, zasię kiedy Sewer przeczytał "Korespondenta" wraz z dodatkiem, rzekł mu lapidarnie:

- Ruszaj spać!- i nie podawszy mu nawet ręki do pocałowania, jął półgłosem czytać też samą gazetę od początku.

Odszedł na palcach i natychmiast rzucił się na łóżko, ale nieprędko zasnął. Przyszły mu bowiem do głowy przeróżne rozważania i wspominki, a w końcu niby ćwiek jęło mu wiercić w mózgu pytanie: zali też jeszcze powróci pod ten dach rodzinny? I tkliwa żałość targnęła mu sercem, że kryjąc twarz w poduszce oddał się łzawym medytacjom.

Deszcz się rozpadał na dobre; strugi wody z bełkotliwym szmerem spływały po szybach, zegary głucho wybijały godziny, przechodzące z wolna i niepowrotnie niby obłędne wędrowce. Sewer wciąż leżał z otwartymi oczyma i oblegany przez coraz żywsze udręki, szarpał się w szponach jakichś obaw, przeczuć i niepokojów. Wreszcie, nie mogąc zasnąć ni dać sobie rady, ubrał się i poszedł zbudzić swoich ludzi, żeby już szykowali do wyjazdu. Zatrzymał się nagle w przedsionku, gdyż w ojcowskiej komnacie paliło się jeszcze światło, przez; uchylone drzwi zobaczył ojca, jak go był zostawił z wieczora, siedzącym przy stole z lulką w zębach i gazetą w ręku.

Wahał się, jak przejść do drzwi nie zauważony przez niego, i posłyszał:

- To i ty nie śpisz?

- Szedłem budzić ludzi, bo nim ochędożą konie i wyrychtują, to i słońce wzejdzie, ale czemu ojciec dobrodziej wystawuje swoje zdrowie na

szwank?

- Deliberowałem nad ważnymi materiami, no i tak mi zeszło. Pada deszcz?

- A siąpie uprzykrzenie, jakby na złość. Konie mi się zdrożą po błocie.

- Wiesz ty, jako konfederacja targowicka rozwiązana? - zagadnął radośnie.

- Że zabiegali o to w Grodnie, wiedziałem. - Nie ucieszyła go ta nowina.

- Wydrukowano o tej odmianie w "Korespondencie" z dnia 24 września, któregoś jeszcze nie czytał, jako in 15 tegoż miesiąca sejm uchwalił: konfederację targowicką rozwiązać i wszystkie jej jurysdykcje od l października za ustałe deklarować. Akty polecono złożyć w Metrykach. Sancytom uchwała egzekucji dopuszcza, ale sejmowi teraźniejszemu i następnym moc odmiany lub uchylenia takowych, które by odmienieniu podlegały albo zaskarżone były, dozwala. Ważne to postanowienie!

- Fortuna Kossakowskich doznała ciężkiego uszczerbku. Sievers tryumfuje, ale za jedno i za drugie zapłaci Rzeczpospolita!

- Więc za nic ważysz koniec panowania trifolium?

- Bo i cóż, że Szczęsny Potocki, syf hańby, dokona gdzieś na barłogu nikczemnego żywota, że Branicki, spity judaszowym złotem, odda plugawą duszę diabłu, zasię Rzewuskiego późne wieki wspomną jak dopust Boży, kiedy w superacie po tych wielmożach pozostają w kraju obce hordy, sprowadzone przez nich, wspaniałomyślna protekcja imperatorowej i król pruski gospodarzący w Wielkopolsce.

- Nie w takich terminach bywała Rzeczpospolita, więc i teraz jakoś to będzie.

- Jakoś to będzie! - powtórzył ziewając skrycie i słuchał dalej z powinnym uważaniem ojcowskich dowodzeń. Bóg, wiara, kościół, złota wolność, liberum veto i jako jedyne remedium na wrogów pospolite ruszenie, tobyło jego niezłomne credo. Podawał je jako katechizm i niby w katechizm wierzyć nakazywał. Sewer nie przeciwił się niczemu ani jednym słowem, bo nie pragnął kłótni, a przy tym chciało mu się już spać.

- No, a jakże ci się wydała Ceśka? - spytał wręcz, przeskakując z polityki.

- Panna godna uwielbienia, konie ujeżdża expedite! - zaczął ją wychwalać.

- A co, nie mówiłem, jaka to perła? - przerwał mu aż sapiąc z kontentacji.

- I mogłaby egzercyrować konie choćby dla całej kawalerii! - drwił i z wymuszonym zapałem opowiadał o jej Graczu, drygancie prima, i o jego pląsach i uczonych korwetach.

- Cc tu długo deliberować! Weź abszyt i żeń się z nią. Puszczę ci tanio klucz kamiński. Chcesz, to choćby jutro pojadę z deklaracją...

- Muszę jeszcze rozważyć różne okoliczności - pocałował go w rękę - nim ojca dobrodzieja uproszę o deklarację. Czasy też niespokojne. A nuż Rzeczpospolita będzie zniewolona wypraszać za próg swoich opiekunów i protektorów! Byłoby ciężko odrywać się od żony. Przyznaję, jako panna godna i jakby dla mnie wybrana, tylko że to młódka jeszcze i nic mi nie wiadomo o jej dyspozycji serca. A nie pora mi na akuratne konkury, kiedy mnie wzywa mój generał - wykręcał się na wszystkie sposoby.

- A tymczasem pannę ci sprzątną - burknął rozdrażniony oporem.

- Tyle jeszcze drugich w Polsce! - uśmiechnął się wesoło.

- Głupi, któren okazji nie chwyta i za wiatrem goni, głupi! - wyrzekł gniewnie, odwracając się plecami do syna.

Sewer postał czas jakiś i nie doczekawszy się więcej ojcowskich słów wrócił do swojej stancji i jak stał w ubraniu, padł na posłanie i zaraz zasnął.

Już był jasny dzień, kiedy go rozbudziła ciotka Bisia. Stała nad nim jakaś zrozpaczona, załamująca ręce i srodze rozlamentowana.

- Co się stało? - ledwie uniósł z poduszki senną jeszcze głowę.

- Nieszczęście! - zajęczała tragicznie. - Sodoma i Gomora! Wiedziałam, że się to musi źle skończyć, przekładałam, a teraz co? Już tam miecznik sądy odprawuje i każe go zatłuc kijami! O Boże miłosierny, Boże!

- Mówże ciotka wyraźnie: nad kim sądy? kogo zatłuką? - niecierpliwił się.

- A tego farmazona, żeby Boga przy skonaniu nie oglądał, twojego Kacperka...

- Kacpra! - skoczył na równe nogi, szablę przypasał, krócicę wsunął w kieszeń hajdawerów i niby burza stoczył się po schodach, i leciał pustymi pokojami. Wpadł do sieni, gdzie się rozlegały krzyki, i jakby skamieniał na progu.

Na środku szamotał się z parobkami Kacper; bandaże na głowie miał

przekrwawione, krew na posiniaczonej twarzy, krew na strzępach odzienia, oczy napłynięte rozpaczą i głos schrypnięty daremnym wysiłkiem.

- Ja żołnierz jestem.. wolny jestem! Puśćcie mnie! - bełkotał wpółprzytomnie.

- Milczeć, gnojku. Ja ci pokażę twoją wolność! - huczał miecznik w najwyższej pasji,wygrażając mu obuszkiem. - Ty chamie, chciało ci się amorów. Czekajże, psie sparszały, zaraz ci kije wypędzą upały i nauczą moresu.

- Ojcze - szepnął błagalnie Sewer - pozwól mi parę słów powiedzieć.

- Sam go zdybałem na amorach z Dosią. Rozumiesz? Śmiał oczy podnieść na szlacheckie dziecko! Mógłżeś to sobie wyimaginować - wrzeszczał dotknięty śmiertelnie w pysze. - Dla przykładu trzeba strasznego pokarania! Jejmościanka weźmie na kobiercu, co się jej słusznie należy, i pójdzie do klasztoru, temu zaś śmierdzącemu gaszkowi miłoście wytrzęsą kije.

- Ojcze, błagam za nim! Chory i przy tym należy do hetmańskiej jurysdykcji...

- To mój rab i moja rzecz, mam prawo postąpić z nim, jak uważam. Nie wtrącaj się do moich spraw. Już mi tu o nim składali relacje; farmazon to i ukryty jakobin. Z parobkami po nocach się zmawiał, do buntów przeciwko panom ich dysponował! Z księży sobie nic nie robił! Sto bizunów dać temu łajdusowi! Bić, co się zmieści! - krzyczał w paroksyzmie wściekłości.

- To wszystko kłamane! Oszczędź mu hańby, błagam cię na kolanach! - i w przystępie trwogi śmiertelnej rzucił mu się do nóg błagając za towarzyszem.

- To mój przyjaciel. Wziął wolność za rany poniesione w obronie ojczyzny! Sam książę obiecał mu indygenat. Bajędy zawistnych te jego przewiny. I za cóż chcesz go karać? Kochają się, zostanie oficjerem i pojmie ją. Wiedziałem o tym i sam obiecywałem wstawić się za nim do ojca. Odpuść mu! Będą cię błogosławili całe życie! - wołał rozpaczliwie, całując go po rękach i nogach, a wraz z nim podnosiły łzawe supliki matka, ciotka i cały fraucymer, tylko jedna Marynia stała z boku nieporuszona z groźnie ściągniętymi brwiami, lecz miecznik nie dał się zmiękczyć i powiedział:

- Rzekłem i dostanie sto bizunów! Nuże tam, chłopy! Sewer porwał się

z ziemi, a już pijany szalonym gniewem krzyknął:

- Któren go tknie, ze mną weźmie sprawę! Chłopi cofnęli się trwożnie, ale miecznik wyrwał się naprzód i wpierając w syna oczy srogością jarzące zasyczał:

- Ty śmiesz przeciwko mnie?

- Moją powinnością bronić honoru żołnierzy Rzeczypospolitej.

- I ty śmiesz!... - powtarzał coraz ciszej, gorączkowo ściskając w garści obuszek, i ruszył ku niemu z tak straszliwie zmienioną twarzą, że wszystkie serca zamarły z przerażenia, Sewera zaś przejął lodowaty dreszcz zgrozy i lęku, przymknął oczy jakby w oczekiwaniu śmiertelnego ciosu... Miecznik się jednak nagle powstrzymał jakimś nadludzkim wysiłkiem, obuszek gruchnął o ziemię, aż się rozleciał w kawałki, i rzekł ponuro:

- Precz z mojego domu! Mości Brzozowski, spełnić, com nakazał. - I wyszedł.

- Brać go, chamy! - rzucił się z wrzaskiem do Kacpra Brzozowski.

- Wara, bo łby polecą! - odkrzyknął Sewer. Błysnęła jadowicie szabla i padła komenda: - Do mnie, żołnierze! Zasłonić i rejterować do wozów.

Maciuś z Pietrkiemskoczyli z wydobytymi szablami bronić boków kamrata, Sewer osłaniał go z przodu i jęli się cofać na ganek.

Brzozowski osłupiał, parobkom też ręce opadły i ani komu postało w głowie, żeby ich gonić i łapać, tylko kobiety uderzyły w żałosne lamenta.

Tamci zaś zrejterowali na majdan i w parę pacierzy już byli gotowi do wyruszenia. Obmyty i opatrzony Kacper leżał na wozie pod płócienną budą, gdyż Sewer zabierał go z sobą, nie chcąc pozostawiać na pastwę ojcowskich gniewów, i rozkazawszy wyjechać za bramę na drogę, broni z rąk nie wypuszczać i zaczekać na siebie, poleciał pożegnać się z rodziną.

Ale wszystkie drzwi w całym dworze zastał pozamykane na głucho, nawet okna były przysłonięte i ni żywej duszy w obejściu...

Postał chwilę na ganku i nasyciwszy duszę gorzkim rozmyślaniem ucałował próg rodzinny i odjechał.

Rozdział III Pora była wybrana, przedwieczorna, na krawędzi południa i zmierzchów, kiedy to w nagrzany, słoneczny dzień wrześniowy nastaje w całym przyrodzeniu słodka cichość, przejęta zapachem więdnących kwiatów; kiedy na polach osnutych pajęczą przędzą babiego lata rozdrgają się kapele koników polnych, z pastwisk podnoszą się niekiedy

tęskliwe porykiwania stad, a w przemglonym powietrzu, pod niskim niebem, zarzuconym białymi chmurami, przeciągają klucze żurawi, że jeno ich klangor przejmujący dolała jakoby żałosnych pożegnań pogłosy; kiedy lubość aury kojące wlewa balsamy w serca człowiecze i nawet pyszne przygina w dziękczynnym zachwyceniu przed szczodrobliwością Natury.

W taką właśnie porę na Krakuszowickim kopcu, trzymającym podobieństwo runtowej michy, wywróconej dnem do góry, pod którym, jak głosiły podania, miał leżeć syn Krakusa zabity przez brata, w cieniu prawiecznego dębu i lip rozłożystych, buchających w niebo potwornymi konarami, siedział mąż o latach trudnych do rozpoznania, gdyż kompleksji był młodzieńczej, ruchów żywych i ciemnego włosa, spływającego w puklach naturalnych aż na kołnierz tabaczkowego surduta, lecz w suchej twarzy widniały bruzdy lat i cierpień, a zasię w oczach znowu paliła się bezgraniczna tkliwość i moc stężała.

Przykrótki a wystający nos i usta nadmiernie szerokie, okraszone słodkim uśmiechem, zwracały szczególniejszą uwagę. Często zaglądał do mapy rozłożonej przed nim na stole, znacząc ją tu i owdzie szpilkami o niebieskich i czerwonych główkach, ale częściej jego mądre, głębokie oczy patrzyły w zadumaniu we świat roztaczający się przed nim cudnym aspektem.

Bowiem kopiec wznosił się na wzgórzu i widok z niego był rozległy na wiele, wiele mil, aż po Tatry, co się były dźwigały w dalekościach niby granatowe chmury zwieńczone koroną śniegów. Ale tego nie spostrzegał zatopiony w jakowychś rozważaniach. Zasię gdy tylko wietrzyk zaszeleścił w papierach, rozrzuconych na stole, budził się, spoglądał w sad rozciągnięty na szczycie wzgórza, niby chusta zbarwiona czerwienią jabłek i fioletem śliw, przenosił oczy na zieloną dolinę, gdzie wśród łąk zrudziałych wybłyskiwały srebrzyste, kręte wody Raby, i zapominał, na co patrzy. Chmury przesuwały się pojego obliczu, jakieś zatroskania znaczyły na nim bolesne drogi, promieniły się nadzieje lub gniewy strzelały z oczu jak pioruny, że bezwiednie sięgał ręką do boku jakby po szablę. To znowu po dłuższych medytacjach nad mapami zrywał się z miejsca pochylony wbijał władcze, rozkazujące spojrzenia jakby w odmęt bitewny, w kurzawę dymów, w ciżby walczących...

Naraz zjawiła się jakaś mała dziewczynka i dygnąwszy szepnęła rezolutnie:

- Mamusia prosi na podkurek.

- Jakże ci, dziecko, na imię? - Wziął ją dobrotliwie za rączkę.

- Magdusia! - Głosik miała szklany, niebieskie oczki, włosy jak len i z ośm lat. Poszli ku dworowi, na koniec sadu, w gęstwę niebotycznych modrzewiów i klonów, co się już były tu i owdzie przybierały w złotogłowia i purpury jesieni.

Dwór był stary, zapadły w ziemię, o ogromnym łamanym dachu, zielonym od starości. Chmara białych gołębi krążyła nad nim.

- Rafał! - zawołał w jedno z otwartych okien.

- Wedle rozkazu, generale! - odezwał się z głębi pokoju basowy głos.

- Jestem Milewski, mości poruczniku, nie zapominaj o tym - strofował oglądając się podejrzliwie na wszystkie strony.

W niskiej, ogromnej jadalni, wybielonej wapnem i zastawionej lada jakim sprzętem, już na nich oczekiwała kawa, prawiecznym mchem porośnięta babunia w czarnym kornecie i brząkająca różańcami, gromada dzieci ze swoim, dyrektorem, nieśmiałym młodzieńcem o wiecznie spoconej twarzy i włosach, i sama jejmość pani Jaworska, dama rozkwitła w samym południu życia, w kształty lube obfita, w stroju niedbała i wielce terkotliwa. Zapraszała miłych gości do stołu, nie przestając egzercyrować dziewek, czyniących po pokoju wiatr kusymi, barwnymi kieckami, przy czym dostało się dyrektorowi, a już z lubością powstała na nieobecnego męża:

- Zaraz po obiedzie wziął fuzyjkę i poszedł w pole! Wróci na północek!

- Snadź jeszcze nagląda oraczów pod lasem! - chciał go bronić Rafał Kołłątaj, towarzysz Kościuszki. - Niedawno co słyszałem stamtąd strzały.

- Hultai się w Gdowie ze somsiady i przywiozą go nad ranem! - wybuchnęła jejmość, ale jakby na przekór jej zapowiedziom stanął w progu wywołany we własnej osobie. Mąż był wspaniałej cyrkumferencji, a tak krotochwilnego animuszu, że na widok srogiego marsa połowicy gruchnął wesołym śmiechem, aż mu zadrgały konopne wiechcie wąsów. Torbę z pękiem kuropatw cisnął kredencerzowi, przywitał z rewerencją gości, a zasiadłszy na swoim miejscu kawę odsunął z animozją i wyciągnął rękę po gorzałkę i czubaty półmisek nakrajanych wędlinek.

- Ja tam, panie święty, matko jedyna, nie używam tej modnej mikstury! Zabawiłem się dłużej, Anulko, darujcie, waszmość panowie, bom spotkał cześnikowicza Maciejowskiego i tak gadu, gadu zeszło nam. Opowiadał mi o wojewodzicu podlaskim, Gozdzkim, takie ucieszne facecje, że dziw mnie nie ruszyło ze śmiechu, panie święty, matko jedyna! - tu kropnął

trzeci kieliszek gorzałki, a jął godnie czcić kiełbasę.

- Musi być coś zgoła nieprzystojnego - zasromała sięcnotliwie jejmość.

- Otóż wojewodzicowi wpadła w oko gdzieś pod Przemyślem cudnej urody szlachcianka, a że łasy był na cnotę niewieścią jak kot na szpyrkę...

- Michaś! waszmościowie może by radzi coś usłyszeć de publicis! - szepnęła tak tkliwie, iż Jaworski ugryzł się w język i kropnąwszy dla kontenansu czwarty kielich powiedział:

- Indziej dokończę waszmościom, bo to, panie święty, matko jedyna, rarytas, że pęknąć ze śmiechu.

- Będziemy radzi, ale uracz nas waść jakimi nowinami - zachęcał Kołłątaj.

- Nie wiem, czy waszmościowie dadzą wiarę, ale powiadają sobie sub scereto, jako gdzieś pod Krakowem Ukrywa się ten Kościuszek, generał, co to w Ameryce wojował z Murzynami, a tak się był rozsławił w ostatniej wojnie z Moskwą.

- A niechże waści drzwi ścisną - gruchnął śmiechem Kołłątaj pochylając się ku niemu, by zastawić sobą pobladłą twarz Milewskiego. - Toć te bajędy słyszałem jeszcze w Radomiu, mogli sobie też coś nowego wyimaginować...

- Panie święty, matko jedyna, z palca sobie nie wyssałem, a powtarzam, co wszyscy mówią. Musi w tym coś być, gdyż jak byłem niedzielę temu w Bochni, to mi znajomy z Krakowa powiadał na ucho, że w obozie generała Wodzickiego pod Krzeszowicami już gemejny śpiewają piosneczki o tym, jak to ten Kościuszek powiedzie ich na Prusaków, a szpieguny Łykoszyna tropią za nim dzień i noc w okolicach Podgórza i Myślenic... Ja mu tam, panie święty, matko jedyna, źle nic nie życzę, ale jak go przydybią i wywiozą gdzie pieprz rośnie, nie zapłaczę po nim...

- Snadź ukrzywdził waćpana, żeś mu tak nieżyczliwy? - spytał nagle Milewski.

- Nie widziałem go na oczy i, panie święty, matko jedyna, zobaczyć nie chcę... boć to pono farmazon i ateista! Słyszałem ja o nim jeszcze drugie a cale gorsze rzeczy; powiadał sam pan kasztelan biecki, Żeleński, jako Kościuszek nie na wojnę z Prusakami się gotuje, a jeno zbiera kupy ultajstwa, chłopów intryguje na szlachtę i lada dzień roznieci w kraju srogą rebelię...

- Jezus Maria! - przeraziła się jejmość załamując ręce.

- Bajędy wypuszczone na świat przez Łykoszyna - wtrącił Kołłątaj.

- Jakże, kiedy między chłopstwem wielkie poruszenie, obierają się po nocach na narady i czytania różnych karteluszków, jakie się rozpowszechniają po wsiach. Miałem taki jeden w ręku: stało w nim o francuskiej rewolucji, prawach człowieka i zniesieniu poddaństwa! Na własne oczy czytałem!

- Ale strach ma wielkie oczy, mości Jaworski! - mitygował go Kołłątaj patrząc na dyrektora czerwonego jak burak, który jakby chciał coś przemówić, lecz nie śmiał i tylko z tajoną wściekłością obgryzał sobie paznokcie.

- Panie święty, matko jedyna! Nie dalej jak w auguście wałęsał się po okolicy hultaj, mieniący się być z komendy majora Gordona z Opoczna, jakoby to już zdezarmowanej. Szwendał się po jarmarkach i odpustach, poczęstunków nie szczędził,a wszędzie kładł głupim w uszy, jako nadchodzi pora wolności i równości. Sam ze siebie tego nie mówił a jako instrumentum jakiejś persony! Donieśli mi, że zjawił się w mojej karczmie. Kazałem go złapać, wrzepiłem mu sto bizunów i odesłałem jeszcze gorącego cesarskim do Tarnowa. Już go tam nauczą równości! - zaśmiał się wyciągając rękę po flaszkę, lecz tkliwa rączka magnifiki sprzątnęła mu ją w porę, czym rozsierdzony jął bić pięścią w stół i wołać:

- A jeśli to wszystko robota Kościuszka, to panie święty, matko jedyna, crimen laesae patriae. Tak, kto bowiem na kardynalne prawa zbrojną podnosi rękę, zaprzecza wolności szlacheckiej, zbiera ultajstwo gwoli oprymowaniu wolnych, tego za takie zbójeckie procedery trybunały winny wyjąć spod prawa i karać na czci i gardle! - grzmiał tocząc gniewnie oczyma. Kołłątaj, zniecierpliwiony gadaniną, bębnił po stole jakiegoś marsza, zasię Milewski, snadź już obsłuchany z podobnymi opiniami panów braci, uśmiechał się pobłażliwie i przygarnąwszy do siebie Magdusię przygładzał jej zwichrzone czupurnie włoski, gdy naraz dyrektor wystrzelił nad stołem, a był długi jak tyka i chudy, z małą, okrągłą twarzą, rozogniony, cały w potach i dygocie, a rzekł prędko, mierząc w Jaworskiego zapalczywymi oczyma:

- Tylko nieprzyjacioły ludzkości rozpowszechniają takie bezecne łgarstwa!

- Co? Coś acan powiedział? - zdumiewał się Jaworski.

- Bo generał Kościuszek największy patriota, bo generał... - zbrakło mu głosu.

- Milczeć i za drzwi! - wrzasnął Jaworski przyskakując do niego z pięściami. - Jak śmiesz zabierać głos, bałwanie! Precz mi z domu, chamie jeden! A to, panie święty, matko jedyna, przytuliłem to z litości, żeby z głodu nie zdechło, a ten mi kontruje, głos zabiera! Za pan brat świnia z pastucha! Dzieci pilnuj, smarkaczu, pauprze, zmorku, łyczku jakiś! - srożył się. Na szczęście zaturkotał w dziedzińcu długi wasążek krakowski, zaprzężony w cztery konie.

Moi komisarze i dzierżawcy! - powiedział żywo Milewski.

Gospodarz wypadł na ganek witać gości, a tymczasem Kołłątaj zdążył coś szepnąć młodzieńcowi, wyprawiając go drugimi drzwiami. Weszli: Barss, Józef Pawlikowski i kapitan Kaczanowski, wysłańcy warszawskiego komitetu. Gospodyni zapraszała ich do stołu, Jaworski już nawet do nich przepijał, lecz srodze zdrożeni, prosili tylko permisji wytchnięcia z długiej podróży. Rafał Kołłątaj poszedł z nimi do oficyny. Milewski zaś przeniósł się na ganek i otoczony dziećmi zabawiał się wyśmienicie. A zabawa stawała się coraz żywsza i głośniejsza, gdyż przystał do nich brzuchaty, czarny muc, faworyt Magdusi, potem Zagraj, ulubieniec chłopców, a w końcu ściągnęła cała kompania podwórzowej hołoty. Oswojony kos raz po raz gwizdał im nad głowami lub uderzał z wrzaskiem na kundlów, z czego powstawał pisk, skomlenia i niesłychane śmiechy. Dzieci tak się spoufaliły jego dobrocią, że Magdusi zachciało się usłyszeć bajkę, więc Milewski opowiadał cudowną o żar-ptaku, aż obsiadły go niby pliszki zasłuchane; Terenia zapragnęła zobaczyć,co tam kołata w jego zegarku - pokazywał cierpliwie; mała Lunia naparła, by ją nosił na barana, miał ulec rozszczebiotanej tyrance, a gdy najstarszy Sebastian wyzwał go buńczucznie na palcaty, stanął mu i legł sromotnie zwyciężony.

- Dzieci, a nie mordujcież waszmość pana! - upominała niekiedy matka, wyzierając jednym z wywartych okien, a po chwili jej głos tubalny i gniewny wybuchał w innej stronie domu lub grzmiał na dziedzińcu.

Ale w odpowiedzi, gdy już cień kładł się od domu, cała socjeta wysypała się na podjazd i tam dopiero rozpoczęły się harce i wybuchy nieustającego śmiechu. Na świecie bowiem było cicho, ciepło i cudnie.

Dwór stał na wyniosłości, gankiem na północną stronę obrócony. Niezmierny szmat kraju leżał przed oczami, cała dolina Wisły, wieże klasztoru w Staniątkach bieliły się na tle czarnej, nieobjętej Puszczy Niepołomickiej, a dalej nie zliczyć wsiów, kościołów, borów i pól, zgoła morze rdzawozielone, naznaczone tu i owdzie srebrnym przędziwem stawów i strumieni.

Wiatr, przejęty zapachami przywiędłego liścia i podorówek, zaciągał kiedy niekiedy, przynosząc od gumien głuche, akuratne bicie cepów, młócących zboże, dalekie nawoływania oraczów i odgłosy dzwonów, nie wiadomo skąd płynące.

Dzieci już szalały z uciechy i sterroryzowawszy Milewskiego goniły wraz z nim za nićmi babiego lata, co się były chwiały na podmuchach, gdy znowu zajechała pod ganek bryczka i wysiadł z niej Jan Czyż, major Kwalerii Narodowej, powracający ze Sendomirskiego. Zamienił parę słów cichych z Milewskim i poszedł również do oficyny. A wkrótce po nim wpadł w dziedziniec na spienionym ordynaryjnym człapaku jakiś człowiek przybrany w długie buty, płócienne hajdawery i takąż czamarkę, z czerwonymi żeberkami; spod słomianego kapelusza wyzierała opalona na słońcu młoda i wielce zuchowata twarz, z płowymi wąsikami. Był to porucznik z brygady Madalińskiego, Dziemiński. Tego wziął Milewski do swojej stancji, ku głośnej żałości dzieci, które nie chciały go puścić.

- Naczelniku generale! - szepnął porucznik oddając gruby pak papierów.

- Tutaj nazywam się Milewski, jestem egzulem chroniącym się w kordonie cesarskim, a waść, mości poruczniku, jesteś komisarzem z moich dóbr...

- Wedle rozkazu! - sprężył się i bezwiednie podniósł rękę do czoła.

Uśmiechnął się Milewski, a przykazawszy usiąść przy sobie, żarliwie rozpytywał o stan brygady, stopień wojskowej gotowości i jej ducha.

Porucznik dawał bystre odpowiedzi, a zakończył gorąco:

- Brygada gotowa do ostatniego kopyta i tylko czeka znaku...

- Wojska skwapliwie wystawiają poczciwe chęci służenia ojczyźnie... gorzej idzie z ogółem: nie skory do ofiar i zrozumienia sprawy...

- Kto nie posłucha głosu powinności, zdrajca! - burzył się porucznik.

- Stępa, mości kawalerzysto, stępa! - szepnął pobłażliwie Naczelnik i tak się pogrążył w otrzymane relacje, że ani zauważył dziewki rozniecającej światło.

Dopiero kiedy sama gospodyni przyszła zapraszać na wieczerzę, podniósł głowę znad papierów, porucznika odpuścił, a zażądawszy dla siebie tylko czarnej kawy, którą bardzo lubił, znowu zabrał siędo czytania i medytacji.

Jadalnia zaś rozbrzmiewała brzękiem talerzy i wesołością, bowiem

prym w niej trzymał kapitan Kaczanowski, który poczuwszy w Jaworskim godnego kompana, świadczył mu godność coraz częstszymi kolejkami. Pokumał się w mig z całym domem; prawił strzeliste dusery jejmości, przypinając się z lada okazji do jej rączek, podobnych bułeczkom, babunię zjednał podsuwając jej w porę stołeczek pod nogi, dzieciom wyprawiał takie miny i figle, aż śmiały się do rozpuku, nawet służebnym dziewkom nie darował, gdyż poruszały się oczarowane, nie spuszczając z niego oczów. A czynił wszystko nie tylko gwoli własnej potrzebie zabawy, lecz głównie dla odwrócenia uwagi od socjuszów siedzących przy stole z posępnymi minami, a wielce zgorączkowanych i niespokojnych.

Zrozumiał jego przezorność Kołłątaj i szepnął mu przed wyjściem:

- Zabawiajże ich tak dłużej, choćby do rana! - a powstając rzekł głośno: - Zawołamy waćpana, jak przyjdzie pora pokazać swoje regestra.

Pokój Naczelnika, gdzie się zebrali na naradę, był dość obszerny, chociaż niski, a lada jakim sprzętem zastawiony. Na długim, prostym stole paliło się prócz rurkowych łojówek w cynowych lichtarzach jeszcze kilka grubych jak gromnice świec woskowych. Okna były wywarte, z ogrodu bił chłód wieczora przejęty wilgotnością i zaglądała wrześniowa, cicha noc rozjarzona gwiazdami.

Naczelnik sam pozawierał okna i drzwi na ogród prowadzące, zaś poleciwszy Dziemińskiemu wziąć straż pod domem, zabrał dawne miejsce. Sprzysiężeni zasiedli również. Nastało dłuższe milczenie, słychać było tylko przyspieszone oddechy i pryskanie świec, w twarzach znaczyło się głębokie skupienie, bowiem o losach Narodu zabierali się deliberować i stanowić.

- Madaliński zgłosił akces! - powiedział Naczelnik.

- Wyborowa brygada i cale cnotliwego ducha, widziałem ją parę dni temu. Wiele może zaważyć w insurekcji - chwalił Pawlikowski.

- Obywatelu generale! - podjął uroczyście Barss - dla przyśpieszenia większego, imieniem komitetu, przywozim ci regestra wojsk i przygotowań.

- Byś zdeterminował dzień wybuchu - dodał major Czyż. - Bowiem pora do zaczynania wybrana z wybranych.

- Cała powszechność czeka w najwyższym naprężeniu.

- I sankiuloci gotowi uderzyć na Igelströma choćby natychmiast.

- Daj znak, obywatelu, a Warszawa powstanie jak jeden mąż! - padały

głosy.

- Warszawa to jeszcze nie cała Polska - zauważył chłodno Naczelnik.

- Ale taki cnotliwy przykład nawet chwiejnych przymusi do działania.

- Czytaj regestra - rozkazał Naczelnik Pawlikowskiemu, którego wielce cenił za jego pisma polityczne i patriotycznego ducha.

Pawlikowski jął tedy z różnych karteluszków, pokrytych tajemnymi znaki, dość biegle odczytywać wykazy sił zbrojnych i stan przygotowań poczynionych na całym obszarze Rzeczypospolitej. Relacja była ułożona akuratnie, porządkiem województw, ziem i powiatów. Słuchali jej z zapartym oddechem jakoby słodkiej muzyki, lejącej w struchlałe serca zdrowiące kordiały, że oczy rozbłyskiwały piorunami, piersi rozpierał radosny krzyk zwycięstwa, krew barwiła wynędzniałe jagody, duszom wyrastały skrzydła i brały lot podniebnych uniesień, bo oto z tych nikłych karteluszków, niby z bram czarodziejskich, popłynęły pułki za pułkami, harcowałyszwadrony, dudniły spiżowe cielska harmat! Jak wezbrana rzeka, już się toczyły niepowstrzymanie całe korpusy, całe dywizje, całe armie, królewski ptak rwał się na przedzie i zbrojna nawała mężów rozpoczynała krwawe boje.

- Pro patria! Pro patria! - rwał się krzyk tysięcy, tysięcy, wszystkiego narodu pieśń, wiodąca do zwycięstw i chwały!

I oto hańba niewoli zmyta krwią ofiarnych.

Skruszone kajdany! Wolność płonie nieśmiertelna! Szczęście w każdym jestestwie uwije sobie wdzięczne gniazdo. Zapanuje cnota! Sprawiedliwość zasiądzie na tronie! Takie to uczucia i obrazy jawiły się w ich utęsknionych duszach i takie nadzieje, że słuchając tych regestrów Barss ronił łzy tkliwe, major Czyż dawał postać jakby wniebowziętego, Kołłątaj przymknąwszy oczy śnił już chwilę zwycięstwa, nawet Pawlikowski czytając przerywał niekiedy by rzucić radosnym głosem:

- A co! są jeszcze cnotliwi!

- Czytaj no waść dalej! - upominał Naczelnik siedzący z twarzą nieprzeniknioną, chmurny jakiś, zebrany w sobie, a bacznie znaczący na mapie te miejsca, gdzie czyniono przygotowania do insurekcji. Bowiem sprzysiężenie pokryło Rzeczpospolitą jakby siecią misternie udzianą, w każdym jej oczku postawiwszy wybranego męża, który podtrzymując ducha w swojej okolicy, gromadził zarazem wszelakiego rodzaju zapasy.

Właśnie o tym mówiły relacje zaznaczając z radością, jako wszystkie zamierzenia brały najlepszy obrót i skutek. Zwłaszcza wojska były już w

zupełności pozyskane dla sprawy. Dywizja małopolska pod Wodzickim pierwsza związała się w tajną konfederację ku obronie ojczyzny, a jedna jej brygada Walewskiego pod Manżetem już się była posunęła bliżej stanowisk nieprzyjacielskich. Garnizon warszawski dopominał się jak najrychlejszego rozpoczynania.

Pomniejsze komendy, rozrzucone w Lubelskiem i Podlaskiem, ledwie się dawały powstrzymywać od niewczesnego wystąpienia. Jasiński w Wilnie niecierpliwie czekał znaku. Wojska litewskie również były w gotowości. Zaś dywizja ukraińska, rozłożona w województwach świeżo zagarniętych przez Rosję, chociaż bacznie obserwowana przez nieprzyjaciela, pałała gorącą żądzą uderzenia na niego. Dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy zrozpaczonych zapowiadaną redukcją, klęskami ojczyzny, a własną nędzą i poniżeniem, to był sukurs nie lada. Szczególniej te wojska parły do wybuchu i burzyły się przeciw odwłóczeniom.

- Czemuż na te chwile nie stało Kamieńca! - westchnął Kołłąta].

- Bodaj tego rakarza Złotnickiego psi rozwlekli na majdanie!

- Rachuby na Kamieniec zawiodły, ale nie zawiedzie męstwo ukraińskiej dywizji, musi ona na sobie zatrzymać wszystek impet wrażych sił, nim ją wyrwiemy z opresji. Byle się jeno zebrała do kupy!

- Przyjdą im z pomocą bunty kozackie na tyłach nieprzyjacielskich, partyzantka, jaką podniesie kasztelan Morski, a może i Turczyn. Są relacje, że w tamtych prowincjach już się burzy chłopstwo przeciwko nowym panom, a nawet co śmielsze, ucieka w granice Rzeczypospolitej.

- Uciekają przed srogim uciskiem poborów i rekwiracją kantonistów. Nikt nie jest pewnym życia ni mienia. Nowe rządy prześcigają się w łupiestwach i wiolencjach - objaśniał Pawlikowski. - Najlepsza pora, żeby Kozaczyźnie powrócić dawne swobody, chłopom odmienić poddaństwo, miastom dać wolność, ajak Bóg w niebie, ruszą z nami na wspólnego wroga. Gdyby tak jeszcze rozesłać emisariuszów w przylegające gubernie ze złotą hramotą o darowaniu wolności i ziemi, to jakby ogniem rzucił na nieprzyjacielskie prochy.

- Ta materia już była deliberowana w Lipsku i znalazła wielu przeciwnych.

- Bo z tego mogłaby urosnąć nowa hajdamaczyzna - wtrącił Barss.

- Największe racje nakazują nam chwycić się tego środka. Rozniecić taki pożar, żeby musieli wszystkie swoje siły obrócić na przytłumianie:

byłaby to dywersja nieobliczalna w pomyślne dla nas skutki - dowodził Pawlikowski.

- Kasztelan Morski sam się deklarował zbierać wolentariuszów i podnieść na tyłach partyzantkę.

- A kozaccy delegaci byli na Onufrejskim jarmarku w Berdyczowie; traktował z nimi Działyński, ale do porozumienia jeszcze nie doszło.

- Mości panowie, wróćmy do generalnej materii, udecydowania dnia podniesienia insurekcji - zaczął Barss powstając z miejsca. - Ostateczna decyzja należy do ciebie, obywatelu dyktatorze. W twoich ręku losy ojczyzny.

- Wszystko w gotowości, jak pragnąłeś! - dodał Pawlikowski.

- Rzeknij, cała Polska czeka na twoje słowo - powiedział major Czyż.

- Prowadź nas, dyktatorze! - wołał Kołłątaj z piorunami w oczach.

Naczelnik podniósł przesmutne i w bolesnym wahaniu omdlałe oczy jakby powracające z golgoty. Dawał ze siebie obraz umęczonego żałością, blady był bladością ukrzyżowań i wszystek w dygocie zrozpaczenia. Pojrzał na nich przenikliwie, zaważyły się jego spojrzenia nad mapami, tknęły przelotnie rozłożonych regestrów i chudych liczb wojska, a rozbłysnąwszy na mgnienie, cofnęły się w głąb, jakby na oglądanie jeszcze raz widoku poczynionych przygotowań i jeszcze raz patrzenia w kamienne, nieprzeniknione oblicze przeznaczenia. Pogrążył się w niezgłębioną otchłań medytacji, zwierał się w straszliwym boju z własnym wątpieniem i przemógłszy zmory lęków i wahań, porwał się wszystką mocą wiary nad ziemię, omroczoną kirami nocy, i budził uśpione i wątpiące nadzieją wschodzącego słońca! Grobowa cichość zlodowaciła mu serce trwogą śmiertelną, bowiem w pustce rozlegał się jego głos, odpowiadało głuche milczenie.

Zali już dusze pomarły na krzyk powinności?

Zali zmartwychwstania jeszcze nie pora?

Niby orzeł zabity w podniebnym locie spadał bezwładnie w mroki rozpaczy.

Nie, nie poradził się zdobyć na decyzję, jakiej żądano od niego.

Dokoła bezmiary niedoli, nędz i krzywd. Porywać się na walkę z nimi?

Cnotę i słuszność mieć tylko za oręże? Sercem wyzywać wszystkie złe i zawistne moce? Rzucić kraj w odmęty burzy straszliwej? Wszak to o losy narodu sprawa, o losy milionów, o losy przyszłych pokoleń!

Przegrać nie wolno! Zwyciężyć niepodobna!

Więc wszystko zgnije i zawali się pod ciężarem zbrodni strupieszałe.

Nie! Z woli człowieczej powstają światy! Trzeba przezwyciężyć samego siebie.

I podnieść krucjatę o najświętsze dobra ludzkości, choćby się miało paść w nierównej walce i tylko swoją śmiercią dało świadectwo prawdzie i hasło przyszłym pokoleniom - niechaj powstają jedno po drugim, niechaj walczą, póki dusza narodu nie wykuje się w cierpieniach nakształt doskonalszy i obrazem cnót i męstwa się nie stanie.

Walka pomnaża człowieka i narody czyni godnymi wolności.

Więc usque ad finem.

Burza się w nim srożyła, porywały go huragany świętych uniesień, a w mózgu kłębiły się błyskawiczne widzenia rzeczy, jakie dopiero kiedyś miały się stać: straszliwych klęsk obrazy, hekatomby ofiar, morza łez i krwi, niewysłowione cierpienia całych pokoleń!

Zgroza zjeżyła mu włosy i serce dziw nie pękło z boleści, ale się nie uląkł, nie cofał trwożnie, bo z oparów krwi wynosiła się świątynia zwycięstwa i powszechnej szczęśliwości era błogosławiona.

Chwała rycerzom ludzkości, bowiem z ich prochów, jakby z ofiarnych ołtarzów, tryskają nieśmiertelne źródła odrodzeń i żywota! Modlił się, błogosławiąc przyszłym bohaterom, i wraz spłynęła nań łaska, że już wiedział, jak ma czynić.

Pierwszy ze siebie złożył pokorną ofiarę i radośnie dźwignąwszy swój krzyż, wstępował dufnie na kalwaryjską drogę narodu.

Że kiedy się zwrócił do socjuszów, był jako Mojżesz zstępujący z Synaj z tablicami Zakonu, pełen ogniów, potęgi majestatu i świętości. Jawił się ich oczom niby kierz ognisty, przemawiający głosem niezgłębionego przeznaczenia.

Oto wódz stał przed nimi, da znak, powiedzie i zwyciężą!

Czuli to i dusze im ogromniały na postać jego wiary i zamierzeń.

Stary zegar zaczął wybijać północną godzinę.

Czyjś głos schrypnięty rachował zgrzytliwe uderzenia, które padały z wolna i ciężko niby przygarście piachu na trumnę. Jakiś niewysłowiony lęk przejmował serca, że z niepokojem oczekiwano końca tych brzmień.

- Dwunasta! Nareszcie! - westchnął Barss z niezmierną ulgą. Naczelnik zabrał głos.

- Musimy wybuch odłożyć na później - padła stanowcza decyzja.

Nie zawierzając własnym uszom spoglądali po sobie w zdumieniu.

- Do sposobniejszego czasu. Nie porwę się, żebym miał lekkomyślnie kraj przyprowadzić do jeszcze większej niedoli.

Zdetonowani nieoczekiwanym zawodem nie mogli się nawet zdobyć na protestacje, zgnębieni mocą przytaczanych racji. Bowiem Naczelnik krótkimi słowy, zgoła jakby cięciami szabli, stawiał im na oczy obraz niedostatecznych przygotowań i cale niesposobną porę do rozpoczynania.

- Wojska - mówił - są w gotowości, ale kor oficjerów, zwłaszcza wyższe szarże w zbyt małej liczbie zjednane dla sprawy. Przed paru dniami w Tyńcu zwracał uwagę na toż samo i generał Wodzicki, który szczerze sprzyja ojczyźnie, lecz wchodząc w polityczne okoliczności, również pokazywał nieporę zaczynania rewolucji. Zajączek w liście z Warszawy pisze podobnież i z takim suplementem, że chłopi wszędzie po wsiach zimni, a szlachta obojętna. Jelski, który był dopiero wczoraj odjechał, upewniał, jako Litwa jeszcze nie przysposobiona do wybuchu. Wszędzie duch mały, umysły w słabym poruszeniu i przygotowania ledwie w zawiązku. Zapałem garści cnotliwych i poczciwymi chęciami wrogów się nie pobije. W aktualnej więc sytuacji rozpoczynanie nie do pomyślenia.

Insurekcję winny popierać nie tylko wszystkie zasoby kraju, lecz i szczery sentyment powszechności. A przy tym i polityczne koniunktury nie były sprzyjające. Raporty patriotów z Drezna i Lipskanie pozostawiały wątpliwości, jako w tej porze na sukurs przychylnych potencji rachować nie należy: Turcja po wymuszonym pokoju nie zdobędzie się na nową wojnę z imperatorową, aż na przyszłą wiosnę. Szwedzi dopiero odbudowują flotę i czynią nowe zaciągi, więc również nierychło wystąpią. Wiedeń niby to obiecowywa neutralność i do insurekcji ekscytuje, ale w wypadku niepowodzenia pierwszy się może rzucić do grabieży i rozbiorów! Zaś ta przyrodzona sojuszniczka, Francja, wprawdzie sypie szczodrymi obietnicami zasiłków pieniężnych, ale sama w ciężkich terminach, szczególniej teraz po upadku Moguncji, kiedy fortuna króla pruskiego poszła w górę.

Liczyć więc na aktualną pomoc zewnętrzną - rachuba ta przeciwna zdrowemu rozsądkowi. A stan przygotowań i rozłożenie wojsk nieprzyjacielskich po kraju nie pozwalają mieć nawet nadziei pomyślnego skutku. Nie pozostaje nic nad cierpliwość, gromadzenie zapasów i pomnażanie patriotycznego ducha!

- Tymczasem sejm postanowi redukcję, o co tak usilnie zabiega Sievers, wojska się rozproszą i upadnie wszystko! - szepnął ponuro Czyż.

- I zrozpaczeni żołnierze mogą wystąpić nie oglądając się na nas.

- Lepiej niech zginie tysiąc, niźli ma przepaść cały naród. Od mojej decyzji nie odstąpię, zawieźcie ją warszawskiemu komitetowi wraz z instrukcjami działań przygotowawczych po województwach. Sam z przyczyny niebezpieczeństwa, o czym mnie ostrzega list Sołtyka, ustąpię z kraju, ale stawię się natychmiast, gdy będzie gotowość.

Zaczęli gorąco nastawać o cofnięcie decyzji, która wedle ich rozumienia narażała sprawę na klęskę, gdyż spisek mógł być odkryty, a sprzysiężeni wrogom na zemstę wydani. Przekładał z wielką wymową Barss. Major Czyż dawał niezbite racje niepodobieństwa dalszego odraczania. Nawet Kołłątaj podnosił głos za najrychlejszym rozpoczynaniem insurekcji. Zaś Pawlikowski, jeden z głównych twórców sprzysiężenia, człowiek jakobińskim maksymom hołdujący, patriota przy tym cnotliwy i dusza uszczęśliwieniu ludzkości oddana, ponurymi farbami malował następstwa odwłóczenia.

Ale Naczelnik nie dał się uwieść ich zapałowi ni racjom przytaczanym.

- Po cóż wyczekiwać innej pory, kiedy aktualna chwila wróży pomyślność - wołał w namiętnym poruszeniu Pawlikowski. - Wszystko w gotowości! Wszystko czeka twojego skinienia, dyktatorze! Wojska tylko pod tobą przysięgają walczyć aż do zwycięstwa! Pod przewodem twojego jeniuszu każdy żołnierz stanie się godnym imienia bohatyra! Twoja cnota i męstwo rozpłomieni jak słońce i zawiedzie do tryumfów! Mamyż czekać na dywersje przychylnych potencji! Słuszność naszej sprawy i małość ojczyzny da nam pewniejsze zwycięstwo! Mamyż się trapić, że podli egoiści nie stają w naszych szeregach? Wszak nie będziemy suplikowali każdego z mości dobrodziejów o permisję zbawiania ojczyzny! Wszystkich, którzy nie mają dla niej serca, należy wyjąć spod prawa i ogłosić za nieprzyjaciół ludzkości. Ołowiem lub konopiami nauczać trzeba powinności względem obowiązków Polaka i obywatela! Zali brakuje nam zasobów? po stokroć nie, skoro bowiem ma je szlachta na użytek wojsk nieprzyjacielskich, zalewających kraj, to rekwiracja znajdzie je i dla naszych...

- Słuszna, kto nie z nami, ten przeciwko ojczyźnie! - wyrzekł Naczelnik.

- Principia godne uwielbienia- szepnął w zachwycie Pawlikowski. - Tak, kto nie z nami, ten przeciw rodzajowi ludzkiemu i samej naturze knuje

zbrodnie nikczemne. Niechaj ta maksyma będzie naszym hasłem. Ale raz jeszcze, obywatelu dyktatorze, błagam cię o nieodwłóczenie wybuchu - znów zaczął ogniście molestować. - Naród czeka cię jak Mesjasza. Niewolnik żywi się jeno słodką nadzieją pokruszenia kajdanów i walki z tyraństwem. Splugawiona najazdem ziemia żąda od ciebie wyzwolenia, podłość na niej się panoszy, egoizm, zdrada i tyrani. Nie odkładaj więc dnia słusznego sądu i kary. Bowiem poniżenie niewoli znikczemnia serca i daje pastwę zbrodniom przeciwko ludzkości. Potomność sławić cię będzie. Upadną serca tyranom na samo twoje imę. Twoja cnota starczy za armię. Nie odwlekaj dzieła zbawienia, bo jutro może być już za późno. Przemocy i nikczemności trzeba dać rychły odpór. Miliony uciśnionych, miliony poddaństwa, obróconego w bydło robocze, wyciągają do ciebie ręce o ratunek, wodzu nasz i zbawicielu! - wołał gorączkowo i łzy mu trysnęły obficie, wyciśnięte ogromem uczucia, udręczeń i wiary serdecznej. Wierzył bowiem w niego jak w jedynego wskrzesiciela i całą duszę położył w słowa płynące ognistą lawą błagań. Płonął żądzą świętej ofiary i wielkich czynów głodem nienasyconym. Aż do płaczu pobudził ten głos strwożonej duszy, nawet Naczelnik odwrócił twarz rozrzewnioną, bo zjawiony obraz ojczystej niedoli przejął go nową boleścią.

- Decyzji, jaką powziąłem, nie odmienię - wyrzekł po chwili z taką stanowczością, że nikt już w tej materii głosu zabierać się nie ważył. Żal mu się zrobiło smutnej i zrezygnowanej twarzy Pawlikowskiego, bo rzekł prędko: - Wielbię ja twoje gorące sentymenty i determinację, ale droższa mi pomyślność ojczyzny, dla której aktualnie nic mi poczynać nie wolno.

- Gdybyś wiedział, obywatelu, całą prawdę nikczemnej doli chłopstwa, nie odwlekałbyś ani na chwilę. Przywrócić ich człowieczemu rodzajowi naszą powinnością. W tych milionach leży fundamentum insurekcji.

Naczelnik po krótkim dumaniu wyrzekł dobitnie:

- Za samą też szlachtę bić się nie będę, chcę wolności dla całego narodu i dla niej tylko wystawię swoje życie.

- Wolność na zasadzie powszechnego braterstwa i równości - wtrącił Barss.

- Już takowe principia rozpowszechniają po kraju różne pisma.

- To trzeba obwieścić uniwersałem! - gorączkował się Pawlikowski.

- Nie pora na uniwersały: szlachta by zaprotestowała.

- Żeby prawo miało posłuch, musi być poparte mieczem - wyrokował

Kołłątaj.

- Musi powstać z woli powszechności! - żachnął się Naczelnik spoglądając na zegar. Późno już było, dochodziła druga i wszyscy mieli wielce znużone twarze, więc wyprawiwszy ich spać, gdyż musieli odjeżdżać o świcie, otworzył drzwi i okna, wypił zimną kawę i zasiadł do pisania instrukcji dla spiskowych po województwach i listów do warszawskiego komitetu.

Przez dłuższą chwilę słychać było tylko w komnacie skrzyp jego pióra i monotonny chód zegara; ze dworu dochodziły niekiedy piania kogutów i jakieś dalekie,przytłumione wrzawy pijackich śpiewów.

Naraz skrzypnęła podłoga i w drzwiach od ogrodu zamajaczyła jakaś postać.

- Kto tam? - podniósł oczy kładąc wraz rękę na krócicy. Ktoś mu padł do nóg. Poznał dyrektora dzieci Jaworskiego.

- Co waść czyni? Wstańże! - Nie lubił takich czołobitności.

- Pragnę uwielbić bohatyra dwóch światów! Pragnę ucałować stopy miażdżące tyranów! - wołał górnie, z cale śmieszną emfazą.

- Czegóż waści potrzeba?

Chłopak spojrzał nieprzytomnie i snadź wzburzony w najwyższym stopniu rozpłakał się rzewliwie, po czym powstawszy jął mówić zduszonym głosem:

- Każesz, pierś własną zimnym przeszyję żelazem. Każesz, skoczę w otchłanie! Każesz, sam rzucę się na wrogów i zginę dla ciebie, dyktatorze!

- Skądże mnie znasz? - spytał zainteresowany tym zapaleńcem.

- Bo ty i ojczyzna to jedno! - wyrzucił napuszenie, aż zniecierpliwiony Naczelnik przerwał mu dość szorstko, zapytując o nazwisko i cel wizytacji.

- Jacek Bujak! - wyznał się i umitygowany łaskawymi słowy Naczelnika, rozpytującego o różne okoliczności życia, opowiedział akuratnie, że Januszewicz sekretarz Akademii Krakowskiej, wysłał go budzić ducha między ludem i rozpowszechniać wieści o nadchodzących dniach wolności. Już od wiosny błąkał się po kraju, a przystał na dyrektora dzieci Jaworskiego, żeby łacniej rozszerzać propagandę. Był w Krakowie uczniem filozofii i prawa, lecz odkąd poznał święte systemata Russa, poświęcił się głoszeniu prawdy, walce z tyranią i uszczęśliwianiu rodzaju

ludzkiego.

- A skądże mnie znasz? - pytał ujęty szczerością jego entuzjazmów.

Młodzieniec wyjął z zanadrza czarną sylwetkę, nalepioną na niebieskawym papierze, i jawił mu przed oczy.

- Wszak utrafiony konterfekt! Kupiłem go w Krakowie u księgarza Maja i noszę na piersiach zamiast krzyża!

Potem opowiedział burzliwe ewenementy swojego życia w sposób pełen modestii, a z dosadną wyrazistością. Pokazywał się być gorącym patriotą i zarazem Jana Jakuba Russa czcicielem, cytując z modlitewnym namaszczeniem jego pisma całymi stronicami. Mówił biegle po francusku, nie obce mu też było szersze rozumienie spraw krajowych i historii. Rewolucję miał za religię, uciśnioną ludzkość za Boga, zasię każdą tyranię za osobistego nieprzyjaciela. Wybuchał niby siarka, lecz czuć w nim było stałość i szczerą wiarę w głoszone systemata. Przemawiał górnie, lubując się w przesadnych zwrotach, jakby żywcem wyjętych z różnych pism rewolucyjnych.

Rozbrajająca naiwność kojarzyła się w jego mowie z przebiegłością zastanawiającą. Śmieszny był z postaci chudej i niby tyka wyciągniętej; nie wiedział, co zrobić z rękami, poty ustawicznie oblewały mu pucołowatą, dziecinną twarz i ostry, krogulczy nos, a tak był przejęty i roztkliwiony dobrocią Naczelnika, że łzy raz po raz błyskały mu w oczach niebieskich jak kwiaty lnu. Nie umiał już dać wyrazu swoim czułościom i bezgranicznemu oddaniu, że dawał pozór zamierającego z uszczęśliwienia.

Naczelnik utwierdziwszy się w jego poczciwości, kazał mu przyjść nazajutrz. Właśnie był się chłopak cofał ku drzwiom, kiedy z ogrodów wtargnęła hałaśliwsza i bliżej brzmiąca fala śpiewań.

- To mój dziedzicz kompanią zabawiają się przy kielichach - szepnął i wyszedł, lecz wierny nakazowi swojej tkliwości, ukrył się w krzakach pod oknami, wyciągnął z zanadrza srogi puginał i potoczywszy dokoła przenikliwymi oczyma stanął na straży, wpatrzony niby w święty obraz w pochyloną nad papierami głowę Naczelnika.

I wartował czujnie niby pies aż do świtania.

A gdy pierwszy powiew poranku zaszemrał, gwiazdy pobladły i świat jął się dźwigać z płowiejących mroków, Naczelnik wyszedł na ogród.

Bujak stanął przed nim w powinnej postawie.

- Nie śpisz to jeszcze? - zdziwił się jego obecnością.

- Czekałem na twoje, obywatelu, rozkazy!

- To leczę do stajni, niech już zaprzęgają! - wyprawił go i obszedłszy dom zajrzał przez wywarte okna do jadalni, gdzie przy dogasających świecach odprawiała się wrzaskliwa pijatyka. Kaczanowski prym w niej trzymał, gdyż krzyczał najgłośniej i najczęściej dolewał; siedzący przy nim Jaworski śmiał się ustawicznie i co chwila wymyślał coraz to inne zdrowia i okazje.

Naprzeciw brał miejsce jakiś mnich z ogoloną głową, z nosem srodze zadartym i brzuchem wzdętym aż pod brodę, zaś pobok kwitnął szlachcic w makowym kontuszu, blady jak płótno, z siwą rozwichrzoną czupryną i kruczym, obwisłym wąsem. Na stole, założonym cynowym naczyniem z antypastami, zieleniały pękate flachy, rzęsiste gąsiory i miedziane garnce, zaś pod ścianą, na krzyżakach wdzięczyły się smoliste antały w grzecznym ordynku ustawione. Przy nich bose pachoły czekały na skinienie.

Właśnie Kaczanowski był się dźwignął z miejsca i wspierając się brzuchem o stół, zaintonował tubalnym głosem pijacką litanię:

- Zacznijmy, bracia, podzwaniać w szkliwo!

- Piwo! piwo! piwo! - zawtórowali brzękając wraz pustymi szklenicami.

- Żywota poczciwego uciecha krótka!

- Wódka! wódka! wódka! - ryczeli trzykrotnie ogromnymi głosami.

- Chwalmy szczęśliwości przyczynę jedyną!

- Wino! wino! wino!

- I niech nas bronią od wszelakiej szkody.

- Miody! miody! miody!

Naczelnik, nie słuchając więcej, poszedł budzić śpiących w oficynie.

Bibosze zaś ryczeli dalej nie kończącą się litanię, ale już coraz słabiej i bełkotliwie j, bowiem plątały się im języki, a sen morzyć zaczynał.

- Kaczanowski! - trzasnął nagle w okno niby granat głos majora Czyża. Pijany kapitan sprężył się momentalnie, szklenicę cisnął i miarowym, choć zygzakowatym krokiem pomaszerował na ganek, ale że tam stał Naczelnik z towarzyszami drogi, skoczył na dziedziniec pod studnię, szatki ze siebie zdarł i krzyknął potężnie na parobków:

- Wody mi na łeb! Lać, co się zmieści!

Jakoż po paru wiadrach zgoła oprzytomniał, a po krótkiej chwili był już gotowy do drogi, rzeźwy, wesoły i krotochwilny jak zawsze.

- Gwardiacki łeb więcej wstrzyma niźli cały twój szwadron, majorze! - żartował z Czyża czyniącego mu jakieś uwagi.

Naczelnik właśnie już był odszedł do swojej stancji, a wasążek zajeżdżał pod ganek, gdy Jaworski ukazał się w progu ze swoją kompanią i pachołkiem, dźwigającym niemały gąsior miodu.

- Nie puszczę waszmościówbez strzemiennego! - wołał buchając śmiechem. Na nic się zdały wykręty i molestacje. Gospodarz padł przed nimi na kolana, mnich rzewliwie zapłakał, a blady szlachcic brał się do karabeli, więc radzi nieradzi wypili strzemiennego, potem juści zdrowie gospodarstwa wraz z ich progeniturą, potem słusznym było wypić nią cześć godnych kompanionów i sąsiadów; potem na pomyślność przezacnego stanu duchownego; potem: "Kochajmy się" nakazowała uległość odwiecznym obyczajom, a w końcu, kiedy rozochocony Jaworski, wnosząc puchar zakrzyczał: - Prosperitatis publicae! - nie godziło się juści odmawiać. Dość, że odjechali dopiero równo ze słońcem.Rozdział IV Na wielce udeptanym polu przed pałacem Ujazdowskim właśnie zaraz z południa rozpoczęły się egzercycje wojsk, czemu aura przeciwną nie była, gdyż pogoda sprzyjała stateczna, nieco wprawdzie mglista i deszczem grożąca, lecz ciepła i bez wiatru.

Regiment Działyńskiego stał w szyku bojowym, z rozwiniętym frontem we dwie linie i jakby skamieniały w sprężonym wyczekiwaniu. Młodsi oficjerowie wrośli przy swoich plutonach, kapitanowie na skrzydłach szeregów, majorowie na koniach przed batalionami, a na przedzie pułkownik Hauman na kruczym drygancie orlim wzrokiem oblatywał szeregi.

- Kolumna, naprzód! Krok podwójny! Marsz! - zagrzmiała komenda.

Warknęły tarabany podając takt kroku, tambormajor wyrzucił w górę swoje berło, kapela huknęła brzękliwie, drgnął las bagnetów, regiment ruszył sprawnie jak jeden człowiek i wziąwszy dyrekcję na prosi, walił frontem rypiąc nogami, aż ziemia jęczała i podnosiły się tumany pyłów.

Płoty bagnetów kołysały się miarowo, polśniewając w kurzawie jadowitymi żądłami, błyszczały trójkątne miedziane blachy na kołpakach, a liliowe kurty, różowe obszlegi i białe hajdawery grały żywymi farbami.

Lud był dobrany wzrostem, prezencją, sprawnością w rzemiośle wojennym i zahartowaniem w trudach obozowych. Gęby mieli zuchwałe,

gęsto plejzerami poznaczone, ślepia srogie, wąsy jednako w górę wykręcone i moderunek jakby prosto z igły. Maszerowali żelaznym a czujnym chodem i tak równo, że linia frontu nie wygięła się ani na jedną piędź, zaś pąsowe wierzchy kołpaków dawały rozwiniętą, długą wstęgę. Niby piętrząca się coraz groźniej fala walili przez plac na rzędy starych lip, rosnących nad drogą do Łazienek, tam, gdzie czekał na nich Działyński na siwym koniu wraz z adiutantem Lipnickim. Byli już o kilkanaście kroków, gdy Hauman, zawróciwszy w miejscu dryganiem, krzyknął donośnie:

- W miejscu! krok!

Stanęli nie przestając rypać nogami, aby nie stracić taktu.

- Wybornie! Sto czterdzieści kroków na minutę! - chwalił szef radośnie.

- Kolumna w lewo! Frontem! krok zwyczajny! Marsz!

Odmienili dyrekcję sprawnie, jakby kartę odwrócił, i pomaszerowali.

Zaś Działyński z perspektywą przy oczach bacznie śledził ich obroty. Co pewien czas podporucznik Lipnicki śmigał na gniadej kobyle z rozkazami szefa i Hauman, skończywszy jedne ewolucje, po krótkim wytchnieniu zaczynał drugie: zmykał i odmykał kolumnę; formował pełne lub puste czworoboki; wodził z furią na bagnety; rozsypywał tyralierów; czynił zasadzki; następował skośnymi frontami, że z obłoków kurzawy co chwila leciały głosy komend, warczałybębny, huczały kapele i tętniały głuche, miarowe stąpania szeregów.

Działyński nie tracił z oczu ani jednego z obrotów, kochał bowiem ten regiment, znał każdego z osobna oficjera i gemejna, pokładając wielkie nadzieje w ich sprawności i męstwie. Właśnie już od powrotu z Grodna kazał im podwajać racje i z własnej szkatuły wypłacił zaległe od dawna lenungi, by ich sobie zjednać na każdą okoliczność. Bowiem lada dzień mógł ich powieść z placu popisów na prawdziwej wojny teatrum.

Wprawdzie niewielu było jeszcze w regimencie sprzysiężonych oficjerów, lecz ci z kapitanem Mycielskim na czele, tym żarliwiej przykładali się do nauki żołnierza i formowania w nich patriotycznego ducha. Owocność owych zabiegów już widniała w sprawności egzercyrunków i w postawie całego pułku. Więc, rozpierany cnotliwą i słuszną dumą, niestrudzenie śledził przeróżne ewolucje.

- Panie generale! - ozwał się za nim jakiś przytłumiony głos.

Odwrócił się zdziwiony. Przed nim stał mierny człeczyna w wyświechtanym kożuchu bez pokrycia i w baraniej czapie, spod której

świeciły siwe, głęboko zapadłe oczy i żółta, pomarszczona jak upieczone jabłko twarz. Miał pozór proszalnego dziada, bo i sakwy zwieszały mu się po bokach, i kostur miał jeża na końcu, a cała postać wzbudzała politowanie.

Działyński sięgnął do kieszeni, by mu rzucić groszaka, ale dziad uczyniwszy znak sprzysiężonych powiedział cicho:

- Z Krakowa wrócili. Igelström będzie jechał do Bagateli!

- Zaczekaj! Lipnicki! - skinął na pułkowego adiutanta i szepnąwszy mu coś do ucha, zwrócił się znowu do dziada: - Czyście, dziadku, spod Kapucynów?

- Pod Krakowską Bramą siaduję, do powinnych usług, panie generale.

- Znam was skądciś!

- Czasu bywszego sejmu nieraz odbierałem sute jałmużny od pana generała i patriotów. - Jakoś szczególniej się uśmiechnął.

- Barani Kożuszek! - przypomniał sobie wraz z różnymi okolicznościami. Bowiem pod tym przezwiskiem ukrywał się tak skutecznie, że mimo usilnych dochodzeń nie udało się odkryć tajemnicy jego nazwiska ni stanu. A wielce był głośny w warszawskiej socjecie, gdyż niejednej z ówczesnych matedor dawał się srodze we znaki zjadliwymi epigramatami, jakie był przy okoliczności wygłaszał z głupia frant, a które potem oblatywały salony lub nawet krążyły w odpisach, podrzucane w kafenhauzach i pojazdach do najęcia. Że zaś i mowę miał zuchwałą nad miarę, prawdy nie ukrywał i nie oszczędzał nawet króla, więc jedni rozumieli go pomieszanym na umyśle maniakiem, a drudzy widzieli w nim instrumentum stronnictwa patriotycznego, celem zohydzania przeciwników politycznych nasadzonego. Nie przeczył żadnym o sobie mniemaniom, nie przestając jednak smagać wszelakiego wielmożów łotrostwa, czym niemały wpływ wywierał na umysły pospólstwa i serca ich sobie zjednał.

- Znowu musimy spiskować dla dobra ojczyzny! - wyrzekł Działyński.

- Kiedy w takowych terminach, że to naszą powinnością.

- Zali marszałkowskie kundle już cię nie tropią?

- Poniechali, lecz aktualnie jeszcze nieprzespieczniej, boć Igelströmowi konfidenci podsłuchują nawet w konfesjonałach...

- Musisz mio tym złożyć akuratną relację. Ozwały się trąbki na odwrót i regiment połamawszy się w plutony odstępował do koszar.

- Już dzisia Igelström nie napasie głodnych oczu! - mruknął dziad.

Szef w milczeniu admirował wyborną postawę odchodzących wojsk; snadź podobnie rozumiał Barani Kożuszek, bo westchnąwszy głęboko rzekł:

- Żeby to więcej tak ćwiczonych regimentów!

Działyński zapatrzony w perspektywę, nic mu nie odpowiedział.

- Bo u mirowskich - ciągnął konfidencjonalnie - miasto egzercyrunków po staremu tylko hulki do ostatniej koszulki.

- Nie powiadaj byle czego! - zawołał zeskakując z konia.

- Mówię, co wiem dobrze - upierał się śmiało. - I w drugich regimentach nie lepiej Exemplum gwardia piesza, więcej tam już bab i gamratek niźli żołnierzyków! Już co niedziela wyprawiają takie chrzciny, aż się całe Fawory trzęsą!

- Żołnierskie przysłowie powiada: co strona, to żona, co parafia, dziecko. Nie znasz, widzę, smaku żołnierskiej swywoli - żartował jak z równym.

- Byłem u nich wczoraj. Istny Pociejów w koszarach, tyle tam żydowinów, handlów i przeróżnej fabryki.

- Kalumnie ci jeno zostały w pustych torbach, nie oszczędzisz żadnej broni.

- O korpusie artylerii koronnej rzeknę co i o regimencie Działyńskim: podobni bohatyrom i prawi synowie ojczyzny! - wyrzekł górnie, aż szef się zaśmiał i napisawszy ołówkiem jakąś konotatkę podał mu ją.

- Wręczysz najrychlej do samych rąk imć Barssa.

- Mam powinność nie spuszczać z oczu Igelströma, ale tu gdzieś czeka na rozkazy Kuba. - Zagwizdał w szczególny sposób na glinianym kurasku i jakby spod ziemi wyrosnął tęgi, srodze ospowaty chłopak o pucołowatej twarzy a wielce przebiegłych oczkach. Był to Kuba, fajfer z drugiego plutonu tyralierów, dziecko regimentu, urwisz, jakich mało, zawsze gotowy do psich figlów i prawdziwy postrach krupnych bab i Żydów.

Przybrany był po cywilnemu, ale sprężył się w powinnej pozycji.

- Cóżeś tam znowu zmalował? - rzekł surowo generał, któremu nieobce były najdrobniejsze zdarzenia w pułku. - Mów, jak to było, nie bój się.

- Pokornie melduję - zaczął topiąc nieustannie oczy w generale - jako wczoraj, kiedy porucznik Sierpiński egzercyrował gemejnów przybyłych spod Grodna, nalazł się na placu jakiś Żydek, niby to jabłkami

handlujący, a pilnie przepytywał doboszów, skąd ci żołnierze i wielu ich. Zaraz pociągnąłem wiatru, co to za specjał, mrugnąłem na kamratów i zmaniliśmy go za koszary na prewetowe doły. Józiek z pierwszego plutonu fizylierów pieski spuścił i zatrąbił do ataku. To wszystko, jaśnie wielmożny panie generale.

- Łżesz! Żyda ledwie uratowano, już był prawie bez ducha.

- Pokornie melduję, że deska się pod nim załamała i dał nura, bo srodze brzuchaty, pływać nie umiał i ździebko się zatchnął od fetorów!

Działyński ledwie powstrzymał śmiech.

- A pan major Zeydlitz dał mi w nagrodę za czuja po jadaczce.

- Na drugi raz za taką swywolę weźmieszbizuny i wygonię cię precz z pułku. Chłopakowi łzy błysnęły w oczach, ale otrzymawszy polecenie i w dodatku złotówkę, zaśmiał się, zatrąbił na dłoni pobudkę i poleciał jak wicher.

Działyński, przesiadłszy się do kariolki, powiedział Lipnickiemu:

- Sprytna bestia, trzeba się zaopiekować tym wisusem.

- To oczko w głowie kapitana Mycielskiego i jego wiernik!

Działyński pojechał ku miastu, ale już przy Trzech Krzyżach wyminął wspaniałą landarę, zaprzężoną w sześć białych koni, otoczoną zbrojną eskortą. Rozpierał się Igelström z generałem Pistorem i jakieś wyfiokowane damy.

Szef obejrzał się niespokojnie, ale już tumany srogiej kurzawy wstały za nimi. Kuba zaś, wierny nakazowi pośpiechu, gnał Nowym Światem, przemykając się niby zając między ciżbami ludzi i wozów, a nie czyniąc żadnej psoty nikomu, jako to było jego obyczajem. Nie skusili go Żydzi z tobołami na plecach i koszami, powracający na noc na przedmieścia, ni nawet rosyjski patrol maszerujący przy warkocie bębna. Dopiero na Krakowskiem nie wytrzymał, dojrzawszy bowiem przed kościołem Dominikanów Obserwantów drzemiącego dziada, wyrwał mu spod pach drewnianą kulę i skoczył w bok. Dziad podniósł lamentliwy wrzask, a wreszcie uderzył w tak gorące suplikacje, aż zaczęło się zbierać pospólstwo.

- Połazisz raczkiem, dobrodzieju, to ci kałduna ubędzie! - podkpiwał Kuba podsuwając mu kije pod nos i uskakując z nimi, a podekscytowany śmiechami, wsparł się na nich i przybierając dziadowską postać zaśpiewał przez nos, a wielce jękliwie szewieckie godzinki:

- "Zawitaj, koniu łysy, z czerwoną kulbaką! I poczęstuj dziadka niezbędną tabaką." - A gdy się podniosły rzęsiste aplauzy ultajstwa, kule dziadowi podrzucił i zatrąbiwszy wściekłą pobudkę pogalopował środkiem ulicy, udając skoki znarowionego konia. Ale cóż, kiedy ze straganów pod Świętym Krzyżem wiatr przyniósł tak lube zapachy prażonej kiszki, że przystanął nagle i zrekognoskowawszy nosem nieprzyjacielską pozycję, ostrożnie ruszył na wąsatą jejmość, wartującą przy smakowitych specjałach; lecz pojąwszy, jako frontowym atakiem niczego nie wskóra, czapę zdarł na bakier, ręce utopił w kieszeniach zielonych hajdawerów i ukłoniwszy się dwornie, zaczął przez nos:

- Niesę nowinkę pani Marcinowej dobrodzice. A to król Zegmont wybiera się z wizytacją do króla Sobieskiego! Spuchnie aśćka od zadziwu!

Przekupka ni drgnęła, macając jeno nieznacznie wpodle boku za kijaszkiem.

- Nieczuły babus, kocia ją mać! - zawyrokował wzgardliwie i przybrawszy wielmożną minę powiedział rozkazująco.

- Daj mi aspani dorotki, tylko z grubszego końca. Płacę obrączkowym! - i rzucił na stół wytartego trojaka tak jakoś niezręcznie, że stoczył się jej pod nogi. - Nastąp się, godna osobo! - rzekł wyniośle i schylając się po pieniądz udał wraz takie jazgotliwe szczekanie, że baba wyskoczyła z miejsca, on zaś capnął kiszkę z brytwanny i tyle go widziały jej przerażone oczy.

Wypłynął dopiero pod kamienicą Barssa, wznoszącą się na Krakowskim Przedmieściu, na wprost pocztamtu. Snadź jakowyś festyn tam się odprawował, gdyż z okien pierwszego piętraroznosiły się głosy śpiewań i brzękliwe dźwięki fortepianu, a przed sień zajeżdżały co chwila jakieś postrojone, znaczne persony. Miejski hajduk w granatowej kapocie z czerwonymi obszlegami i w srogiej rogatywce, obłożonej czarnym barankiem, odgarniał halebardą cisnące się pospólstwo i przyciszał groźnie, kiedy nazbyt głośne i swywolne przekpiny zaczynały lecieć na wielmożów.

Kuba śmiele zmierzył do sieni, ale halebarda zagrodziła mu drogę i nie pomogły perswazje ni molestacje, a gdy jął żywiej nastawać, wziął nogą ciężko obutą i wyleciał na bruk. Zebrał się w mig i przyskakując na rozsądną odległość wybuchnął gwałtownie:

- Ty krowo municypalna! Ty świński pociotku! Ty robaczywa gomóło! -

krzyczał zajadle wśród śmiechów ultajstwa, mającego szczególniejszą awersję do sług municypalnych, a wyczerpawszy litanię najdotkliwszych obelg i wyzwisk, przepadł gdzieś w tłumie.

Zjawił się jednak rychło z ogromnym kocurem na rękach i w licznej asyście rozjuszonych piesków, kota cisnął w sień i poszczuł, a nim się hajduk pomiarkował, już tam wybuchnęły wściekłe ujadania i szalone gonitwy, zaś Kuba przesadziwszy próg oparł się dopiero w antyszambrze oświetlonej rzęsiście.

Natychmiast zaprowadzono go do Barssa, siedzącego w ustronnej stancji przed zwierciadłem i ostrzącego brzytwę.

Spełnił polecenie i wyciągnięty jak struna penetrował oczyma po stancji.

- Gdzie przebywa pan generał?

- Melduję pokornie, iż z Jazdowa odjechał.

- A potrafisz golić, hę?

- Póki pan kapitan Mycielski nie kazał mi na fajfra, służyłem przy naszym cyruliku! Jak się przygodzi, to krew puszczę i czopki wsadzić potrafię...

- Kiedyś taki majster, to rozrób mi mydło! - rozkazał, jeszcze raz czytając polecenie zwołania komitetu pod Sfinksy na godzinę dziewiątą.

Spojrzał na zegar: dochodziła szósta i już niewiele czasu pozostawało na uwiadomienie sprzysiężonych. I wcale nie na rękę przychodziło mu to zebranie, powróciwszy bowiem z podróży przed paru godzinami, czuł się jak z krzyża zdjętym, a na dobitkę, wypadały mu dzisiaj urodziny i zarazem imieniny najstarszej córki, Franciszki, obchodzone zwykle z największą wystawnością. Właśnie już sproszeni goście zapełniali dalsze pokoje, że gwar rozmów i śmiechów przedzierał się aż do tej stancji, wychodzącej na klasztor Karmelitów. Więc powinien był ukazać się na pokojach, a dla oddalenia podejrzeń musiał czymś upozorować swoje wyjście. Nie było jednak wyboru, polecenie brzmiało wyraźnie. Okrył się pudermantlem i podstawił policzek.

- Namydlaj! Cóż tam w koszarach, wszystko już w gotowości?

Chłopak drgnął, lecz przybrawszy głupowatą minę, odparł pokornie:

- Niby jak to, proszę wielmożnej osoby?

- Mów śmiało! - dał palcami znak wtajemniczonych. Wtedy Kuba namydlając jego policzki jął szeptać z namaszczeniem:

- Pan kapitan Mycielski nakazał, że choćby pytał pułkownik, choćby nawet sam król jegomość, a jak sekretnego znaku nie zrobi, to trzymać jęzor za zębami powinnością. Mnie by i obcęgami nie wyrwał tego, co wiem.

- Dawno służysz?

- W regimencie jestem od dziecka, zaś fajfrem już na piąty rok.

- I prochu jeszcześnie wąchał, co?... Skrob, a uważnie.

- Ja? - skrzywił się z politowaniem. - Ja, proszę wielmożnej osoby, przeszedłem zeszłoroczną wojnę, plejzerowany byłem i sam pan kapitan wypomniał mnie przy befelu przed całym batalionem! - duma zadrgała w jego głosie. - Służbę znam jak pacierz, a dojdę lat, to do frontu się podam.

- Nie wolałbyś pohasać na koniku, hę?

- I!... nie mam ja nabożeństwa do końskiego ogona - splunął wzgardliwie. - W kawalerii dziedzice za oficjerów a pastuchy za pocztowych, to i prawego żołnierza nie znajdzie ze świecą! Widziałem jeich robotę - prawił tonem. i sposobem starego wygi. - Pod Zieleńcami tak się nisko kłaniali jegrom, że w szarży jeno łby końskie widać było! Uderzyli też, jakby kto rzucił pierzyną. Paradować na odpustach, ognie dawać przy wiwatach, łuszczyć spichlerze, a z komór dobywać dziewuchy, to akuratnie potrafią.

- Proszę wielmożnej osoby prawym policzkiem na lewo! - komenderował goląc z balwierską sprawnością i nie przestając rozprawiać. - Wszystkie wojska naśmiewają się z tych kobylich pociotków, bo to i nosa zadziera wyżej końskiego ogona, ma się Bóg wie za co, a tyle znaczy w kampanii co ta wystrojona kukła.

- Spiesz się! Dobrze znasz Warszawę i kwatery panów z komitetu?

- Wedle rozkazu! Przeciem łońskiego roku roznosił poczty od "Przyjaciół Złączonych". A o kwaterach poniektórych panów nauczy mnie Barani Kożuszek albo ślepy Marcin spod Kapucynów.

- Rozniesiesz ważne i pilne listy! Zaczekaj! - szepnął i jak był w pudermantlu, zasiadł do pisania wezwań.

Przerywali mu jednak co chwila; to służący względem różnych dyspozycji, to córki wpadły z wymówkami, że się nie pokazuje na pokojach, to jakiś gruby jegomość wsunął się utajonymi w obiciach drzwiczkami na sekretną rozmowę, a w końcu weszła sama pani domu i dowiedziawszy się, w czym sprawa, jęła gotowe już listy składać i

pieczęcią opatrywać. Dama była w samym południu lat i urody; strojna przy tym, wyniosła i w szeleszczące jedwabie ślicznie przybrana; twarzy była ściągłej i śniadej, oczu czarnych w migdał wyciętych, nosa foremnego, warg miernych i czerwonych, włosów kruczych, trefionych w gęste loki a obficie złotym pudrem obsypanych i opadających na głęboko odsłoniętą szyję i kark. Postać miała okrągłą, pełną lubych powabów, spojrzenie mądre i głos cale przyjemny. Córka aktualnego prezydenta Warszawy, Rafałowicza, szczęśliwie łączyła w sobie dostojność, wyższą naukę i ambicję żony męża głośnego w mieście. Była też jego wierną towarzyszką i pomocnicą nawet w materiach politycznych, i wiele trzymającą o jego jeniuszu.

Barss popisawszy wezwania wręczył je wraz z dwuzłotówką Kubie i w ubocznej alkowie, przysłoniętej zieloną firanką, zaczął się ubierać.

- Przed dziewiątą muszę wyjść z domu - odezwał się do żony, wyzierające] oknem na ogrody Karmelitów, zasnute już modrawymi mgłami zmierzchów.

- Ojciec brał mnie już na spytkiwzględem twojej podróży.

- Wyjść powinienem, musimy dać komitetowi relacje z decyzji Naczelnika.

- I zadekretować nową odwlokę - westchnęła z gniewnym zniecierpliwieniem.

- Generał stawił takie racje, że rozum musiał się na nie zgodzić.

- Działyński jest innego mniemania: on by nie odkładał insurekcji...

- Wojsko ma ufność w Kościuszce i tylko jego chce mieć Naczelnikiem.

- Nie ujmuję jego talentom, oddaniu się sprawie i poczciwości, ale dla dokonania rewolucji marzy mi się postać zgoła odmienna, jedna z podobnych, jakie zadziwiają świat we Francji wzniosłością swoich czynów, nieubłagalnością walki z tyranami, bohatyrstwem.

- Widziałem ich z bliska. Wierzaj mi, Kościuszko przenosi ich cnotą, modestią, stałością duszy i miłością ojczyzny. To nie zaciekły fakcjonista, to człowiek, mąż i prawdziwy obywatel. Objawił mi się być świętym nowych czasów i nowego rodzaju ludzkiego. To wielkie serce Polski i sumienie!

- Cnoty obywatela mogą być złym przymiotem dla dyktatora.

- Tak naucza ksiądz Meier, ale nie zdaje mi się to być słusznym. U nas okoliczności inne niźli we Francji, więc dla dokonania rewolucji musimy

się imać odpowiednich naszemu narodowi sposobów i odmiennych ludzi stawić na czele.

- Ty wiesz lepiej - szepnęła tkliwie, wyczerpana miotającymi nią uczuciami. - Tylko chciałabym, aby się już rozpoczęło. Nie straszny mi azard życia, lecz oczekiwania nużą mnie śmiertelnie - zaskarżyła się, gdy stanął przy niej. - I obawy o ciebie - dodała ciszej. Ogarnął ją czułym objęciem i całował po twarzy i oczach.

- Wiesz, jak kocham ciebie i dzieci, ale ojczyzna bierze pierwszeństwo i dla niej nawet was muszę poświecić - wyrzekł z męską determinacją.

- Uwielbiam twoją wzniosłość, uwielbiam? - szeptała łzawo i wargi jej zadrgały powstrzymywanym jękiem. - Nie przeciwię się temu, co masz sobie za świętą powinność, ale ta ofiara mojego serca i rezygnacja ze szczęścia jest gorszą śmierci. Chodźmy! Czekają na nas!

- Heroicznym wysiłkiem rozpogodziła twarz, sercu nakazała milczenie i postąpiwszy parę kroków, naraz rzuciła się w jego ramiona i rzewnie zapłakała.

Po chwili jednak, przezwyciężywszy niewieścią słabość i rozpacze, zaczęła szeptać:

- Ojciec mi zawierzył, jako Igelström formuje tajną policję, Sievers przysłał mu dyspozycje i wskazówki. Mają wziąć pod dozór wojska i tych zdezarmowanych gemejnów i oficjerów, jacy coraz liczniej napływają do miasta. A z drugiej strony i marszałek Moszyński nakazał Rogozińskiemu wziąć pod szczególną obserwację wszystkie kafenhauzy i znaczniejszych obywatelów - obtarła łzy i przygasiwszy swoje własne cierpienia, czujną myślą zmierzała te nowe niebezpieczeństwa dla sprawy.

- Trzeba wydobyć imiona szpiegów i choćby puginałem przerwać ich niecne procedery. Mógłby to sprawić Konopka...

- Tego wzbrania rozsądek, bo gdybyśmy szpiegunów usunęli, Igelström miałby potwierdzenie, że istnieje jakaś organizacja, i tropiłby nas jeszcze zacieklej, a tymczasem więcej się domyśla, niźli wie. Inaczej postąpić należy, skoro będą wiadome persony: potrzeba nad nimi ustanowić akuratny nadzór iupowszechniając o nich wiadomość udaremniać niecne zamysły. Ale chodźmy do naszych gości.

Galantuomnym gestem dał jej miejsce przed sobą i poszli na frontowe pokoje, już zapełnione głosami młodzieży i cale liczną kompanią.

Pokojów niewielkich było trzy, z oknami na Krakowskie Przedmieście i urządzonych z gustem i znacznym ekspensem, a gdzie szczęśliwie żeniła

się staroświecczyzna z aktualną modą i obyczajami. Nie brakowało tam sprzętów zabiegliwością pokoleń zebranych ni też takich, które zbytek wielmożów z odległych krain sprowadził, a lekkomyślność strwoniła. Nalazł więc w tych pokojach i stół szczególniejszej postaci, cudną italską mozaiką wykładany; owalne zwierciadła w ramach porcelanowych kwiatów; takież zegary z czasów pierwszego Sasa; ciężkie sprzęty gdańskie, wschodnie makaty; serwantki pełne wdzięcznych berżerów i berżerek; kantorki kolbuszowskiej roboty, brzuchate i jakby drygające, i proste dębowe ławy i zydle. Ściany były obciągnięte malowanymi w kwiaty płótnami krakowskiej fabryki, to wypełzłymi adamaszkami albo polami kanwy w poczerniałych ramach, cudnie aftowanej w kunsztowne ornamenty.

Tu i owdzie widniały kopersztychy angielskie, wystawiające sceny z życia Greków i Rzymian lub mężów głośnych w narodzie. Od poczerniałych sufitów, ułożonych z rozet i kwadratów drewnianych, zwieszały się ciężkie, mosiężne pająki gdańskie.

W środkowym pokoju, służącym za bawialnię, największym, gdyż o dwóch oknach przysłoniętych firankami, zabawiała się młodzież w przeróżne gry, stosowne do wieku. Rej w nich wiodła solenizantka Frania wraz z młodszą siostrą, Ludwiką. Obie nadzwyczajnie przypominały rysami matkę, obiecując wyrosnąć niezadługo na piękności. Przybrane też były z wyszukanym gustem: czarne włosy miały utrefione w loki kunsztownie rozstrzępione, błękitne staniczki z bawołami, krótkie spódniczki w złote paski na dnie modrawym, spod których ukazywały się białe, długie kiuloty bryzowane koronkami, białe pończoszki ze złotymi klinkami i atłasowe patynki malowane w niezapominajki. Obie były wielce foremne, smukłe, z muszkami na ślicznych twarzyczkach, osypane pudrem, wykrygowane i tak wdzięcznie ułożone, że dawały postać figurynek porcelanowych.

Ale mimo krygów i wyuczonych manier wybuchały swobodnym śmiechem, zabawiając się w swojej kompanii, zebranej z kilkunastu panienek i wyrostków odpowiedniego wieku. Bawiono się w "Budujem mosty dla pana starosty", "Chodzi lis koło drogi, nie ma ręki ani nogi" i w "Ślepą babkę", że co chwila powstawały wrzawy, bieganiny i śmiechy. Jednak te młodociane krotochwile nie przekraczały miary, gdyż młodzież pochodziła ze znaczniejszych warszawskich domów, a nad zachowaniem przystojności czuwały matki, zabawiające się po kanapach cichymi dyskursami.

Barss przemknął się niepostrzeżenie przez bawialnię do ubocznego pokoju, gdzie siedział imć Rafałowicz i kilkanaście person różnych kondycji i wieku. Pokój był mroczny, zastawiony szafami pełnymi książek, na wielkim środkowym stole, okrytym zielonym suknem, leżały najnowsze edycje pism, książek, broszur politycznych i zbiory mów z aktualnie odbywającego się sejmu w Grodnie. Właśnie był w tej materii zabierał głos Rafałowicz, powstając cale niewybranymi słowy na sejmową opozycję i traktując zelantów jako zdeklarowanych zdrajców narodu.

Słuchali go w kłopotliwym milczeniu,nawet Trębicki, autor wielu dzieł powszechnie znanych i jeden z filarów Kołłątajowskiej Kuźnicy, siedział z twarzą nieprzeniknioną, puszczając mimo uszu bolesne dla swego serca dowodzenia. Przezornie też milczał Sierakowski, pułkownik inżynierów, zaś Węgierski, członek magistratu i persona w mieście znaczna, przytakując jakby z aprobacją, wyczekująco spoglądał po twarzach, ale nie kwapiono wyrywać się z protestacjami. Bowiem Rafałowicz był instrumentem targowicy i miano go za cichego konfidenta Igelströma. Więc tylko jeden Konopka, bywszy pisarz mniejszej pieczęci przy Kołłątaju i jego oddany służka, człowiek młody, porywczy i zaciekły jakobin, ośmielał się niekiedy na jakieś słówko sprzeciwu.

Barss również zasiadł z rezygnacją i słuchał cierpliwie, a był to człowiek oświecony, rozważny, opinii gorących, lecz miarkowanych rozsądkiem, wzniosłego sposobu myślenia, przyjaciel ludzkości, w postanowieniach wytrwały i w cnocie niezachwiany. Jurysta miary niepośledniej, mógł, jak wielu, rosnąć w sławę i majętności, wybrał jednak służbę ojczyźnie i tylko dla niej żył i pracował. A chociaż na bywszym sejmie król nadał mu szlachectwo, stronnika w nim nie pozyskał, bo jak pracował nad ustanowieniem Konstytucji Trzeciego Maja, tak samo i po jej upadku nie przestawał ani na chwilę zabiegać o podźwignięcie Rzeczypospolitej. Zaś dla politycznych widoków z teściem żył w pozornej zgodzie i nigdy mu nie kontrował, więc i aktualnie nie przeciwiąc mu się w niczym, rozmowę chętnie powiódł na inne zgoła tory.

Wszyscy odetchnęli z niemałą ulgą i wnet potoczyła się swobodna gawęda, zaprawiona humorem i anegdotami o przygodach jego podróży.

Skorzystał z tego Konopka i przeniósłszy się do bawialni, pod piec, niby to admirował zabawiającą się młodzież, a w rzeczywistości patrzał na Barssową, siedzącą w kole dam. Pozostawał z nią w przyjacielskiej zażyłości, razem bowiem czytywali Russa, jednako płacząc nad

nieszczęściami Heloizy i jednako wielbiąc jej stałość i wzniosłość, jednako też wierzyli w maksymy rewolucji francuskiej i razem upajali się marzeniami o przyszłym szczęściu ludzkości i panowaniu praw natury. Aż przyszła miłość i Konopka pokochał ją najczulszym uwielbieniem i bezgraniczną tkliwością. Bezdomny po wyjeździe z kraju Kołłątaja, dziki, dumny, nieśmiały z ludźmi a szalony pijanymi marzeniami, nienawidzący wszelakiej przemocy, filantrop aż do zaparcia, dusza szlachetna, czysta i bohatyrska, umysł burzliwy, a czułe serce, przylgnął do niej całą swoją namiętną naturą. Płomień, wiecznie szarpany miotami nienasyconych nigdy pragnień, oddał się w niewolę tej posągowej, zimnej duszy kobiecej. Kochał w niej wyśnioną kochankę; kochał w niej cnotę nieugiętą; kochał w niej rozum i kochał w niej ten wszystek jasny świat, ten cudny, ten, do którego ludzkość dźwigała się z mroków nędz i bólu, ten wytęskniony świat szczęścia.

Pani zaś dumna, wyniosła, o lotnej i niespokojnej imaginacji, niepomiernych ambicjach a flegmatycznym usposobieniu, pozwalała się uwielbiać darząc go niekiedy uściskiem dłoni lub czułej przyjaźni pocałunkiem braterstwa. I nawet była szczerze życzliwa, gdyż ten ognisty chłopak, uwielbiany jużprzez warszawskie pospólstwo, mógł w przyszłej insurekcji odegrać wielką rolę i stać się pomocnym w jej ambitnych zamierzeniach, mających na względzie wywyższenie męża. Że zaś przy tym był piękny, tkliwy, wierny i gotowy dla niej ważyć się na wszystko, więc chociaż dawała ze siebie obraz doskonałego chłodu i powściągliwości, ale już nieraz wzburzał ją zapamiętałością wybuchów i czarował zuchwalstwem wyznań; nieraz też jego głos przejmował niepokojącym dreszczem, dotknięcie rąk paliło, a lazurowe oczy i pąsowe wargi żebrały tak ogniście, a zarazem tkliwie, że serce zamierało w lubym nieładzie i jej królewska postać chyliła się, niby kłos niezżęty, w omdlewającej tęsknocie upojeń. Ale krótko to trwało, bo jej doskonałość cierpiała nad własną słabością i obrażona cnota nie szczędziła gorzkich napomnień, boć wzniosłym obrazem być chciała ku uwielbieniu powolności. Bowiem piękna pani, chociaż wyznawała górne zasady filozofów, kochała ludzkość, marzyła o powszechnej równości, a prawa natury miała za ewangelię, lubiła także stroje i zabawy, dobry stół i wysoką pozycję, dworne maniery, przepych i panowanie, więc te dreszcze, zwiastuny burzy miłosnej, wolała mieć tylko za przyprawę w monotonnym pożyciu małżeńskim.

Konopka patrzył na nią tak uporczywie, aż przysunęła się do niego.

- Idziesz waćpan do Działyńskiego?

- Nie należę do komitetu! Bóstwuś dzisiaj równa, Luizo! - zaszeptał gorąco.

- Więc pozostaniesz ze mną cały wieczór?

- Mógłżebym zostać nieczuły na głos przyjaźni!

- Mam ci wiele rzeczy do zakomunikowania. Dwie błyskawice strzeliły z jego oczu z taką potęgą, że zrumieniła się pod nimi, a podnosząc chusteczkę do twarzy, szepnęła z czułym wyrzutem:

- Wszak nie cieszyłam się twoim widokiem cały długi tydzień!

- Wiekiem zdawał mi się być, nieskończonością - odparł smutnie. - Jeździłem do Lublina względem utworzenia tam filii klopu "Przyjaciół Złączonych".

- I zatrudniły cię tak długo piękne lublinianki...

- Ty wiesz, pani, żem istność swoją ofiarował jedynemu tylko bóstwu i na wieki - wyrzekł pochylając głowę. - Rozkażesz mi co, Luizo?

- Uwielbiam twoją dyspozycję serca - szczerość zabrzmiała w jej głosie. - Proszę, zaśpiewaj jaką piosenkę. Tak cudnie oddajesz miłość i tęsknotę!

- Bo śpiewam czucia trawiące moje serce...

- Ach, i mojej duszy wyrażasz głos utajony! - Melancholią błysnęły jej oczy. Szczęście spromieniło go łunami, bo chociaż odeszła, nie przestała spoglądać na niego oczyma szczerego podziwu.

Służba zapaliła świece w pająkach, że bawialnię napełniło złotawe światło, w którym, niby kwiaty rozsypane, barwiły się cudnie stroje i piękne twarze. Ustały zabawy młodzieży, wszyscy bowiem skupili się przed krótkim fortepiano, stojącym pod oknem, do którego zasiadła Barssowa. Konopka wziął miejsce nieco z boku i wysokim, ślicznym głosem zaśpiewał piosenkę, śpiewaną w całej Polsce:

"Już księżyc zaszedł, psy się uśpiły." Rozśpiewała mu się dusza, nabrzmiała miłosną tęsknicą, i poniosła w upragnione raje, dawała skrzydła i tyle ognistej czułości, ze łzy zaświeciły woczach dam i raz po raz zrywały się rzęsiste aplauzy, gdyż śpiewał wybornie i był porywająco piękny: smukły jak trzcina, blady, z błękitami w oczach, z włosem w nieładzie, z twarzą jakby wniebowziętą, dawał ze siebie postać rozśpiewanego Adonisa. Jego głos przenikał duszę czułością nabrzmiałą łzawymi suplikacjami. Wszak śpiewał tylko dla niej; wszak tylko z jej spojrzeń i uśmiechów brał wdzięczne lubych obietnic zapłaty...

Nawet panowie, zabawiający się kartami w ubocznym pokoju, zjawili się znęceni śpiewem, a Rafałowicz wypinając brzuch nie szczędził pochwały:

- I na teatrze nie słyszałem trafniej oddanego śpiewu!

- Rozumie się na tym jak prosię na fiołkach! - mruknął Trębicki.

- Kawaler musi mieć wielkie szczęście w amorach - zauważył cicho Węgierski.

- Tacy robią fortuny na swojej urodzie - zaśmiał się Sierakowski.

- Jemu w głowie zgoła co innego! - upewniał Barss spoglądając na zegarek. Zaś damy wprost jadły Konopkę oczami, nie szczędząc mu omdlewających spojrzeń, wabnych przyśmiechów i wielbiących słówek, że wobec takiego powodzenia rad śpiewał piosenkę za piosenką, jakie tylko umiał, a tym żarliwiej, iż piękna pani, w jakiejś przerwie, uprowadziwszy go do jadalni pod pozorem ochłodzenia lemoniadą, obsypała tkliwymi komplementami, pozwalając mu nawet ust płomiennych i cale niebraterskich pieszczot i pocałunków.

Barss korzystając z okoliczności odwróconej od siebie uwagi wysunął się do swojej stancji i okryty długą, ciemną czują wyszedł z domu.

Miasto jeszcze wrzało ruchem i pomimo późnej godziny, dochodziła bowiem dziewiąta, na Krakowskim było dosyć ludno, często turkotały przejeżdżające pojazdy lub cwałowali jezdni, poprzedzani pochodniami. W oknach spiętrzonych, wąskich domów mżyły światełka, kafenhauzy i szynki stały jeszcze otworem, a tu i owdzie siedzieli kupcy przed swoimi sklepami w lubej gawędzie ze sąsiady, zażywając wywczasów i ciepłego wieczora. Niemało też pospólstwa wałęsało się pod murami, łakomie zazierając do oświetlonych handlów. Wyfiokowane i srodze wypachnione gamratki promenowały się w asyście opiekunek, zaczepiając bezwstydnie bogaciej prezentujących się przechodniów. Zaś po głębokich, ciemnych sieniach odgrywały się wesołe i głośne dyskursa, kwiliły tęsknie piszczałki, to zawodziły swywolne piosneczki, przyjmowane rykami śmiechów. Gdzie znów, w oknach parterowych mieszkań, przy blaskach zielonych, szklanych kul, szewiecy wyciągali dratwę lub piękne warsztatniczki siedziały pochylone nad szyciem, a wyczekujący gaszkowie, poobtulani w płaszcze, przytajali się w pobliskich sieniach i furtach.

Barss chciał przejść na Sułkowskie dziedzińcem pocztamtu, ale dojrzawszy tam pełno bryk i koni, a w bramie Pod Murzynami jakichś

znajomych, oczekujących jakby na extrapocztę, cofnął się spiesznie i poszedł Trębacką. Ulica, chociaż brukowana i obstawiona cała porządnymi kamienicami, była błotna, zaśmiecona i wielce hałaśliwa z racji nazbyt wielu szynków, zawsze przepełnionych pijanym ultajstwem i żołnierzami. Nie miała też dobrej sławy, bowiem prawie w każdym domu znajdował się zamtuz i w dolnych oknach oświetlonych rzęsiście i wabnie przystrojonych firankami, a powywieranych na rozcież, siedziały rozmamane dziewczyny nawołując przechodniów nieprzystojnymi słowy, zaśna pięterkach i facjatkach grzmiały przeróżne muzyki, wrzaski i pijackie tumulty. Nawet po sieniach, nierzadko miasto drzwi przysłoniętych tylko brudnym łachmanem, huczały głosy pijaństwa i rozpusty. Ale najgłośniejsza zabawa szła w domu Barankiewicza, gdzie z pięterka łuny biły aż na środek ulicy i dobywały się nieludzkie ryki, tupoty, brzęki tłuczonego szkła, piski dziewczyn i wściekłe, pijackie pląsy pod brzękliwy wtór bałabajek.

Barss, wymijając ten dom, natknął się na Kubę stojącego pod furtą.

- Co tutaj, porabiasz?

Chłopak cuchnął anyżkiem, twarz miał rozpaloną i błędne, pijane oczy.

- Jegomość ksiądz Meier przykazał mi odszukać pana kapitana Kaczanowskiego i powiedzieć, żeby jeszcze dzisiaj stawił się na Stare Miasto pod 43, do drukarni, a tam poczekał na niego. Szukałem, gdziem tylko miarkował, byłem i u tych marmuzeli artyleryjskich na Nalewkach - wyżalał się płaczliwie.

- Rozniosłeś listy?

- Wedle rozkazu! U Barankiewicza hulają rosyjscy oficjerowie, może się z nimi zabawia. Wlazę spenetrować - ujął za kołatkę, wiszącą przy drzwiach.

- Zajrzyj do kafenhauzu Dziarkowskiego na Mostowej: tam go znajdziesz.

- Nie wpuszczą mnie bez hasła do sekretnej stancji...

- Powiedz(niech cię kto nie podsłucha): "Marat", to cię puszczą.

Kuba zaświstał przeraźliwie i już go nie było, zasię Barss dosięgnąwszy Wierzbowskiej ulicy skręcił na prawo i ruszył wzdłuż kolumnady domu panien kanoniczek, a potem przez Senatorską i Rymarską, puste już i prawie ciemne z racji pozamykanych sklepów i rzadko wiszących latarń, wyszedł na Leszno. Na rogu, przed domem, gdzie kwaterował generał Chruszczow, stały zbrojne warty i paliły się wielkie latarnie, ale dalej

panowały ciemności, jeno tu i owdzie drżące jakimś skąpym światełkiem. Niskie dworki pochowane w sadach, niegdzie piętrowa kamieniczka, psy naszczekujące spoza parkanów, okiennice pozawierane na głucho - dawały tej ulicy pozór małego miasteczka. Droga przy tym była urwista, pełna wyrw, piasków i resztek niegdyś układanych bruków. Rzędy odwiecznych drzew przysłaniały niebo czyniąc drogę jeszcze ciemniejszą i bardziej niepewną. Pałac Działyńskiego, biorący nazwę od dwóch potężnych sfinksów, wyrobionych w kamieniu, a stojących przed bramą na wyniesionym podmurowaniu, nietrudny był do wyszukania, znacznie bowiem górował nad sąsiednimi dworkami, a przy tym, jako przed kwaterą szefa regimentu i generała, stała zwykle przed nim warta. Lecz dzisiaj zdał się być zamkniętym na głucho i jakby niezamieszkanym, we wszystkich oknach panowały ciemności, a przed bramą nie dojrzał ni jednego gemejna.

Barss próżno kołatał w żelazne blachy furty umówionym sposobem, że zdziwiony opieszałością odźwiernego, zaniepokojony nawet, wziął znowu za kołatkę, gdy naraz zamajaczyła przy nim jakaś postać, promień światła oblał mu twarz i zgasł. Cofnął się nieco strwożony.

Dla przespieczności poniechano dzisiaj kołatki - objaśniał Barani Kożuszek i wpuściwszy go do bramy rozpełzł się gdzieś Pod Sfinksami.

Brama stała pusta i ciemna, tylko na skręcie schodów prowadzących na piętro roztlały stoczek dawał tyle światła żeby jeno dojrzeć wielkie złocone drzwi.Bowiem za nimi w ogromnej, mrocznej bibliotece, obstawionej po sufit szafami pełnymi książek, zebrał się był warszawski komitet wraz z delegatami prowincji.

Sala była obszerna, pusta i prawie ciemna, gdyż palił się tylko jeden pięcioramienny świecznik, stojący na małym stoliku. Przy nim Działyński odczytywał po cichu list Kościuszki. Konstanty Jelski, stolnik starodubowski, zaglądał mu przez ramię, a reszta sprzysiężonych stała opodal w posępnym milczeniu. W twarzach widniała denerwacja i zniecierpliwienie, lecz nikt nie zmącił ciszy.

Zgromadzenie było dość liczne i z różnych stron Rzeczypospolitej zebrane. W żółtawych blaskach świec zaledwie majaczyły skupione w oczekiwaniach twarze i oczy, wparte w Działyńskiego. Wziął przy nim miejsce brygadier Madaliński wraz z generałem Zajączkiem, a dalej stali zwartym kręgiem: Jakub Jasiński, ksiądz Meier, Aloe, major Czyż, Grosmani, "municypał" wileński, Józef Pawlikowski w ramię z Maruszewskim, nieulękli trybunowie chłopskiej wolności; Kapostas

bankier, Zeydlitz major; Franciszek Orsetti i Piotr Potocki od województwa lubelskiego; Aleksander Walichnowski, co dopiero przybyły z instrukcjami od egzulantów z Drezna, wojewodzic St. Ledóchowski, Zieliński, podkomorzy nurski, kapitan Mycielski, Jan Dembowski, sekretarz Ignacego Potockiego i jego ucho i oko, pozostawione w kraju. Było jeszcze paru cywilnych i oficjerów różnej broni, że Barss, przyszedłszy na ostatku, stanął już w cieniu za drugimi. Działyński, odczytawszy list, powiódł ciężkimi oczyma po twarzach i ostatni wiersz przeczytał głośno:

- "Przymuszony jestem wyjechać, ale stawię się, kiedy będzie gotowość." - Porwał się z krzesła i list rzucił o ziemię.

- To moja wina! - zawołał w pasji - sam zabiegałem, aby stanął na czele insurekcji, a widzę, że i bez niego swoje byśmy zrobili. Wszystko w gotowości, a Kościuszko podnosić aktualnie insurekcji nie znajduje odpowiednim i wyjeżdża z kraju - jęknął zrozpaczony załamując ręce.

Wzburzenie zaszemrało w ciżbie i podniosły się głosy żalów i gniewów.

- Zwłoka może być w skutku gorsza przegranej.

- I najsposobniejsza pora zmarnowana.

- Po cóż się oglądać za komendantem, kiedy wojska powiedzie rozpacz i nadzieja zwycięstwa!

- Zali słabość jednego człowieka ma przeciwić się woli powszechności?

- I czy słusznym oddawać ster dyktatorowi?

- Jeśli się zaraz wojny nie rozpocznie, wszystko gotowe runąć.

- Mamyż czekać, póki wojska nie rozgromi redukcja i dezercja?

- I to w czasie, gdy żołnierze modlą się o rozkaz uderzenia na wrogów!

- Moja brygada gotowa choćby dzisiaj - ozwal się Madaliński.

- Trzy tysiące Kurpiów czeka, z palcami na cynglach - dodał Zieliński.

- Ogół żołnierzy nie pojmie słuszności odwłóczenia wybuchu, lecz przyczynę dopatrzy w naszej małoduszności lub w czymś jeszcze gorszym.

- Jeszcze gotowi rzucić się na własną rękę.

- I miejski lud wzburzy się odłożeniem. Któż zaręczy, że zawód i rozpacz nie popchnie ich do czynów podobnych, jakie dały francuskie sankiuloty! Wszak już mówią o zdrajcach i głośno wskazują winnych. Nie brak tam zdeterminowanych na wszystko. Mamyż dopuścićdo tego, aby

pospólstwo uprzedziło nas w powinnościach względem ojczyzny? Leciały zdania nabrzmiałe gniewem, rozpaczą i wzburzeniem. Większość dawała głośny wyraz niezadowoleniu i protestacjom, zwłaszcza młodzi oficjerowie ani chcieli słuchać o zwłoce, gniew ich unosił, więc padały coraz żywsze słowa i coraz zapamiętalej powstawano na umiarkowańszych, którzy z Kapostasem, Jelskim i Działyńskim na czele, skupiwszy się przy świecach, jęli znowu czytać list Naczelnika i rozważając każde jego słowo z osobna, chcieli wyrozumieć prawdziwy ich sens.

Jasiński, wziąwszy te ciche szepty moderantów za knowania względem poparcia życzeń Kościuszki, wystąpił z gorącym przemówieniem.

- To zaczynajmy nie oglądając się na nic i nikogo - zawołał zwracając się do malkontentów.

- Na cóż mamy czekać? Czegóż się spodziewać? Nikt nam wrogów nie pobije! A pora do zaczynania jedyna, koniunktury sprzyjające, zapał powszechny i gotowość zupełna! I w słowach zapału wystawiał przed oczy obraz poczynionych przygotowań, ducha wojsk płonących do zmierzenia się z wrogiem i nawet całą plantę teatrum, na którym miała rozwinąć się insurekcja.

- Komunikację z Krakowem mamy wolną i na drodze ani jednego żołnierza nieprzyjacielskiego - upewniał wodząc palcem po mapie rozłożonej na stole. - Za Pilicą trzynaście tysięcy naszego wojska pod generałem Wodzickim. Cóż znaczy sześćset ludzi Łykoszyna, załogujących w Krakowie! Dywizja małopolska ruszy przez nich prosto do Warszawy! Za nią powstaną południowe województwa, siądzie na koń pospolite ruszenie, ruszą się chłopskie kohorty, zbrojne w piki i kosy! W Wielkopolsce tylko garść Prusaków, wygniecie ich powstanie niby plugawe robactwo. Król pruski nie przyjdzie im z pomocą, gdyż cała jego potęga nad Renem i w Moguncji w oczekiwaniu odwetu Francji, gotowej uderzyć lada dzień. Zaś w Warszawie sześć-siedm tysięcy Igelströmowych żołnierzów, naszych zbierze się tyleż. Zwycięstwo zatem pewne i rychłe! Lud pomoże, że i goniec klęski ujść nie powinien, a złączone wojska pójdą na Litwę i Ruś.

- Gniew ludu okaże moc swoją - wtrącił ponuro ksiądz Meier.

- Znaczne załogi zajmują: Wilno, Grodno i Kowno; stają też po ważniejszych traktach kozackie komendy, a tu i owdzie przytaja się jakaś rota jegierska lub szwadronik jazdy, lecz główne siły alianckie są zebrane w województwach świeżo od Rzeczypospolitej oderwanych, umacniają

panowanie imperatorowej i strzegą naszych wojsk tam rozkwaterowanych. Tam więc musi się odprawić teatrum śmiertelnych zapasów. Bowiem cała ukraińska dywizja, dwadzieścia pięć tysięcy zrozpaczonego klęskami ojczyzny żołnierza, wyczekuje z dnia na dzień naszego znaku, by powstać i runąć na wroga! Do nich musimy się przedrzeć i wyrwawszy ich z ciężkich terminów, nieprzyjaciół pobić, z kraju wyżenąć i dawne dziedzictwa Polsce przywrócić! Niechaj więc tylko padnie hasło zaczynania, a wszystkie ziemie powstaną jak jeden mąż i nieśmiertelne zwycięstwo poleci naszym śladem. Szczęśliwy skutek uwieńczy nasze zamysły, ale zaczynajmy natychmiast, bo każdy dzień zwłoki wrogów uzuchwala i wzmacnia, zaś odbiera wiarę cnotliwieczującym! Żołnierz jestem i stanę pod komendą każdego, który powiedzie do boju! Zaczynajmy jeno, zaczynajmy!

- A cóż na to powiedzą sejmujące stany i król? - padł jakiś głos.

- Poczciwi pójdą z nami, a resztę wyjmie się spod prawa i postąpi z nią wedle słuszności - zdecydował ksiądz Meier.

- A jegomość król pruski? - rzekł Barss wysuwając się do światła.

- Król pruski! - powtórzył Jasiński odgarniając z twarzy pukle włosów. - Siostrzyca nasza Francja zatrudni go nad Renem tak długo, dopóki ubezpieczywszy się od północy, nie zaniesiem w jego pielesze ognia i miecza w odwecie jego zdrad. Najgroźniejszy to z tyranów i nieprzyjaciół ludzkości. Ale któż się oprze bohaterskiemu jeniuszowi narodu, walczącego o wolność! Wszak wyciągamy oręż nie dla uciskania cnotliwych i grabieży, lecz dla powszechnego szczęścia, dla ugruntowania w naszym narodzie świętych praw natury, dla równości, wolności i braterstwa! - wołał spłomieniony uniesieniem i tak porywający wiarą w szczytne hasła rewolucji, że jego adherenci wybuchnęli równym entuzjazmem. Zadzwoniły skrzydlate, cudne słowa. Rozgorzałe imaginacje już widziały zwycięstwo i serca poiły się dokonywaniem bohatyrskich czynów i chwałą. Łzy świeciły w niejednych oczach, twarze stawały się podobne rozpalonym pochodniom, a duszom sprężonym w świętym porywie zdało się wszystko łatwym i pewnym.

- Więc precz z moderantami, precz z kunktatorstwem i rachubami na jakieś odległe polityczne koniunktury! Tylko nie zwłóczyć więcej, siadać na koń, uderzać ławą i zwyciężać! Przy Jasińskim opowiedział się Madaliński z powagą swojej szarży, wieku i znaczenia; Grosmani, ognisty głosiciel maksym francuskich; ksiądz Meier, prawdziwy jakobin; major Zeydlitz, kapitan Mycielski, żołnierskie czyste serce, oddane ojczyźnie;

Aloe, Francuz z rodu, lecz Polak z ducha; Maruszewski, nieubłagany wróg tyranów i wolność nad wszystko przekładający; podkomorzy nurski Zieliński, major Czyż, Pawlikowski, a wreszcie młodzi oficjerowie i cywilni. Właśnie był ich imieniem zabrał jeszcze raz głos Jasiński, żądając bezzwłocznego zaczynania insurekcji.

Ale znalazł nieprzełamany opór w moderantach. Szczególniej Barss, odczytawszy głośno list Kościuszki, podtrzymywał nieustępliwie jego racje. Wspierał go w dowodzeniach Kapostas, popierał Walichnowski z Dębowskim. Nie przemogli jednak, bo na wszystkie słuszne racje odpowiedział Madaliński:

- Kto pobije, będzie miał rację! Wnoszę przeciw odwlekaniu!

Czym bardziej jeszcze podekscytowana opozycja wybuchnęła prawdziwą burzą i na głowy moderantów posypały się kąśliwe słówka i niesprawiedliwe oskarżenia. Zwłaszcza ksiądz Meier już był sobie folgował, wykrzykując urągliwie na arystokratów, a Maruszewski rzucił zapalczywie.

- Rozumiałem - prawił rozżalony - mieć sprawę z prawdziwymi patriotami, a znajduję zakapturzonych wrogów i egoistów...

Porwał się na to Działyński wyjaśniając w dłuższym przemówieniu, jako w pierwszej chwili po przeczytaniu listu Kościuszki, również był przekonany o zgubności odkładania insurekcji, lecz po dłuższej rozwadze przyznaje słuszność Naczelnikowi, a przeciwić się jego woli nie pozwala mu sumienie.

Po nim Jelski, mąż cnotliwy i wypróbowanego patriotyzmu, korzystając z chwilowej konsternacji opozycjonistów, wyznał otwarcie, że nie znajdującjeszcze Litwy przygotowanej do wystąpienia, sam doradzał Kościuszce odłożenie wybuchu do wiosny. To samo upewniał o województwie lubelskim Piotr Potocki, Aleksander Walichnowski o krakowskim, w którym Sołtyk niczego jeszcze nie dokonał. Nawet major Czyż dał podobną relację z Sendomirskiego. A w końcu zabrał głos Kapostas i rzekł reasumując wywody:

- Z tych relacji wychodzi, że wojsko wszędzie mniej więcej gotowe do powstania, ale zapasy niedostateczne, skarb pusty, chłopstwo obojętne, a szlachta apatyczna i nie skłonna do spełnienia powinności. Odłożyć więc trzeba.

- Właśnie zaczynać trzeba! - zakrzyczał namiętnie ksiądz Meier. - Kto cnotliwy, pójdzie z nami, a na obojętnych i nieczułych jest topór.

- Jegomość rad by do nas wprowadził francuskie praktyki!

- Byle się jeno okazały być skuteczne dla ukrócenia machinacji zdrajców i zratowania ojczyzny - uderzył napastliwymi oczyma w Kapostasa.

- Trzeba się na coś zgodzić, bo czas ucieka - jęknął jakiś głos rozżalony. - Czyżby nam tylko pozostało super flumina Babilonis siąść i płakać!

- Miejmy chociaż zapewnioną pomoc Francji - zwrócił się dość pojednawczo Barss do Jasińskiego - a możemy zaczynać. Wnoszę o przyśpieszenie układów...

Ale wniosek nie został dosłyszany, bo właśnie Zajączek, trzymający się przez cały czas na stronie, ukazał w świetle swoją żółtawą, kościstą twarz i przemówił do Działyńskiego w sposób górny, a cale nieoczekiwany:

- Więc kiedy powszechności wola rozpoczynać insurekcję bezzwłocznie żąda, to rób dla ojczyzny wydźwignienia, jak sądzisz najskuteczniej, a my za tobą pójdziemy. Szwajcarzy sławią Tella, Ameryka Washingtona, Polacy zaś wyswobodzenia swoje będą winni Działyńskiemu - skłonił przed nim głowę i dodał: - Pierwszy staję pod twoją komendę...

- I my! I my! Prowadź nas, wodzu! - zakrzyczała garść zapaleńców Ale reszta oniemiała z konsternacji, zaś moderanci, zaskoczeni takim obrotem sprawy, niespokojnie patrzyli w Działyńskiego, który wzburzony niespodzianą propozycją i podejrzewając w niej jakowąś kabałę chytrze uplanowaną, wymówił się od zaszczytów bardzo krótko i chłodno.

- Rozumiałem się być wyrazicielem życzeń ogółu - submitował się żywo Zajączek - a ciebie widzę najgodniejszym roli dyktatora, skoro Kościuszko opuszcza sprawę i nie wiadomo, dokąd wyjeżdża.

- Naczelnik z przewodnictwa narodu nie zrezygnował - wyrzekł rozdygotanym od gniewu głosem Pawlikowski - tylko na pewien czas oddalił się z kraju, pozostawiając instrukcje względem dalszych a pośpieszniejszych przygotowań. Wszak zapowiedział w liście powrót na chwilę, kiedy będzie zupełna gotowość wystąpienia.

- Snadź źle dosłyszałem czytanie - bąknął zmieszany Zajączek i wziąwszy list Kościuszki od Jelskiego jął go w skupieniu odczytywać.

Ale jego deklaracja nie przeszła bez śladu; skwapliwie pochwycili ją zapaleńcy, odpowiadała bowiem życzeniom natychmiastowego wystąpienia, i postanowili między sobą zażądać od Działyńskiego przyjęcia dyktatury.

Uprzedzony o tym przez Barssa, i aby przerwać wszelkie w tej materii

dyskursy i nieporozumienia, Działyński natychmiast zabrał głos.

- Wiadomo - zaczął cale stanowczym tonem - że dla uchronienia się nieszczęśliwych wypadkówrewolucji francuskiej, zgodziliśmy się, że insurekcja w Polsce powinna być pod dyktaturą jednego człowieka, który by zyskał zaufanie powszechności. Cały naród wskazał do tego Kościuszkę! I Kościuszko naczelnictwo narodu przyjął! On więc jeden władny rozporządzać nami, jak uważa dla pomyślnego skutku sprawy, a naszą powinnością bezwzględne posłuszeństwo. To jeno uważałem przypomnieć wszystkim na zakończenie zebrania. Instrukcje względem dalszych czynności otrzyma jutro każdy z delegatów.

Nie podniósł się ani jeden głos protestacji. Zaczęli się wkrótce rozchodzić. Ksiądz Meier, Jasiński, Maruszewski, Pawlikowski, Czyż i Grosmani pociągnęli na Stare Miasto, żeby jeszcze odbyć jakąś tajną naradę.

W mieszkaniu księdza przy drukarni czekał już na nich kapitan Kaczanowski, a Kuba chrapał w sieni na tapczanie, aż się rozlegało.

Rozdział V - Może dziś, a może jutro. Miej tu oko na wszystko.

- Wedle rozkazu - odparł Kacper prostując się mimo woli. - Daleka droga?

- Do Paryża. O tym ma nikt nie wiedzieć, uważasz! - zastrzegał Zaręba.

- Uważam, panie poruczniku. Trzeba by zawinąć się koło tłumoków.

- Dopiero wieczorem zapadnie decyzja względem mojego wyjazdu, to jeszcze zdążysz. Zaglądałeś do ojca Albina, śpi?

- Gdzie tam! Wstał równo z dniem i poszedł na mszę do Kapucynów. Obiecał wrócić na śniadanie, że ino go patrzeć.

- Trzeba by mu czym godnym brzuch wyłożyć.

- Byle miska była duża, to o smaki nie dba. Przywiózł nam ze Stoków cały wóz prowiantów, pół izby założyłem tobołami i beczułkami, jak na oblężenie.

- Coś długo marudzi na mieście.

Wyjrzał oknem w ulicę. Wąska szczelina Krzywego Koła prowadziła w Rynek Starego Miasta jakby kanałem obudowanym sczerniałymi, wysokimi domami; spodem czerniały błotniste bruki i mrowili się ludzie, a górą polśniewał pas jasnego nieba. Zaręba otworzył okno. Buchnęły do izby gwary miasta i fala chłodnego powietrza.

Wraz też dzwony gdzieś zadzwoniły tak rozgłośnie, że z dachów

porwały się stada gołębi, a gromady baraszkujących pod bramami pauprów podniosły wrzask.

- Ma się na dłuższą pogodę - szepnął Zaręba patrząc w czyste niebo.

- Juści, bo i kapucyn pokazuje na suchy czas - przytwierdził Kacper uprzątając izbę, zastawioną skromnym sprzętem, ale pełną mantelzaków, łub i wojskowych rynsztunków. Żelazne łóżko pod pawilonem z zielonej kitajki zdobiło bielone kiedyś ściany, dając jej pozór zamieszkany i przytulny.

- Dopraszam się pańskiego ucha! Co zrobić z chłopami ze Stoków?

- Gdzieżeś ich zakwaterował? - wysunął lornetkę rychtując ją na okna narożnej kamienicy, w których suszyły zęby jakieś grzeczne dzierlatki w białych dezabilach i z włosami pozakręcanymi w papierki.

- Przy koniach. Chłopy zdatne do harmaty, bo już ich w tej służbie niezgorzej wyegzercyrował ojciec Albin.

- W artylerii koronnej brak ludzi i koni.

- To w sam raz przygodzą się i te dwa cugi, jakie przyszły ze Stoków.

- Cugi ze Stoków! - sądził, że się przesłyszał.

- Juści, a dla panaporucznika przyprowadzili srogiego dryganta.

- Dwa cugi, powiadasz? Ależ to nowina! I dla mnie ogiera? Czemuś od razu nie meldował? Polecę zobaczyć! - rzucił się radośnie ku drzwiom, lecz właśnie wtaczał się mnich zasapany i padli sobie w objęcia.

- No, widzisz, chłopysiu! Powiedziałem: przywiozę i przywiozłem. Jakoś mi nietęgo wyglądasz! Odsapnę ździebko, wysoko do ciebie, że niewiele dalej do nieba. Miesiąc przeleciał jakby z bicza trzasnął! Pomizerniałeś!

- Niechże ojciec siada! Kacper, śniadanie, a duchem!

- Przygodzi się, dziecino. Wprawdzie u Kapucynów po mszy zaprosili mnie do refektarza na polewkę, ale, Boże, się zmiłuj, zalatywała święconą wodą. Karabinki ci przywiozłem, wyrychtowane jak panny do ślubu! Srebra są w beczułkach zalane smołą, od stryja dwa cugi, a od Ceśki ogiera, któregoś w Stokach odmówił. Parobków ci też wybrałem co najsprawniejszych. Nie mnie dziękuj, a stryjaszkowi i Ceśce: onać to się głównie przyczyniła. Masz w niej żarliwą aliantkę - zaśmiał się rubasznie i zażywając tabakę rozejrzał się po stancji. - Modestia tu widać całkiem żołnierska...

- Kwaterę trzymam na różne okoliczności konspiracji, a sam przemieszkuję u generała Działyńskiego lub gdzie się zdarzy. W tym

zajeździe mam też swoje bagaże, konie i ludzi. Cóż się tam dzieje w Stokach?

- Przepij do mnie tym większym i niech no pierwszy głód napasę, a opowiem ci wszystko akuratnie.

Zasiedli do runtowej michy smakowicie parującego bigosu i kiełbas.

- Okrutne miasto ta Warszawa - zaczął po dłuższej pauzie. - Domy jak pałace, harmider i narodu po ulicach niby na odpuście w Leśnej, a fetory wszędzie, aż dech zapiera. Podwiki też dziwnie rzęsiste, miniaste, wyczapierzone i ślepiami tak zamiatają, że ciarki przechodzą.

- Warszawianki głośne z urody i zalotności.

- Powiadał mi o tym paskudztwie jeden frater niestworzone historie.

- Wie jegomość jakie nowiny z Grabowa? - przerwał mu dosyć niecierpliwie.

- Zaraz ci rozpowiem. Ale ta kiełbasa prosi, żeby jej posmakować jeszcze...

- Zróbże jej ojciec ten honor. Nie miałem z domu ani słóweczka od samego wyjazdu, a to już z górą miesiąc. Pisałem i nie odpowiedzieli.

- Miecznik chorzeje, zwozili pono doktora z Lublina i zrobiło się lepiej, ale jeszcze w łóżku. Powiadali, że za twoją przyczyną złe humory dziw go nie zadusiły! Czego bo i nie nawygadywali z racji twoich brewerii! Mełli cię na ozorach niczym w żarnach.

- Pewnie, że już tam moją reputację psi zjedli - szepnął smutnie.

- Za jakobina cię ogłosili, za ateistę i prawie za wyrodka. Jak to w Polsce, co sąsiad sąsiada rad by ze skóry obłupił i zjadł nieosolonego, byle się jeno cudzym kosztem usatysfakcjonować! A teraz Ceśka na wszystkich językach.

- Cóż takiego zmalowała?

- Powiadam ci, arabskie awantury! Całe województwo trzęsie się z oburzenia. Dolej mi, Kacper, jakieś godne piwo. Udała nam się dziewczyna, w całejPolsce nie wyszukasz podobnej. Krótko ci rzeknę: Dosię odbiła i Brzozowskiemu, który ją dowoził do klasztoru w Brześciu, kazała na gościńcu wrzepić pięćdziesiąt bizunów. Nie przelewki zadzierać z taką zaciekłą cieciorką.

Zaręba oniemiał, a Kacper dygotał ze wzruszenia.

- Było tak: Ceśka dowiedziała się przez swoje prześpiegi, kiedy będą wywozili z Grabowa Dosię, tandem zebrawszy czeladź ze Stoków rzuciła

się na przełaj lasami do brzeskiego traktu, zastąpiła tamtym drogę i chciała odebrać wywożoną. Brzozowski hardo się postawił i wziął od niej w twarz batem, a kiedy dobył szabli, przykazała go brać w postronki. Juści darmo się nie dał i srodze poszczerbił pachołków, nim go zmogli. Zbiesiła się dziewczyna, bo jej szpetnie przymawiał i od zbójów wyzywał, to na pamiątkę pozwoliła mu coś z kopę bizunów i związanego jak barana odesłała do Grabowa! Dowiedzieliśmy się post factum, kiedy wróciła z Dosią. Nie ma co, poczynała sobie z kawalerską fantazją salwując uciśnioną! Ale przewidywaliśmy najgorsze następstwa, zwłaszcza mając na względzie nienawiść miecznika do stryjaszka i despekt, jaki spotkał Brzozowskiego. Jakoż nazajutrz zjawiło się wezwanie o zwrócenie Dosi i satysfakcję, bowiem miecznik za wszystko winił stryja! Nie wiem, jaki był respons, bom wtedy dysponował na śmierć jednego z pobitych pachołków, lecz potem czytałem zapowiedź miecznika, w której groził zajazdem i srogą zemstą! Wyraźnie stało czarno na białym. Stryjaszek tylko ręce zacierał z kontentacji. - Wojna - to wojna! Udry na udry! A dziewczyny nie wydam - zapowiedział, całe swoje myślistwo spędził do Stoków, uzbroił i w strzelaniu egzercyrował. Przez dwa tygodnie leżeli obozem na dziedzińcu. Ja dom przysposobiłem do obrony, moździerze wciągnąłem na basztę, z okien porobiłem strzelnice, fosy zalałem wodą, strażami obsadziłem wszystkie drogi na milę wokoło i czekaliśmy z upragnieniem.

- Właśnie zmogła go choroba i poniechać był przymuszony. Pozwał jednak stryja do trybunału o wiolencję i rozbój na gościńcu. Już czterech porąbanych i jednego trupa prezentowałem w grodzie do obdukcji. Bronić się musimy, ale sprawa przewlecze się na lata, od czegoż juryści.

- Brzozowskiemu stała się jednak wielka krzywda!

- Otóż to! Pokrzywdzony na skórze i na honorze, a nie ma z kogo wziąć satysfakcji, trudno, żeby wyzywał na rękę Ceśkę! Już i tak dworują z niego, co wlezie, nawet krotochwilne wierszyki kursują o jego przygodzie - zaczął się śmiać.

- Dziwy się wyrabiają w tej Polsce, prawdziwe dziwy! A cóż na to panna Ceśka?

- Z początku nie popuszczała strzelby z rąk i srożył się jak żbik, ale teraz, imaginujże sobie, opuścił ja animusz i rozpacza nad tym, co się stało!

- Nierychło, Marychno, po śmierci wędrować. Siedzi w Stokach?

- Wywiozła Dosię aż gdzieś w Wieluńskie, do swoich, ale na zimę powróci, bo stryjaszek nie może się bez niej obejść. Migdał to przedni, kanar!

- Wielkiegoserca panna, uznaję, jeno że poczyna sobie tatarską modą...

- Kacper by o tym trzymał inaczej! hę? - zaśmiał się widząc jego wzruszenie i twarz radosną.

- Wylizałeś się już, widzę, z plejzerów expedite?

- Do usług jegomości, gotówem zarobić na nowe!

Gawęda przeszła na sprawy rodzinne, a potem na materie de publicis, przy czym Sewer napomknął o swoim rychłym wyjeździe na parę tygodni. Zafrasował się tym wielce ojciec Albin.

- Myślałem, że nacieszę się tobą chociaż przez czas, póki mi się konie nie odpasą.

- Służba - rzucił krótko. - Niechże ojciec moją kwaterę traktuje jak własną. Kacper będzie ojcu dogadzał i wszędzie doprowadzi, zna miasto i ludzi. Wpadnę jeszcze wieczorem, to się zobaczymy. Muszę napisać do stryjaszka i wykoncypować podziękowanie dla Cesi. Nie lubię długów wdzięczności!

Poleciał do koni, ale na schodach dopędził go Kacper i schylił mu się do kolan.

- Masz we łbie roksolany czy co?

Chłopak zaś gorączkowo i łzawo dziękował mu za Dosię.

- Podziękuj pannie Ceśce, przecież nie prosiłem jej o odbicie Dosi...

- Ale zrobiła to dla pana porucznika i winienem...

- Głupiś, pilnuj swojego nosa. Nie mazgaj się... Chodźmy do koni.

W pierwszym podwórzu zajazdu stało parę wozów naładowanych krótkim, okrągłym drzewem, beczkami ze smołą i worami.

- Karabiny są w drzewie wydrążonym - objaśniał cicho Kacper - srebra we smole, a prochy w owsie. Aniby komu o tym przyszło do głowy!

W drugim podwórzu, znacznie mniejszym, gdzie były stajnie przyparte do boków wysokiej kamienicy, na długiej ławie siedzieli parobcy, wyciągając przez nos pobożne pieśni. Maciuś wystrojony odświętnie, wtórował im basem, ale na widok Zaręby stanęli w ordynku. Zlustrował ich ze szczególną uwagą, bo paroby były rosłe i kościste, młodziaki

jeszcze o pucołowatych gębach i lnianych włosach, przybrani w krótkie kożuszki, przepasane rzemieniami, w skórzane hajdawery i w długie buty.

Po czym obejrzał cugi, które okazały się być znacznej ceny i w sam raz sposobne do zaprzęgu harmat, ale najdłużej cieszył się dryganiem. Maciuś go był wyprowadził z najszczerszą admiracją i zażywał tak sprawnie, że ogier dawał ze siebie grzeczne dziwowisko, gdyż mimo krwie gorącej karny był, posłuszny, w obrotach ćwiczony i owo zmyślności nad podziwienie.

- W życiu nie miałem godniejszego! - przyznał nie skrywając kontentacji.

- Powiedają, jako sama panienka tak go wyegzercyrowała! - szepnął Kacper.

- I cugi też niezgorzej włożone do służby - zwracał uwagę Maciuś.

- Pójdą wraz z chłopakami do artylerii koronnej - udecydował Zaręba, na co wystąpił jeden z parobków i podejmując go pod kolana rzekł nieśmiele:

- Pokornie prosim służbę pod jaśnie dziedzicem.

- Starszy pan przysłał nas panu porucznikowi.

- A panienka Ceśka przykazowała służyć paniczowi do ostatniej pary...

- Przysięglim na to. My z własnej ochoty prosilim na wojnę - mówili, posobnie chyląc mu siędo nóg i całując go po kolanach.

Rozczulony taką poczciwą dyspozycją, sowicie im sypnął złotówkami, a przykazawszy Kacprowi, aby ich odprowadził do koszar artylerii, gdzie mieli pozostać aż do jego powrotu z wojażu, poszedł na miasto rozważając szczególną troskliwość Ceśki. Kłopotała go bowiem cale przyjemnie.

Właśnie był trębacz z wieży ratuszowej rozgłaszał południową godzinę i ludzie, jak to było zwyczajnie po niedzielnym nabożeństwie, gęsto wysypywali się w Rynek i przyległe ulice. Dzień też był po temu słoneczny i dosyć ciepły, jeno co wiatr burkoty czynił po dachach i tęgo rypał godłami wiszącymi nad sklepami. Tłumy zalegały całe Stare Miasto przepełniając niemałą wrzawą powietrze. Poczerniałe, a miejscami już srodze ukrzywdzone przez czas kamienice starożytnej struktury, jeszcze pełne śladów minionej spaniałości, wyblakłych złoceń, pozacieranych malowań i rzeźb spękanych i przeróżnych godeł, wyrażonych zdobnie, wyniosłą cembrowiną murów spiętrzonych a polśniewających tysiącami okien, ogradzały Rynek czyniąc zeń jakoby akuratnie wykoncypowaną

sadz, z pośrodku której dźwigał się Ratusz, strzelający w niebo czworogranną, potężną wieżą; zasię cały przysadzisty spodek budowli zajęty był na faktorie kupców zagranicznych, sklepy i wejścia do loszków, gdzie szynkowano gorzałką i miodami, a nad nimi, w wysokości półpiętra, obiegała szeroka galeria, na którą wychodziły okna i drzwi radzieckich izb i kancelarii. Paradne wejścia zdobiły herby Rzeczypospolitej kute w kamieniu i miejskie pachoły, trzymający wartę.

Zarębie, patrzącemu z rogu Krzywego Koła, Ratusz wydał się niby korab, oblany ze wszystkich stron morzem ludzkim, co nieustającymi falami napływało z bocznych ulic i zaułków. Tworzyły się już ciżby i zatory, że miejscami ciężko było się przecisnąć, a przejechać niepodobnym, z czego co chwila powstawały swarliwe zatargi. Całe bowiem familie i socjety zażywające spacerów przystawały, gdzie się dało, na ugwarzania z przyjacioły. Godne matrony w świątecznych kornetach i nie lada jakich strojach, a w asyście sławetnych ojców w czarnych, uroczystych kontuszach wywodzili na pokazanie światu swoje młódki, wabnie przybrane, śliczne i rade się dające oczom kawalerów, brzęczących niby roje trutniów dokoła miodu. A byli pomiędzy nimi oficjerowie z koru artylerii, w którym synkowie łyczków mogli być fortragowani nawet na znaczniejsze szarże. Nie zbrakło też pod kafenhauzami miejskich frantów, modnym frakiem i manierami dających pozór paniczów. Owdzie dojrzał żony bankierów, bogatych kupców i urzędników, jak promenowały w licznej asyście i modą wielkich dam wzgardliwie spozierały na plebs wyświąteczniony. Mnisie habity i golone głowy jak szczupaki nurkowały wśród tłumów, zaś gemejny różnych pułków prowadzili się ze swoimi bogdankami środkiem wiecznie zabłoconych ulic.

Chmary dzieci z niemałym wrzaskiem plątały się w ciżbach, gdzie znów pejsaty Żydowin przemykał się lękliwie pod murami, to jacyś urodzeni w zabrzydzonych kontuszach, o twarzach napitych i niepewnym kroku, peregrynowali od wiechy do wiechy, ściągając na siebie niejedno słowo przygany i drwin.

Sporo kręciło się jakichś figur zagadkowych w wyszarzanych wojskowych kurtach i zponurymi twarzami, zaś tu i owdzie dziady, nie bacząc na srogie zakazy marszałkowskie, wyciągali skamlące ręce i głosy. Owo jeszcze i przeróżni handlarze, obwołujący swoje towary, skutecznie przyczyniali się do zwiększenia zgiełków, że wrzało już w Rynku jakoby zgoła na walnym jarmarku.

Zaręba dał się porwać tłumom i okrążał wraz z tym prądem cały Rynek przyglądając się twarzom i łowiąc głośne dyskursa. Bowiem pospólstwo nie nawykło skrywać pod korcem swoich utrapień i radości. Brzęczała mu więc w uszach jakby nieustająca spowiedź codziennych trosk i zabiegów, a szczególniej skargi na drożyznę dawały się najczęściej słyszeć.

- Już na wolnicy żądają ośm groszy za funt wołowiny! - żaliła się jakaś.

- A za chudą parę gęsi chcą całe dwa złote! Słyszane to rzeczy?

- Pięć groszy każą płacić za bułkę chleba! To koniec świata, moja pani!

- Ruski wszystko wyżerają, a ty, biedny człowieku, powieś zęby na kołku.

- A wszystkiemu winowaci panowie - konkludowała jakaś brzękająca różańcami.

- Albo i te piekielne farmazony! Powiedał o tym u Bernardynów ojciec Telesfor. Boga zaprzeczają, powieda; królów wydają na śmierć, powieda; kościoły obracają na stajnie, powieda; to jakże tu ma być błogosławieństwo boskie, powieda.

Nie słyszał więcej, porwany silniejszą falą i wyrzucony jakby na mieliznę pod winiarnię na rogu Nowomiejskiej, w kupę jakowychś sławetnych person starszych wiekiem, dostatnio ubranych, a rajcujących ciszej i często rzucających oczami na strony, zali nie strzygą gdzie jakie ultajskie uszy.

- Już nas w Grodnie zaprzedali z kretesem. Czytaj kum w gazecie: stoi jak wół.

- Tere fere kuku... wierz, kum, tym bazgrałom, a zbędziesz się zbawienia i jeszcze cię ogłoszą farmazonem! Mnie cale inaczej powiedał o tym pan Kobylański z komisji skarbu, jako tam w Grodnie chytrą sztukę wycięli Prusakowi...

- Moiście, nie miejsce na takie materie, wstąpmy na kusztyczek do Brajerowej.

- Gorsze od wszystkiego te kwaterunki - podjął niski z zapadłym brzuchem majsterek, od którego zalatywało juchtami. - Mnie już wsadzili na kwaterę czterech żołnierzów!i Mam z nimi krzyż pański! A taki Kiliński dostał tylko oficjera i będzie miał jeszcze z tego profit, bo wie, gdzie zadzwonić dukatami i gdzie bakę zaświecić! Zjedzą mnie z bebechami te złodzieje - jęknął.

- A jak się to mnie przygodziło - zaczął drugi z obmierzle zatabaczonym

nosem, w rogowych okularach i o nakrapianej czerwono twarzy. - Zakwaterowali mi dwóch obwiesiów! Szczyre to rabuśniki, już mi odbili komorę, wykradli kury, spalili płot i zabierali się do dziewczyn. Kijem przepędziłem ultajów i poleciałem z żałobą do komisji kwaterunkowej, ale pan Gautier jeno ręce rozłożył i powieda: nie zaradzę, generał Pistor tu znaczy, a nie nasza komisja, suplikuj go asan, może ci odmieni...

- Nie chodź do tego Antychrysta - przerwał mu gwałtownie chudy, przygarbiony jegomość.

- Kumie najmilejszy, a dyć na takim samymwoziku jachałem. Dukata pozwoliłem pisarzowi za dopuszczenie przed obliczność generała, a kiedy wyłożyłem mu swoją okoliczność, kazał mi za drzwi! Słyszycie, mnie, ojca dzieciom, mnie Jana Chryzostoma Trydla, mnie tutejszego z dziada pradziada, szewieckiego kunsztu majstra z majstrów, śmiał sponiewierać i jeszcze od sukinskich synów nazwał! - Wrzał, ledwie już zipiąc z alteracji.

- Bogu ochfiaruj krzywdę, a tutaj jęzorowi nie folguj - mitygował któryś.

- Za taką postponację flaki bym ścierwie wypuścił z bebecha...

- Pałace a no i jaśnie wielmożnych kamienice są wolne od kwaterunków - zaszeptał zatabaczony zabierając się do kichania. - Na kim się zmiele, a na nas się skrupi. Kwaterunki, brukowe, ogniowe, gnojowe i wszystkie pobory i składki któż płaci? Jeno my jedni! Panowie zawsze potrafią się wykpić...

- Za długo już tego gniotu, za długo - mruczał gniewnie Jan Chryzostom.

- A nie zapłacisz, to ci przez egzekucję ostatni sprzęt zabiorą i przedadzą... A cóż to kto zrobi jaśnie wielmożnym? Dużo sobie robią z naszych krzywd!

- Ksiądz Meier powieda, żeby na nich spróbować owych francuskich praktyk, to by może choć dla naszych dzieci znalazła się sprawiedliwość.

- Strach o tym pomyśleć. Były wolnoście, były prawa, teraz zaś co? Jeszcze gorsza niewola! Co jedni przyznali, drudzy wzięli, a bieda ostała!

- Żeby chocia kto orędował za nami na sejmie i u króla jegomości...

- Kumie, kruk krukowi oka nie wykole, uważaj, Jan Chryzostom Trydel ci to powieda. Przeznałem na durch tych naszych orędowników! Potąd stali za nasze prawa, póki król nie stargował ich la siebie honorami.

- Prawda, jako się to przygodziło z Barszczem. Pierwszyć to był nasz

orędownik i obrońca przed majestatem i stanami, a skoro przypuścili go do szlacheckiego stanu, przezwał się z francuska i teraz trzyma jeno z panami...

- Pamiętam jego mać: miała jatkę na Podwalu. Źle jest psia kość, skórka barania, chodźmy do Brajerowej na kusztyczek miodu.

- I będzie gorzej - upewniał ponuro majsterek, tracący juchtem - niech no mróz ściśnie i Igelströmowe wojska ściągną z obozów, to nas z chałup powyrzucają.

- Na dwoje babka wróży, może się leda dzień odmienić na drugie.

- Baj baju, Kiliński z Morawskim durzą, a głupie zawierzają jakby w tę ewangelię. Któż się to przyczyni do odmiany? Panowie szlachta, hę?...

- Głupiś, kum, jak rozmiękła podzelówka. Przyczynię się ja, Jan Chryzostom Trydel, ty, Piotr Zadra, oni, nasza czeladź i my wszyscy w kupie. Spytaj Kilińskiego albo księdza Meiera, kto w onej Francji dokonał zmiany, to zrozumiesz!

- Kum ma głowę nie od parady, ale lepiej już chodżmy, tu nieprzespiecznie - zgasił przygarbiony zezując podejrzliwie ku Zarębie.

Pociągnęli do loszku pod Ratuszem, a na ich miejsce stanęli drudzy, że jako na teatrum zmieniały się wciąż figury i dyskursa, jeno tenor deliberacji był jeden: skargi naciężary, wzdychania i żale. Tylko niekiedy wpadło w uszy Zarębie jakieś zastanawiające słowo o sprawach de publicis, to szept tajemniczy, że nasłuchiwał coraz uważniej i baczniej się rozglądał po tłumach. Dojrzał bowiem tu i owdzie porozumiewawcze znaki pomiędzy młodzieżą i karteluszki, podawane sobie z rąk do rąk, ale co by zawierały, nie mógł się dowiedzieć. Zagadnął w tej materii jakiegoś aspana, lecz ten jeno obrzucił go podejrzliwym, spojrzeniem i oddaliwszy się pod Ratusz wskazywał na niego jakimś oberwańcom, zebranym na stopniach pręgierza.

- Wziął mnie za szpieguna czy co! - Ta drobna okoliczność wzburzyła go i naraz poczuł się dziwnie obcym wpośród tych tłumów. I sprężywszy swoją postać wyniosłą, bezwolnie potoczył dumnymi, władczymi oczyma. Jakże nikczemnymi zdały mu się w tej chwili te wynędzniałe twarze pospólstwa, przygarbione grzbiety, nieforemne postacie i lękliwe spojrzenia! I czymże były w istocie te bezimienne, szare ciżby, trwożnie ustępujące przed każdym urodzonym? Ksiądz Meier widział w nich niezwyciężone armie przeciwko tyranom! A Konopka tylko z nimi obiecywał dokonać rewolucji! Któż się tutaj uwodzi? Zali nie są to

wszystko płonne rachuby? - dumał. - Mogąz się znaleźć ludzie miłujący wolność i ojczyznę, między rzeszą zwyczajną jeno parać się miarką, łokciem a rzemiosłem? Zali w nich żywie co innego nad troskę o zysk i przeżycie jutra!... Gryzły go trwożne zwątpienia, lecz na sprzeciw wstały w pamięci wypadki rewolucji francuskiej. Wszakże tam ci sami sławetni, ci zakuci w okrutne getta poniżenia, nędzy i pracy, zburzyli Bastylię, zburzyli tysiącletnią tyranię i obronili Francję przeciwko skoalizowanym potencjom! I owo, ku uwielbieniu cnotliwych całego świata, nową ewangelię człowieczeństwa ogłaszają! Rozumowi a cnocie świątynie stawiają! Nawet starożytnych prześcignęli w miłowaniu ojczyzny i republiki. Ich to krwią i jeniuszem wstawa szczęśliwość powszechności! Tak dzieje się we Francji, więc czemuż nie ma się stać u nas?

Człowiek - wszędzie jednaki, wszędy też zarówno godzien wolności. Zniknęły mu z serca chwilowe uprzedzenia i chociaż nieznośny fetor zalatywał od nich i raziły go ordynaryjne żarty i prostackie śmiechy, znowu z wytężoną bacznością wybierał oczyma najroślejsze postacie, jakby je w myślach werbując do szeregów, gdy z kamienicy na rogu Dunaju i Nowomiejskiej, przed którą wartę trzymał żołnierz municypalny, ukazał się prezydent Rafałowicz w towarzystwie Barssowej i wnuczek. Zaręba damie złożył powinny ukłon, znał ją bowiem żarliwą patriotką i otrzymawszy w zamian wdzięczne spojrzenie poszedł do sieni oznaczonej numerem 43, gdzie była drukarnia księdza Meiera. Nie było go na kwaterze, tylko w niskiej, sklepionej izbie od Piwnej, zawalony tłoczniami, stertami papierów i księgami siedział Konopka, coś pilnie zajęty pisaniem.

- Ksiądz jeszcze nie powrócił z nabożeństwa - objaśnił podając mu rękę.

- Nie wiedziałem, jako hołduje jeszcze zabobonom. Rozumiałem go sawantem.

- Musi to czynić dla pospólstwa i popularności. Waszmość już gotowy do drogi?

- Mogę ruszaćchoćby w tej minucie. Cóż waćpan takiego koncypuje?

- Madrygał dla jednej, bóstwu podobnej piękności. Przeczytam waści.

Zaręba słuchał pobłażliwie wierszowanej elukubracji, gdzie było do syta berżerek, bladej luny, owieczek, mitycznych bogiń i górnie wysławianych amorów. Mdłe to było niczym flaki z olejem, więc doczekawszy się końca wyrzekł rubasznie:

- "Niech żyje luby zakątek! Skąd życia bierzem początek." Wykoncypował tę piosenkę starosta Woyna. Pomnę ją jeszcze z kadeckich czasów, bo krótko i rzetelnie sławi to, o czym poeci łżą tak długo i górnie. Wszak nie o co drugiego chodzi?

Konopka spąsowiał i załamując ręce wykrzyknął zgorszony:

- Nie bluźnij waszmość! Nieszczęsny, kto słodkiej władzy amora nie ulegał!

- Bom Wenerę traktował jak dziewkę żołnierską: jak się masz i bądź zdrowa. Na inne amory szkoda mi było czasu i dukatów - podrwiwał, lecz nagle zjawione przypomnienie Izy zasępiło mu duszę, że dodał życzliwiej:

- Masz rację, godzien jesteś za swoje wierne służby nadgrody od lubej... Ale Konopka uśmiechnąwszy się przemówił z goryczą:

- Nazwie mnie tkliwym Celadonem i madrygał zawiesi na ołtarzu przyjaźni! - Po czym spytał zwykłym tonem: - Idziesz waszmość na obiad do Hotel d'Allemagne?

- Do podkomorzyny muszę aż na Nowy Świat. Właśnie mi już pora...

- Wyjdę z waćpanem. Dzisiaj o zmierzchu zebranie u Dziarkowskiego.

- Stawię się niezawodnie. Tym nie patrzy z oczów bohatyrstwo - wskazał oczyma na snujących się ludzi, gdy wyszli na Piwną.

- Nie gorsi francuskich sankiulotów, jeszcze się przy zdarzonej okoliczności pokażą.

- Któż koncypuje listy, jakie mam powieźć do Paryża?

- Trębicki z księdzem Meierem. Napatrzy się waszmość wielkich spraw w tym Paryżu. Chciałbym był widzieć, jak leciała głowa Marii Antoinetty! - westchnął żałośnie.

- Jej winy i zbrodnie wyimaginowali oszczercy - ozwał się nieostrożnie Zaręba. Konopka aż przystanął i zatapiając w nim swoje lazurowe oczy szepnął drapieżnie:

- Winna, bo z rodu prawiecznych tyranów!

- Przypuśćmy, że twoja bogdanka w takowej sytuacji. Cóż byś uczynił?

- Oddałbym ją katowi - rzekł prędko i bez wahania. - Dałbym tak samo ojca i matkę. Kto poślubia walkę z tyranami, temu nie trza więzów przyjaźni, miłości ni rodziny! Bez miłosierdzia! Oto moja maksyma! Litość w rewolucji jest zbrodnią równą zdradzie! - szeptał namiętnie i piękny był w tym uniesieniu złowrogą pięknością spadającego brzeszczota. Zaręba ścisnął mu dłoń z najżywszą admiracją.

- Takim sobie imaginowałem waszmościa. Uwielbiam słuszność twoich maksym.

- Ale szczególniejszym wrogiem w Polsce mam "człowieka poczciwego" Zaręba uwiesił pytające spojrzenie na jego wielce rozgniewanej twarzy.

- Jemu przysiągłem walkę na śmierć i życie, bo póki on trzyma rządy w mniemaniach powszechności, poty nie zaznamy ładu i prawdziwej wolności.

Przycichnął, gdyż wyszli z Piwnej na wąską uliczkę, prowadzącą do Bramy Krakowskiej i srodze zapchaną tłumami, powracającymi ze Starego Miasta; dopiero przedostawszy się pod domostwo Merliniego, piętrzące się niby kupazmurszałych grzybów na boku Bramy, podjął znowu rozmowę.

- Człowiek poczciwy to najniebezpieczniejszy z tyranów! - mówił kłaniając się co chwila komuś w ciżbach. - "Poczciwy człowiek" nie przeciwi się niczemu przez poczciwość: bowiem warcholstwo uważa za tężyznę; przemoc i zbrodnię wytłumaczy krewkością; nikczemność - swobodą przekonań; oczywistą zdradę - rozumem in statu. Wszystko taki wyrozumie akuratnie i wszystkiemu poczciwie pobłaży, byle jeno dali mu zażywać spokoju i nie tykali jego przywilejów! Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek - to jego święte przykazanie.

- Nie wyplenisz tego rodzaju ogniem ni mieczem, próżna walka.

- Otóż to! Po stokroć wolę człowieka twardym, nieużytym, srogim, egoistą i szczyrym nieprzyjacielem ludzkości. Przynajmniej wiem, z kim sprawa, jak go zmacać po słabiźnie i czego się spodziewać! Ale "człowiek poczciwy" te jakbyś miał okoliczność z pierzyną: uderz kijem - spęcznieje; strzelisz - kula utonie bez śladu; przejedziesz sztychem - jakbyś szył powietrze! Uważałeś go przyjacielem, lecz poczciwość wyda cię wrogowi, a jeszcze się zgniewa na ciebie, gdy mu wypomnisz, boć on pragnął najlepiej! Człowiek poczciwy czuwa nad wszystkim, troska się, boleje, rzewnie płacze, lecz niczemu nie zapobieży, bowiem poczciwość wzbrania mu uczynić przykrość choćby oczywistemu zdrajcy! Przekonałeś go do sprawy, zaprzysięgnął postąpić wedle sumienia i powinności - cóż, kiedy w pół godziny potem to samo przyobieca twojemu adwersarzowi. Na wołowej skórze nie spisałby uczynków "człowieka poczciwego" - machnął ręką.

- Trzeba mu nakazać posłuszeństwo.

- Podniesie gwałt, zaprotestuje w grodzie, gotów do zbrojnej

konfederacji, a nawet do połączenia się z nieprzyjacioły kraju, w imię obrażonej poczciwości.

- Gnojące się rany chirurgowie często wypalają żelazem.

- I ja tak rozumiem, lecz na zebraniach komitetu wciąż deliberacje: co rzeknie powszechność na nasze zamierzania? Czy mamy prawo stanowić za wszystkich?

- Właśnie dzisiaj u Dziarkowskiego mamy podeliberować nad takimi materiami.

- Widzę, jakoście tam uformowali klub jakobinów!

- Ponieważ moderanci schodzą się tajnie na jakoweś knowania w pałacu Pod Sfinksami - zaszeptał mu w samo ucho - zawiązaliśmy sekcje "Obrońców Wolności", aby łacniej czuwać nad tymi arystokratami.

Zaręba poruszył się niemile dotknięty.

- Oni by woleli: "Wiwat naród z królem, wiwat wszystkie stany", jak to było wypisywane na bandoletach czasu sejmu konstytucyjnego. Pragną pochwycić styr insurekcji, utwierdzić panowanie swoich przywilejów, a lud zatrzymać w poddaństwie niewoli. Boją się świętych zasad braterstwa i równości. A jako przykład ich knowań podam: że mimo listów, jakie przywieźli Barss z Pawlikowskim od Naczelnika, posłali do niego swoją delegację w osobach panów Potockiego i Orsettiego, nie wyznając się z tym przed nami. Formują jakąś kabałę.

- Mieszkam przy Działyńskim, a o tych machinacjach nic nie wiem.

- Bo waszmość zapatrzony tylko w swoich żołnierzów i egzercyrunki...

- Prawda - potwierdził ze szczerością - i szef mnie już do politycznych spraw nie przypuszcza. Dębowski masekreta swoje i jest z nim w konfidencji.

- Z Lipska donoszą nam o wszystkim, co się wyprawia i zamierza.

- Ktoś możny tam czuwa.

- Sam ksiądz podkanclerzy, zaś ksiądz Meier ma z nim czucie...

- Za dużo klechów! przecież nie zabieramy się odprawować egzekwii.

- W Paryżu także ich niemało i pomiędzy najżarliwszymi.

- Nie neguję, znam również gotowych na najzuchwalsze azardy dla sprawy. Aleś mi waść zabił klina moderantami! Czy to aby pewne?

- U Dziarkowskiego dowiesz się waszmość obszerniej. - Ścichnął nagle, gdyż pod Bramą odciągnął go na stronę jakiś aspan i coś mu pilnie

zaszeptał.

Brama Krakowska stożyła się niby ogromna, czworokątna kopa, bowiem mimo wyniosłości górnych pięter, zjeżonych jeszcze blankami a dachami, u nasady była wielce rozrośnięta, prawie pękata i dająca pozór srogiej fortalicji. Ruderą jednak pokazywały się być te masy potężne, obdarte z tynków i narożnikowych ciosów, poszczerbione głębokimi ranami, przeżarte wilgotnością i rozpadające się ze starości. Dachy widniały pogięte, miejscami pozapadane i świecące żebrami łat i wiązań. W strzelnicach i na zmurszałych przyporach krzewiły się bujne chwasty, a tu i owdzie wystrzelały nawet spore drzewka. Furta, wyrwana wraz z kamiennym obramieniem, leżała na ziemi, zaś krzepkie niegdyś brony, całe z grubych blach, skrępowanych żelaznymi sztabami, zwisały krzywo na obluzowanych zawiasach niby podarte i do cna zetlałe łachmany; że się już nie dały zawierać, zastępowano je na noc drewnianymi płotami. Nie stało też już od dawna zwodzonego mostu, a resztki fos broniących przystępu zarzucono gruzem i śmieciami. Pozostał jeno stary obyczaj zbrojnych wart, które dwa razy na dzień zaciągały się przed nią wśród grania klarynetów, piszczałek i warkotu tarabanów, by czynić jeno płone honory przejeżdżającym dygnitarzom. Inszej zgoła racji nie miały. Zaś w samej Bramie, pełnej na bokach nisz i komór, gmerały się dziady skamlące o jałmużnę i polśniewało nigdy nie wysychające błoto. Przez wylot na Krakowskie Przedmieście widać było kościół Bernardynów i gmachy klasztorne.

- Mam ciekawą nowinę - zaszeptał Konopka powróciwszy, gdy już weszli w Bramę. - Chruszczow spod Węgrowa wyciągnął ze swoimi rotami na Lublin.

- Wziął dyrekcję na Warszawę - odszeptał - już mi o tym donieśli. Wygląda, jakby Igelström pragnął wszystkie swoje siły skoncentrować w stolicy.

- Okoliczność cale pomyślna dla naszych przygotowań po województwach.

- Utrafiłeś w sedno - i zaszeptał żywo: - To skutek rozszerzanych między pospólstwem wieści o zamierzonych napadach na jego komendy. Uląkł się, zwija obozy na Woli, ściąga dalsze posterunki i przenosi wojska do miasta. Mieszczanie srodze już na to sarkają, boć w braku koszar rozkwaterują żołnierzów po domach. Na tośmy niemałe kładli nadzieje. Rozproszonych łatwiej będzie pokonać. Nie dopuścić jeno, aby się zebrali do kupy.

- Mam krótką sprawę z naszym przyjacielem - przerwał mu Konopka przystępując do Baraniego Kożuszka, siedzącego we framudzeBramy przy samym wyjściu na Krakowskie. Stary snadź musiał być dzisiaj w markotnej dyspozycji, gdyż siedział jakiś osowiały, chmurny i milczący. Nie zaczepiał nikogo, jak to było jego modą, penetrując jeno ponurymi oczyma wpośród ludzi i powozów przejeżdżających. Nie suplikował też o jałmużnę, a jeśli mu kto wetknął w garść jaki grosz, dziękował skinieniem głowy lub podaniem otwartej tabakiery. Konopka dając mu złotówkę spytał cicho o jakichś sprzysiężonych.

- Siedzą w traktierni Poltza na Podwalu, przeciwko pałacu Igelströma.

- Niech na mnie poczekają do piątej - szepnął cofając się gwałtownie pod mury, bowiem z Bramy galopował na rozhukanym koniu żokiej w czerwonym fraczku, takiejże czapce i żółtych botfortach, w ślad za nim pędziła wysoka kariolka o czerwonych kołach zaprzężona w cztery siwki, powożone przez słynną z urody i wesołego życia Andzię, obok niej siedział kapitan Kaczanowski, niedbale rozparty, zasię po nich toczyło się jeszcze trzy powozy pełne alianckich oficjerów i strojnych dam. Przelecieli niby burza, roztrącając przechodniów, pierzchających na wszystkie strony.

- Żeby was, psiekrwie, wydusiła morówka! - błogosławił ktoś z pokrzywdzonych.

- Skręcili w Senatorską, na pewno walą do Szulca na Wolę - zauważył Zaręba.

- Kapitan nie przebiera w kompaniach - ozwał się zgryźliwie Konopka.

- Dziewczyna prosto kanar, wabna i pono szaleje za im. Przystoiż mu taka komitywa z alianckimi oficjerami?

- Piękną Andzię utrzymuje Diwow, więc wypada mu się z nimi zadawać.

- I taka socjeta wymaga niemałych ekspensów, o ile zaś wiem, kapitana nie stać.

- Ekspensa ponosi nasza kasa. Imaginujesz sobie teraz, o co tu chodzi? Juści że zrozumiał, odparł jednak ze szczerą awersją:

- Nie na mój smak ta dziewka i ten proceder Kaczanowskiego.

- De gustibus. Ja miałem zagrać rolę czułego kochanka przy tej Chloe, ale się wyprosiłem u szefa. Kapitan majster w takich sprawach, z umarłego wyciągnie tajemnicę. Niczym niespłacone usługi nam oddaje.

Wyszli na Krakowskie. Sporo jeszcze snuło się ludzi pod domami. Czas

był ciepły i w słonecznym świetle żywo barwiły się stroje, błyszczały okna i przelatujące pojazdy jaskrawo malowane, za którymi podnosiły się tumany kurzów. Szli wolno, bo Konopka wciąż się komuś kłaniał, często przystawał ze znajomymi. Stosunki miał rozległe między sławetnymi a pospólstwem, jak i między miejskimi personatami. Zaś szczególną sympatią cieszyć się musiał wpośród kobiet, gdyż często jakieś uwielbiające oczy podnosiły się na jego śliczną twarz. Nie zwracał jednak baczenia na te nieme hołdy.

- Gdzie tu stacja powozów do najęcia? - spytał Zaręba patrząc na zegarek.

- Pod królem Zygmuntem - a opłaca się kursy w sklepie zegarmistrza Kranca.

- Muszę się pospieszyć na obiad, dochodzi druga.

Zaczął się umawiać o spotkanie wieczorem, gdy najniespodziewaniej stanął przed nim Klotze.

- Co waść tutaj robi? - dziwił się Zaręba, wielce poruszony tym spotkaniem.

- Właśnie powracam z koszar Działyńskich, gdzie szukałem pana porucznika.

-Dawno waść bawi w Warszawie? - ledwie się powstrzymał od innych zgoła pytań.

- Trzeci dzień. Instaluję kasztelana na zimowych leżach i ledwie już zipię z utrudzenia - obciągał swoim zwyczajem westę na cale wysadzonym brzuchu.

- Zdrowi wszyscy? - pokazywał twarz obojętną, ze drżeniem jednak czekając responsu.

- Jak rydze! Zwiozłem cały dom do Warszawy, samych czterokonnych brak pod bagażami dwanaście, nie rachując karet pani kasztelanowej, szambelanostwa i pojazdów pod dworskich ludzi. Nasz agent wynajął pałac Borcha na Miodowej, ale nawieźliśmy go w takim stanie, że choć łeb sobie rozbij z rozpaczy! Istny Pociejów! Pani kasztelanowa kazała mi przede wszystkim odszukać pana porucznika - ukłonił się szczerząc zęby w jakimś konfidencjonalnym uśmiechu.

- Stawię się jeszcze dzisiaj. Wuj pozostał w Grodnie?

- Tak, ale sejm się skończy albo go zalimitują lada dzień i natychmiast przyjedzie. Powiem pani kasztelanowej, że pan porucznik będzie na

podwieczorku...

- Może i wydolę na tę porę. Jakże waść znalazł stolicę po Grodnie? - chciał przeciągnąć rozmowę.

- Śliczna jak zawsze, lecz napomina mi młodą, opuszczoną małżonkę: strasznie smutna. Na ulicach pustki, w handlach pustki, w kaletach pustki, a w twarzach przygnębienie. Ale niech no dwór z królem jegomością powróci, będzie tu inaczej. Jedno tylko uważam nie zmienione: dziewczęta rarytasy, że palce lizać! - Tu zatrząsł się w uśmiechu, aż mu zabrzęczały liczne pieczątki u dewizek.

- Nie myli się waszmość, Warszawianki są godne uwielbienia - wtrącił z zapałem Konopka.

- I co najcięższej kiesy złota - parsknął znowu cichym, lubieżnym śmiechem. - Spotkałem przed chwilą na Senatorskiej sławną Andzię. Znałem kiedyś ślicznotkę. Co to za biuścik, jaka nózia, jakie kolanko! Powiadam waszmościom, najprzedniejsze frykasy - śmiał się rechocąco, mamląc lubieżnie sprośnymi wargami.

W czym się pokazał tak obmierzłym, że Zaręba powrócił do przerwanej rozmowy z Konopką, lecz dojrzawszy wolny powóz pod kamienicą Wasilewskiego, kazał się zawieść na Nowy Świat do pałacu Sułkowskich, zapominając pożegnać się z obydwoma. W drodze myślał tylko o Izie, bez radości jednak ni wzruszenia.

Rozdział VI Ani spostrzegł, kiedy się znalazł w antyszambrze mieszkania podkomorzyny i w objęciach starego Rustejki, który, witając go jakby po długim niewidzeniu, nie omieszkał przy okoliczności nakłaść mu w uszy utyskiwań na humory podkomorzyny, fochy Kisielówny, swoje reumatyzmy i kiepski bieg sprawy ze Świdami, jak to był czynił prawie codziennie.

Zbył go też jak zwykle i poszedł do stołowego pokoju, a wysłuchawszy z pokorą strofowań gospodyni, gdyż obiad już był rozpoczęty, zabrał się do jedzenia, niewiele zważając na socjetę. Przy stole siedziało z dziesięć osób najprzeróżniejszych kondycji: jakiś eksjezuita czarny jak żuk, o zapadniętej twarzy i krzaczastych brwiach, który milcząc zawzięcie ciągnął wino niby wodę; jakiś wypieszczony, wyfryzowany koronkami, pachnący Francuz, mieniący się być markizem wygnanym z kraju przez wypadki rewolucji; jakaś szlachta w odświętnych kontuszach woniejącychlawendą, odległych województw personaty srodze wąsate, łaciną szpikujące, spuchnięte dumą i godności swej pilnie strzegące;

jakieś młode franty we fraczkach, z rozczochranymi głowami a la Caraciolla i z minami filutów. Na szarym końcu siedziało dwóch literatów: jeden chudy i mały, z twarzą wiecznego głodomora, w wyświechtanej zielonej bekieszy i z włosami jakby zjedzonymi przez mole, dawał ze siebie postać stracha na wróble; drugi zaś pulchniutki różowy, z brzuniem wysadzonym na kształt runtowej michy, brzękający masą łańcuszków i pieczątek, w modnym fraku, z włosami trefionymi, z twarzą gładysza i zdobną w nos zazierający w blade, wąskie wargi, uśmiechał się wciąż z tajemniczą wyższością sawanta, tajemniczo spozierał dokoła i tajemniczym głosem prosił sąsiada o podanie soli... Zaręba znał niezgorzej te wszystkie persony, spotykane już od miesiąca na niedzielnych obiadach u podkomorzyny, i zarówno ich nie cierpiał; traktuje jako pieczeniarzy i wydrwigroszów.

Rozmowa toczyła się leniwie o sejmie; zwłaszcza z racji traktatu z imperatorową, podanego właśnie do powszechnej wiadomości, wygłaszano lękliwe opinie nie wiedząc, co o tym trzyma podkomorzyna, mająca dzisiaj postać cale nie dysponowanej do politycznych dyskursów. Nie ukrywała też swoich humorów, co najboleśniej odczuwał nieodstępny Murzynek; dostało się również i księżniczce, siedzącej nad talerzem z miną głodnej i zmoczonej wrony, a po niej Zarębie, że był przepomniał wziąć z księgarni Netta jakiś najnowszy romans francuski.

Na dobitkę po wetach, kiedy przechodzili do salonu i Zaręba próbował się wymknąć, nakazała mu zasiąść przy sobie i wysłuchiwać czytania literatów.

Najpierw popisywał się chudy i uplasowawszy się we wzniosłej pozie na środku stancji, jął wygłaszać z pamięci niezdarne gryzmoły, zatytułowane jako: Lament utrapionej Matki Korony Polskiej już, już konającej. Jęczał z pół godziny, sapał, grzmiał niby z kazalnicy, nos wycierał, a w końcu sam jeden roztkliwił się do łez.

- Wyszczułbym tego pismaka. Te banialuki nie warte funta kłaków - szepnął Zaręba.

- Owszem, po obiedzie dla konkokcji żołądka słuchać należy... - odparła poważnie.

- Do snu lubego przywiódł wszystkich - wskazał kilku drzemiących.

Wystąpił drugi, odchrząknął, tajemniczo się uśmiechnął, gruby foliał rozłożył przed sobą na stole i skłoniwszy się w stronę podkomorzyny czekał zachęty.

- Czytaj, mości starościcu, prosimy - rzuciła ze wspaniałą uprzejmością. Ten znowu dawał rzecz: O prawach moralnych i fizycznych, czyli prawdziwe systema natury, mixtum compositum z pism Jana Jakuba Rousseau i francuskich filozofów, ale czytał głosem lubującym się w swoich wywodach, zebranych w pocie czoła.

- Tego starczy na wszystkie dni w roku - jęknął Zaręba. - Rękopis ogromny niby mszał. A w konkluzji nastąpi kolekta na wydrukowanie dzieła - wtrącił złośliwie.

- Drukuje własnym sumptem u Dafura. Mylisz się waćpan co do niego: Karczewski wiedzie się z możnej rodziny w Sendomirskiem.

- Uważałem go pismakiem do najęcia, jakich teraz namnożyło się w Polsce.

- Ku oświeceniu powszechności trudzi siępoczciwie. Więc wyjeżdżasz waćpan?

- Jutro do dnia, właśnie chciałem o tym powiedzieć pani podkomorzynie.

- I cóż ja tu pocznę sama jedna? - szepnęła rozżalonym głosem.

Spojrzał niespokojnie, obawiając się tkliwego potopu wynurzeń i czułości.

- Będzie mi brakowało waszmość porucznika - powiedziała już otwarcie, nie hamując się całkiem w pasji do niego. - Odjeżdżasz z lekkim sercem? - zajrzała mu w oczy.

- Za miesiąc, da Bóg, powrócę i mam nadzieję zastać panią podkomorzynę w dobrym zdrowiu.

Wykręcił się z żołnierska, puszczając mimo uszu jej wyznania.

- Waćpan masz kamienne serce! - uderzyła wymówką.

- Nie, tylko moją jedyną bohdanką powinność ojczyźnie - szepnął gorąco, aby przerwać nieprzyjemną rozmowę. - Nie lża mi teraz drugiej.

Długo patrzała w niego oczyma uwielbienia. W pełnym świetle i tak z bliska jej leciwa twarz, pomimo bieliczek i różów, była już srodze gąbczasta i pokryta zmarszczkami; jeno wspaniałe oczy po dawnemu jarzyły się królewskim błyskiem i wargi miały kształt śliczny i pocałunków żądny.

- Będę wyglądała waćpana z tęsknością Penelopy...

- Jeśli zgodzą się na to zalotnicy! A Ulisses może pozwolić długo czekać na siebie.

- Zamknę się na cały czas i niby wdowa żałobna pofolguję łzom - odparła smutnie.

- Uwielbiam taką dyspozycję serca, lecz ważniejsze sprawy czekają panią podkomorzynę.

- Nie ma ważniejszych nad własne szczęście! - westchnęła przysłaniając się wachlarzem. Umilkli słuchając czas jakiś górnych wywodów Karczewskiego, bającego swoje ckliwe systema natury.

- Snadniej pisać o szczęśliwości, niźli ją posiąść - szepnęła z niemałą goryczą.

- A jeszcze trudniej sprawić, aby się stała udziałem powszechności. - I jeszcze ciszej zaszeptał:

- Proszę o sekret przed Działyńskim, dał mi bowiem permisję jechania w prowincje wielkopolskie względem zawiązywania klobów. Więc jeśli mój wojaż do Paryża weźmie pomyślny skutek, sam powiem, jeśli zaś spali na panewce, nierad bym ściągał na siebie jego niełaskę.

Przyobiecała i tłumiąc ból zranionej miłości, rzekła siląc się na spokój:

- Cóż mi czynić należy po wyjeździe waćpana?

- Przeszkadzamy temu mądrali - wskazał Karczewskiego.

- Zatrzymaj się waść, zaraz powrócę - zwróciła się do niego, wstając z krzesła. - Pójdźmy do bokówki. Mości Rustejko, prosić do wina...

Znaleźli się w niewielkiej stancji, wykrytej tyftykiem i obstawionej niskimi siedzeniami. Przez wywarte okno zalatywało chłodne powietrze i oczy niosły się na lśniące, szeroko rozlane wody Wisły.

- Będzie pokrótce niemała sposobność do kaptowania stronników dla sprawy... Patrzała w niego jakby zdumiona i nie pojmując ani słowa z jego mowy.

- Pewnie... tak... - bąknęła, gdyż łzy skąpały jej twarz pobladłą.

Tego się właśnie lękał, lecz ona mężnie się pokonawszy zażądała wskazówek.

- Po sejmie - zaczął uradowany jej rozsądkiem - wraz z królem powróci do Warszawy cała grodzieńska socjeta; zjadą też na zimę znaczniejsze familie z prowincjów, rozpoczną się asamble, teatry i przyjęcia. Będą to okoliczności wielce sprzyjającerozpowszechnianiu patriotycznych opinii. Szczególniej teraz po haniebnym traktacie z Prusami a zagarnięciu przez imperatorową tylu województw, powszechność zaczyna się trwożyć i oglądać za ratunkiem. Nawet targowiczanie już pojęli, dokąd kraj

przywiodło zbójeckie trifolium. Szczęsny Potocki schronił się od publicznej wzgardy za granicę. Branickiego żądają mieć ukaranym na gardle, a Rzewuski, będzie z tydzień temu, jak ledwie salwował się przed zemstą grodzieńskiego pospólstwa. Już cały kraj we wrzeniu rozpaczy, trzeba nam podsypywać prochów, budzić sumienia, dawać obrazy okropnego upadku i wskazywać jedyną drogę ocalenia. Czynią to nasi emisariusze wśród szlachty i chłopstwa, pomiędzy arystokracją działa pani generałowa Ziem Podolskich, przyczynia się niemało i pani wojewodzina Sapieżyna wraz z kilku damami wielkiego serca i urodzenia. Zaś w Warszawie musi się tym zatrudnić pani podkomorzyna. Niemałe to zadanie...

- Jakąż rolę ma wyznaczoną imość Barssowa? - pytała przybielając twarz przed zwierciadłem.

- Działanie na wyższe mieszczaństwo. Spełnia znakomicie, pani to wielce oświecona i ambitna, marzy się jej znaczenie madame Rolland, słynnej Egerii francuskich żyrondystów. I równa jej w urodzie, mądrości i patriotyzmie...

- Muszę się z nią zapoznać. Konopka prawił mi o niej niesłychane ambaje...

- Bo to jego ołtarz, przed którym pali nieustanne ofiary uwielbień.

Westchnęła smutnie, ginąc na chwilę w sąsiednim pokoju. Powróciła z konotatką w ręku i sporym workiem świecącym dukatami przez zielone oczka.

- Masz waść na ekspensa drogi; ksiądz Meier wspominał o pustej kiesie...

- Właśnie o ten szkopuł rozbija się niejedno ważne zamierzenie.

- I kup mi w Paryżu parę drobiazgów - podała wraz spory regestr przedmiotów... Ucałowawszy jej ręce na pożegnanie zabierał się do wyjścia.

Patrzyła w niego z niemą rozpaczą, ledwie powstrzymując łzy.

- Jedź z Bogiem, a rychło powracaj, powracaj! -- zaszlochała wreszcie i uciekła. Z niezmierną ulgą znalazł się przed pałacem i wsiadłszy do oczekującego powozu kazał jechać na Miodową. Nie był bowiem z rodzaju lubujących się w miłostkach i poczytujących sobie za chlubę alkowiane przewagi, więc i amory podkomorzyny uważał za swoje nieszczęście. A przy tym rany po zdradach Izy były nazbyt jeszcze chwilami piekące. Nie kochał jej, lecz wyprzeć z pamięci nie zdołał,

wracała przy lada okoliczności. Może ją spotka za chwilę u kasztelanowej? Może pierwsza wyjdzie naprzeciw i poda ręce jak niegdyś w Górach? Owładnął nim dręczący niepokój jakby przed ukrytym dla oczu niebezpieczeństwem.

Drgnął naraz gwałtownie, wyrwany z zadumy. Właśnie dzwony nieszporne zaczęły podnosić nad miastem swoje głosy spiżowe: pierwsze zaśpiewały od Dominikanów Obserwantów jakimś górnym, niebosiężnym dźwiękiem; po nich Misjonarzów zerwały się głębokim wtórem, a zasię dalsze: Wizytek, Karmelitów i Bernardynów brały swoją kolej, uderzały w niebo i biły ogromnie, uroczyście i kolebiąco, napełniając powietrze świegotliwą kapelą jakoby tęskliwymi klangorami ptactwa, kołującego wysokim lotem nad ziemią.

Że powóz toczył się wolno z racji wybojów i nędznych szkap, Zaręba znowu, jak wpołudnie na Starym Mieście, oddał się cały penetracji miasta i przechodniów. Powracał do tych materii z pasją człowieka żądnego prawdy, na której zakładał nadzieje insurekcyjnych marzeń. Chciał dojrzeć moc tego miasta i jego dyspozycje względem powszechnego dobra; pragnął dojrzeć w tych gnuśnych, szarych postaciach mieszczaństwa uczucia, jakie rozpierały jego własne serce. Ale co już był w przypołudnie na Starym Mieście zrozumiał pewnym, teraz znowu widziało mu się wątpliwym. Smutkiem tchnęła ulica, pełna śmiecia, wybojów i kurzawy; rzędy spiętrzonych kamienic Krakowskiego zdały się opuszczonymi, pustymi ruderami, wszędzie przy furtach bielały karty, oznajmujące kwatery do najęcia, wiele sklepów stało nie zajętych, a szyby polśniewały niby oczy zasnute bielmami łez zastygłych. Jakaś cmentarna cichość wisiała w powietrzu; grobami wydawały się kościoły, grobami te wspaniałe pałace Potockich, Radziwiłłów, Lubomirskich i Małachowskich, stojące wzdłuż Krakowskiego w przepychu złoconych krat i herbów, drzew i cudnej struktury, bowiem zawarte były na głucho, ciche, a dziedzińce porastały trawą. Nigdzie nie odczuł tętniącego mocno życia, bogactwa ruchu, siły i animuszu. Pod domami snuły się postacie ludzkie, podobne lękliwym cieniom. Nawet powozy bogatszych mieszczan w Aleje na wiejską kawę lub za rogatki były nieliczne, obdarte i ciągnięte przez nędzne szkapy. Mało również pokazywało się pańskich pojazdów, a jeszcze mniej konnych, galopujących w asyście strzelców i liberii. A wszak pamiętał, co się tu działo niedawno w czasie konstytucyjnego sejmu; pamiętał te nieskończone rzędy zaprzęgów mieniące się od barw, pióropuszów i złota, te kawalkady jeźdźców, ten

przepych, zdumiewający nawet cudzoziemców, te ciżby przepełniające Warszawę radosną wrzawą, bogactwem, bujnością życia, tryskającego weselem i upojeniem. Już nie opuszczoną małżonką, jak to był zauważył Klotze, wydawała mu się Warszawa, jeno wdową żałosną po stracie szczęścia wolności; wdową sponiewieraną przez tyranów i hańbę poniżenia.

- Z pewnością, że to rozpacz nad ojczyzny dolą napiętnowała wszystkie twarze boleścią, zaś całe miasto spowiła jakby w popielny całun zasmucenia - myślał dopatrując się właśnie tego, co jego czułe serce mieć pożądało. - Jak w całej Rzeczypospolitej zresztą. Jak w całym świecie umęczonym, a śniącym szczęście wyzwolenia. Cierpliwości! Już wybija godzina swobody! - zdawał się szeptać zgorączkowanymi wargami, obejmując wraz czuciem miłowań te mury prastare, ludzi, świat wszystek. - Ni jeden żywy ujść stąd nie powinien! - mniemał spostrzegając alianckie warty porozstawiane po rogach ulic niektórych. Zwłaszcza drażniły jego dumę ronty, często przeciągające mocnym, zwycięskim krokiem, że bezwiednie sięgał do rękojeści, a na usta cisnęły się słowa twardej komendy. Kazał nieco zwolnić na Miodowej przed pałacem Igelströma, gdyż przed kratami stały liczne straże jegrów, a w dziedzińcu aż roiło się od zielonych kurt, lśniących kołpaków, osiodłanych koni i czerwonych kozackich chałatów.

W niemiłej więc dyspozycji wysiadł przed kratami pałacu Borchów, cały bowiem obszerny dziedziniec był zastawiony brykami pod płóciennymi budami, rozpakowywanym sprzętem, a prócz tego pod pawilonamipiętrzyły się góry jakichś beczek.

Kasztelanowej już nie zastał, wyjechała na miasto z szambelanową, znalazł tylko szambelana w ogrodzie za pałacem karmiącego młode pawie, trzymane w klatkach.

- Nie uwierzysz waść, jak będą kruche i pachnące - upewniał po przywitaniu. - Sekret w tym, żeby je tuczyć pszennymi kluskami zarobionymi śmietanką i muszkatołowymi gałkami. Najprzedniejsze delicje! - oblizał się smakowicie.

- Niejeden głodny pejzan by im pozazdrościł. Jak cudnie się pokazują stare! - wskazał na kilka pawi, które, roztoczywszy wachlarz barwistych ogonów, dreptały w miejscu pusząc się i wraz czatując na okruchy smakowitego żeru. - Widzę pana szambelana w dobrym zdrowiu i humorach.

- Nieprawdaż? - ożywił się radośnie. - Nadzwyczajną poprawę sprawiły

mi te wody pyrmonckie, czuję się cale dobrze - porwał się z krzesła, robiąc parę kroków chwiejnych wielce.

- Na konia lada dzień siędę - chwalił się zasiadając z powrotem. - Pasiuchny! Paś! paś! - marniał pieszczotliwie na pawięta i nabierając garściami kluski ze srebrnej tacy, trzymanej przez liberyjnego, karmił je z lubością. - Iza pojechała z kasztelanową do księcia prymasa. Przysłał inwitację na swoje causetty. Odprawują się teraz w niedzielę. Poczekaj, waść, powrócą za jaką godzinę. Iza będzie ci rada. Niemałoś waszmość sprawił udręki swoimi breweriami!

- Pani szambelanowej? - zdumiał się niemało.

- Całej rodzinie! Jakże, toć Iza wstawiała się za waćpanem do samego ambasadora! Tak przepadłeś z Grodna, żeśmy przypuszczali jakąś złą przygodę... Różnie też szeptano po mieście. Mam z tej racji do pomówienia z tobą sub sigillo. Chłód się już robi - zapiął złote pętlice wiśniowego szlafroka, podbitego marmurkami. - Kubuś, pora na lekarstwo! - zaskrzeczał na chłopaka, drażniącego się z pawiami. - A pilnować mi małych, bo niech który zginie, a weźmiecie po pięćdziesiąt bizunów - pogroził służbie, wstępując przy pomocy Zaręby na schody i wiodąc go do swej komnaty, już jako tako urządzonej, reszta bowiem pałacu dawała obraz Pociejowa, tak była zawalona pakami, przeróżnym rupieciem, słomą i rozpoczętymi robotami mularzów i tapicerów.

- Cóż się tam dzieje w Grodnie? - spytał Zaręba pozwoliwszy mu odsapnąć.

- Zwyczajnie: nikczemność i zdrada odprawują swoje sabaty - wyznał się nieoczekiwanie, lecz dojrzawszy jego zdziwienie dorzucił: - Wszyscy się już rozjeżdżają. Nawet król jegomość wzdycha do Warszawy, troska się bowiem, czy aby jego malarze nie pokpili sprawy przy wykończaniu wielkiego salonu w Łazienkach. Sejm będzie lada dzień zamknięty; uchwalono, czego żądano, zawarto traktaty, jakie były potrzebne sąsiedzkim potencjom, ułożą nową konstytucję, i do domów... Okoliczności złożyły się tak fortunnie dla Rzeczypospolitej, że wszelakie frasunki o nasze szczęście wzięła najmiłościwiej na siebie imperatorowa z królem pruskim. Będziemy teraz mogli zażywać niezmąconego spokoju. - Gorycz szyderstwa przeciekała z jego słów, mówionych cale poważnym tonem.

Zaręba znał go w czuciach wystygłym i dla spraw ojczyzny obojętnym, więc uważniejspojrzał w jego twarz, podobną trupiej. Pod różem i bielidłami ryła się troska niezmierna i ból z trudem maskowany.

- I szlachta się cieszy: zboże dobrze płaci, komory pruskie przepuszczają bez szykan i zatrudnień, talerów i rublów sporo w obiegu, wszystko się zapowiada jak najlepiej. Powiadał Klotze, ile to sam kasztelan zarabia na handlach z Prusami... Kubuś, otwórz okna! Tak czasem zaleci dziechciem z pokojów. Po Stackelbergu pozostały te lube wapory. Przyjacielska perfuma i pono zdrowa na piersi, alem jeszcze nie nawykł do niej - zaśmiał się cichutko. - Nowinę mam dla ciebie: von Blum się wylizał. Powiadali, jakoś mu gębę otworzył na rozcież...

- Niestety, serdecznym chęciom nie całkiem sprostała ręka.

- To miejże się teraz na baczności! Ktoś pewny cię przestrzega i radzi wyjechać na wojaż. Blum zaprzysiągł ci zemstę, a ma on długie ręce i nic skrupułów.

- To niechże się strzeże, bym go nie uprzedził - szepnął groźnie.

- Mam pewność, jako Igelströmowi już wiadome twoje nazwisko...

- Właśnie usuwam się z oczów na jakiś czas, może przepomną o mnie. Gdzież się podziała śliczna pułkownikówna?

- Terenia! Zabrał ją ojciec do Kozienic. Kasztelanowa pogniewała się z nią o Marcina, bo zaczęła nim pomiatać niby najmarniejszym służką.

- Ćwiczy się sroka w cnotach właściwych jej płci. Wszystkie one jednakie.

- Proszę, taka konkluzja! A w Grodnie mówiono o waści bon fortiunach!

- Wrogom nie pragnę również zdarzonych! - podniósł się nagle do wyjścia.

- Poczekajże jeszcze chwilę, zaraz powrócą, kasztelanowa ma jakąś znaczną sprawę z tobą. Kazały cię zatrzymać na wieczerzy. Wprawdzie aktualnie pani szambelanowa jada modą hiszpańsko-dominikańską na święconej wodzie, ale ja po staremu, jak Pan Bóg przykazał, nie gardzę niczym, co smakowite. Mam nowego kuchtę, Francuza. Powiadam ci, cała Rzeczpospolita może mi go pozazdrościć. Mam go z poręki Zubowa! Mistrz to na miarę universum! Powiem waści jedno zdarzenie. Przed samym wyjazdem z Grodna zajrzałem do kuchni przypilnować pasztetu z gęsich wątróbek, na co dostałem przepis z Petersburga. Patrzę, a mój Francuz rozpostarty w fotelu, flacha borgońskiego przed nim, książkę ma w ręku i płacze w głos. Uważasz, co za tkliwość: płakał nad Manon Lescaut!. Znajdźże mi coś podobnego pomiędzy naszymi parzygnatami!

- Nasz by wziął pięćdziesiąt bizunów za czytanie! - zaśmiał się drwiąco. Powstała sprzeczka, w której szambelan jął się żałośnie rozszerzać nad

polskim barbarzyństwem i brakiem oświecenia, czym dotknięty Zaręba powiedział:

- Jaki pan, taki kram. Oświecenie z nieba nie spadnie, trzeba je upowszechnić przez zakładanie szkół i zniesienie poddaństwa. I temu się właśnie szeroki ogół przeciwi. I ostro przymówił egoizmowi możnych i zaślepieniu. Szambelan z dziwną skwapliwością jął wygłaszać takie same opinie.

- Wzniosłe maksymy bez uczynków to rzucanie piachem w oczy - przerwał mu szorstko.

- Niechaj wyzdrowieję, a uwielbisz mniewaść za progresje! - upewniał, grożąc postąpieniem ze swoimi pejzanami wedle ludzkości i nakazu świętych praw natury.

Rozgadywał się zahaczając go w różnych materiach i niczemu się nie przeciwiąc, byle jeno nie puścić od siebie, gdyż chorobliwie się bał zmierzchów w samotności. Więc chociaż słońce dopiero zachodziło, rozkazał pozasłaniać okna i zapalić światła, że kilkadziesiąt świec zapłonęło w komnacie.

- Istnością życia musi być światłość! Chciałbym się stać po śmierci płomieniem! I na ten tenor rozwodził się szeroko, aż w końcu zasnął w fotelu.

Zaręba, rad z tej okoliczności, wyszedł pośpiesznie, wyrzekając się obaczenia Izy. Ale na rogu Długiej zawrócił nagle z powrotem i promenował się od cukierni Nestla do Prymasowskiego Pałacu na Senatorskiej, pilnie się przyglądając każdemu przejeżdżającemu powozowi.

Mrok się rozpełzał, niebo po zachodzie wygasło i niby popielną płachtą obwijało miasto, w oknach błyskały światła, tu i owdzie zamigotała uliczna latarnia, kolebiąca się na sznurze, a on wciąż chodził wymierzonym, lękliwym krokiem nieśmiałego kochanka jak niegdyś za kadeckich czasów, kiedy przy nadarzonej okoliczności odprawował miłosne warty, by choć z dala napieścić oczy widokiem bogdanki. Przecież mógł mieć aż do syta widoku Izy, wolał jednak kryć się w cieniach nocy i puściwszy wodze imaginacji udręczać duszę nieokreślonymi zgoła nadziejami. Opadła go jakby tęskność kochania i w moc chwilową wzięła. Raczej więc wyśnionemu bóstwu chciał złożyć ofiarę uwielbień niźli Izie, własnemu pragnieniu i przebudzonym niespodzianie marzeniom.

- Mogliby mnie brać za rozamorowanego żaka - myślał chwilami, rozglądając się trwożnie, lecz słodkich peregrynacji nie przestawał.

Pod kościołem Kapucynów stał odwieczny krzyż, a przy nim tuliła się buda pokryta słomą i deskami, w której od wielu lat żebrał stary Marcin, znany całej Warszawie. Dziad był zgrzybiały, łysy, z brodą pożółkłą od starości, z daszkiem nad oczyma, pokręcony od chorób i starości jak wierzba, lecz pozostając w ścisłej konfidencji z księdzem Meierem, dawał baczenie na pałac Igelströma, gdzie między służbą miał swoich sprzymierzeńców. Znał go Zaręba z wielu cennych relacji, ale teraz ani nawet zauważył.

- Ojciec Serafin chory! Leży u Kapucynów - posłyszał wreszcie jakiś szept.

- Ojciec Serafin? Co powiadasz? Nie mógł pojąć i nie czekając odpowiedzi ruszył w swoją stronę.

Stanął naprzeciw pałacu i patrzył w oświetlone okna i zajeżdżające powozy. Otwarła się złocona brama w kracie, oddzielającej pałacowy dziedziniec od ulicy, wystąpiły zbrojne straże dla honorowania prymasowskich gości, a na podjeździe jęły rozbłyskiwać pochodnie.

I jakby stężał w słodkim wzruszeniu. Zbliżał się pojazd kasztelanowej, poprzedzany przez hajduka z pochodnią, mignęły mu w oczach zarysy obtulonych dam i biały habit dominikanina na przednim siedzeniu.

Wszyscy się rozjechali, okna pałacu pogasły, brama się zawarła, straże powróciły do wartowniczej izby, a tylko dwóch gemejnów zostało przed kratami, chodząc wymierzonymi krokami, gdy jakby się budząc z zamroczenia, przypomniał sobie naraz słowa dziada i pobiegł do klasztoru.

Wkorytarzach leżała noc i drgały przygłuszone śpiewy litanii odprawianej w kościele; lamentujący chór dobywał się jakby z podziemi, wznosił nabrzmiały prośbą, opadał zwiędły w żałościach i odpływając w jakiejś dalekości, znaczył się smugą kadzielnych zapachów i łkań pogubionych w mrokach.

W jakimś załomie korytarzów, pod czarnym krzyżem rozpiętym na ścianie, bielała w brzaskach oliwnej lampki naga czaszka rozmodlonego mnicha. Wyminął go na palcach i penetrując kolejno po pustych celach odszukał wreszcie Serafina.

Mnich leżał w małej stancyjce na niskim tapczanie, odczytując swój brewiarz; koślawa łojówka, obsadzona w bryłce gliny na podłodze,

dawała nieco żółtego światła. Nie mógł się unieść z osłabienia, lecz pomimo febry i gorączki witał go radośnie, z humorem opowiadając, jak musiał uciekać z Grodna przed szpiegunami.

- Wpadli na moje tropy i tak już żarliwie wyciągali po mnie pazury, że musiałem się wynosić. Ale tutaj przespiecznie, kapucyni oddani sprawie.

- Znasz ojciec Warszawę? - zasiadł przy nim na tapczanie.

- Jak swoją kieszeń! Mam tu różne znajomości między pospólstwem. Przykryj mnie, waszmość, habitem: zimnem mnie trzęsie, że dziw mi zęby nie wylecą! - poskarżył się żałośnie i zmagając się z chorobą rozpytywał o wszelkie nowiny tyczące sprawy.

- Czy tu kto wszedł? Boże, w głowie mi się troi - zaszeptał rozglądając się po pustej celi.

- Jakieś głuche wieści o spisku już się rozpowszechniają między publiką...

- Niepodobna! Czyżby kto wydał tajemnice? - wzburzył się taką możliwością.

- Mógł się tylko chełpliwie wypaplać i zawierzyć komu pod sekretem jak to u nas zwyczajnie. Za mną w Grodnie tropiły Boscampowe ogary, ktoś go w tym względzie pouczył. Król wie coś na pewno, a może Sievers jeszcze więcej, różne okoliczności utwierdzają mnie w podejrzeniach. Dziad spod kościoła już mi nazwał persony, wizytujące Igelströma w przebraniach i nocnych godzinach...

- Żeby można wiedzieć, z czym przychodzą? Znaneż to osoby?

- Zajmę się nimi serdecznie - zaszeptał szczękając zębami; febra nim trzęsła.

- W tym względzie przydałby się ksiądz Meier: ma tu obszerne związki i znajomości.

- Nie chcę motii z tym ludojadem - zaprotestował gniewnie. - Kto chce kogo bić, musi sam przy tym być - zakonkludował przysłowiem. - Estymuję jego miłość ojczyzny, ale to obmierzły ateista, gotowy szubienicami nawracać na swoją jakobińską wiarę... Nie stanął w jego obronie Zaręba, by nie rozdrażniać chorego, lecz zaczął szeptać o swojej podróży do Paryża. Nie wydało się to przedsięwzięcie fortunnym ojcu Serafinowi, nie wierzył w jego pomyślny skutek, uważając nawet za ciężki grzech szukanie pomocy u nieprzyjaciół Boga, jak wzgardliwie nazywał francuskich rewolucjonistów. A kiedy mu wyłożył Zaręba

wszystkie korzyści takiego związku dla insurekcji, mnich mruknął posępnie jakby ostrzegająco:

- Z fortuną tym ostrożniej, im się bardziej brata! Mam za mydlane dętki te obietnice francuskie! - oponował powstając na nich coraz namiętniej, alenie było już czasu na spory: w korytarzu zaklekotały trepy mnichów powracających z kościoła i zbliżała się pora zamykania klasztoru.

Dochodziła dziewiąta, gdy Zaręba znalazł się na Mostowej u Dziarkowskiego. Zajrzał przez zapocone szybki do długiej i mrocznej izby kafenhauzu, tak przy tym zadymionej, że nie rozeznawszy ani jednej twarzy, poszedł długą i ciemną sienią na podwórze, obstawione niskimi budowlami. Jakieś niskie drzwi otwarły się na pewien sposób zakołatania, ktoś ująwszy go za rękę sprowadzał po ciemnych, oślizgłych schodach w dół.

- Musi pan porucznik zaczekać.

Rozpoznał glos Baraniego Kożuszka, który go wprowadził do ogromnej piwnicy, obstawionej beczkami. Olejna lampka kopciła na środku, dając nikłe i rozpierzchłe blaski. Panowała głucha cichość, przejęta stęchlizną i waporami wina.

- Czy już wszyscy zebrani?

Dziad tylko rozłożył ręce i zginął między beczkami, jakby się rozsypując w mrokach. Upłynęło sporo czasu, nim powrócił i zapaliwszy stoczek rzekł rozkazująco:

- Proszę iść za mną.

I powiódł go w jakieś ciasne i zabłocone przejście. Korytarz ciągnął się krętą linią, pełen niespodzianych zakamarków i występów; ze ścian zaropiałych ściekała wilgoć, miejscami trzeba się było zginać wpół, straszliwe fetory zapierały oddech, a głębokie wyboje czyhały na każdym kroku.

- Dokąd prowadzą te przejścia?

- Pod Prochownię, a może dalej - odparł otwierając przed nim niskie drzwi. Znalazł się w obszernym sklepie, podobnym do niskiej pieczary; na środku, przy okrągłym stole, siedział ksiądz Meier, Trębicki, Konopka i parę zamaskowanych osób. Żelazny pająk zwisający od sklepienia rozkrążał rudawe blaski świec, wydając rozognione twarze i oczy fosforycznie świecące w głębi czarnych masek. Przed Meierem leżała otwarta księga "praw człowieka", polśniewał puginał i czaszka szczerzyła żółte, długie zęby.

- Widzę, jako odprawujecie redutę - spytał Konopki wskazując oczyma maski.

- Kiedyś będą ci wiadomi. To znaczne persony - dodał z naciskiem.

Trębicki pisał coś tak spiesznie, aż pióro pryskało.

Zebranie snadź odbywało się wedle jakiegoś rytu, gdyż po zajęciu miejsca przez Zarębę ksiądz Meier dotknął wskazującym palcem puginału i powiedział głośno:

- Mówmy, bracia, w spokoju.

Jakoż rozmowa, przerwana na chwilę, potoczyła się swobodnie, ale w żaden sposób Zaręba nie potrafił rozpoznać po głosach zamaskowanych osób. Rozprawiano o systemach francuskiej rewolucji, deklarując się być wyznawcami jej ducha i praktyk. Wszyscy się przy tym godzili na jedno, żeby insurekcja w Polsce wzięła pomyślny obrót, mim dać głowę, arystokratów i zdrajców wywieszać a ich majętności skonfiskować. Zasię by dzieło powstania uczynić trwałym, musi nastąpić w Rzeczypospolitej doskonała równość obywatelów, zburzenie wszelkich przesądów i życie zgodne z prawami natury.

Z racji poruszanych materii deliberacje były namiętne; oczy rozbłyskiwały niby szpady bijące w tyranów, słowa nabierały wagi uderzenia toporów i jakby czad krwie wytoczonej z wrogów ludzkości przesycał powietrze. Aż ów mroczny i zionący stęchlizną sklep, w którym dyskutowano, zaczął przybierać postać świątyni, nieśmiertelnemu bóstwu wolności wzniesionej, gdzie wzmożone czucia i spłomienionewiarą serca składały ofiary najświętszych marzeń. Wierzyli bowiem całą swoją istnością, jako sama już wolność uczyni człowieka cnotliwym, a skoro odmienia się prawa i padną tyrani, wieczna szczęśliwość będzie udziałem nowej ludzkości. Królestwo Boże ziści się na ziemi.

Tajnie sformowana sekcja "Obrońców Wolności" nie imponowała liczbą, lecz duchem prawdziwego jakobinizmu i determinacją na każdy azard w imię ojczyzny i wolności. Mieli się za zbór wiernych świętego, powszechnego kościoła rewolucji, za niezłomnych strażników praw człowieka i rycerzów wolności. Szczególniej Konopka, jako gorący apostoł uciśnionych, żywym głosem nędz i krzywd dawał obrazy niedoli milionów, oczekujących wyzwolenia, w czym mu sekundowała jedna z masek wzruszonym a zapalczywym głosem.

- Kobieta! - pomyślał Zaręba łowiąc jej śliczne brzmienia, gdyż postaci

obwiniętej w ciemną czaję i zatopionej w mrokach nie potrafił ogarnąć oczyma. Nie brał udziału w dyskursach, czując się dziwnie znużonym przygodami całego dnia.

Pilnie jednak nasłuchiwał i nieraz miał na ustach cierpką uwagę, nie znosił bowiem pustych retoryczności, a nazbyt tkliwe, górne i odległe celom insurekcji wywody Konopki przyprowadzały go do zniecierpliwienia. Ale milczał nie pragnąc zażegać sporów i kontrowersji.

Kiedy Trębicki skończył pisanie, ksiądz Meier zwrócił się do niego z przemową.

Sprawa była niezmiernej doniosłości, trzeba było zawieźć listy Chomentowskiemu do Paryża i jak najrychlej powrócić z odpowiedzią. Zaufanie sekcjonistów jego właśnie wybrało do tej czynności. Szło o przyśpieszenie uzyskania pomocy Francji, dawno już obiecywanej, a wciąż odwłóczonej. Rzecz całą kartowano w tajemnicy przed Wielką Radą i moderantami, spodziewając się, iż w razie pomyślnego skutku sekcja "Obrońców Wolności" weźmie rządy kraju i pokieruje insurekcją w myśl jakobińskich zasad i zgodnie z widokami francuskiej rewolucji.

- Nic nas tedy nie złamie i wybije ostatnia godzina tyranom! - wołał Konopka.

- I pochodnia prawdy i wolności zaświeci nad podłym egoizmem i przemocą.

- Wolni z wolnymi, równi z równymi, oto iszczą się szczytne marzenia filozofów. Przerwał te głosy ksiądz Meier i całując Zarębę w policzek rzekł uroczyście:

- Weź braterskie pocałowanie na drogę!

Po nim całowali go drudzy i wtedy utwierdził się w podejrzeniach co do jednej z masek, uderzywszy się o jej strome piersi ukryte pod obszerną czują.

- Kto to może być? - łamał sobie głowę wychodząc ze sklepu.

Przed wyjściem na podwórze dopędził go zadyszany Konopka.

- W domu Barssów musisz waszmość przyoblec się w inną skórę.

- Chciałbym jeszcze zajrzeć na swoją kwaterę do zajazdu.

- W Bramie Nowomiejskiej sporo się zawsze kręci gapiów, pójdźmy inną drogą. I powiódł go na Brzozową ciemną i straszliwie zaplugawioną, potem przemykali się omackiem jakimś przejściem pod domami, po stromych, oślizgłych schodach i wśród okropnych fetorów. Wydostali się

na Krzywe Koło.

- Co to za dama między zamaskowanymi? - spytał niespodzianie Zaręba.

- Kawalerski parol, że nie wiem. Wprowadził ją Kapostas.

- Zaciekła i w politycznych materiach wyćwiczona.Imaginowałem jejmość Barssową.

- Nie ważyłyby się na takie azardy przeciwne jej płci. Kacper czuwał pod drzwiami kwatery, zaś ojciec Albin chrapał pod zielonym pawilonem tak mocno, że go nie rozbudziły światła ni rozmowy. Konopka odradzał zabierania w drogę nawet najbagatelniejszych drobiazgów.

- W razie złej przygody najmniejsza rzecz może wydać.

- Tom gotów - i zwrócił się do Kacpra: - Miej tu staranie o koniach, Maciusia też pilnuj, żeby się nie rozpił, a co poczta przyniesie, chowaj. Bądź zdrów! Za jaki miesiąc powrócę.

Pożegnał się z nim jak z rodzonym i wyszedł spiesznie.

U Barssów już na nich czekano. W małej stancji na tyłach siedziała pani w dezabilu i z głową okręconą szalem, śliczna i wielce zgorączkowana. Przy niej znajdował się Mr Volange pod postacią kupczyka, podróżujący po Polsce z modnymi towarami, członek paryskiego klopu jakobinów i może coś więcej. Za jego papierami miał wyjechać Zaręba, on zaś pozostawał na ten czas w domu Barssów w charakterze dyrektora do córek. Snadź smakował sobie w tej roli, bo wesół był jak szczygieł i strzelał niezbyt doborowymi konceptami.

O świcie przebrany nie do poznania i zgoła przemieniony, wyjechał Zaręba ekstrapocztą na Wiedeń, Moguncję i Strasburg do Paryża.

Rozdział VII Paryż tonął w jesiennej szarudze i w brudnych łachmanach mgieł.

Listopadowy dzień podnosił się mroczny, posępny, zgnilizną przesiąknięty i beznadziejnie zadeszczony, bowiem od samego rana padał gęsty i uporczywy deszcz zasnuwając rozdrganą, szklistą przędzą wszystek świat, że miasto zdawało się być tylko majaczeniem, a szmery ulewy i bełkoty rzygających nieustannie rynien jedynie żywymi głosami wśród pustych, zabłoconych ulic i placów.

Dopiero o samym południu rozjaśniło się nieco, deszcz ustawał, natomiast zrywała się szalona wichura, że chwilami prawdziwe grady dachówek, szyb i okiennic sypały się na ulice, drzewa z jękiem

przyginały się do ziemi, a wzburzona Sekwana szumiała dziko, tłukąc rozsrożonymi falami o mosty i wybrzeża. Ale pomimo tak nieprzyjaznej aury pod sczerniałymi murami "Conciergerie" zbierało się coraz więcej pospólstwa. Zaledwie wybiła druga na niedalekim Hotel Dieux, a pełno już było na stromym wybrzeżu, pełno pod wysokimi ruderami na moście "zmiany", i pełno pod samą bramą więzienia, strzeżonego przez znaczny oddział gwardii municypalnej. Wyczekiwali cierpliwie codziennego widowiska: wyprowadzania na śmierć "wrogów ludu". Jakby wezbrane wody wypluły na swoje brzegi wszystkie szumowiny i zgrzęzy Paryża, tyle się tam roiło ohydnych postaci, twarzy okropnych, spojrzeń zbójeckich, łachmanów, nędzy i człowieczego plugastwa. Przemiękłe, brudne szmaty gazet, afiszów i świstków krążyły z rąk do rąk, czytano je głośno i namiętnie dyskutowano nad ewentami rewolucji. Niekiedy zrywała się jakaś ochrypła piosenka, to jadowity dowcip budził śmiechy zgrzytliwe albo padały namiętne oskarżenia przeciwko tyranom, że tłum kołysał się ze złowrogim pomrukiem przekleństw, a zaciśnięte pięście groziły miastu, groziły wszystkim zemstą i zagładą.

Przy wstępie na most, pod olbrzymiąrzeźbą Dawida, wyobrażającą pokonaną hydrę tyranii, tulił się kramik, osłonięty daszkiem, gdzie sprzedawano portrety głośnych osobistości, medale, broszury i przeróżne relikwie i oznaki rewolucji.

- Kupujcie ojca ludu, Marata! - wykrzykiwał nieustannie chuderlawy człowieczek zabijając o ramiona skostniałe ręce. - Kupujcie sylwetkę Madame Coco! Kupujcie spowiedź Égalité! Kupujcie czapki wolności! Kupujcie pamiątkę Bastylii...

Zaręba stojący obok z Chomentowskim zażądał miniaturowej Bastylii.

- Tysiąc franków, obywatelu! Ze śladami krwi zdobywców tysiąc pięćset, asygnatami - dorzucił prędko. - Kupujcie puginały na tyranów! - wrzeszczał obwijając w papier sprzedaną Bastylię. - Kupujcie nową piosenkę obywatela Duranda!...

- Na gilotynę! Śmierć zdrajcom ludu! - zerwał się wrzask w tłumach i zarazem siarczyste brawa witały wysoki, dwukołowy wózek zajeżdżający pod więzienie i powożony przez katowskiego pachoła w czerwonej czapce i skórzanej carmagnoli.

- Hej, ministrancie, kiedyż się rozpocznie msza?

- Czyś tylko dobrze wyostrzył brzytewkę! Czy aby się imie książęcego karku!

- Niech tylko wyjrzy przez "narodową lunetę", a kichnie w kosz jak i drudzy.

- Tylko jeden "wózek sałaty" dają dzisiaj obywatelom!

Rwały się ze wszystkich stron głosy i całe morze głów zalało plac przed więzieniem.

Właśnie otwarła się brama, oddział żandarmów wystąpił, rozbłysnęły szable.

- Miejsca, obywatele! Msza się zaczyna! Miejsca celebransowi!

W bramie ukazał się Sanson, kat paryski, okutany w szkarłatny płaszcz, a za nim jegokrólewska wysokość, książę Filip Orleański, przezywający się Filipem Égalité, wraz z Constardem, obaj byli arystokraci, obaj byli rewolucjoniści, byli deputowani, byli konwencjoniści - obaj za występek spiskowania przeciw narodowi francuskiemu i jednej, niepodzielnej rzeczpospolitej skazani na śmierć. Szli z rękami związanymi na plecach i już w śmiertelnych tualetach, bo włosy mieli krótko przystrzyżone, a kołnierze u koszul wycięte głęboko odsłaniały karki. Kat pomógł im wejść na wózek, że ukazali się wysoko, widni wszystkim oczom.

- Śmierć arystokratom! Śmierć zdrajcom! - zerwał się huragan wrzasków, runęła skłębiona fala i tysiące drapieżnych rąk wyciągnęło się do skazańców, w porę jednak osłonił ich płot bagnetów i szabel; zatrzeszczały suche warkoty bębnów i pochód ruszył wśród nieustających krzyków na plac Rewolucji.

Za mostem tłumy powiększały się gwałtownie, ze wszystkich bowiem uliczek niby ze skalnych rozpadlin buchały rozwrzeszczane potoki; otwierały się wszystkie okna, napełniały się balkony, włażono na daszki nad sklepami, wieszano się na drzewach i kratach, a ze wszystkich stron, ze wszystkich gardzieli leciały złorzeczenia i przekleństwa. Na placu de la Mégisserie stado kobiet podobnych do wiedźm, rozczochranych, w łachmanach, upitych nienawiścią i szaleństwem, zaczęło wyć Carmagnolę i tańczyć w obłąkanych podskokach dokoła wozu i sypać na skazańców garściami błota. Tłum się wzburzył jak morze, miotał, bił o kamienne ściany ulic, śpiewał i wszystką mocą odwiecznej nienawiści, niby lawą rozpaloną, uderzał w te głowy widne z daleka.

Constard blady jak śmierć omdlewał z trwogi cisnąc się do boku kata i bełkocząc jakieśnieprzytomne słowa, lecz Filip Égalité siedział spokojniejakby zastygły na kamień. Jego piękna, majestatyczna twarz dawała pozór doskonałej obojętności, tylko na pełnych, uczerwienionych

wargach polśniewał szydliwy przyśmiech, a w ogromnych oczach, nieulękle patrzących w rozwścieczone tłumy, płonęła niezgłębiona wzgarda. Nawet nie zadrgała mu powieka pod straszliwą ulewą nieustających urągowisk i przekleństw. Nie raczył nawet zwracać uwagi na rozsrożone twarze, grożące pięście, plwania i błoto, jakim go obrzucano. Wszak doskonale znał ten lud paryski, którego wczoraj był jeszcze bożyszczem. Wszak jeszcze wczoraj karmił go swoim złotem, rewolucyjnymi maksymami i zaprawiał do wolności mordami. Wszak rękami tego molocha, zrozpaczonego uciskiem, zburzył tysiącletnią monarchię, a swego kuzyna, Ludwika XVI, poprowadził na szafot. Tam, gdzie teraz jedzie w takiej samej glorii powszechnej nienawiści; tam, gdzie po nim tylu jeszcze zawiodą innych! Zdawał się dumać i z tego tronu hańby przyglądał się wszystkiemu trupimi już oczyma - bez złudzeń, żalów i nadziei...

- Co go wydało na gilotynę? - szepnął Zaręba.

- Podłość złączona z chciwością panowania i krwiożerczość - odszepnął Chomentowski. Parli się tuż przy wózku, ramię w ramię z żandarmami. Chomentowski, czując się znużonym, chętnie byłby się wycofał z tłumów, lecz porwany tą rzeką, płynącą całą szerokością ulicy, nie mógł ani zamarzyć o wydostaniu się na stronę. Zaś Zaręba, mimo zdrożenia, przyjechał bowiem zaledwie przed południem, czuł się tak oszołomionym i porwanym, że za nic by nie ustąpił. Brał w siebie gniew ludu i jego niezbłaganie karzącą moc jak Sakrament. Głodny był i chciwy takich uniesień duszy i tej władczej potęgi nieprzeliczonych tysięcy. Jego tajone marzenia kształt przybierały widomy, iściły się w groźnym obrazie sądu i kary. Chwilami imaginował sobie, jako ta sprawa odbywa się w Warszawie, jako idzie za rydwanem zdrajców, prowadzonych pod miecz, a dokoła zjednoczone braterstwo wolność śpiewa i zwycięstwo swój tryumf odprawuje święty! Za jedno czuł się z tym tłumem, jego duszę miał w sobie, jego radością oddychał i jego dumą wolności szalał.

Ulicą Świętego Honoriusza, z racji ciasnoty i coraz większej ciżby, posuwano się noga za nogą i tak długo, że kiedy pochód wynurzył się na placu Rewolucji, dzień się już kończył i na zachodzie spod rudawych chmur rozlewały się jakby kałuże krwie żywej, a całe niebo nad wzgórzem Pól Elizejskich stanęło w czerwonych łunach zórz i pożogach. Ogromny zaś plac zatopiony w zmierzchach przybierał pozór jeziora modrawych, sennych wód, obrzeżonego pióropuszami drzew i białawymi majaczeniami posągów. W samym środku wykwitało wysoko straszliwe

drzewo gilotyny niby okno, zawieszone nad mrokami i wywarte na nieskończoność. Posępny majestat grozy bił od niej budząc żywsze uderzenia serc, że tłumy milkły, twarze przyoblekała surowość i głuchy lęk ściskał gardziele. Osłabły wielce wiatr rozmiatał resztki wrzasków, a noc przysypywała popielnym mrokiem ciżby, głosy i namiętności, słyszeć się tylko dawały tysiączne kroki, turkoty wozu idalekie jeszcze tętenty konnicy nadjeżdżającej gdzieś od Sekwany.

W milczeniu otaczano szafot, wynoszący się nad głowami niby tron złowrogiej potęgi; wykwitnęły pochodnie, płomieniste krzaki szarpnęły się na wietrze rozsiewając krwawymi brzaskami; pogrzebowy kondukt ukazał się w kręgu świateł i natychmiast zamknęły się za nim kordony bagnetów. Po chwili na rusztowaniu pod gilotyną, której długie ostrze polśniewało tajemniczo spod belki poprzecznej, ukazali się skazańcy...

Dobosze uderzyli w bębny, lodowaty dreszcz wstrząsnął tłumami, wszystkie oczy wparły się w obraz nadchodzącej śmierci. Słychać skrzypy rusztowania i trzeszczenie pochodni. Jakiś płacz zakwilił w śmiertelnej ciszy i jakiś przyduszony, obłąkany śmiech zatargał milczeniem.

Kat stanął przy gilotynie i ujął za sznur, pachoły ciągnęły ku niej Filipa Égalité, na chwilę mignęła jego twarz śmiertelnie blada.

Bębny zawarczały głucho, urywanie, złowrogo; przyczajony nóż gilotyny zamigotał błyskawicą, uderzył i głowa księcia Filipa Orleańskiego spadła ciężko do kosza. Kat podniósł ją za włosy pokazując ludowi - była straszna, posiniała, buchająca krwią, wykrzywiona, z wysadzonymi oczyma.

- Niech żyje rzeczpospolita! Śmierć tyranom! - zahuczał wstrząsający krzyk. Jakaś kapela zagrała Carmagnolę i wtedy jakby pękły wszystkie zapory i ocean naraz zaśpiewał swoją pieśń burzy, huraganów i zwycięstwa, taką mocą wybuchnęły tłumy. Dziki korowód zatoczył się pod szafotem w rozszalałym tańcu radości. W krwawych brzaskach pochodni migotały upiornie wirujące postacie, a lud śpiewał jednym ogromnym głosem szczęścia:

Madame Veto avait promis

De faire égorger tout Paris.

Mais le coup a manqué,

Gráce á nos canonniers!

Dansons la Carmagnole,

Vive le son!

Vive le son!

- Przejadły mi się te trupie testowania! - wzdrygnął się Chomentowski, a ująwszy Zarębę pod ramię zawrócił ku Tuileriom, połyskującym oświetlonymi oknami Konwentu. Zaręba nie protestował, ale szedł nieprzytomnie, odwracał się co chwila, nasłuchując oddalających się śpiewów, a w jakimś momencie przystanął, zaczerpnął powietrza i całą potęgą entuzjazmu zaśpiewał:

Amis, restons toujours unis,

Ne craignons pas nos ennemis,

S'ils viennent nous attaquer,

Nous les ferons sauter.

Dansons la Carmagnole,

Vive le son!

Vive le son!

Jakby wojenną pobudką rozdzwonił się w przestrzeniach jego entuzjastyczny głos, że gdzieś w ciemnościach podnosiły się zachrypnięte wtórowania - jakieś straszne postacie wyrosły nagle, spływając zda się z mroków; podnosiły się z ziemi, wypełzały prawie spod nóg i otoczywszy go zwartą ciżbą pociągnęły pod Tuilerie, śpiewając i wrzeszcząc groźnie jakby prowadzone na zdobycie nowej Bastylii. Pod oświetlonymi oknami Konwentu zatańczyli Carmagnolę.

- Chodźmy, czekają na nas! - prosił Chomentowski uprowadzając go z tłumu, który usiłował się wedrzeć na posiedzenie Konwentu. - Mamy ważniejsze sprawy w domu! - szeptał kierując się w stronę królewskiego mostu. - Nie zbraknie ci widowisk, nie obawiaj się o to. Pojutrze pójdą na szafot resztki brissotystów. Za parę dni "narodowa brzytewka" zgoli główkę ślicznej Egerii żyrondystów; Madame Rolland. Słynna Dubarry także oczekuje w depôt na swoją kolej... - cierpki miał głos i drwiący zarazem.

Zaręba nie słuchał, zatopiony w rozważaniachi pełen jeszcze obrazów, dźwięków, i dogasających uniesień.

Wybrzeże było puste. Sekwana polśniewając w ciemnościach toczyła się z groźnym bełkotem, wezbrane wody szarpały się w ciasnych brzegach, drzewa niby czarne warty pochylały się zasłuchane w nie milknący głos rzeki. Niebo błotnistym łachmanem wisiało nad miastem;

wiatr był ustał, lecz deszcz zaczął znowu padać drobny i zimny. Tu i owdzie błyszczały złociste ćwieki świateł. Mijali jakieś pałace, patrzące powyrywanymi oknami, niby trupie oczodoły. Czasem zamajaczył jakiś cień ludzki i przepadał. Przed pałacem Mazarin natknęli się na ognisko, przy którym biwakowała gromada nędzarzów, kaleków i włóczęgów. Podniosły się na nich oczy śmiertelnego znękania i wiecznego głodu. Niekiedy spotykali uzbrojonych w piki sekcjonistów, maszerujących w stronę ratusza przy warkocie bębna i asyście pospólstwa.

Skręcili nagle w miasto, w gmatwaninę ulic i zaułków, podobnych górskim szczelinom, tak samo wąskich, krętych i wysokich. Roiło się w nich od ludzi. Latarnie po rogach i światła okien wydobywały obrazy zwyczajnego biegu życia. Sklepy stały otworem. Rzucały się w oczy schludne wnętrza parterowych mieszkań i ludzie spokojnie zajęci codzienną pracą. Nawet ten jesienny dokuczliwy deszczyk nie psuł nikomu humorów, twarze jaśniały pogodą i wesołe uśmiechy i rozmowy rozlegały się na każdym kroku. Handlarze, pchając przed sobą wózki pod płóciennymi daszkami, okrzykiwali swoje towary. Gdzieś w niskiej, sklepionej izbie, czerwonej od ognia, pracowali kowale bijąc młotami, aż dygotała ziemia. Na opuszczonej barykadzie, sięgającej pierwszego piętra, z niemałym wrzaskiem zabawiały się dzieci. W jakimś szynku grzmiała muzyka i zapamiętale tańcowano. Gawrosze darły się wniebogłosy, zachwalając ostatnie zwycięstwa nad rojalistami w Wandei. To jakaś para, obejmując się czule, szła śpiewając miłosną piosenkę. Zajrzeli do jakiejś izby, gdzie przy świetle olejnej lampy brodata jejmość w białym kornecie i z ogromnym kotem u boku wróżyła z kart wielce strojnemu młodzieńcowi w kosmatym kapeluszu. Ociemniały żebrak prowadzony przez psa wygrywał na flecie pod oknami. W zagłębieniach murów żarzyły się kuchenki, a ostre zapachy tłuszczów przypalonych drażniły nozdrza. Niegdzie w oknach oświetlonych siedziały dziewczyny nawołując przechodniów. Dzwonki ludzi, sprzedających wodę, odzywały się w różnych stronach niby sygnaturki. Na kwaterach sekcji, na jakie był podzielony Paryż, sekcjoniści grali w karty na bębnach, karabiny i piki stały pod ścianami, a warty śmiały się po kątach z dziewczętami. Pokasowane kościoły dawały schronienie bezdomnym; widać w nich było ogniska podsycane drzazgami rozbitych ołtarzów i sprzętów.

- Jakbyśmy się naleźli o sto mil od teatru rewolucji! - dziwił się Zaręba.

- Takim właśnie jest prawdziwy Paryż. Dziwny to naród: zwali monarchię, wytraci tyranów, przepędzi ze swoich granic najeźdźców,

ogłosi światu nową wiarę ludzkości, a potem najspokojniej powraca do przerwanej pracy. Zaprawdę, dusza tego narodu pełna jest sprzeczności zgoła nie do pogodzenia. Bo jakże, jeszcze nie wymieciono do czysta odwiecznych zabobonów, a już stawiają świątynię nowemu - Rozumowi. Zrąbali Krzyż,a wydźwignęli na to miejsce gilotynę! Potargali kajdany Ludwików, a radzi zginają karki pod jarzmo ulicznych demagogów. Rozum mają na podziw bystry i wzniosły, a panuje nad nimi piękne słówko i prowadzi, gdzie zechce. Nie chcieli Boga, lecz gotowi Marata posadzić na jego majestacie. Uwielbią cię dzisiaj, a jutro wyśmieją a oplwanego poprowadzą na szafot. Nie mieści się to razem w moim polskim rozumieniu - otwierał głębie zaniepokojonego serca.

- Ale ojczyzny wrogom nie wydadzą na łup - odpowiedział Zaręba chmurnie.

- To prawda! W umiłowaniu ojczyzny są nieprześcignieni! - przyznał z westchnieniem. - Jesteśmy w domu, to moja rue de Bievre.

Wzięli się na lewo w ciemny kanał obstawiony wysokimi ruderami, do którego nigdy nie zaglądało słońce i gdzie panował wieczny mrok, błoto nie wysychało, a szczury nawet w dzień biały żerowały po kupach śmiecia. Chomentowski mieszkał w narożnym domu od Sekwany, jak ul zapełnionym mieszkańcami. Sień dawała postać otchłani zionącej fetorami. Na piętra wiodły ceglane schody, podobne do gościńca pełnego wybojów. Tylko dzięki otwartym tu i owdzie drzwiom mieszkań można się było zorientować w zawiłych korytarzach i niespodzianych zakamarkach. Nędza wyzierała z każdego kąta tych kwater zapełnionych ludźmi.

Z niemałym trudem dosięgli poddasza na szóstym piętrze. Szczególniej Zaręba wlókł się już ostatkami sił i na każdej kondygnacji musiał wypoczywać.

W świetle olejnej lampki kwatera wydała się nad wyraz nędzna i tylko niezbędnym sprzętem zaopatrzona. Pod ścianą czerniał tapczan okryty burką, coś w rodzaju psiego legowiska, i podróżne tłumoki. Jedynym zbytkiem okazywał się ogromny stół, pełen książek i broszur, traktujących wojskowość i sposoby prowadzenia wojny ludowej oraz parę stołków, wyplatanych słomą. Brakowało nawet kominka, niski sufit przeciekał, połowa szybek była zaklejona papierem a ceglana podłoga klekotała pod stopami.

- Już bym stu kroków nie zrobił więcej - jęknął Zaręba opadając na tapczan. - Dwa tygodnie przerzucali mną z bryki na brykę niby tłumokiem, że po prostu gnatów już nie czuję. Ze strachem myślę o

powrocie do swego hoteliku! Powozu w tej okolicy nie dostanie?

- Przed kafénhauzem Prokopa może się zdarzyć...

- Nie ruszę się z miejsca! Pozwól mi się przespać choćby na podłodze! Bierz listy; miałem ci je doręczyć, oddaję. Spełniłem pierwszą część zadania. Gdzież to czekają na nas?

- Właśnie w Café Procope. Ósma dochodzi, muszą już być zebrani...

- Zlituj się, nie potrafiłbym skleić dziesięciu słów! Indziej zdam obszerną relację o kraju. Już mi się mąci w głowie. Ale biwakujesz jakby na polu bitwy - szepnął tocząc sennymi oczyma. - Spartańska kwatera.

- Każdy zbytek jest zbrodnią przeciw walczącej ludzkości - odparł surowo, stawiając przed nim na stołku flaszkę z winem i kawał chleba. - Przyjmij, co mam. Żołnierska porcja, i to z niemałym trudem wydarta innym, może głodniejszym. Nie śmiałbym sobiefolgować, gdy cały naród cierpi głód i nędzę. - Za parę godzin powrócę! - zabrał listy i wyszedł. Zaręba, nie mogąc przełknąć chleba, który miał gorzkawy smak stężałego klajstru, wypił tylko wino i rzucił się na tapczan.

Obudził go dopiero nazajutrz w samo południe Chomentowski.

- Spałeś jak zabity. Jakże się dzisiaj czujesz?

- Jeszcze mi się kości rozłażą, ale od biedy mógłbym już powracać do Warszawy.

- Gdybyś miał z czym. Niestety, ministerium zwłóczy z odpowiedzią z dnia na dzień i Bóg wie kiedy ją da, i jaką! Major Dulfus depce im po piętach i przynagla, już go za to przezywają polskim koszmarem. Teraz się okazuje, że upadek żyrondystów stał się dla nas nieobliczalną w skutkach klęską. Ci niefortunni federaliści mieli jednak szersze objęcie materii politycznych i rozumieli, jak niezmierne korzyści odniosłaby sprawa francuska i powszechnej wolności, posiłkowana wybuchem insurekcji w Polsce. Pojmuje ją w tym samym duchu i Desforgues, aktualny minister spraw zagranicznych, podtrzymywany przez oddanego nam Parandiera, cóż kiedy u góry zawiał nieprzychylny dla nas wiatr. Robespierre nam nie dowierza, intryguje tam ten nikczemny Mehee de la Touche i przedstawia nas za arystokratów i egoistów.

- Cóż to za jegomość, że ma taki wpływ na Niepokalanego?

- Sekretarz Komuny. Był w Polsce w początkach sejmu konstytucyjnego, kręcił się po kraju i węszył nie wiadomo na czyim jurgielcie. Potem był dyrektorem dzieci u kogoś na Wołyniu i przyłapany na amorach z córką

domu, wziął sromotne baty od ojca. No i masz źródło jego nienawiści do Polski.

- Nie widzę związku z racjami polityki, wszak o nich decyduje Konwent.

- Tak się to widzi z daleka, bo w istocie Konwent drży przed Komitetem Ocalenia, zaś Komitet słucha tylko Komuny, Komunie rozkazuje klub jakobinów, jakobinom - Henriot ze swoimi uzbrojonymi sekcjami, a wszystkiego panem życia i śmierci Robespierre! St. Just, Couthon i gilotyna to tylko jego cienie, w których czai się chaos, trwoga i nikczemność!

- Nie widzę szczytu tej piramidy - nie widzę Dantona!

- Ożenił się, zażywa szczęścia i już go uważają podejrzanym...

- Danton! Bóg rewolucji, jej stwórca, podejrzany! Krotochwilę mi powiadasz...

- Może, ale nie zadziwię się, jeśli którego dnia ten śliczny St. Just oskarży go o zdradę, Konwent posłusznie zadekretuje i wyda Fourier-Tinville'owi, a Sanson zrobi mu narodową fryzurę!

- Rewolucja jak lew rozdziera nawet własne potomstwo - wzdrygnął się bezwiednie.

- A lud cierpi, jak cierpiał! I nie przybędzie z tych egzekucyj nieustających chleba głodnym - wydobył naraz twardy, nieubłagany głos i uderzył zawzięcie. - Ale niech giną zdrajcy, niech giną chłeptacze krwi ludu, co po jego trupach sięgają po władzę i podwaliny nowych tyranii zakładają. Niech przepadają.

- Czegóż ty żądasz mieć w republice?

- Żądam republiki równych, wolnych i szczęśliwych. Niema się nikt wynosić nad współobywateli! Nie ma nie panować nad cnotliwość, równość i ludzkość!

- Zaiste któż się nie modli do takiej Arkadii...

Chomentowski zastukał w podłogę i natychmiast zjawiła się śliczna dziewczyna w białym kornecie, niosąca parujący kawał jakiegoś mięsa.

- Ale nie znałem cię takim - szepnął po wyjściu dziewczyny.

- Któż przewidzi jutro? Zabieraj się do śniadania, bo stygnie.

- Czy nie zaszczeka? - śmiał się dotykając mięsa widelcem.

- Prędzej by zarżał! - odparł wesoło, zabierając się do wczorajszego chleba i popijając go kawą. - Post mi właśnie dzisiaj wypada - rzekł

spiesznie.

- Toś i praktyk katolickich obserwant! - zdumiał się tą nową niespodzianką.

- Przyzwyczajenie z czasów dzieciństwa - uśmiechnął się bagatelizująco.

- I wziąłeś na siebie postać prawego sankiuloty! - zdziwił się widząc go nieledwie w łachmanach i z posępną, zmizerowaną twarzą głodomora.

- Gdzie czuwa gilotyna, nieprzespiecznie zarabiać sobie na wyróżnianie...

- Z tego konkluduję, jako paryska aura ci nie sprzyja - indagował uparcie.

- Mniejsza o mnie. Mów o kraju, winieneś mi relację. Opowiedział więc, co mu było wiadome w materiach de publicis, a szczególniej o robotach sprzysiężenia i zamysłach "Obrońców Wolności".

- Uwielbiam zamierzenia sekcji, list, któryś przywiózł, traktuje o tym obszernie, ale czy nasza liczba pozwoli nam sięgnąć po skutek, o jakim imaginujemy?

- Trzeba się ważyć nie bacząc na liczbę. Wiara w słuszność i zapał broń to pewniejsza od karabinów i snadniej wydziera fortunie zwycięstwo!

- Potwierdzają to walki francuskich republikanów z koalicją tyranów. Ale czy szlachta nie przerazi się naszymi maksymami? Zali w obronie swoich przywilejów nie przywołają na pomoc wrogów, jak to zrobili we Francji rojaliści? Co uczynił Szczęsny Potocki w imię obrażonych ambicji, mogą również uczynić podli egoiści w imię swoich mniemanych praw! To mnie gryzie!

- Miarkuję, jako sekcja dopiero po wybuchu insurekcji może odsłonić swoje cele. Aktualnie musimy czuwać w cieniu tajemnicy, wyczekując okoliczności.

- Tak nakazuje przewidujący rozsądek, a tymczasem Francuzi, nie widząc nikogo prócz naszych moderantów i krzykaczów w rodzaju Turskiego, podejrzewają nas o arystokratyzm. To jest szkopuł, o jaki rozbijają się nasze zabiegi. Wręcz mi to wypominał St. Just. I to rozszerza ten Mehée.

- Jakżeż zaradzić, sprawa przecież najważniejsza!

- Plącze się tu zamysł, nieobcy już i Desforguesowi, żeby wystąpić gromadnie przed Konwentem i zdeklarowawszy publicznie zasady naszej

rewolucji zażądać od Francji pomocy w imię wspólnej walki z tyranami!

- To by związało naszą sprawę ze sprawą powszechnej walki o wolność! Myśl przednia i godna uwielbienia, jeno uskutecznić by ją przed samym wybuchem, inaczej rozgłoszą się przed czasem nasze zamierzenia, damy sobie zajrzeć w karty...

- Turski już o tym poszeptuje po kafenhauzach. Na szczęście obce mu są roboty sprzysiężenia, bo rad by się znowu popisywał przed Zgromadzeniem Narodowym.

- Właśnie z racji jego zeszłorocznejmowy przed Konwentem mają go w kraju za opatrznościowego męża, o wielkich wpływach i znaczeniu we Francji...

- Samochwał to jeno, sejmikowy pyskacz i krętacz. Ma tu niejaki posłuch po klopach, bo wystawia się reprezentantem Polski, chociaż mu nikt tego mandatu nie dawał. Dla naiwnych pokazuje się być nieprzejednanym jakobinem, a po cichu znosi się z królem i targowiczanami. Wszędzie prze się do przodownictwa i głosu, ma nawet za sobą większość naszych otumanionych egzulów.

- Więc z najprzeróżniejszych względów pozostają tylko partykularne zabiegi...

- I na nich zawał i przeszkód co niemiara. Nawet w Konwencie dają się uczuwać wpływy Prus i Semiramidy! Nie dziwuj się, złoto umie skruszyć najtwardsze sumienia. Nasi alianci rozumieją, że niech te dwie republiki pójdą ramię w ramię, to wszystkie narody Europy powstaną na głos wolności.

- Tym żarliwiej powinni nam pomagać Francuzi; wszak muszą rozumieć, jakie niezmierne korzyści osiągają z naszego powstania: linia Renu wolna i król pruski wzięty we dwa ognie. Ślepy by przejrzał.

- Rozumieją, ale w takim chaosie zmian i w rozognieniu namiętności każdy przede wszystkim myśli o zachowaniu własnej głowy na karku... Nie wiadomo już, z kim traktować, kogo oszczędzi szafot...

- Skoro Danton w podejrzeniu, to już nie wiem, kto się ostoi przed burzą.

- Aktualnie jeszcze Robespierre rozkazuje gilotynie. Barras obiecał mi wyjednać u niego posłuchanie. Przybierzemy majora Dulfusa i samotrzeć spróbujemy Niepokalanego przekonać do naszych widoków. Couthon z nim za jedno, tylko nie wiadomo, na jaką stronę przeważy ta niezbłagana brzytwa St. Just.

- Kiedy spodziewasz się mieć spotkanie?

- Lada dzień, trzeba być przysposobionym w każdym momencie. Pilnuj się, aby cię rodacy nie wyłuskali ze sekretu. Całą gromadą wysiadują wieczorami w Café Procope. Ja mam swoje miejsce w Régence. Znajdziesz mnie zawsze między piątą a siódmą. Karty swobodnego wejścia do Konwentu, Komuny i klopów wystara ci się major. Ma wszędzie przyjaciół. Jedno jeszcze: masz aby pieniądze? Bo między nami srogi niedostatek, ciężko byłoby cię wspomóc, zwłaszcza że twój pobyt w Paryżu może się przeciągnąć do paru tygodni. Uspokoił go w tym względzie, próbując nawet podzielić się z nim swoją kieską.

- Nic mi nie potrzeba, dziękuję, ale większość naszych w ostatniej nędzy...

- Więc bierz, co uważasz, ode mnie, i rozdaj.

- Rzucali ojczyznę w nadziei rychłego powrotu, a tu już rok upłynął od czasu wojny z Rosją; kto miał jaki zapasik, dawno wyczerpał, a związki z krajem niezmiernie utrudnione; szczególniej teraz po bankructwach naszych bankierów nawet najbogatsi utracili kredyt, że już wszystkim w oczy zajrzała bieda. Niemała to przyczyna swarów i kłótni, żrą się między sobą z rozpaczy i tęsknoty. Paru zaciągnęło się do wojska i walczy za Francję, ale większość rozumie, co powinna własnej ojczyźnie, i wyczekuje insurekcji jak zbawienia. Są, którzy zdychają z głodu,ale pieniędzy przeznaczonych na powrót nie tkną jak świętości. Którzy stanęli do najcięższej pracy zbywszy się przesądów, ale zapracować w Paryżu niepodobna. Dziesiątki tysięcy Paryżan błąka się bez pracy i pożywienia, cała Francja cierpi nędzę. Ostatnie lato znowu przyniosło same klęski, bo czego nie wypaliło słońce, stratowała wojna i zniszczyły pożary. Nawet żołnierze poszli na pół racji. Stan powszechnego wyniszczenia okazuje się być z dnia na dzień okropniejszym. Kraj od lat w zamieszkach i wojnach. Wojna w Wandei, wojna po miastach, wojna w prowincjach i wojna ze skonfederowanymi potencjami na wszystkich granicach lądowych i morskich. Nieurodzaje, głody, spiski księży, zdrady arystokratów, knowania moderantów, fałszywe asygnaty, Angielczykowie, cesarscy, król pruski, Hiszpanie - oto hydry szarpiące, oto stado wściekłych wilków, które zwaliło się na Francję, a Republika, chociaż w łachmanach, prawie naga, słaniająca się z głodu, ociekła krwią ran niezliczonych, wzgardą tyranów oplwana, przez oświeconą powszechność zdradzona i po kościołach wyklinana, spręża się niby lew i walczy, broni się, odbija ciosy, wzmaga się w bohatyrstwie i dobywając

sił coraz potężniejszych, kalwaryjską drogą niewypowiedzianych ofiar prowadzi ludzkość do nieśmiertelnej wolności.

- Otucha to dla nas i przykład. Że im starczy mocy na takie wysiłki?

- Mają wiarę w słuszność swoich zasad.

- Takiej pasji muszą ulegnąć nawet przeciwne losy!

- Żeby to wiedzieć, co nam przyniesie fortuna! - westchnął.

- To, co jej poradzimy wydrzeć - dokończył Zaręba głosem pewności.

Wyszli nad Sekwanę. Dzień był pogodny, jeno nieco przymglony i wilgotnym zimnem przejęty. Na wybrzeżu od Notre Dame aż do Świętego Michała roiło się od ludzi, panował niby jarmark, tyle tam stało kramów i bud z książkami i najrozmaitszą starzyzną. Miejscami na rozpostartych płachtach stożyły się rzeczy pościągane ze zrabowanych kościołów i pałaców. Całe góry bezcennych gobelinów, obić, złoconych sprzętów, zwierciadeł i strojów barw najcudniejszych. Gdzie wprost na ziemi w błocie walały się porcelany, brązy i kryształy pospólnie z kuchenną cyną i glinianymi garnkami. Sprzedawano również kokardy i szarfy republikańskie, czapki wolności, pończochy i saboty, karabiny z gotowymi nabojami, czerwone carmagnole i szarpie, które na oczach publiki wyparskiwały młode dziewczęta. I wszystko zbywano za bardzo pomierną cenę, za byle grosz.

Więc też dla zwrócenia uwagi jeden z handlarzów, przybrany w pozłocistą kapę i biskupią infułę, bił w ogromny bęben, a w przestankach przedartym głosem zachwalał swoje towary; drugi, wielce oberwany, ale w białej peruce i przepasany błękitną wstęgą Orderu Św. Ducha, zapamiętale trąbił; trzeci walił kijem co sił w miedziany rondel, zasię insi, czym jeno mogli, przyczyniali się do przywabiania kupującej publiczności. Pospólstwo wałęsające się między kramami również zabawiało się na swój sposób, że niekiedy wybuchał generalny śmiech i takie wrzaski, przy których groźne bełkoty wezbranej Sekwany zdawały się miłym szeptem.

Niemała zwłaszcza uciecha panowała przy czerwonym wozie szarlatana, który wystrojony wpowłóczystą togę i beret na konopiastej peruce, zalecał krzykliwie cudowne eliksiry na wszystkie dolegliwości, rwał zęby i golił obywatelów, a w antraktach pisał billets doux i udzielał sekretnych rad bezdzietnym mężatkom.

Nie zbrakło też ulicznych śpiewaków ni sztukmistrzów wzbudzających podziw połykaniem ognia i chodzeniem z głową między własnymi

kolanami. Żebracy, wystrojeni w najosobliwsze rany i kalectwa, natarczywie dopominali się jałmużny. Ale wśród rozkrzyczanych tłumów dojrzał tu i owdzie ludzi, wertujących szpargały, pozwalane na kupy, lub odprawujących nieme medytacje przed obrazami.

Chomentowski szperał niestrudzenie po kramach bukinistów, aż natrafiwszy na pisma w umiłowanej materii zapomniał o całym świecie i nawet nie zauważył zniknięcia towarzysza.

Zaręba kwaterował na przedmieściu St. Honoré, W hoteliku Pod Doskonałym Sankiulotą, wyobrażonym w postaci srogiego męża w czerwonej czapce i z piką, na której zatknięta głowa ociekała krwią, zaś nadpis głosił śmierć tyranom.

Hotelik miał na dole kawiarnię licznie odwiedzaną, gdzie gromadzili się najkrwawsi terroryści z całego przedmieścia i zbrojne sekcje jakobinów, zawsze gotowe do wystąpienia w obronie wolności. W niskich, niezbyt obszernych stancjach, słabo oświetlonych, panował wieczny mrok, zaduch wina i wrzało od rana do późnej nocy. W pierwszej izbie od ulicy, nieco większej i widniejszej, siedziała za ladą chuda jejmość w okularach, z rudym kotem na łonie, zajęta robieniem pończochy i dozorem córek usługujących gościom.

Kiedy wszedł Zaręba, kawiarnia była już pełna ludzi, gwarów i tytuniowego dymu. Przysiadł gdzieś pod ścianą i zażądał jedzenia, lecz nim mu przynieśli, wypłynął z kuchennych czeluści sam patron, imć Filip, przechrzczony rewolucyjną wodą na Brutusa, człeczyna miernej postawy, ale bystrych oczu i rezolutnej twarzy. Persona to była znaczna na przedmieściu i wpływami sięgała aż do Komuny i dla wielu groźna. Wyznawał bowiem najkrwawsze zasady i mieniąc się prawdziwym filantropem i przyjacielem ludzkości, sporo już arystokratów i zdrajców ludu wysłał na szafot. Pozostawał kiedyś w przyjaźni z Łazowskim, jednym z głośnych przywódców rewolucyjnego motłochu, i miał związki z Polakami. Sam Robespierre się z nim liczył, a Couthon często odwiedzał. To były racje, dla których Chomentowski zakwaterował u niego Zarębę, że znalazł się jakby na samym dnie rewolucyjnego kotła.

Słuchał pilnie, usiłując zachwycić rewolucyjnych nowin, ale traktowano jeno partykularne sprawy przeplatając je pieprzną anegdotą i grą w domino. Trzask przewracanych kostek raz po raz grochotał wśród gwarów, szczęku farfurów i szkieł. Cztery fertyczne dziewczyny, córki domu, jednakie wzrostem, strojem, urodą i jakby wiekiem, kręciły się między licznymi stołami roznosząc trunki, wdzięczne uśmiechy, a

gdzieniegdzie i rubaszne szturchańce dla zbyt natarczywych przyjaciół. W kawiarni stawało się coraz dymniej, gwarniej i ciemniej. Wieczór się robił i co chwila trzaskały wejściowe drzwi. Zjawiały się jakieś tajemnicze persony, zakutane w obszerne płaszcze, z kapeluszami nasuniętymi na oczy i poszeptawszy z patronem znikały w dalszych izdebkach. Wchodziły lękliwie pary przygodnych kochanków i po cichych targach zjejmością robiącą pończochę, któraś z córek brała klucz z czarnej, ponumerowanej tablicy, mosiężny świecznik z zapaloną łojówką i wyprowadzała ich na piętro. Nie zwracało to niczyjej uwagi. Niekiedy wpadał z krzykiem gavroche z najnowszymi edycjami gazet lub uliczni handlarze.

Zaręba, nudząc się samotnymi penetracjami, spróbował nawiązać dyskurs z sąsiadami, zbywano go jednak półsłówkami, niechętnie. Zbytnio się bowiem wyróżniał z tłumu sankiulotów swoją postacią, cerą i manierami, że nikt się nie przysiadał do jego stolika, z wielu stron leciały nieprzyjazne spojrzenia i rozpytywano patrona, wskazując na niego bez ceremonii.

- Wzbudzasz, obywatelu, ciekawość! - szepnęła jedna z córek zaglądając mu w oczy z bardzo bliska. Przytrzymał jej rączkę i spytał:

- I czymże to, moja śliczna?

Nie pierzchnęła płochliwie od niego.

- Bo patrzysz na przebranego diuka! - spłonęła, lecz dając folgę ciekawości, natarczywie indagowała o kraj, z jakiego pochodził. - Przyjechałeś z daleka, nieprawdaż?

- Z końca świata! Zajrzyj mi w oczy, a zobaczysz - śmiał się i nie szczędząc dwornych komplementów i ognistych spojrzeń nie puszczał od siebie. Rada je przyjmowała.

- Mimi! - zawołał ktoś ostrym tonem.

Porwała się wylękniona.

Patrzył na nią z upodobaniem, tak mu się zdała śliczną. Biały czepeczek wydawał jej śniadą twarz, czarne oczy i wargi podobne pąkowi róży. Miała czerwony bawecik, krótką sukienkę w zielone paski, białe pończochy i płytkie, czarne pantofelki. Muślinowa chustka, skrzyżowana na piersiach, odsłaniała głęboko szyję i omszony karczek.

- Obywatel mieszka pod numerem 13, na facjacie? - zagadnęła przybiegając po chwili.

- Wiem tylko, że wysoko, pod niebem. Cóż to za lis przygląda się nam

tak natarczywie? - wskazał oczyma figurę w czerwonej czapce, spod której sypały się rude kosmyki na trójkątną, dziobatą twarz. Siedział niedaleko z nasrożoną miną.

- To Fort, pisarz Komuny. Strzeż się go, obywatelu - szepnęła ledwie dosłyszalnie.

- Musi być zazdrosny o ciebie! Traktuje mnie oczyma jak psa...

- On strasznie nienawidzi arystokratów - ostrzegała patrząc w inną stronę.

- A ja właśnie jestem królem amerykańskim! - żartował rozbawiony.

- Ale co najmniej musisz być wicehrabią! - dowodziła z uporem. - Widziałam jednego na szafocie: był do ciebie podobny, obywatelu, jak dwie krople.

- I Fort przypomina lisa, chociaż po przyjrzeniu wydaje się raczej cętkowaną małpą. Dziewczyna coś nagle posmutniała.

- I długo będziesz mieszkał u nas, obywatelu? - pytała z natarczywością.

- Póki nie wytracą wszystkich arystokratów. Uśmiechnęła się i odbiegła. Fruwała jakiś czas po stancji niby motyl, okrążając z dala Forta, lecz w końcu przysiadła przy nim i coś mu szeptała do ucha, trwożnie spoglądając na Zarębę.

Poruszył się niespokojnie, bo oczy rudego penetrowały po nim jakby rozsrożone psy wyczekujące sposobnej pory.

- To jeden z angielskiej psiarni Pitta! - rzucił wyzywającym głosem.

Znaczyło, jako publicznie wskazywał go za szpieguna. Opanował się jednak i aby uniknąć burdy, musiałtę obelgę puścić płazem. Podniósł się więc do wyjścia.

- Muscadin! - zawołał znowu Fort szczerząc do niego żółte kły.

- Kto pragnie posmakować mojej pięści, niech jeszcze raz mnie tak nazwie! - rzucił wzburzony. Zaczepka była nazbyt brutalna, obelżywa i zwracająca uwagę.

- Muscadin! - wyrecytował z wolna rudy, unosząc długą postać z ławy.

Kawiarnia nagle oniemiała, wszystkie oczy zawisły w oczekiwaniach.

- Kłamiesz! - krzyknął rozwścieczony.

Jednym susem go dopadł, uderzył w twarz, wyrwał zza stołu i jak szczeniaka wyrzucił za drzwi na ulicę.

- Obywatele! - zwrócił się do socjety - nazwał mnie hańbiącym przezwiskiem wrogów ludu. Byłem przymuszony wziąć sobie sprawiedliwość, przepraszam! - stanął zdeterminowany na najgorsze, ale kawiarnia wybuchnęła rzęsistymi, przyjaznymi oklaskami.

- Niech żyje rzeczpospolita! - ryknął wszystką radością i skłoniwszy się kompanii ruszył ku drzwiom.

Dopędził go patron, pochwycił wpół i usadowiwszy między swymi przyjacioły rzekł donośnie zwracając się do wszystkich:

- To przyjaciel Łazowskiego. Obywatelu Couthonie, właśnie ten, o którego przyjeździe ci wspominałem.

Szkaradna jakby zrobaczywiała twarz, otoczona pozlepianymi kosmykami włosów, podniosła się znad domina, szczerbaty uśmiech zajaśniał na bladych, zaciśniętych wargach i sucha, zimna dłoń wyciągnęła się przyjaźnie.

Zaręba uścisnął ją z trwożną radością: wszak to był jeden z rządców Francji, zaufany Robespierre'a i przyjaciel St. Justa. Błogosławił więc fortunną okoliczność i ochłonąwszy ze zdumienia zdeklarował pompatycznie:

- Imię twoje, obywatelu, jest postrachem tyranów i sztandarem nadziei ludzkości walczącej o wolność.

Stalowe, okrutne oczy spoczęły na nim życzliwie i chropawy głos powiedział:

- Tęgą nauczkę dałeś temu łobuzowi, obywatelu... jakże to?

Podane sobie nazwisko zaledwie tknął wargami, a skończywszy partię domina jął się ciężko podnosić: miał nogę złamaną w kolanie i krzywą. Kilkadziesiąt rąk czujnych i wiernych pomagało mu przy ceremonii ubierania. Oddział zbrojnych sankiulotów stanął przy drzwiach, aby go odprowadzić do domu. Nie chciał ostentacji, a odprawiwszy ich królewskim gestem, rzekł do Zaręby:

- Odprowadzisz mnie, obywatelu.

Była to niesłychana łaska i wyróżnienie. Patron jednak zaprotestował obawiając się w drodze jakowej przygody.

- Rojalistowskie psy i agenci Pitta nie zawahaliby się podnieść ręki na świętą osobę reprezentanta ludu! Aż straszno pomyśleć o tym!

- Kto by się ważył, śmierci nie ujdzie! - wystąpił Zaręba kładąc dłoń na rękojeści. Ale mimo tego patron rozkazał sekcjonistom czuwać nad jego

bezpieczeństwem. Couthon uwiesił się ramienia Zaręby i wyszli żegnani pokłonami.

- Zaprowadzisz mnie do Robespierre'a, to niedaleko... Wieczór był ciemny, ulica St Honore słabo oświetlona i srodze błotna, kawiarnie pełne i pełno ludzi kręciło się w różne strony i stało pod sklepami.

Couthon, naciągnąwszy kapelusz głęboko na oczy, żeby go nie poznano, rzucił krótkie, zadyszane pytania względem zamierzonej w Polsce insurekcji. Snadź pouczony przez Chomentowskiego, zdradzał nawet sporą eksperiencję w tym przedmiocie, relacji słuchał z uwagą, lecz na żadne pytanie nie odpowiedział. Dopiero przed niskim, parterowym domkiem stolarza Dupleya, gdzie zamieszkiwał Robespierre,dotknął jednej z poruszonych materii.

- Szukacie pieniędzy na rewolucję, jakby ich brakowało w kasach waszych arystokratów.

- Musimy pierwej zdobyć prawo konfiskaty.

- Trzeba je sobie uchwalić, cóż łatwiejszego!

- Jesteśmy zdeterminowani na wszystkie praktyki, jakimi wielki naród francuski zwalczył tyranów i utrwalił rzeczpospolitą - deklarował się ogniście.

- Jesteś szlachcicem, obywatelu? - zagadnął niespodzianie.

- Podeptałem przesądy urodzenia, jestem żołnierzem i służę wolności, a święte prawa człowieka przyjąłem za pierwszą maksymę życia.

- Wielu się tym wyłgnie od brzytewki, ale narodu nie oszukają - zatrząsł się od skrytego śmiechu, pociągając go do niskiej i długiej sieni.

Przez oszklone drzwi widniało jakieś mieszkanie, w którym stara kobieta przy świetle nikłej świeczki coś szyła. Była to kwatera właściciela domku, zaś Robespierre zajmował na facjacie dwa pomierne pokoje. Poszli stromymi schodami na pięterko. Obok wąskich drzwiczek kopciła olejna lampka, pod nią czuwał człowiek ślepo oddany dyktatorowi, Wawrzyniec Basse; nocami warował pod jego drzwiami niby pies najwierniejszy, a we dnie włóczył się za nim nieodstępnym cieniem.

- Miłość i braterstwo! - pozdrawiał wyciągając rękę do Couthona.

- Poczekaj na mnie, obywatelu! - rozkazał Couthon wchodząc do stancji. Przez uchylone drzwi mignęła jakaś szczupła postać i przepadła. Zaręba, wsparty o balustradę schodów, rozważał szczególne ewenty spotkania, mniemając wyciągnąć z nich pomyślny obrót zamierzeń.

Niekiedy rozglądał się ciekawie i za każdym razem spotykał podejrzliwe spojrzenia Basse'a: chłop był ogromny, z ponurą, zdziczałą twarzą, pistoletami za pasem i szablą przy boku. Mierzyli się oczyma jakby błyskiem skrzyżowanych w ciemności szpad.

- Srogi Cerberus! - pomyślał i zrobiło mu się nijako z racji wystawania pod drzwiami na równi z hajdukiem, za jakiego uważał Basse'a.

Drzwi się naraz otwarły, ukazała się w progu młoda dziewczyna z tacą, pełną stołowego sprzętu, odwracając twarz za siebie.

- Pójdę na posiedzenie Konwentu! - mówił jakiś uprzejmy głos.

- Powiem ojcu, żeby ci towarzyszył, obywatelu!

- Ja czuwam przy obywatelu-reprezentancie! - zawarczał Basse dźwigając się z ławy. Dziewczyna zeszła na schody, pozostawiając drzwi wywarte na rozcież. Buchało z nich ciepło i szeroki pas światła. Zaręba odsunął się nieco w cień. Jakiś człowiek chuderlawy i miernego wzrostu chodził z wolna po stancji. Był w niebieskim fraku, żółtawych nankinach, białych pończochach i pantoflach ze srebrnymi klamrami. Głowa utrefiona i obficie przypudrowana, twarz blada i pospolita, czoło pofałdowane, niezbyt foremny nos i wąskie usta, dawały mu na pierwszy rzut oka pozór jakowegoś pisarczyka trybunału.

- Kto to jest? - spytał nie dając wiary własnym przypuszczeniom.

- Obywatel-reprezentant, Robespierre - usłyszał warczącą odpowiedź.

Nogi się pod nim ugięły i serce na chwilę zamarło. Więc to był on! Robespierre, dyktator Francji! Apostoł rewolucji! Straszliwa maksyma, która jednak miała swój kształt człowieczy! Reprezentant wszystkiej uciśnionej ludzkości. Samo brzmienie tego nazwiska przerażało tyranów! Nabożnymi w korności oczyma zapatrzył się w jego twarznieprzeniknioną jakoby w oblicze samego przeznaczenia! Łzy uwielbienia zabłysły mu w oczach, serce przejął dygot trwożnej radości. Ledwie śmiał oddychać, ledwie śmiał zawierzyć swoim olśnionym, szczęsnym oczom! Wszak jedno słowo tego człowieka mogło zaważyć na losach ojczyzny.

Robespierre rozmawiał półgłosem z Couthonem, siedzącym pod oknem szczelnie zasłoniętym, rzucając niekiedy jakimś słowem do sąsiedniej stancji.

Zaręba tak był jeszcze przejęty i wzruszony, że słysząc wszystko nie rozumiał jednak ani jednego wyrazu. Był cały w oczach, a przy tym zrodziła się w nim nagle uparta myśl, aby przystąpić do nich, sprezentować swój poselski charakter i sprawę, z jaką przyjechał.

Okoliczność widziała mu się sprzyjającą i nawet jedyną. Zbierał się w sobie, już mu na usta cisnęły się stosowne wyrazy, a w mózgu szeregowały się racje, jakimi chciał przekonywać dyktatora na stronę Polski, już go ogarniały ognie uniesienia, już bezwiednie stanął w pełnym świetle na wprost drzwi. Dwa kroki, a znajdzie się przed obliczem Robespierre'a. Nie potrafił się jednak na to zdobyć. I wprost nie pojmował, co się z nim stało? Wszak był obyty z wielkim światem, miewał dyskursy z najwyższymi dostojnikami Rzeczypospolitej, za czasów kadeckich bywał często na królewskich pokojach, przed samym majestatem nie zapominał języka w gębie, a tu wobec tego niepozornego człowieczka stał drżący i nieśmiały, nie odważając się przestąpienia otwartego progu! Przecież nie onieśmielał go monarszy przepych ni groźne oznaki władzy - bowiem stancyjka była licha, sprzęt skromny, podłoga z niemalowanych desek, ściany obciągnięte białym papierem w różowe figlasy i parę skrzywionych łojówek w mosiężnym świeczniku, a za całą pompę ten Basse, skulony pod ścianą. A jednak jakiś niepojęty majestat bił od tych ludzi, jakaś moc przejmująca świętym dreszczem grodziła od nich nieprzebytą zaporą, trzymając w powinnym oddaleniu. Jak kiedy człowiek zagłębi się oczyma duszy w nieprzeniknioną tajemnicę bóstwa.

Gdy się tak mocował z onieśmieleniem, ukazał się w pokoju smukły młodzieniec z twarzą uśmiechniętego cherubina; włosy miał w puklach spływających na ramiona, wyniosłe maniery, głos pieszczony i oczy rozjarzone niby gwiazdy. Podał rękę Couthonowi, a przywoławszy skinieniem ręki Robespierre'a, zaczął im szeptem odczytywać jakiś papier.

- Obywatel St. Just! - mruknął Basse zamykając równocześnie drzwi.

Zaręba, chociaż markotny z przepuszczenia tak doskonałej okazji, nie poruszył się z miejsca, gdyż zdało mu się, jakoby w dalszym ciągu patrzał na te trzy znamienite głowy, skupione przy sobie. Pozostały mu w pamięci na zawsze. Jedna zdawała się urobioną z ziemi, tak była szara, poradlona i wiecznego cierpienia stygmatem napiętnowana; druga o bladej, suchej twarzy, oczach przeszywających, wąskich wargach i nieznających uśmiechów, zimna, była jakby myślą stężałą w maskę nieubłagania; zaś trzecia młoda, piękna, bujna i słoneczna, ukazywała obraz prawdziwego marzyciela i poety. Widział je trójjedynym bóstwem nowej ery! Stwórcami nowej ludzkości!

Na progu ukazał się Couthon. Robespierre go odprowadzał. St. Justa

jużnie było.

- Nie gniewaj się, że ci kazałem czekać - rzekł czepiając się jego ramienia.

- Miałem szczęście patrzeć na was, obywatele-reprezentanci.

- Robespierre zwrócił na ciebie uwagę - powiedział, gdy się znaleźli na dole.

- Więc mnie nawet zauważył? - aż przystanął, dziwny żar zalał mu serce.

- On wszystko widzi! Szepnąłem mu o twoim posłannictwie... Nie mógł cię dzisiaj przyjąć... Musi się to uskutecznić w odpowiednim miejscu...

Wyszli na ulicę już znacznie opustoszałą i z racji pozamykanych sklepów dosyć ciemną, bowiem cale nieliczne latarnie mżyły się w mglistym powietrzu.

- A czy dałoby się ukartować przyjazne dla nas okoliczności?

- Wasza insurekcja i nam jest potrzebną - wyznał mu niespodzianie do ucha. - Niechaj Chomentowski co rychlej zobaczy się z St. Justem. Na mnie możecie rachować.

- Obywatelu! pomnik wdzięcznej pamięci wystawiasz sobie w sercach Polaków.

- Nie krzycz! - obejrzał się trwożnie. - Wszędzie może czyhać zdrada. Przechodzili obok Palais Royalu; łuny biły z okien, huczały muzyki, a splątana wrzawa śpiewów i gwarów płynęła nieustającym, jarmarcznym zgiełkiem. Pod kolumnadą przejścia, oświetloną kolorowymi światłami, mrowiły się ciżby strojnych kobiet, wyelegantowanych muscadins i buchały kaskady śmiechów.

- To gniazdo spisków winno być zrównane z ziemią! - mruknął do siebie, skręcając w jakiś zaułek, zupełnie ciemny i straszliwie zaplugawiony. - Bądź zdrów, obywatelu! - rzucił nie pozwalając się odprowadzić i zniknął w ciemnościach.

Zaręba, głęboko przejęty wszystkim, co go spotkało dzisiejszego wieczora, i rozmarzony nadziejami, zawrócił spiesznie do swojego hoteliku.

Pod Doskonałym Sankiulotą jeszcze nie spano, w kawiarni grało parę osób i za ladą drzemała jejmość z pończochą w ręku.

Zabrał klucz z tablicy i otrzymawszy zapaloną lampkę wdrapał się nie bez trudu do swojej podniebnej facjatki. Wszedł i stanął jak wryty. Na

jego łóżku spała jedna z córek domu, zwinięta w kłębek niby kotka, zerwała się jednak na jego wejście i bełkocąc jakieś słowa bez związku uciekła pozostawiając mu w rękach chusteczkę z ramion...

Nazajutrz podniósł się wyspany, rzeźwy i wesoły. Radosnym zdało mu się życie i wszystek świat. Świeciło słońce, wróble ćwierkały pod oknami, z ulicy płynęły gwary i nawoływania handlarzów, warkoty bębnów przeciągających wojsk; niezliczone dachy i kominy opływał modrawy welon powietrza, polśniewały radością okna, robiło się ciepło.

Sam patron przyniósł mu kawę i usługując z godnością, próbował indagować o rozmowie z Couthonem. Utraktował go przy tym nieco przydługim wywodem, sławiącym patriotyzm i potęgę triumwiratu, a wrogów jego wystawiając jako naczynia pełne bezecnych podłości, knujące zdrady z rojalistami. A wzburzony przypomnieniem nieprzyjaciół republiki, jął grzmieć jakby na trybunie:

- My wiemy, kto podburza przedmieścia! My wiemy, kto spiskuje przeciwko ludowi! My wiemy, kto ogładza patriotów! kto rozpowszechnia fałszywe asygnaty! kto daje przytułek emigrantom! Wiemy wszystko i biada zdrajcom! - wołał słowami Robespierre'a i z uczuciem Brutusa. - Gilotyna czeka! - dokończyłgroźnie, podciągnął opadające hajdawery i strzepawszy z kurzu jakiś stołek stojący mu na drodze, zabrał naczynia i wyszedł. I wszyscy byli dzisiaj dla Zaręby przedziwnie jakoś uprzejmi i życzliwi; nawet sąsiedzi z piętra przychodzili uścisnąć rękę człowiekowi, którego wyróżnił Couthon, zapewniając go o swoich prawdziwie jakobińskich maksymach. Przyjmował wynurzenia z taką pańską łaskawością, że najczerwieńsi sankiuloci odchodzili ujęci jego dwornymi manierami. Zasię przy drzwiach czyhała na niego wczorajsza znajoma. Szła pod pretekstem sprzątania jego pokoju. Nie wspominając nocnej przygody, rozpytywał ją ciekawie o Forta.

- Pragnie z tobą zgody, obywatelu! Już z tym dzisiaj przychodził do ojca! Ale mu nie wierz! W ogóle nie dowierzaj nikomu! - ostrzegała tak gorąco i z takimi rumieńcami na ślicznej twarzy, że przygarnął ją do siebie. Nie wydzierała się i owszem, oddając namiętnie pocałunki. - Właśnie wczoraj chciałam cię ostrzec, usiadłam, żeby poczekać na ciebie, i zasnęłam... Odbiegła na stancję, przejrzała się w zwierciadle nad kominkiem, poprawiła wdzięcznego korneciku i natarczywie chciała wiedzieć jego imię.

- Sewer! Pierwszy raz słyszę podobne imię! A mnie jest Clorynda.

- Nigdym nie słyszał piękniejszego!

Wybuchnęli oboje śmiechem.

- Oho, woła mnie ta trąba spod dziesiątego! Zaraz! - wybiegła ze śpiewką na ustach.

- Ten ptaszek szczebiotliwy rad odpoczywa na każdej gałązce! - pomyślał, spiesznie wynosząc się z domu.

Na szczęście zastał jeszcze Chomentowskiego.

- Sprzyja ci fortuna - wyrzekł radośnie, wysłuchawszy obszernej relacji. - Couthon jest echem tamtych. Konkluduję, że nasza sprawa ma niezgorsze szanse! Juści, w tej minucie lecę do St. Justa. Właśnie w tej porze zwykł promenować się w Luksemburskim żardinie. Aktualnie wojenne poczynania Republiki doznają niemałego szwanku nad Renem i z rojalistami, chociaż Bariére łże o zwycięstwach w Konwencie. Niepowodzenia chwilowe, ale ta okoliczność, wielce nam sprzyjająca, przynagli ich do układów i stanowczej decyzji. Trzeba ci kontynuować przyjaźń z tym kawiarnianym Brutusem: persona to wpływowa w Komunie. Boże, tyłem się już najadł smutków i zawodów, że ten promyczek nadziei uderzył mi do głowy! - aż przysiadł z nadmiaru emocji.

- Zjemy na tę intencję śniadanie u Méota, proszę cię - nalegał litując się w duszy jego twarzy głodomora i słaniającej się z wychudzenia postaci.

- "Chciało się Zosi jagódek" - zaśmiał się jakoś zgryźliwie. - Nie mam czasu...

- A jakby ci wypadło prosić na śniadanie St. Justa? Musisz być przygotowany.

- Nie pomyślałem o tym... Zresztą, mam przy sobie dziesięć franków...

- On jest wicehrabią i patrzy mi na smakosza. A wiesz, że czapką, papką i solą...

- Wiem, ale w Café Choisell jada się doskonale po dwa franki... Prawdziwy filozof gardzi rozkoszami stołu.

- Od przybytku głowa nie boli! - I dał mu sto franków złotem, sumę naówczas znaczną, którą Chomentowski obejrzał z niedowierzaniem, i każdy poszedł w swoją stronę.

Zaręba ze drżeniem zapuścił sięw miasto niby w puszczę nieprzebytą i utonął w nim radośnie. A Paryż owego czasu dawał ze siebie obraz korabia porwanego wirami rozszalałych żywiołów. Miotały nim wszystkie

burze świata. Unosił się jakby na spiętrzonych falach krwi, rumowisk i pożarów. Wyzwał na śmiertelny bój wszelaką krzywdę, wszelaką niesprawiedliwość i przemoc wszelaką. Tyranom świata rzucił rękawicę i walczył sam jeden przeciwko wszystkim mocom nieba i ziemi. Był jakoby łonem rodzącym w nieopisanych mękach szczęście powszechności. Obalał trony i państwa - by ojczyzna mogła przemówić słodkim głosem miłości; by, miasto klasy egoistów, powstał naród związany braterstwem i ubezpieczony w zażywaniu szczęścia wolności. Na gruzach prawiecznych przemocy budował Kościół ludzkości, w którym religią były prawa człowieka, zaś katechizm składał się z trzech słów: wolność, równość i braterstwo! Święte maksymy niby orłowie wynosiły się z kurzawy bitew i krwawych zamętów i niosły dobre nowiny po rubieżach dalekich ziem i ludach jęczących w niewoli. Paryż stawał się już mózgiem i ramieniem uciśnionych milionów. I stawał się także dręczącym koszmarem ciemięzców, a słodkim snem o wiśniowych sadach rozkwitłych na wiosnę dla ciemiężonych.

Niekiedy w tej tytanicznej walce z szatanem przybierał niezbłaganą postać kata, lecz jeszcze i wtedy szarpiąc własne wnętrzności zbawiał człowieczeństwo. Jego cnoty, zarówno jak zbrodnie, przerażały ogromem. Były na miarę tytanów. Były na miarę człowieka wydzierającego zawistnym losom szczęście swojego rodzaju.

Roiło się w nim od mędrców, świętych i szaleńców, ale nie stało grabieżców narodów i ziem, jak Fryderyk. Wzburzony ocean druzgoce, lecz nie zabagnia; pochłania lądy, lecz nie plugawi. A zresztą, w huraganach piorunów, w chwilach wybuchu wulkanów, tylko zarysy ogromów zatrzymuje w pamięci olśnione oko. Nie pora litować się zdeptanym źdźbłom, kiedy padają prawieczne dęby. Piorunami człowiek pisze swoje dzieje, a nie skargą lub jękiem żałosnym.

A poza tym panował chaos pierwszych dni stworzenia.

"Czerwone msze", Carmagnole dokoła szafotów i głów obnoszonych na pikach, procesje "lizaczek gilotyny", pochody przeróżnych deputacji do Konwentu, Marsylianka hucząca po wszystkich zakątkach, śmierć na każdym kroku, dzikie wybryki motłochu, krwawe czady, ponure echa spadających głów, namiętne kłótnie, straszne wybuchy nienawiści, nieustające proskrypcje ludzi, pieniędzy i zasobów, mowy obłąkańców, bitewne tumulty, sprzeczne wieści z pola bitew, przerażające trwogi, niepokoje, nadludzkie cierpienia i zarazem szalona, niepojęta wiara w ostateczne zwycięstwo rewolucji - oto czym żył Paryż, czym się

oddychało i czym się syciła każda człowiecza dusza!...

Że prawo o podejrzanych zagarniało niby siecią tysiące do więzień, że Komitet Ocalenia utwierdzał terror coraz krwawszy, że Robespierre w Konwencie, przez swoich adiatusów, sięgał po każdą wydatniejszą głowę, że pijany Henriot na czele uzbrojonych sekcji szalał po ulicach, a na szczycie, niby bóstwo nigdy nie nasycone, panowała gilotyna - na to odpowiadano drwinami, śmiechem, karykaturą i piosenką. Ale Paryż pracował dla powszechności. walczył i zwyciężał! Przygarniał bezdomne, cnocie przywracał powinne miejsce, rozumowihołd oddawał, a wolności niepożyty i nieśmiertelny tron budował.

Było to wielkie, dziwne i zarazem tak niepojęte, że Zaręba, pławiący się w tym morzu zdarzeń, spraw i nastrojów, żył w nieustającej gorączce podziwów. Zwłaszcza lud przejmował go szczególnym uwielbieniem...

Przymierał głodem, chodził w łachmanach, marzł w nieopalonych izbach, a dzielił się ostatnim kęsem i ostatnim groszem z biedniejszymi, składał się na broń, odzież i buty dla wojsk walczących na granicach i radośnie zapełniał luki w wyszczerbionych szeregach. Najheroiczniejsze ofiary i cierpienia miał sobie za ordynaryjną powinność. Dawał wszystko, nie żądając w zamian nic, nad wolność umierania za ojczyznę.

Nie mniej zdumiewały go wojska wynędzniałe, prawie bose i obdarte, lecz maszerujące z Marsylianką na ustach i w postawach tak dumnych i pełnych wspaniałego męstwa i uniesienia, że zdali się podobni orłom lecącym na zwycięstwo. Byli to wolni obywatele, nie poddaństwo napędzane kijem, obywatele, którzy na głos ojczyzny zrywali się walczyć za nią i umierać.

Boże, jakże by porwał za karabin i powiódł te święte legiony aż na pola Ukrainy!... Żołnierzem bowiem czuł się nade wszystko i w żołnierza kładł wszystkie nadzieje. Więc też codziennie rano leciał pod ratusz, gdzie się odbywały egzercyrunki i parady oddziałów, wysyłanych na plac boju, a nasyciwszy duszę lubym obrazem, włóczył się po niezliczonych kawiarniach i klubach; bywał w Café Choisella, gdzie mieli wstęp tylko najżarliwsi jakobini; w Café Patui, gdzie mrowiło się od rojalistów, agentów Pitta, muscadins i gdzie głośno drwiono z Republiki, a złodziejów przezywano "czynnymi obywatelami"; w Café Venua przy St. Honore, naprzeciw klubu Jakobinów; w Café Chretien na rue Favard, gdzie zbierali się moderanci; w Café Herou, zawsze przepełnionej sankiulotami, "lizaczkami gilotyny" i tłumem rewolucyjnych morderców; w Café Rendezvous, gdzie można było spotykać byłych księży, byłych

arystokratów i ludzi gotowych na każdą zbrodnię; w Café de la Regence, gdzie się zbierali komedianci, a młodzi oficjerkowie w rodzaju Buonapartego zabijali czas grą w szachy i arcaby; w Café Rotonde; w Café Fog; w Café Vieux Pordelier; w Café Mangin; w Café de L'Opera, i w stu innych. Zasię z racji papierów opiewających na imię Volange'a, kart wstępu, jakich mu dostarczał major Dulfus i przyjaźni z Couthonem otworzyły się przed nim najpotężniejsze kluby: klub "Czarnych", klub "Daw"; klub "Czapek Wełnianych", klub "Pix" - były właściwie szynkowniami, w których zbierał się motłoch pijany krwawymi maksymami a wiecznie żądny głów zdrajców i arystokratów. Przesycił się nimi prędzej, niźli przypuszczał. Uczęszczał więc tylko do klubu Jakobinów, aby ujrzeć Robespierre'a ze swoim nieodłącznym cieniem St. Justem i do klubu "Franciszkanów", gdzie niekiedy ukazywała się lwia głowa Dantona i jego władny głos wstrząsał murami starego kościoła. Ale najczęściej i najskwapliwiej przesiadywał w Konwencie. Zgubiony w mrokach galerii czuł się tam jakoby na dnie chaosu pierwszychdni stworzenia. Tam bowiem, w tej sali przerobionej z królewskiego teatru, ozdobionej przez Davida i przypominającej kształtem głęboką, ogromną trumnę - poczynała się nowa era ludzkości. Owa sala zajmowała pałac Tuileryjski od pawilonu Marsan aż do pawilonu Zegara, i była posępna, olbrzymia, mroczna i dzika w przepychu surowych draperii, szarych malowideł, biustów poustawianych na gzymsach, chorągwi i pęków liktorskich rózeg, wypełniających niektóre pola nagich ścian. Główne wejście było od strony ogrodu; wchodziło się monumentalnymi schodami prosto na pierwsze piętro - pod spodem mieściły się kordegardy gwardii zwanej konstytucyjną, zaś na górze zasiadał Konwent. Prawo szukało podpory w bagnetach, Zgromadzenia Reprezentantów odbywały się o każdej porze dnia i nocy, można by rzec - nieustannie. Przeto i nieustannie cały Pałac Narodowy mrowił się od tłumów i wrzał od gwarów. Galerie, loże i amfiteatry zawsze bywały przepełnione i huczały niby morze rozsrożone. Był to nieustanny przypływ fal rozbijających się rozciągłością o mury, nieustanny krzyk rozszalałych żywiołów. Trybuna prezydenta stała na wzniesieniu, wprost szerokiego wejścia; prezydent miał po obu stronach półkolisty amfiteatr ław przedstawicieli, przed sobą galerie publiki na podobieństwo gniazd jaskółczych przyczepione do ściany, za sobą Kartę Praw Człowieka, ujętą w czarną ramę i przedzieloną mieczem, nad nią zwisał pęk narodowych chorągwi, a jeszcze wyżej na białym murze czerniał ogromny napis: "Prawo".

Lud tłoczył się na galeriach i panował nad wszystkim. Przychodzono na

posiedzenia jak na wycieczkę - z dziećmi i koszykami. Obywatelki w białych kornetach pilnie nasłuchując rozpraw nie przestawały karmić dzieci lub robić na drutach. Klekot sabotów rozlegał się po całym gmachu. Czasami obywatele na galeriach brali się za łby, wtedy kolby gwardii zaprowadzały zgodę. Poza tym panowała doskonała równość i braterstwo. Zaręba przesiadywał w Konwencie w gorączkowym wzburzeniu, jakoby w teatrum, na którym odgrywały się losy świata. Bowiem jak na teatrum zmieniali się aktorowie, sceny i materie dyskursów. I jak na teatrum wiecznej tragedii każdy akt kończył się chórem: Śmierć tyranom. Przy tym co chwila zrywały się oklaski zemocjonowanych arbitrów, wybuchały wrzawy, a niekiedy rozpętany huragan nienawiści, zemsty i gniewów wył dzikimi głosami wszystkich furii. Ale nierzadko i śmiech rozlegał się w tej sali pełnej przyszłych tronów. Rzucano kalembury i dowcipy, obiegające cały Paryż. Barierę, rodzaj rewolucyjnego trybuleta, co dnia cieszył obywatelów dobrymi nowinami z placu bojów albo zabawiał ich błazeńskimi konceptami. Mowy płynęły niepowstrzymanym potokiem - zmieniali się mówcy, publika, pory roku i dni, lecz tenor przemówień był zawsze jeden: ojczyzna w niebezpieczeństwie i śmierć tyranom! Czasami przy zdarzonej okoliczności śpiewano. Niekiedy wiązały się kłótnie między reprezentantami, że z trybuny do trybuny leciały klątwy, groźby i złorzeczenia, zaś galerie biły brawa. Oskarżano się publicznie. Denuncjacja była powinnością dobrego republikanina. Często wprost z trybuny wleczono mówców na szafot. Nie pojmowano miłosierdzia! Mogło być zamaskowaną zdradą ludu.Nienawidzono potwornie i wielbiono ponad ludzką miarę. Zabijano ze świętym uniesieniem i dawano własne głowy z rezygnacją. Zaś w prawach załatwiono tysiące spraw. Dekretowano nowe prawa. Przyjmowano niezliczone deputacje. Wysłuchiwano dytyrambów na cześć rewolucji, deklamowanych przez poetów bez talentu. Dyskutowano nad wszelkimi zagadnieniami. Rozstrzygano własne sumienia. Spowiadano się publicznie ze wszystkich grzechów. Wyklinano zabobony religii. Detronizowano Boga. Wieńczono zasłużonych ojczyźnie i ludzkości. Grożono tyranom losem Capeta. Prowadzono wojnę na wszystkich frontach i wśród walk nieustających przebudowywano Francję. Żegnano in corpore wojska ciągnące na granice. Marzono o nowej, wolnej ludzkości. A kiedy nadpływały bandy sankiulotów, niosące na pikach głowy pomordowanych, z których krew sączyła się na stół prezydialny i księgę protokołów, tańczono Carmagnolę. Płakano nad niedolą sierót. Rozkazywano buntownicze

miasta równać z ziemią, a mieszkańców wycinać w pień. Wszystka nędza podnosiła swój głos przed tym trybunałem, wszystkie zbrodnie żądały zadośćuczynienia, wszystkie namiętności wybuchały i wszystkie marzenia o szczęściu świata znajdowały posłuch i adherentów. Konwent stawał się jakoby górą Synaj, z której wśród grzmotów błyskawic i burzy rozlegał się coraz potężniej głos uciemiężonej wolności. Zaręba pewnego dnia nie poszedł już tam więcej i zamknąwszy się w swojej hotelowej stancyjce, jął rozmyślać. Męczył się jak potępieniec. Szarpały go bowiem przeróżne wątpliwości. Gryzły rozczarowania i przejmowała trwożliwa niewiara. Znalazł się na tragicznym rozdrożu. Uląkł się tyranii tłumów i zaczynała się w nim chwiać wiara w rewolucyjne maksymy. Rozbestwione panowanie motłochu wzburzało w nim człowieka z warstwy panującej, a przewroty, jakie się dokonywały, kazały mu się obawiać o cywilizację. Na szczęście przerwał mu te ciężkie medytacje Chomentowski, który wpadł do niego o świtaniu i zawołał zdumiony:

- Już nie śpisz. Dobrze się składa, dzisiaj Święto Rozumu, mam karty wstępu, musimy towarzyszyć tej ceremonii - zniżył głos i zaszeptał radośnie: - Ale ważniejsze, iż dzisiaj możemy się spotkać z Robespierre'em, St. Justem i Couthonem, w szynkowni na rue Paon. Będzie to zgoła partykularna pogawędka. Ma to być spotkanie przypadkowe. Wszystko urządził major Dulfus.

- Ciekawym, co z tego wyniknie. Chociaż gdyby nawet i przyobiecali nam pomoc Francji, żali zdążą dotrzymać obietnicy! Nie dziś bowiem, to jutro pójdą na szafot, a ich następcy wyprą się wszystkiego.

- Oni na gilotynę! Także koncept! - zaśmiał się z takiej możliwości.

- Kwestia czasu. Stawiam własną głowę, że padną. Doskonała równość już wyciąga pazury po ich głowy, nazbyt powyrastali, a to niebezpieczne.

- A niech się wytracą, byle tryumfowała rewolucja i nie ucierpiała nasza sprawa. Zaręba tak był zniechęcony, że tylko machnął ręką, nie chciało mu się już dyskurować w tej materii. Wyszli też zaraz na miasto.

Dzień był niedzielny, dziesiątego listopada. Deszcz padał gęsty, błoto chlupało pod nogami. Rynny kamienic, pod którymi się przemykali, rzygały całymi potokami wody. Zimno było przejmujące i na ulicach pustki. Nawet za wozem skazańców,ciągnącym przez rue St. Honoré, prócz straży człapało jedynie parę najwścieklejszych "lizaczek gilotyny" i kilku drabów. Dopiero nad Sekwaną, silnie wzburzoną i miotającą się w ciasnych brzegach, spotkali gromady ciągnące na Święto Rozumu. Przy Notre Dame pomimo nieustającego deszczu zbierały się niezliczone

tłumy, zaś w samym kościele panował już niezmierny ścisk. Główną nawę wypełniały długie trybuny, na których zasiadły sekcje paryskie, Komuna, Konwent i wszystkie władze republikańskie z Robespierre'em na czele. W transepcie kościoła ponad morzem głów, pik i chorągwi widniała skalista góra sztucznie uczyniona, na niej wynosiła się greckiego porządku świątynia z napisem na frontonie: "Filozofii". Pod przejrzystą kolumnadą nakrytą złotymi blachami dźwigał się marmurowy ołtarz Rozumu, za całą ozdobę miał jeno w pośrodku zatkniętą pochodnię Prawdy.

Na znak Chaumetta, ceremoniarza uroczystości, zagrzmiała kapela ukryta na galeriach i wraz spoza świątyni, ze skalistych szczelin, jęły się wysnuwać girlandy cudnych dziewic, przybranych w białe tuniki przepasane czerwonymi szarfami, dębowe wieńce miały na głowach i w rękach zapalone pochodnie. Kiedy zaległy u stóp świątyni z pochylonymi w adoracji kornej ciałami, wtedy z wnętrza ukazała się olśnionym oczom sama Bogini Wolności. Była nią zdumiewającej urody aktorka Anbry, okryta pajęczą i śnieżystą tuniką, zupełnie nie kryjącą jej kształtów; błękitny płaszcz spływał jej z ramion, frygijska, czerwona czapka zdobiła krucze kędziory. Hebanową włócznię ze złotym grotem trzymała w prawej ręce. Odebrawszy powinne hołdy od dziewic, wśród oklasków i krzyków zgromadzenia, zapaliła na ołtarzu pochodnię prawdy i zasiadła pod nią na tronie z kwiatów i zieleni. Z niewidzialnych kadzielnic buchnęły błękitnawe dymy spowijając świątynię w wonne obłoki. Białe dziewice pochyliwszy pochodnie, jakby skamieniały we wdzięcznych pozach u stóp bogini, a wraz chór dobranych głosów przy wtórze harf zaśpiewał hymn na cześć Mądrości.

Descends, o Liberié, filie de la Nature,

Le peuple a reconquis son pouvoir immortel;

Sur les pompeux débris de l'antique imposture,

Ses mains relévent ton autel...

Niepokalany biorący pierwszy miejsce wśród licznego pocztu dygnitarzów, zachowujących z trudem jaką taką powagę, siedział w dostojnym nieprzeniknieniu, wielki poeta, jaśniejący zadowoleniem i potęgą. On jeden w tej hecy znajdował wzniosłość nowego kultu.

- Wszak to Robespierre powiedział: ateiści to nowy rodzaj arystokratów. To próba stworzenia nowej wiary, a później gotów się ogłosić nowym bogiem. Bywało już tak, bywało! - zaszeptał złośliwie Zaręba.

- Milczże na Boga - skarcił go zgorszony Chomentowski.

- Ucieszne jasełka. Ta Anbry śliczna, robi oko do St. Justa, uważaj... Rumor powstał, Niepokalany szedł złożyć hołd bogini, za nim ruszyli dygnitarze, sekcje i reszta obywateli. Południe wydzwoniły zegary, gdy adoracyjny pochód się zakończył, po czym kilku tęgich sankiulotów porwało tron wraz z boginią i obszedłszy z nią w uroczystej procesji wszystkie nawy, przy grzmiących fanfarach, oklaskach i krzykach, wynieśli ją na świat. Zatańczono przed jej majestatem Carmagnolę i ukazując jej nagość ludowi, poniesionoją do Konwentu na Zgromadzenie, które się już było zebrało. Prezydent dał jej braterskie ucałowanie i usadził obok siebie, zaś Konwent zadekretował: że dobrze się zasłużyła ojczyźnie i że Notre Dame ma się odtąd nazywać Świątynią Mądrości. Prosto z kościoła Chomentowski pociągnął Zarębę do Café Procope, dawnej siedziby żyrondystów, gdzie mieli się doczekać majora Dulfusa. Po upadku żyrondy kawiarnia opustoszała, że zbierała się w niej liczniej tylko gromadka polskich egzulów. Byli to sami znaczniejsi oficjerowie, którzy po ostatniej wojnie z Rosją i przystąpieniu króla do targowicy, salwując swój honor i wolność wynieść się z kraju byli przymuszeni. Wieczorami można było spotkać tych rycerzów bez skazy i cnotliwych obywatelów, przekładających tułaczkę i nędzę nad hańbę powolności zdrajcom. Widywało się w niskich, dymnych izbach kawiarni pułkowników: Chomińskiego i Kamienieckiego; podpułkowników: Baranowskiego, Bronikowskiego, Gorzkowskiego, Hadziewicza, Lipowskiego, Ponińskiego, Szczułowskiego; majorów: Giżyńskiego, Magiera, Gawrońskiego, Gorzkowskiego, Cichowskiego; kapitanów: Maćkiewicza, Cichockiego, Banczakiewicza i Wielohorskiego, że pominie się pomniejsze szarże i obywatelów cywilnych. Zaręba znał wszystkich z pola bitew i z poprzedniego pobytu w Paryżu. Aktualnie jednak nie widywał żadnego z nich i do tej kawiarni nie zaglądał, żeby się nie wydać z celem przyjazdu i nie zwracać na siebie uwagi. Tak mu był zalecił Chomentowski.

- Za parę godzin misja twoja się skończy i wyjedziesz, możemy zatem wejść - tłumaczył wybierając miejsce pod oknem. Kazali sobie podać jeść, a potem grali w warcaby z cicha rozmawiając. Dulfus kazał długo na siebie czekać, bowiem zjawił się dopiero ze zmierzchem.

- Nie chcą z nami traktować - zaszeptał wysapawszy się należycie, jako że mąż był sangwinicznego usposobienia, gruby w karku i o czerwonej, pełnej twarzy. - Wracam właśnie z Komitetu Ocalenia, z rozmowy z

Robespierre'em. Uważa nas uzurpatorami, bowiem przed godziną otrzymał przez Desforguesa zawiadomienie z Lipska, że do układów przyjeżdża Barss, opatrzony plenipotencjami Wielkiej Rady. Mają nas za fakcjonistów. Widziałem, że radzi byli takiemu obrotowi sprawy. St. Just mówił otwarcie.

- Moderanci górą. Nasze planty diabli biorą! - wybuchnął Chomentowski.

- Przynajmniej na razie. Niech Barss wykołacze pomoc od Francji i byle wybuchnęła insurekcja! Reszta już leży w naszej mocy. Wierzę, jako tylko nasze systema może Polskę podźwignąć! I podźwignie! - dodał z mocą Dulfus. - Zawód przykry, lecz żywię jeszcze nadzieję...

- Wobec tego nic tu po mnie - ozwał się Zaręba. - Pilno mi do kraju. Widzę jasno, jako nam przyjdzie jeno na własne siły rachować...

- Chodźcie do mnie - proponował Dulfus - pogadamy obszerniej.

I wyszli bocznym wyjściem unikając spotkania z rodakami.

Rozdział VIII Na Bernardyńskiej wieży zagrał hejnał, zawtórowały mu zegary zamkowe i pożenione dźwięki spłynęły w miasto niby stado rozświergotanego ptactwa. Wybijała jedenasta. Dzień noworoczny 1794 jawił się niezgorzej luty, rozsłoneczniony jednak i skrzący śniegami. Stężała od mrozów ziemia dzwoniła, sanna usłałasię siarczysta, mróz bowiem brał coraz tęższy, że ludzie i konie poruszały się w obłokach pary.

Dymy niebieskawymi słupami biły w niebo wysoko rozpięte i tak czyste jakoby ze sztuki bławatu uczynione. Szyby w oknach mieniły się niby diamenty. Głębokie śniegi okrywały kożuchami ziemię, dachy i drzewa, że dawały pozór wykutych z białego marmuru.

Powietrze stało ciche, wiercące w nozdrzach i słuchliwe. Pora była nabożeństw i co chwila to dzwony zabiły uroczystym basem, to roznosiły się fale śpiewań lub przejmujące grania organów płynęły z naw zapełnionych dymami kadzielnic i światłem. Tu i owdzie pod drzwiami kościołów stali ludzie z odkrytymi głowami. Ale pomimo nabożeństw ulice roiły się od ludzi, zaś przy kramach pod Bramą Krakowską, z których roznosiły się swędy prażonych kiełbas, zbierały się całe kupy pospólstwa.

Gęsto też przelatywały liberie na oszroniałych koniach, zaś kozacki patrol w kołtuniastych, rudych burkach i czapkach, z błyszczącymi grotami pik, wałęsał się z końca w koniec Krakowskiego Przedmieścia.

Wkrótce na głównym odwachu, pobok Bernardynów, zagrały werbla tarabany i klarynety. Następował obluz warty. Pluton dziesiątego regimentu szefostwa Działyńskiego, pod porucznikiem Lipnickim, luzował gwardiaków.

Na tenże sam sygnał otwarła się brama zamkowa od Grodzkiej i wystąpiła przed nią w paradzie gwardia koronna z kapitanem Kosmowskim na czele, z doboszami i fajframi w odwodzie, a z kapelą trombonistów na prawym flanku. Za czym i szwadron ułanów królewskich Königa wysunął się czwórkami spod Zegarowej wieży, rysią dosięgnął Zygmunta, wziął z miejsca dyrekcję na lewo, rozłamał się na dwie części, a wyciągnąwszy się podwójnym kordonem aż po zamkową bramę, stanął frontem jakby wrośnięty w ziemię.

Właśnie po nabożeństwach wychodzono z kościołów. Krakowskie Przedmieście napełniło się ludem, tłumy też napływały od Starego Miasta i gąszczem zaległy wszystek plac, napierając na ułańskie kordony; sporo cisnęło się pod domem Campioniego i murami przylegającymi do klasztoru Panien Bernardynek, bowiem jakby na komendę ukazały się naraz nieskończone ciągi pojazdów z Senatorskiej i Krakowskiego, zmierzające na Zamek.

Zagrochotały rzęsiste bicia bębnów, przenikliwe świsty piszczałek i tromboniści huknęli wrzaskliwą fanfarą oddając honory dygnitarzom, jadącym z noworocznymi hołdami do króla jegomości. Jakoby kuligowa kompania, wspaniale przybrana, bogactwami widna, znaczenia i powagi pełna, tak sunął ten rozmigotany w słońcu sznur karoc, sań, jeźdźców z rozgłośnym brzękiem dzwonków, paleniem z batów i rzegotem janczarów. Na przedzie toczyła się oszklona karoca złoto-zielona, w sześć karych drygantów w piórach, czubach i trzęsidłach, przodem sadził na koniu czerwony krucyfer ze srebrnym krzyżem w ręku.

Przez szyby karocy ukazowała się dumna głowa prymasa w czerwonej piusce. Zdejmowano przed nim czapki, a tu i owdzie pochylały się głowy pod ruch jego ręki błogosławiącej. Za nim dopiero jechał nuncjusz, ambasadorowie potencji akredytowani przy Rzeczypospolitej i marszałek wielki koronny w asyście swojej chorągwi. Jechali ministrowie i dygnitarze koronni i litewscy. Jechały znaczne damy. Jechali różni wielmoże.Jechali oficjerowie wyższych szarży. Jechał magistrat z prezydentem Warszawy, Rafałowiczem. Jechali kawalerowie orderów.

Z wolna i uroczyście toczyły się poszóstne karoce, landary i powozy, ale najwięcej było widać sań paradnych, cudnie wyrobionych w postacie

srebrzystych łabędzi, złotych gryfów, łodzi z podniesionymi dziobami, to jakowychś bestii, wykrytych wspaniałymi futrami, wlokącymi się po śniegach. Konie paradowały w barwnych siatkach, kapach, wstęgach i piórach. Hajducy za saniami i pojazdami, forysie i czerwoni żokieje na koniach, gdzie strzelcy zielono ubrani, z trąbami przez plecy, sadzili przy drzwiczkach, gdzie kozacy w herbowych barwach lub pajucy przystrojeni jakby na redutę, że aż w oczach się ćmiło od farb, migotania rzędów, piór i strojów.

Na ostatku jakoby dla większej ostentacji pokazał się hetman Ożarowski otoczony wybranym hufem pancernych, z burkami puszczonymi na wiatr. Siedział w saniach, wyrobionych w kształt srebrnego orła, rysią delię miał spiętą pod szyją diamentowymi pazurami, czaple pióra na sobolowym kołpaku przypinały również diamenty. Bezmierna pycha wyzierała z jego starej, obrzękłej twarzy. Cztery białe araby pod pąsowymi sieciami wyrzucały uczone korwety łbami strojnymi w pęki strusich piór i brzęczących trzęsideł.

Pokazywał się z taką pompą, jakoby tryumf odprawował. W publice, szczególniej tego dnia rozanimowanej, zawrzał niechętny pomruk, posypały się za nim zelżywe przezwiska, że poczerwieniał ciskając dokoła rozsrożonymi oczyma. Na darmo osłaniały go blachy pancernych i hetmańskie dostojeństwo. I nie sam jeden poczuł się niby pod pręgierzem. Wielu z jego komilitonów również targało się w bezsilnej wściekłości, dawali jednak pozór głuchych i nieczułych, gdyż z racji natłoku pojazdy posuwały się wolno, noga za nogą. Przez to i zuchwałość tłumów się wzmagała, podnosiły się coraz zapalczywsze głosy, wskazywano palcami poniektóre persony bardziej nienawistne, nie oszczędzano nawet dam, głośnych z amorów z oficjerami imperatorowej. I gdyby nie kordony Konigowskich ułanów, mogło było przyjść to tumultów. Już niejedne pazury wyciągały się chciwie ku jaśnie wielmożnym gardzielom, już niejedna groźba biła jakby sztychem w upatrzonych. Bowiem tłumy nie tylko z imienia znały tych dygnitarzów targowicko-grodzieńskiej formacji, tych grafów i ministrów z łaski rozbiorczych potencji. Przytomne były w pamięci ich przewrotne machinacje, kabały, zdrady i podłości. Już od dawna w sercach czułych na niedolę ojczyzny zbierały się żale i głuche żądze pomsty! A owo dzisiaj w ten dzień noworoczny sprezentowali się w Warszawie pierwszy raz po sejmie grodzieńskim. Jawili się oczom ludu całą kompanią, przystrojeni w złupione dostojeństwa, w pysze bogactw i znaczenia,

bezkarnie porozpierani w pojazdach, bezwstydni w zbrodniach.

Nazbyt obmierzły był to prospectus cnotliwym sercom i gorętszym imaginacjom, więc prawie bezwolnie wybuchały wrzawy, leciały dotkliwe przezwiska i grubiańskie docinki, a wszystek tłum kolebiąc się coraz burzliwiej bił niby morzem w ułańskie kordony, już tu i owdzie poprzerywane i zepchnięte na strony.

Wielu z jadących, może nawet większość, uważała te wrzaski a groźby za ordynaryjną swawolę pospólstwa.

Patrzanosię z nieukrywaną wzgardą na wrzeszczących ultajów, nakazując prać batami, gdy się jaki nawinął nieco bliżej.

Tylko damy nie nawykłe do głośnych wypominków swoich amuretek i amantów, siedziały srodze skonsternowane, pełne zarazem gniewu i wylęknienia.

Szczególniej szambelanowa, jadąca z mężem w niskich, wspaniałych saniach, poczuła się jakby wleczona przez rózgi, a kiedy w ostatku jakiś obwieś nazwał ją hańbiącym imieniem, zawrzała straszliwym gniewem.

- Żebyś był mężczyzną, nie pozwoliłbyś mnie znieważać! - zaszeptała.

- Nie słyszałem. Nie uwielbiają nas, trudno! Musisz się przyzwyczaić. Posłuchaj, co innym się dostaje. Jak oni wszystko wiedzą! Mówiono, że lokajstwo założyło swój klop, tam pewnie komunikują sobie nowinki o swoich panach - obtulił się w szubę i spoglądając złośliwie w zagniewaną twarz żony mówił: - Odradzałem ci, duszko, dzisiejszą paradę u króla! Wszak za dwa tygodnie wypadnie drugi Nowy Rok, a na przyjęcie u Igelströma będziesz potrzebowała znowu nowych strojów. I nawet Zubowa nie zobaczysz na Zamku! - dodał z cichym śmiechem.

Dosięgli wreszcie zamkowej bramy, pojazdy odjeżdżały w dziedziniec.

Na marmurowych, szerokich schodach, prowadzących do królewskich pokojów, zasłanych szkarłatnym suknem, przybranych w gobeliny, pomarańczowe drzewa i liberię w czerwonych frakach, stojącą na stopniach, uczynił się niemały ścisk i gwar. U szczytu tej barwistej drabiny wielkie złocone podwoje były otwarte, stali w nich kadeci w paradnych koletach z aksamitu, w białych kiulotach i ze strusimi pióropuszami na głowach, honorując wchodzących obnażonymi szpadami.

Sala była pomiernej wielkości, ale bardzo widna i wspaniale zdobna w malowidła, wystawujące dawne przewagi oręża polskiego, w konterfekty najsławniejszych hetmanów, w stoły mozaikowe, posągi, zwierciadła i

cudnie grający w słońcu kryształowy pająk, zwisający od sufitu zarzuconego jakoby spłowiałymi scenami z mitologii i złoceniami. Tron stał naprzeciw podwojów, na znacznym wzniesieniu, pod złoconym baldachimem, wyobrażającym rozpiętego orła; podtrzymywały go białe, smukłe kolumny; z lewej strony brał miejsce posąg Sobieskiego w zbroi rzymskiej, z prawej Wielka Katarzyna w postaci rycerza. Marmurowe wyobrażenia Elżbiety angielskiej i Henryka IV mieściły się niżej, przed naczelnymi kolumnami.

Na stołach pod ścianami bieliły się popiersia: Cezara, Hadriana, Augusta i Marka Aureliusza. Ogromny komin z białych marmurów, sięgający prawie sufitu i błyszczący złotymi snopami Wazów, dźwigał na szerokim parapecie przeróżne figury z saskiej porcelany i olbrzymie świeczniki z kryształów.

Daleko było tej sali do wystawności majestatu godnego Rzeczypospolitej, tchnęła jednak powagą i dostojnością wieków. Widok tronu przyniewalał do powściągliwości, a groźne oblicza hetmanów mówiły o dawnej chwale i potędze.

Na pawimentach, polśniewających lustrzaną gładzią, zaroiło się od dostojnej socjety. Przytłumione, dyskretne szepty zagrały brzękiem galantuomnych rozmów. Panował bowiem język francuski, strój francuski i francuskie wyszukane maniery. Tylko jeden nuncjusz, otoczony wieńcem dam, zajął złocone krzesło, reszta stała tworząc po sali jakby barwiste bukiety rozmigotane w słońcu, tak byli wspaniale strojni, okryci klejnotami, orderami, wstęgami i szarfami. W tłumie cudnie aftowanych fraków, peruk i białychpończoch zaledwie z rzadka dał się widzieć jakiś kontusz wojewódzki, podgolona czupryna i czerwone buty. Zaś czarne stroje magistratu skupiały się w najciemniejszym kącie sali pod kominem. Spoglądano na nie, nie szczędząc przy okoliczności lekceważącego traktowania. Snadź o tym mówił był właśnie Kapostas, który jako przełożony nad kupiectwem i radny miejski brał udział w delegacji, bo na jego suchej, czarniawej twarzy pełzał wyraz nieukontentowania.

- I cechy nie stawiły się z powinnymi hołdami - dorzucił któryś z boku.

- Były gotowe jak zawsze, ale dano do zrozumienia, że się bez nich obejdzie.

- Kiliński też silnie agitował przeciw chodzeniu na Zamek.

- Ale oburzeni obywatelowie dawali wyraz swojej niekontentacji.

- Musiał ktoś ekscytować pospólstwo - zauważył Gantier, wielki kupiec sukna.

- I pospólstwo nie jest pozbawione rozumu i czucia - odszepnął ostrożnie Kapostas, spoglądając w stronę tronu, pod którym stał marszałek wielki koronny Moszyński, mądry i obmierzle brzydki garbus, wedle swoich upodobań obsypany brylantami; przy nim brał miejsce kanclerz wielki Sułkowski i cała Rada Nieustająca. Hetman koronny Ożarowski wraz z litewskim i biskupem Kossakowskim, umyślnie przybyłymi z Wilna na dzisiejszą uroczystość, coś pilnie szeptali na uboczu. Zebranie było liczne, stawili się bowiem wszyscy, którym nakazywały spełniane urzędy, chęć pokazania się, polityczne racje lub wzgląd na jakieś korzystne widoki. Cały rząd Rzeczypospolitej był w komplecie. Ambasadorowie obcych potencji. Sporo znacznych cudzoziemców i protegowanych króla literatów i artystów.

Paru cnotliwych, jak szef Działyński, generał Mokronowski i pułkownik artylerii Deybel, promenowało się dosyć samotnie. Potworzyły się mniejsze i większe kompanie rozmawiające półgłosem. Jeden Boscamp swoim obyczajem kręcił się po sali, zagadywał w różnych materiach i strzygł uszami na wszystkie strony. Komendant warszawskiego garnizonu, Cichocki, człowiek giętki, dworak dobrze widziany u Igelströma i zaufany hetmana, lecz w głębi duszy oddany sprawie wyzwolenia, rozmawiał z szambelanem Rudskim i Woyną, który jak zawsze, modnie przystrojony, piękny, niedbały i cynicznie drwiący z całego świata i z siebie w razie potrzeby, wysłuchawszy skrzekliwych wywodów szambelana o braku na sali starych, arystokratycznych imion, powiedział żywo:

- Zali nie jesteśmy obecni, my, najwybrańsza szlachta tego Królestwa Polskiego? Szambelan zastanowił się, nie pojmując, do czego zmierza.

- No tak - zapewniał rozgarniając utrefione pukle - stare rody tyle się już nałupiły Rzeczypospolitej, tak się opchały fortunami, że muszą ustąpić z placu. Teraz pora i miejsce na nas chudeuszów oświeconych a głodnych fortun, znaczenia i tytułów. Nieprawdaż, mości Nowakowski?

- Słuszna konkluzja, panie starościcu - odparł zagadnięty, nie bardzo wiedząc, o czym mowa, gdyż właśnie był przechodził obok, ale dotknięty śmiechem Cichockiego, poszedł w swoją stronę dalej oglądać salę taksującymi oczyma.

- Exemplum taki Nowakowski: urodził się na podstarościego, a zasługi położone na sejmie grodzieńskim dały mu już fortunę i mogą wynieść do

pierwszych splendorów w Rzeczypospolitej. Nie on jeden dorabia siętak fortunnie.

Podrwiwał, ale już tak głośno, że Cichocki odsunął się pod jakimś pozorem, a szambelan przerywając niemiłe materie pociągnął go do żony, skarżącej się właśnie przed hrabią Ankwiczem na zuchwałość pospólstwa.

- Niezadługo nie sposób będzie pokazywać się na ulicach! - konkludowała.

- Chyba pod eskortą alianckich oficjerów! - dorzucił Woyna tym samym tonem.

- Waszmość ze wszystkiego czyni krotochwile! - spojrzała obrażonymi oczyma.

- Odtąd przybieram postać tragicznego bohatyra i będę się potykał o każdą pokrzywdzoną niewinność! - skłonił się kładąc dłoń na rękojeści szpady.

Szambelan pokasłując usiłował zagadać naprężoną sytuację i rzekł:

- Jakoś nie nadjeżdża Igelström.

- Bo jeszcze nie złożył swoich credenciales królowi jako nowy ambasador przy Rzeczypospolitej, mianowany po Sieversie - objaśniał hrabia Ankwicz.

- Znam i drugie okoliczności: w nocy rozchorowała się na srogi ból żywota pani Załuska, musi więc czuły Celadon czuwać...

Snadź już za wiele tego było szambelaństwu, gdyż odwrócili się plecami do niego, Ankwicz zaś ująwszy go przyjacielsko pod rękę spytał:

- Kąsasz dzisiaj jak osa. Pewnie ci w nocy karta nie poszła?

- Przeciwnie, wygrałem nawet sporo. Co innego mnie animuje i doprowadziło do denerwacji. Dlaczego stryja odwołują z Wiednia? - spytał otwarcie, patrząc mu prosto w oczy. Hrabia Ankwicz zmieszał się.

- Niepomyślne koniunktury polityczne, w jakich pozostawa Polska i pewne wyższe racje przymusiły króla do odwołania go z Wiednia - odpowiedział wymijająco.

- Mniemam się być bliższym prawdy - wtrącił rozdrażniony. - Petersburgowi nie był wygodny człowiek, próbujący krzyżować planty rozbiorczych potencji, a przy tym cale nieczuły na pokazy rublów i talerów...

- Admiruję afekta rodzinne i lotną imaginację, ale nazbyt ufasz swej

domyślności - uśmiechnął się przymuszenie. - To niebezpieczne...

- Więc daję w pysk swoim mniemaniom i wierzę tylko twoim słowom.

- Zatem do widzenia! Czekam cię z wieczerzą. Zagramy na trzy stoliki. Uścisnął mu przyjaźnie rękę, miał bowiem do niego dziwną słabość, i poszedł do Buchholtza. Pełnomocny minister króla pruskiego snuł się był po sali niby mara strasząca. Ubrany wspaniale, stosownie do dzisiejszych okoliczności, we fraku zaaftowanym złotem, pokryty orderami, przepasany czerwoną szarfą, w nowej białej peruce, miał jednak minę predykanta, najętego do śpiewania psalmów przy konającym. Chudy, przygarbiony, o krzaczastych, czarnych brwiach i suchej, brzydkiej twarzy, fałszywie się uśmiechał, fałszywie patrzał i fałszywą dobrodusznością nadrabiał; starał się zabierać jak najmniej miejsca, a wszędzie było go za dużo, wszędzie komuś następował na pięty i kogoś potrącał.

Woyna wielce wzburzony i gotów choćby do uczynienia burdy, szukał w tłumach, na kim by wywrzeć złość swoją. Właśnie pod oknem rozmawiał coś pilnie poseł szwedzki, hrabia Toll, z Działyńskim, zaś dokoła nich kręcił się Boscamp.

Lecz na sali uczynił się rumor, weszły bowiem uroczyście podstarzałe siostry królewskie, a równocześnie zadygotały mury od grzmotu harmat bijących pod Zamkiem i na Pradze.

- Król! Król! -poleciały głosy.

Jakoż wchodził Stanisław August w asyście kadetów z obnażonymi szpadami, paziów i partykularnego sekretarza, księdza Ghigiottego. Wszystkie głowy pochyliły się kornie przed Majestatem.

Król stanął na stopniach tronu widny wszystkim oczom i uśmiechając się dobrotliwie, toczył przenikliwym spojrzeniem. Miał na sobie paradny biały strój, lśniący od brylantów i przepasany przez ramię niebieską, orderową wstęgą. Ale wyglądał źle, spod kunsztownych barwiczek przezierała żółtawa cera i obrzękłość policzków. Coś bezmiernie smutnego biło od jego foremnej, lecz przygiętej postaci, zaś wyniosłe, pańskie oblicze, przysposobione na pozór maski wiecznie jednako uśmiechniętej, wyrażało głęboką nudę...

Marszałek Moszyński imieniem stanów Rzeczypospolitej wystąpił z mową, składając w niej powinne życzenia. Król odpowiedział płynnie, krótko i głosem wielce zwątlałym. Nie było za co wysławiać upłynionego roku ni spodziewać się po nadchodzącym czegoś lepszego. Za czym po

tych krótkich przemówieniach nastąpiło ucałowanie królewskiej ręki.

Cała sala ruszyła ku tronowi, biorąc kolej wedle urzędów i znaczenia. Król znacznie się ożywił, bowiem lubował sobie w tych uroczystych hołdach i w tych mizernych pozorach władzy, jakie mu jeszcze pozostawiono.

Zasię po ukończonym ceremoniale zeszedł łaskawie między socjetę, obdarzając każdego, do kogo się był zwrócił, jakimś miłym słówkiem. Był niezmiernie biegłym w umiejętności szafowania faworami. Na zamkowych pokojach umiał się wystawiać królem wspaniałym, dostojności pełnym i cnotami jaśniejącym. Miał też wyborną pamięć osób i związanych z nimi okoliczności, nie potrzebując się uciekać do pomocy sekretarza, stojącego na podorędziu z regestrem nazwisk. Otoczył go wieniec strojnych dam i dworaków, uśmiechy słały mu się pod nogi, a wszystkie oblicza zwracały się jakby do słońca. On zaś zaszczycał swoją królewską uwagą i łaskawością coraz to inne persony. Miał łzę, gdzie była potrzebną, miał smętek, miał wspaniałomyślną pobłażliwość miał radę i pociechę - w stu postaciach się jawił, a każda stosownie przybrana do osoby i okoliczności. Szczególniej dzisiaj wyróżnił Działyńskiego, dopytując o zamierzoną podróż do żony na Ukrainę. Z Ożarowskim traktował o nadchodzącej redukcji wojsk. Moszyńskiemu winszował jakiejś gemmy, rytej w ogromnym szmaragdzie. Z Ankwiczem szeptał nowiny petersburskie. Z kimś znowu sprawy ekonomiki krajowej poruszył. Szambelanową uszczęśliwił takimi duserami, że spłonęła z nadmiernej kontentacji. Ze swoim architekta Aignerem dysputował o dekoracji kończącej się właśnie sali w pałacu Łazienkowskim. Księdzu Albertrandiemu, bibliotekarzowi Załuskiego, powiedział o nowych książkach i medalach, jakie był otrzymał z Rzymu. Pułkownikowi Deyblowi wspomniał o nowej francuskiej książce, traktującej ulepszone sposoby odlewania harmat. Radnych municypalności pouczał względem słusznego rozdziału kwater dla wojsk imperatorowej. Nawet Woynę oczarował wysławiając zasługi jego stryja, posła Rzeczypospolitej przy dworze wiedeńskim. Cudzoziemców zdumiewał znajomością ich krajów i urządzeń, a z każdym rozmawiał jego mową z jednaką swadą i właściwym akcentem. Przed angielskim ambasadorem respektował nieugiętość Pitta w wojnie z francuskimi rebeliantami, na których bezecne praktyki głośno powstawał. Damom szeptał tak strzeliste i czułe komplimenta, że każda mogła się uważać zawyróżnioną. Miał przy tym i jakieś słówka na stronie, kabały mówione na ucho zaufanym i uśmiechy

porozumiewań.

I tutaj dopiero, na lśniących pawimentach, otoczony zgrają faworytów i pochlebców, w słodkim chórze wielbiących słów, hołdów i pokłonów, powracały mu humory, odzyskiwał młodość, postać przybierała wdzięczne kształty i oczy nabierały blasków i wigoru. Tutaj było jego prawdziwe królestwo, w którym żaden ze współczesnych nie przewyższył go w rzeczach smaku, kunsztów i galantuomii. Zaperlił się też jak szampan, błyszczał dowcipem i czarował jeniuszem wdzięków. Koronę bowiem miał za świecidło mnożące sukcesy w amuretkach, zaś królewskim dostojeństwem przyodziewał się dla wdzięcznej pozy i aplauzów oświeconej powszechności. Więc niby paw roztoczył przed dworakami wszystkie zalety swojej osoby bogato obdarzonej, ciesząc się tą rzadką chwilą, dającą mu posmak prawdziwego królowania niby motyl słońcem, ciepłem i kwiatami.

Ale marszałek nadworny dał znak i król otoczony całym dworem i strażami ruszył ceremonialnie do kolegiaty na noworoczne nabożeństwo.

Kościół Świętego Jana zapełnił się po brzegi. Zahuczały organy. Rozpoczęła się msza, celebrowana przez biskupa chełmskiego, Skarszewskiego, podkanclerzego koronnego, w asyście licznego duchowieństwa. Nuncjusz wraz z prymasem, w złotolite kapy przyodziani, z pastorałami w rękach, wzięli miejsca na tronach przed ołtarzem. Król pokazał się w swojej loży, dygnitarze w stallach prezbiterium, a pozostali zasiedli czerwone krzesła na środku kościoła ustawione.

Boczne nawy przepełniały tłumy pobożnych i ciekawych. Znajdował się między mmi Zaręba, stojący pod filarem, pierwszym od kraty prezbiterium. Podkomorzyna siedziała obok, z nieodstępnym Murzynkiem, wachlując się nieustannie, gdyż z powodu natłoków panował niesłychany upał i zaduch zgoła nie do wytrzymania. Ciżby zebrały się tak ogromne, że chociaż miejsca przeznaczone dla wybranych otaczał zwarty kordon królewskiej liberii, dający odpór naciskającym tłumom, wciąż powstawały kłótnie, szamotania i awantury. Nieprzystojne zachowanie się pospólstwa mąciło powagę winną kościołowi.

Zaręba zasłuchiwał się w śpiewania, jakie po offertorium zaczęły spływać z chóru. Zwłaszcza jeden głos altowy, rozległy, cudny, nabrany łzami, uniesieniem i świętością porywał go jakby w otwarte niebiosa. Ściszone brzmienia organów, niekiedy słodkie głosy flotrowersów, gorące

szmery modłów i srebrzyste pobrzękiwania dzwonków dawały godną oprawę temu archanielskiemu śpiewowi, wtórując mu zabłąkanym, lamentliwym echem ziemi...

A w chwili kiedy wszystko nagle ucichło, naród padł w proch, wysoko nad głowami zajaśniała monstrancja i wszystko ukorzyło się przed Bożym Majestatem, wtedy ten głos odezwał się sam jeden: wybuchnął ze spiżową mocą i polał się w mrocznych, wyniosłych nawach taką wrzącą strugą głębokiej wiary i ekstazy, jakby wszystkie czucia rodzaju ludzkiego wyrażał.

Zarębie naraz przypomniał się ten głos dziwnie znajomym.

- Czy hrabina Camelli bawi w Warszawie? - szepnął do ucha podkomorzyny.

- Ma cudny głos ta italska klępa - posłyszał obelżywą odpowiedź.

Śpiew się skończył, zaczął więc przeglądać twarze socjety. Iza siedziała o parę kroków od niego. Była dzisiaj piękna nad wyobrażenie. Spod sobolowego kołpaczka widniała twarz złotawemu kwiatu podobna. Orzechowe oczypatrzyły jakoś posępnie, mroczną się być zdawała i smutną, jeno jej wargi krwawiły się niby niezagojona rana. Wzburzył się jej widokiem. Przebudzone czucia wezbrały w sercu tęsknością. Stary przyczajony żal podniósł jadowity łeb. Żyła w nim jeszcze pamięć tej zdrajczyni, zabijał ją i wytopić ze szczętem nigdy nie zdołał. I nie wiadomo czemu znowu dzisiaj spadło mu na duszę to przypomnienie. Po co? Jakże słusznie traktowało ją pospólstwo na równi z najostatniejszymi! Wszak słyszał te przezwiska bez oburzenia i protestacji. I sam nie nazywał jej inaczej. Nie byłaż kochanicą Zubowa? Zaraz po powrocie usłyszał tę prawdę od samej kasztelanowej. Nie spodziewał się innej! - Nie zdumieję się nawet, jeśli jutro zostanie gamratką choćby nawet kozaków! - rozmyślał nie bez gniewnej udręki, podając ucho podkomorzynie, czyniącej złośliwe uwagi o różnych damach, a w szczególności pani Grabowskiej.

- Uważaj waszmość, jak sobie misternie pozalepiała dzioby na twarzy... Pono margrabianka Luhlli sprowadziła jej tę masę z Paryża...

Odwrócił się nagle: płomienne, uporczywe spojrzenie Izy spłynęło w niego warem. Uśmiechnęła się tkliwie i patrzyli teraz na króla wychylonego z loży, na wielmożów majaczących w błękitnawych obłokach kadzielnych dymów, ale widzieli tylko siebie.

Jakichś dwóch orderowych jegomościów, siedzących pobok Zaręby,

traktowało półgłosem o niełasce Sieversa i nagłym jego odwołaniu z Polski.

- Biskup Kossakowski podstawił mu nogę i fajtnął - upewniał starszy, łysy.

- Bo mnie ta kwestia medalów wydaje się być tylko pozorem.

- Ale to pewna, że imperatorowa jest na nas zagniewana. Z jej to rozkazu Igelström nie złożył jeszcze królowi swoich credenciales. Grozi zerwaniem aliansu. Musimy przebłagać słuszny gniew wspaniałomyślnej monarchini.

- Już o tym na Radzie wspominał hrabia Ankwicz, on jest za wysłaniem deputacji od stanów. Nie pora już na odwłokę i deliberacje...

- Racja, Prusacy bowiem tylko czekają sposobnej okoliczności...

Tuż za nimi siedział König, pułkownik ułanów królewskich, z Cichockim.

- Czytałeś nowiny z Francji? Te obmierzłe królojady i zbiesione ultajstwo srodze jednak pierze pludrów, he?

- Przedni to żołnierz! Jakobiny, królobójcy i ultaje, prawda, ale jak to międlą cesarskich, jaki to odpór dają Angielczykom, jak to radzą sobie ze zdrajcami, jak to psowają humory i kalkulacje króla pruskiego! - odparł Cichocki.

Konopka, zjawiwszy się niespodzianie, zaszeptał:

- Musimy wyjść, ważna sprawa.

Zaręba rzucił jakieś słówko podkomorzynie i wyszedł nie obzierając się nawet na Izę. Tłumy stały pod kościołem, a całą Świętojańską zapchały pojazdy i wyczekująca liberia, że dopiero na Starym Mieście można było swobodnie mówić.

- Cóż się stało? - odezwał się zaniepokojony Zaręba.

- Musi być coś ważnego, ho od rana Barani Kożuszek szukał waści z polecenia Kilińskiego, który ma jakieś relacje z kancelarii Igelströma.

- Skądże Kilińskiemu do związków z tą kancelarią? A może coś o Volange'u.

- Miał waszmość o nim jakie nowiny?

- Tyle, że Baur zawiózł go prosto dopałacu ambasady na Miodową. Marcin spod Kapucynów zapewnia, że go jeszcze stamtąd nie wywozili. Pchnąłem Szmulowicza z dukatami, ale Baur nie wziął i powiedział Żydowi, jako nie lada ptaszka ułowił. To mnie właśnie trapi. Wszak z

mojej przyczyny mógł zostać aresztowanym. A przy tym i o własną skórę mi chodzi.

- Wtenczas aresztowano przeszło dwudziestu Francuzów. Wielu z nich już przymuszono do wyjazdu z Polski, bo nie chcieli składać przysięgi.

- A jego do tej pory nie brano na indagacje. Snadź w niemałym jest podejrzeniu. W Paryżu występowałem pod jego imieniem, może jakiś pies wytropił i doniósł? A jeśli w nim domacają się ajenta rządu francuskiego? Czy on dużo wie o naszym sprzysiężeniu?

- Mieszkał u Barssów, bywał u podkomorzyny, cieszył się nawet jej przyjaźnią. Nikt się go nie wystrzegał, mógł się dowiedzieć niejednego. Ja sam nie bardzo się kryłem przed nim, zwłaszcza że rozumiał po polsku.

- Tym gorzej! A jeśli przy okoliczności wyśpiewa, co wie? Za każdą cenę trzeba go wydobyć z więzienia - gorączkował się w obawie o sprzysiężenie.

- Niepodobna go odbijać z podziemi ambasady, łacniej by gdzieś w drodze...

- Czekaj tatka latka, tymczasem gotowa się zwalić jaka bieda.

- Może by ktoś ze znaczniejszych wniósł za nim instancję do Igelströma.

- Mogliby się z tej przyczyny utwierdzić w podejrzeniach. Chyba gdyby się nalazł ktoś dobrze widziany w ambasadzie. Jakże nam takiego suplikować?

- Wstąpmy do księdza Meiera, on ma rozległe związki, a imaginację płodną w pomysły. Skręcili zaraz w sień staromiejską i przez podwórze, podobne do studni głębokiej i mrocznej, przedostali się na drugą stronę domu od Piwnej. W izbie, mieszczącej drukarnię księdza Meiera, było gwarno, ciasno i prawie ciemno, gdyż kilkadziesiąt osób porozkładanych na podłodze, ławach i tłoczniach pojadało z paru ogromnych, zielonych mich, on zaś sam kręcił się między nimi podtykając chleby, a jego gospodyni rzęsista jejmość w białym czepcu dokładała z niezgorszego kociołka. Gęste opary smakowitych zapachów wypełniały izbę, iż ledwie można było rozeznać kompanię samych oberwusów i jakby najgorszego tałałajstwa. Ksiądz Meier w krótkiej sutannie, chudy, miernego wzrostu, o twarzy czarniawej, kanciastej i jakby zamarzłej, że mu jeno wielkie niebieskie oczy grały życiem, prawił coś do nich. Głos miał gruby, uśmiech zgoła dziecinny i obejście porywające.

- Nie lada fest ksiądz wyprawia! - wykrzyknął Zaręba zdziwiony tym

obrazem.

- Wykrzyczeli się na mrozie, to muszą się posilić. Sieroty, trudno im odmówić ciepłego kąta i łyżki strawy! - tłumaczył się z prostotą.

- Noworoczne przyjęcie! Ho, ho, wędzonka, kapusta, kasza ze Szwedami, sam bym się przysiadł! - śmiał się Konopka, witając przyjaźnie znajomków i gospodynię. - Sprawili się dzisiaj wybornie, jaśnie wielmożni wili się w karocach, niby węgorze na patelni. Rozmówcie się, waszmoście, ja tymczasem załatwię swoje sprawy.

Ksiądz Meier powiódł gościado sąsiedniej stancji, nieco widniejszej, ale tak zawalonej fascykułami, książkami gazetami, że ledwie się znalazło miejsce do siedzenia, ksiądz bowiem prócz pisania broszur i pism politycznych, tłumaczenia książek trudnił się jeszcze wydawaniem gazety, której był jedynym prawie autorem. Wysłuchawszy Zaręby zamyślił się głęboko. Głowę miał przyprószoną siwizną, czoło wyniosłe, zgórowane nad oczyma, nos długi, a wargi pełne i czerwone. Był to człowiek dziwny i zgoła niezwyczajny. Wzbudzał uważanie i zarazem strach. Prawdziwy filantrop, dusza wzniosła, umysł oświecony i serce oddane ojczyźnie. Jakobin zapamiętały, straszny w nienawiści, a nieprzebrana tkliwość dla cierpiących. Sawant biegły w różnych umiejętnościach, o rozległych związkach, mógł zrobić fortunę i zająć wydatne miejsce w kościelnej hierarchii. Był nawet czas niejaki kapelanem prymasa, drogę do wyniesienia miał otwartą, lecz rychło zbrzydził sobie dostojeństwa, bogactwa i przepychy. Znienawidził kłamstwo i przemoc możnych, a uwielbił pokrzywdzonych. Szczęście powszechności miał za jedynego Boga. Surowy dla siebie, prawie asceta, a okrutny, mściwy i nieprzebłagany dla tyranów i nieprzyjaciół ojczyzny jak nikt drugi w Polsce. Pospólstwo go uwielbiało, znała go bowiem wszystka nędza warszawska, znały szpitale i więzienia, znali wszyscy oczekujący pomocy, zmiłowania i ratunku. Natura czynna, nieprzebierająca w środkach, jeśli szło o przewagę sprawy. Do sprzysiężenia pociągnął go Kołłątaj, oddał mu całą swoją namiętną duszę. Był głową klopu "Obrońców Wolności", nie uznawał podziału na stany, marzył o ludzkości wolnej, zbratanej i żyjącej wedle praw natury. Nie lubił się wystawiać na ludzkie oczy. Pracował w cichości, nie troszcząc się o przeszkody. Zamknięty w sobie, skryty, rozważny i wielce podejrzliwy, rad się pokazywał rubasznym, gadatliwym klechą, że mało kto znał go w prawdziwej postaci.

- Do tej sprawy potrzebna kobieta - odezwał się po dłuższym

rozważaniu. - Bo czymże był ten Francuz? Paryskim kupczykiem, wałęsającym się ze swoimi modnymi lalkami a towarami po dworach, w końcu jakby kalefaktorem przy dzieciach. Znaczy się niczym godnym uwagi. Więc jakaś miłosierna dama, wzruszona niedolą mizeraka, może się wstawić za nim. To nie ściągnie podejrzeń. Dla Zubowa Igelström zrobi wszystko, bo się go obawia, zaś Zubow pragnie się wydawać powszechności jako nasz protektor. Zna go dobrze szambelanowa Rudska - rzucił bez ceremonii.

- Pójdę do niej - odparł nie wahając się ani chwili.

- Kiedy Działyński odjeżdża?

- W przyszłym tygodniu, już pakują tłumoki. Będzie jeszcze zebranie u niego. Wrócili do pierwszej izby, prawie już pustej, tylko Konopka szeptał w kącie z jakimś drabem o dziobatej twarzy i w rudym, biało nakrapianym surducie.

- Czy Kiliński już zaprzysiężony? - spytał Zaręba, gdy się znaleźli na Piwnej.

- Nie wiem, ale skoro ksiądz Meier ręczy za niego, można mu ufać.

- Co się tam dzieje u imć pani Barssowej?

- Pani postanowiła z domu uczynić pustelnię, prawie nikogo nie przyjmuje po wyjeździe męża. Wzięła na siebiepostać Penelopy, wysławiającej bohatyrstwo swego Ulissesa - gorycz miał w głosie.

- Bo i niezwyczajna to rzecz, jaką uczynił Barss. Porzucić żonę i dzieci, dostatni byt i dobrowolnie skazać się na poniewierkę dla służby ojczyźnie - to godne podziwu. Nie imaginowałem go sobie takim. Była od niego poczta?

- W tych dniach wyrusza z Krakowa do Drezna, weźmie od Rady instrukcję i pełnomocnictwo i ma nadzieję stanąć w Paryżu pod koniec stycznia.

- I tyle tam sprawi co i ja! - mruknął zniechęcony. - A może powiedzie mu się fortunniej! Niech zabiega, niech przypomina. Ja Francuzów admiruję, a ich zwycięstwa mam za korzyść całej ludzkości, ale tylem zmiarkował w Paryżu, że ich obchodzą drugie narody jeno w tym wypadku, jeśli z nich mogą profitować. Nie kładę ja w ich pomocy żadnej nadziei. Stanęli na Szerokimi Dunaju, pod wysoką kamienicą, na której widniał złoty but trzymany przez niedźwiedzia, godło szewieckiego kunsztu, jakim się zabawiał Kiliński. Zastali go w dolnej izbie przy obiedzie, w otoczeniu rodziny i czeladzi. Mąż był pięknej postaci, średni

wzrostem i latami, czarny jak kruk, wąs suty, polską modą trzymany, zdobił mu przystojną twarz. Porwał się na ich wejście, gorąco zapraszając, by uczynili mu honor podzielenia się obiadem; przedstawił im żonę, jeszcze cale gładką, świątecznie przybraną i podrastające dzieci. Wymówili się brakiem czasu, więc poprowadził ich na trzecie piętro do małej stancyjki, gdzie był skład skór i kopyt i zaduch nie do wytrzymania.

- O kapitanie Kaczanowskim mam ostrzeżenie - zaczął prędkim głosem - mają go dziś jutro przycapnąć. Sztafeta z tym przyszła wczoraj z Grodna.

- Masz, babo, redutę, jeszcze mi tego brakowało! Ale czy aby waspan wie na pewno?

- Powiedam jeno, co wiem rzetelnie - zapewnił nieco urażony. - Mam kogoś w samej kancelarii generała i ten mi wiernie doniósł o Kaczanowskim.

- To aspan zna pana kapitana?

- My się, za przeproszeniem waszmościów, kochamy jak dwa buty od pary. Małośmy to wygarnęli kwart u Maruszewskiego na Freta! Godny to oficjer, zdatny do wszystkiego, a choć szaławiła, kpiarz i kostera, lecz ostatnią kroplę krwi da sobie utoczyć dla ojczyzny. Takich ja właśnie żołnierzów admiruję! Takiemu to i za samo Bóg zapłać najlepszą parę butów każę wsadzić do tłumoków i jeszcze gotowego grosza nie pożałuję na moderunek. Byłaby niepowetowana szkoda, żeby go wywieźli. A tak sobie umie jednać ludzi, że wszystka moja czeladź napiera się pod nim służyć! Nie mogłem sam go ostrzegać, bo trudno go zastać na kwaterze: co noc sypia u innej...

- Powiem mu o aspana sentymentach. Będzie ci wdzięczny za tę pomoc.

- Psia to moja powinność ratować z opresji dobrego patriotę! - powiedział hardo, pokręcając wąsa. - Nie takich ja gotów dokonać rzeczy, byle się przysłużyć ojczyźnie. Niech powieksiądz Meier, on mnie zna! Zna mnie cala Warszawa! Wiedzą, co może Kiliński! Małom to dokazał w czasie konstytucyjnego sejmu? Mogliby dużo powiedzieć o mnie panowie Potocki, Małachowski i ksiądz Kołłątaj. Jam to, nie szczędząc starań i ekspensów, przyczynił się do ściągnięcia deputatów do miast! Ze świętej pamięci Dekertem i drugimi chodziłem w deputacji do sejmujących stanów. Moją też głową zrobiło się niejedno w tej porze, czego mi

aktualnie nie wypada odkrywać.

Rozgadał się, chełpił, miejscami koloryzował, ale człowiek był poczciwy z kościami, bystry i chociaż brakowało mu szerszego zrozumienia materii politycznej, ale nie brakowało rozumu, cnoty, miłości ojczyzny i ofiarności.

Zasię groza położenia Rzeczypospolitej, że był raptus i żywych pasji, doprowadzała go do ciągłych wybuchów. Spąsowiał z alteracji, psiekrwiał i sadził diabłami, gdy rozmowa potoczyła się w tym przedmiocie. Zaręba, znający go z kafenhauzu Dziarkowskiego i rozgłosu, słuchał jego wywodów w radosnym zdumieniu nie kontrując mu w niczym, a chętnie wyciągając na słówka.

Majster też, folgując swoim czuciem, już nie przebierał w słowach.

- Bo i na cóż to wojska i panowie szlachta czekają? - zwrócił się wprost do nich. - Ja prosty szewc, a muszę się wstydzić za waszmościów! Jak to, tyla Rzeczpospolita, tyle ziemi, tyle bogactw, tyle narodu, a nikt się nie śmie postawić za swoje. Żeby jakaś wywłoka nami rządziła, żebyśmy obcą przemoc cierpieli, a król pruski żeby nam zabierał województwo za województwem! A gdzież to wasza miłość ojczyzny, panowie? Gdzie to honor? Jakże, pozwolić się łupić, obdzierać, zajeżdżać i traktować jak psy! Tego już nawet prostemu narodowi zanadto! Cóż to za rządy nam panują, jak się ich słuchać, kiedy prowadzą na zatracenie i upadek! My nie barany, żebyśmy się pozwolili wydawać wilkom na obłupianie ze skóry! Jak naród całkiem opuszczonym zostanie, to gotów wziąć sobie słuszną zemstę...

- Wiadomo waści, jako czekamy tylko sposobnych okoliczności - przerwał Zaręba.

- Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość! To samo mówi niejeden, a naród już traci cierpliwość, bo nędza i poniżenie nie borguje, a niewola już twarde pęta na karki zaciąga! Na mój rozum, póki wojska nie zdezarmowane i duch w narodzie obudzony, trzeba zaczynać wojnę - zniżonym głosem jakby w uroczystej przysiędze, dodał:- Gardłem ręczę jako Warszawa stanie na placu co do jednego człowieka. ja sam przyprowadzę tysiące. Broni tylko jak najwięcej choćby długich nożów, a zobaczycie, co potrafi dokonać naród słusznym gniewem prowadzony! Przekonacie się! - wołał zapalczywym głosem.

Zaręba w gorączkowych wyrazach uwielbił w nim ten cnotliwy sentyment dla ojczyzny, czym usatysfakcjonowany majster zwierzył się,

jako już na własną rękę skupuje strzelby i prochy, składając je w bezpiecznym schowaniu kapucyńskich podziemi.

Przyobiecał też najsolenniej wywiedzieć się o Volange'u. Rozgadywał się obszernie, wystawiając w najlepszej wierze swoje znaczenie w mieście i rozliczne związki.

Zaręba ze szczerym żalempożegnał go, odkładając do najbliższej pory porozumienie się w różnych materiach.

Kiliński sprowadził ich na dół do sieni, gdzie jakiś rosyjski żołnierz w krótkim czarnym półkożuszku brząkał na bałabajce, a dwóch jakby parobków grało w karty. Zerwali się na nogi na widok wojskowej kurty Zaręby i stanęli w ordynku.

- To gemejny zdezarmowane gdzieś w Kijowszczyźnie. Przytuliłem sieroty, niech czekają pory - objaśnił cicho - a ten żołnierz to oficjerski ordynans. Wsadzili mi na kwaterę jakiegoś Matwieja Fedotowa, kapitana achtyrskiego pułku.

- Niezbyt przespiecznie mieć w domu taką załogę...

- Poczciwy człowiek i wesoły, lubi dobrą kompanię, z flachą się rad kuma, kartami nie gardzi. Czasem się coś w durnia przegra do niego, niekiedy jaką kwartę postawi, że mu się niezgorzej rozwiązuje język - zaśmiał się znacząco.

- Leda dzień zmuszą do redukcji regimentów, kupa ludzi zwali się do miasta...

- Rozkwateruje się ich po obywatelach i majstrach, przecie każdy może sobie najmować parobków! Trzeba ich mieć na porę pod ręką! Już ja w tym...

Rozstali się w najczulszej przyjaźni. Kilińskiemu bardzo przypadł do serca Zaręba, który, skoro się nieco oddalili, przemówił żywo do Konopki:

- Anim sobie imaginował takiego szewca! Nadzwyczajny majsterek.

- Znajdzie podobnych w Warszawie na kopy. A każdy z nich w potrzebie starczy za dziesięciu mości dobrodziejów, co to jeno stękać, wyrzekać i ręce łamać nad upadkiem kraju umieją, ale dla jego podźwignięcia nie wyrzekną się przywilejów, grosza nie dadzą, za broń nie chwycą i chłopom wzbronią batami - splunął z awersją.

- Na szczęście obraz nie całkiem utrafiony i słuszny. Nie neguję jednak, że ruchawka miejska mogłaby sporo zaważyć przy zaczynaniu.

- Chomentowski ma już gotowe regestra zdatnych do broni. Warszawa

może dać kilkanaście tysięcy wolentariuszów. Ale na mnie już pora - wyciągnął rękę.

- A mnie to nie nagli? Co waści jest? - spytał przyjacielsko, gdyż Konopka wydawał się być dziwnie osowiałym i smutnym.

- Mierzi mi się życie - mruknął ponuro i spiesznie odszedł.

Zaręba wziął sanie spod Bramy Krakowskiej i kazał się wieźć, co koń wyskoczy, do koszar artylerii, tam bowiem pod pozorem noworocznego przyjęcia u pułkownika Deybla mieli się zebrać oficjerowie należący do sprzysiężenia.

Koszary leżały dosyć daleko, na krańcach miasta. Gmach był wielki, piętrowy i szlachetnej architektury, szerokim frontem zwrócony do ulicy Dzikiej. Z boków wyniosłej bramy stały dwie harmaty pod strażą kanonierów. Wewnętrzny dziedziniec był obstawiony długimi pawilonami, a zamknięty kaplicą.

Zebranie odbywało się w dużej sali na pierwszym piętrze.

Na szerokich schodach, przyozdobionych girlandami świerczyny przetykanej tu i owdzie czerwonymi kokardami, zastąpiła mu drogę jakaś kobieta.

- Jestem Tarkowska - szepnęła całując go w rękę. - Spotkalim się latową porą w lesie nad Niemnem, kiedy pan porucznik przyjechał lustrować żołnierzów. Chciałam właśnie z duszy serca podziękować, bo z pańskiej łaskawości zostałamgospodynią nad oficjerską kantyną.

- Tarkowska, wdowa po zabitym w Kamieńcu, mieliście przy sobie chłopca?

- Ta sama, pokornie melduję! - wyprostowała się z żołnierską powinnością.

- Jakże się wam powodzi?

- Że już nie potrafię dziękować. Pan pułkownik i panowie tak mnie sierotę zapomogli, przeciem w jedynej sukienczynie się przywlekła, że mi niczego nie brakuje. A mojego Pietrusia kanoniery wzięli pod swoje opiekuństwo i pospólnym ekspensem mają go edukować.

- Nie trafia się jaki opiekun dla Tarkowskiej? - uśmiechnął się życzliwie, bowiem kobieta była cale gładka i w sam raz na żołnierską żonę foremna.

- Juści, że nie jest bez tego - odwróciła zarumienioną twarz. - Ale pora to na miłoście, kiedy wojna leda dzień! I krzywdy moje jeszcze żywe w

sercu, a chłopak mały, nieprędko weźmie pomstę...

- Jak dorośnie, okazji mu także nie zbraknie. Bądźcież zdrowi!

W dużej, jasnej sali było gwarno i panowała miarkowana wesołość. Wszyscy już siedzieli przy obiedzie, gemejny roznosiły dania. Zebrało się ze trzydzieści osób. Pułkownik Deybel siedział na pierwszym miejscu w środku stołu i właśnie był rozpowiadał najbliższym wrażenia z królewskiego przyjęcia na Zamku. Kaczanowski, siedzący na końcu, baraszkował swoim zwyczajem, budząc wybuchy ściszonych śmiechów trefnymi anegdotami i własną wesołością.

Zaręba witał każdego z osobna; podnosiły się ku niemu oddane oczy i przyjacielskie dłonie, że poczuł się wpośród zbratanych najgłębszymi związkami wspólnej wiary, miłowań i nadziei. Były to same szczere żołnierskie postacie, proste żołnierskie dusze, mające za jedyną powinność honor, wierne służby ojczyźnie i śmierć za nią w każdej potrzebie.

Różnili się wiekiem, urodzeniem, opiniami, lecz byli jedni w gotowości do poświęceń. Była między nimi młodzież jeszcze bezwąsa, byli dojrzali mężowie i byli starcy posiwiali w posługach Rzeczypospolitej.

Pierwszy pułkownik Deybel dawał ze siebie wzór prawego żołnierza i cnotliwego obywatela. Przy nim pułkownik Dobrski, czujny jak żuraw komendant Arsenału, niestrudzenie pomnażający jego zasoby, mimo hetmańskich łask i Igelströmowych faworów, a dalej kręgiem stołu mienił się pas zielonych artyleryjskich kurt z czerwonymi obszlegami, gęsto poprzetykany granatem gwardiaków i liliową barwą działyńczyków. Surowy kapitan Chomentowski siedział z majorem od inżynierów, Maciejem Kubickim, przyjacielem od serca. Obaj odznaczali się jakobińską zaciekłością, nienawiścią tyranów i prawie zakonnym, surowym życiem, jakie prowadzili. Obaj mieli niezbłagane twarze, tkliwe dusze filantropów i diamentowej czystości serca. Przy nich brał miejsce kapitan z regimentu Działyńskiego, Mycielski, żołnierz w zagranicznych wojskach ćwiczony, wypróbowanego męstwa, patriotyzmu i cnoty, mąż o pięknym, dobrotliwym obliczu. Majorowie: Grefen, Zeydlitz i kapitan z gwardii pieszej, Trzciński, coś sobie z cicha komunikowali. Zaś młodzież, jak porucznicy: Ropp, Banczakiewicz, Magiera, Linowski, Caspari, Moszczeński, Strzałkowski, Górski i wielu jeszcze innych, skupiała uwagę na Kaczanowskim, przy którym umieścił się Zaręba. Sam wybór oficjerów z wojsk konsystujących w Warszawie, sam zapał i najszczersze oddanie sprawie wyzwolenia.

Obiad szedł z wolna; potrawy podawano niewybredne, a za jedynynapój służyło piwo szlacheckie, gdyż Chomentowski gospodarujący w koszarach nie folgował sobie ani nikomu. Ale mimo tej żołnierskiej modestii było wesoło. Śmiały się usta, radowały się oczy i pobudzone przyjacielską kompanią umysły tryskały humorem i dowcipami. Rozmowa uczyniła się serdeczna, nie miarkowana ceremoniałem ni względami na szarżę, każdy dorzucał do niej swoje słowo swobodne. Nie ważono też zdań, wiedząc, że mówią do socjuszów i przyjaciół. Ogarnął wszystkich zapał i przejmowało radosne, tkliwe ciepło, jak kiedy po ciężkiej zimie pierwsze kwiaty zapłoną na czarnej ziemi, pierwsze skowronki zaśpiewają i pierwszy raz dogrzeje słońce.

Wiośniane, ogromne szczęście zmartwychwstania zdało się przepełniać wszystkich. Nawet ta obszerna, widna sala przybierała radosny widok, słońce świeciło oknami, ze ścian spoglądał konterfekt króla w koronacyjnym majestacie, Bruhla, założyciela korpusu artylerii, hetmanów i mężów zasłużonych, błyszczały starożytne bronie, mieniły się pozawieszane chorągwie, lustra i szkliwa ściennych kandelabrów.

Zaręba z niecierpliwością czekał końca obiadu, ale właśnie, gdy już sprzątnięto po wetach, Chomentowski zabrał głos:

- Nie będziemy dzisiaj rozważali, jak tylko sposoby przygotowania Warszawy na wypadek insurekcji, czego żąda od nas Naczelnik w ostatnich instrukcjach.

I przeczytał projekt względem podziału miasta na cyrkuły wojenne, zorganizowania ludności w siłę zbrojną, wybrania tysiączników, setników i dziesiętników oraz miejsc na podręczne składy broni. Zakwaterowania w każdym z cyrkułów starszego oficjera z niewielką komendą. Sposoby rekwirowania koni, wozów i furażów, komunikacji, alarmowych sygnałów, odznak starszyzny i egzercyrunków.

Słuchali w milczeniu, potakując mu we wszystkim, ale kiedy wyliczając ludność gotową do broni, włączył do niej cudzoziemców i Żydów, Mycielski zapytał:

- Z jakichże względów chcesz waszmość powoływać Żydów?

- Każdy mieszkaniec tej ziemi musi stanąć w jej obronie. Nie dopuszczam wyjątków, Żydów uważam za równych i tak samo powinnych do ofiar krwi obywatelów.

- Nie uważamy tego! - zaprotestowano z wielu stron, a Dobrski wyrzekł porywczo:

- To plemię jest wszystkiej chrześcijańskiej powszechności wrogie i obce. Każdy kraj, w którym przemieszkuje, uważa za chwilowy przytułek losów jego obojętny, gdyż bogactwo jest jego jedynym celem. Nie są godni traktowania na równi z pracowitym wieśniakiem lub mieszczaninem. Naszej ziemi nie mają za ojczyznę. Procederem szpiegowania trudnią się na rzecz naszych wrogów, jak tego były już niejedne przykłady. Niestety, powszechność żydowska jest podła i plugawa. Mogą być tylko wyjątki zasługujące na ludzkość.

- Właśnie - podjął nie zmieszany Chomentowski - pułkownik Jasiński z Wilna rekomenduje gorąco niejakiego Berka Joselewicza, Żyda oddanego Polsce, zażywającego miru między swoimi, a który przy wrodzonej zdatności ma poczciwe chęci służenia ojczyźnie. Gotów nawet zebrać pułk współwyznawców.

Mycielski odezwał się znowu:

- Mówi stare przysłowie: "Polonia est paradisum Judeorum et infernus rusticorum." I słusznie powiada. Tyle wieków siedzą między nami zażywając wolności, jakiej nigdzie nie mają, i cóż dobrego Polsce zdziałali? Żeby długo nie szukać przykładu, toć oni nasze miasta przywiedli do upadku. Widzimy w nich teraz domynikczemne, gdzie niegdyś stały kamienice okazałe. Nie wojny i pożary je zgubiły, a jeno żydowskie rozplenienie i szachrajstwa. Jedynie na zyski czuli, o nic więcej nie dbają. Wkradli się do miast i przekupstwem, krętym obrotem, cierpliwością, bezczelnym naprzykrzeniem nieznacznie wszystko posiedli, że z mieszczan pozostało zaledwie nazwisko. Czegóż się więc można spodziewać, gdyby dopuszczeni do pełnych praw tymiż sposoby chcieli dalej postępować!

- Natura nie zna różnic między ludźmi, jednakowo stwarza wszystkich do praw, wolności - upierał się Chomentowski.

Powstały gorące dyskusje w tej wielce ważnej materii, z czego korzystając Zaręba wyprowadził Kaczanowskiego do przyległej stancji, wyłuszczając mu sprawę.

Kapitan skrzywił się jak po occie siedmiu złodziejów i wybuchnął irytacją.

- A to mi w porę przychodzi. Diabła zjedzą z kopytami, jeśli mnie ułowią. Psie mięso, toć mam dzisiaj wieczorem kulig do Raszyńskiej karczmy z wesołą kompanią. Solennie go przyobiecałem Andzi. Przecież takiej okazji nie przepuszczę.

- Jedźmy prosto do szefa, niech rozporządzi, jak ma być - odparł zimno Zaręba.

- Nie bocz się na mnie, bo mi się już flaki skręcają ze złości. Jak mnie to złodzieje admirują! W gościnę do siebie proszą! By już prędzej zacząć z tym sobaczym mięsem! Bóg zapłać waszmości za przysługę. Kiliński udał się waszmości, nieprawdaż?

- Nad spodziewanie godny uwagi.

Wyszli niepostrzeżenie w dziedziniec do sań, przykazując się wieść na Leszno.

- I spust ma expedite - wychwalał, gdy wyjechawszy z koszar zagłębili się w omroczałych już ulicach. - W małopolskiej dywizji przyjdzie mi szukać schronienia. W tym Krakowie nosacizny dostanę z nudów. Przyjdzie mi łykać święconą wodę i pacierze klepać z dewotkami.

- W winiarni Bartscha przy Mariackim kościele znajdziesz waszmość naszych socjuszów.

- Mów mi lepiej, gdzie ja tam znajdę dobre wino i wesołą kompanię - mruknął frasobliwie.

- O szóstej mamy się zjechać na Saskim dziedzińcu, jeszcze mam dwie godziny czasu. Tak się wspaniale zapowiadała zabawa! Ażeby to najjaśniejsze pioruny!

- To waszmość jeszcze myśli o kuligu?

- Pojadę, dałem Andzi kawalerski parol, to stawić się muszę. Użyję sobie na ostatku. Hulanki tam będą niezgorsze i pijatyka. Mógłbym już stamtąd siąść na pocztę i ruszyć w świat!

Ani się kompania spostrzeże, jak się wymknę. Mam też w Bogu nadzieję, że trafi mi się po drodze jaki lusztyk. Ale żeby człowiek nie był bezpieczny w stolicy pod bokiem króla, to już przechodzi imaginację! - gadał więcej do siebie, bo Zaręba siedział zadumany. - Jak to, ja, Kaczanowski, mam uciekać przed tymi posiepakami? A niedoczekanie wasze! Zawróć no, chłopie, na Mostową do Dziarkowskiego.

- Nie wyrabiaj, waszmość, brewerii! Zrobisz, co szef postanowi.

Działyński był w domu i chociaż się niezmiernie wzburzył tą niespodzianą nowiną, nie znalazł jednak innego sposobu ochrony nad wyjazd z Warszawy.

- Musisz waszmość uciekać: ci sami oficjerowie, z którymi się zabawiasz, mogącię wydać tak sprawnie, że ani się spodziejesz, kiedy

będziesz w drodze na Sybir. Na szczęście mam ja dla ciebie ważną funkcję. Pojedziesz pod Kraków, do Rzeplina, tam w domu Ślaskich pozostaniesz aż do odwołania i zajmiesz się egzercyrunkiem chłopstwa. Pisze mi Ślaski, że ma w swojej okolicy do dwóch tysięcy wolentariuszów. Trzeba ich choćby z gruba ociosać i zaprawić w regulaminie, a nikt tego sprawniej nie dokona. Ruszajże, waść, z Bogiem. Ja w tych dniach również wyjeżdżam. Da Bóg, spotkamy się pod wiosnę już w wolnej Warszawie. Ucałował go czule i opatrzywszy w pieniądze i znaki dla pocztmistrzów odprawił z łaskawością.

- Chyba się w tym Rzeplinie zapiję na śmierć albo ożenię!

- Śląscy, słyszę, mają dom w Krakowskiem znaczny, ale mają tylko sześciu synów. Pożegnali się serdecznie, po bratersku. Kaczanowski poleciał do swojej kwatery w pałacowej oficynie gotować się do wyjazdu, zaś Zaręba wrócił z powrotem do koszar, gdzie jeszcze trwały narady.

Rozdział IX Zaręba na widok wchodzącego Staszka porwał się wystraszony.

- Jak to! pan kapitan jeszcze nie wyjechał z Warszawy?

- Połednie dochodzi, to musi już być w Grójcu. Sam go w Raszynie ułożyłem na sanie, że to był ździebko zawiany, okręciłem żydowską pierzyną i przywaliłem kożuchem. Powieźli go do Grójca niby to chorego chłopa do księdza, bo na trakcie stoją kozackie komendy i często podróżnych indagują...

- To chwała Bogu! - odetchnął z ulgą. - Powróciłeś za jakimiś sprawami?

- Wziąłem abszejt od mojego pana - rzekł smutnie, podnosząc rękę do zapuchniętej twarzy.

- Moja osoba potrzebniejsza we Warszawie, proszę pana porucznika.

- Któż ci tak pysk przefasonował? Musiałeś rzetelnie lusztykować na kuligu?

- Proszę pana porucznika, przy alianckich oficjerach niewiele się człowiek pożywi, bo za przeproszeniem sami wszystko wychlają. Tak sobie używali w Raszynie, że nawet lagru nie zostawili w antałach. I ani jednego całego okna ni sprzętu! Zaś rano to już poprute pierzyny wytrząsali po stancjach la zabawy! Nie na mój smak, proszę pana porucznika, taka kompania - skrzywił się wzgardliwie. - A względem mojej gęby? Podziękowałem za służbę i tak mię pan kapitan czule potraktował na pożegnanie.

- Rzuciłeś służbę, i to w takiej chwili! - powstał gniewnie na niego.

- Jenom przeszedł pod komendę księdza Meiera. Prawdę powiadam! Mam przykazane pokazywać na mieście szopkę, jak to już robiłem czasu Wielkiego Sejmu z przyczyny pana Niemcewicza i Weyssenhoffa. Ksiądz Meier wypisał nowe komedie, pan Aigner ulepił łątki, pani Barssowa przybrała je spaniale, ja zaś wyuczyłem się wszystkiego, że i pan Bogusławski lepiej nie potrafi. Przecie udam głos każdego! Niejedna wielmożność pęknie od złości, proszę pana porucznika - zaszeptał tajemniczo. - Będzie Igelström, postać Heroda biorący; będzie i Małgorzatka z huzarami, tak utrafiona, że każdy w mig rozpozna, kogo przedstawia; będzie dziadek,króla pruskiego wystawiający; będzie śmierć sroga i wszystko, co być powinno w akuratnej szopce. We Trzy Króle wypuścimy się na miasto. Kuba fajfer od Działyńskich, zafiuka na piszczałce i odśpiewa kolędy, ja będę ruchać łątkami i głosy ich udawać. Kamratów do noszenia szopki już mam. Bojam się jeno marszałkowskich gamoniów i kozaków; mogą nas gdzie w kącie przydybać, sprać i wszystko pomarnować. Żeby dostać ze czterech gemejnów obrotnych, co by to mieli oczy na niebezpieczeństwo, a w potrzebie i mocne kije! Przebrałbym ich za płanetników dla niepoznaki. Po tom właśnie stanął przed oblicznością pana porucznika.

Zaręba, pojmując intencje księdza Meiera, natychmiast polecił zająć się Kacprowi doborem żołnierzów gotowych na każde skinienie Staszka.

- Gdzie chowasz szopkę, u księdza Meiera?

- Jeszcze stoi u pani Barssowej. Właśnie lecę ją pozłocić.

Oddał honory, wykręcił się na pięcie i grzmiał ze schodów, aż mury dygotały.

- Kacper, każ Maciusiowi zajeżdżać. Zaraz będę gotowy. - Szykował się bowiem do szambelanowej. Jechał szukać u niej pomocy dla Volange'a, czynił to jednak z przykrością i ciężkim sercem, pod przymusem. Czuł się przy tym niedobrze. Już od samego powrotu z Paryża w połowie grudnia nie dopisywały mu humory i zdrowie. Zawód, jaki go tam spotkał, i przeżyte wrażenia sprawiły w nim wielką zmianę. Nie zbrakło mu wiary w sprawy, jakim oddał swoje życie, ale już nieraz brakowało sił i cierpliwości. Burzył się w sobie i często wybuchał niepohamowanym rozdrażnieniem. Na domiar złego przyszły złe wieści z domu. Ojciec leżał ciężko chory i tak zawzięty na niego, że nie wolno było nawet matce wspominać o nim. Przywiózł te nowiny Kacper, który się był naparł do Grabowa i siedząc tam przeszło dwie niedziele wszystko akuratnie

spenetrował. I wieści z tamtej strony Rzeczypospolitej względem ducha i przygotowań insurekcyjnych nie były pomyślne. Stryj Onufry pisał mu od siebie, jako szlachta, zjeżdżająca się pod pozorem przyszłych sejmików i agitacji wyborczych, burzy się i odgraża na aliantów z przyczyny ciągłych przemarszów, rekwizycji furażów i najprzeróżniejszych uprzykrzań, ale od myśli powstania odżegnywa się i przeciwko rozpowszechnianym pismom powstaje. "Żebyś to przyjechał - pisał dalej - co najznaczniejsze domy odwiedził, do serc i rozumu przemówił, zamierzenia w prawdziwym świetle przedstawił, a komu trzeba i pogroził, to byś mógł wiele zdziałać dla sprawy. Nienawiść bowiem do wroga rośnie z dnia na dzień i pomnażać się nie przestanie. Przecie po wymarszu komend Chruszczowa do Warszawy zostały w wielu wsiach puste obory i spichlerze bez jednego ziarna! Trzeba tylko mądrego słowa, a najzapaleńsi przejrzą, do czego prowadzą nas te alianse. Ceśka jest w Stokach. Pogodziłem ją z Brzozowskim, który wypędzony przez miecznika błąkał się tu i owdzie, aż trafił do mnie i siedzi. Śniegi mamy po drogach na chłopa. Niech sięsanna przetrze, to ksiądz Albin przywiezie ci, cośmy tu nazbierali płótna i skór. Kumy zdrowe. Ceśka napierała się do Warszawy niby to z odwiedzinami do ciotki Grodzickiej, kasztelanowej wieluńskiej, ale jakem jej kropnął, że ta ciotka ma wąsy i nosi artyleryjską kurtę, zgniewała się srodze i pojechała. Wróciła jednak wrychle. Wpadłbyś na parę dni ucieszyć nasze serca." Ba, żeby to mógł, nie namyślałby się ani chwili. A zresztą gdzież to zajedzie? Poczuł się bezdomnym i niezmierna gorycz zalała mu serce, przyprowadzając do gniewu na przeciwne losy, iż skrupiło się to na Maciusiu za jakieś nieporządki.

- Rozprawię ja się z tobą w domu! - groził wysiadając przed pałacem Borchów. W ogromnej sali czekało parę osób jakby swojej kolei; handlarze, suplikanci, jakich nigdy nie brakowało w pańskich przedpokojach, bernardyn po kweście i zakwefione damy, lecz rzucał się w oczy jakiś jegomość wychudły, czarno odziany, z bladą twarzą, o rozwichrzonych włosach i z rulonem papierów w ręku.

Pani jeszcze nie wstała, bowiem modą wielkich dam przyjmowała w sypialni wizyty przyjaciół załatwiając przy tym i różne pilne sprawy.

Zaręba szedł przez pokoje jakby na ścięcie, nie wiedząc, w jaki sposób zacząć. Niepodobna mu było wręcz powiedzieć. Proś Zubowa! Już liberyjny otwierał przed nim ostatnie drzwi, gdy miał jeszcze ochotę uciekać, ale wszedł mężnie i posuwistym, krokiem zbliżył się do łóżka.

Iza przywitała go radosnym uśmiechem i ściskając mocno rękę kazała usiąść przy sobie i zaczekać chwileczkę, gdyż była zafrapowana przymierzaniem klejnotów, które jej podawał jakiś handlerz; drugi stał z boku z pękami sobolowych skórek, trzeci podsuwał jej pod oczy pudło z pachnidłami, czwarty zaś, Tatarzyn we wzorzystym chałacie i czerwonej krymce na szpiczastej głowie, złożył przed nią przecudne wschodnie bławaty. Wszyscy naraz mówili zachwalając jeden przez drugiego swoje towary. Pokojowa trzymała przed nią owalne srebrne zwierciadło, druga pomagała w przystrajaniu klejnotami głowy.

Nigdy jej nie widział w takim pajęczym dezabilu, bezwstydnie wystawiającym, co miała najpiękniejszego. Przejrzysta tkań koronek zdradzała rozkosznie wszystek zarys jej wdzięków: złotawą cerę jej dała, smukłość postaci, luby obrys piersi jakby ulepionych z alabastru, liliowymi cieniami opłyniętych i zwieńczonych różyczkami. Ani minuty nie mogła uleżeć spokojnie i chwilami tylko skrzyżowane ramiona i płaszcz niesfornych włosów okrywały jej nagość...

Łóżko dające postać wyzłoconej muszli skrytej pod pawilonem z szafranowej chińskiej materii, pokrytej barwistymi smokami, że w tym złotawym przyćmieniu wydawała się bóstwem zjawionym w gorączkowych snach kochanków...

W pierwszych chwilach Zarębie załomotało serce i krew uderzyła mu do głowy niby wino, lecz swarliwe targi z handlerzami, strofowania pokojowej i nienasycona pożądliwość, z jaką oglądała przystrojenia, wnet go przyprowadziły do równowagi.

Oddał się więc spokojnie admirowaniu jej cudności, ostatni raz wczoraj w kościele przyszły na niego żale, wspominania i niezaspokojonych tęsknot udręki. Ale teraz patrzył jak na jedną z rozgłośnych i modnychpiękności. Jak na jedną z takich, jakie by przy zdarzonej okoliczności chętnie wziął w ramiona i nasyciwszy chwilowo wzbudzone żądze odszedł w swoją stronę.

- Wczoraj wieczorem byłam sama i myślałam o tobie - rzuciła niespodzianie.

- Siedziałem samotnie i także myślałem o tobie - odparł bez zająknienia. Zapłaciła mu wdzięcznym spojrzeniem myśląc o wygórowanej cenie soboli, o które targowała się z nieoczekiwaną biegłością. Lokaj przyniósł jakiś list, odpisała na niego, wydawała dyspozycje służbie, a w przerwach mówiła.

- Ojciec kazał mi donieść o tobie, a ja nic nie wiem...

- Jakże sobie podoba w Petersburgu?

- Bardzo. Był przyjęty od imperatorowej z wyróżniającą łaskawością.

- Jakże mnie radują takie splendory! Myślę, że bez paru tysięcy dusz, otrzymanych gdzieś w kordonie rosyjskim, nie powróci do Warszawy.

- Nic nie wspominał o powrocie. Gdzieżeś balował przez całą jesień?

Odprawiła wszystkich z pokoju i naciągnąwszy kołdrę pod brodę wparła w niego badające oczy.

- Bawiłem w Wielkopolsce u przyjaciół. Ale imaginowałem zastać cię już obleczoną w zakonny habit - wyrzekł z udaną powagą.

- Gdyby nie przeszkody ze strony szambelana, kto wie, czybym tego nie uczyniła. Chciało mu się roześmiać z tej deklaracji, lecz tylko rzekł galantuomnie:

- Świat straciłby najpiękniejszą kobietę, ale Kościół mógłby zyskać nową świętą. Straszno mi jednak pomyśleć cię sypiającą we włosiennicy i biczowaną...

- Nie, nie! - wzdrygnęła się przed wystawionym obrazem. - Chociaż opowiadała mi ciotka Zawistowska, karmelitanka, że to sprawia niebiańskie rozkosze - zadumała się, oczy uciekły w głąb, twarz przyoblekła się w surowość. - Byłam w dzieciństwie wpisana w pasek świętego Dominika i do siódmego roku życia ubierali mnie w habit. Boże, jakaż ja byłam wierząca! Jakże mnie te wszystkie zabobony czarowały! Pamiętasz w Górach te majowe nabożeństwa!

- Dzieciństwo niegodne wspominania! - rzekł z lekceważeniem.

Ale Iza pod wpływem nagle wzbudzonej pamięci jęła się przed nim wyznawać. Miała oczy pełne łez, goryczą sycone słowa i żalem, gdy wystawiała ewenty swojego pożycia z szambelanem. Ujrzał w niej naraz duszę jątrzącymi ranami przemawiającą. Nie drgnęło mu jednak serce współczuciem. Słuchał, jakby na teatrze ktoś przed nim wyobrażał urojoną historię niefortunnej kochanki. Rozumiał ją szczerą w tych cichych zwierzeniach, czuł w jej głosie prawdziwy ból, ale myślał o celu, jaki mieć może w tym dusznym obnażaniu się przed nim. I z niecierpliwością czekał sposobności wystąpienia ze swoją sprawą.

- Śliczna nawet w przystrojeniu płaczów! - pomyślał nie bez satysfakcji. Hajduk wniósł na tacy jakiś rulon papieru, obwiązany niebieską wstążeczką.

- Nowe dzieło mojego poety! - porwała się żywo i zapomniawszy o smutkach czytała półgłosem francuski madrygał na swoją cześć napisany. - Czy on tam czeka?

- Przemawiałem po dobroci, żeby sobie poszedł, ale czeka.

- Widziałem, w przedpokoju jakiegoś chudej postaci człowieka - zauważył Zaręba.

- Ten sam, proszę panaporucznika. Przyłazi parę razy na tydzień i cięgiem się napiera przed jaśnie pani oblicze - objaśniał hajduk.

- Wiersz gładki - zaopiniował Zaręba po przeczytaniu madrygału.

- Wprowadź go - rozkazała. - Prześladuje mnie wierszami od samego przyjazdu do Warszawy. Mam już szyfonierkę zapchaną jego dziełami. Ucieszna figura!

- Jakiś przedpotopowy gryzmoła, poszukujący sposobu utrzymania.

Jakoż ukazał się w progu blady jegomość i skłoniwszy się z godnością, stanął wyczekująco. Iza zasypała go pochwałami prosząc o przeczytanie czegoś nowego.

Dał się uprosić i wyciągnąwszy z kieszeni całą plikę karteluszków stanął w namaszczonej pozycji, odrzucił skołtunione włosy i czytał z przejęciem a górnie czułe poema na śmierć Azorka pani Grabowskiej, potem napuszone epitafium jakiegoś męża głośnego w Psiej Wólce, sonety do okrutnej Zerliny i szereg madrygałów i hymnów na cześć szambelanowej, a wszystko niepomiernie naszpikowane mitologią, pełne berżerek, ruczajów, baranków, srebrzystej luny, wzdychań, udanych łez, boskietów i sztucznej, ckliwej poetyczności.

Jegomość, chociaż przybierał postać Jana Jakuba Rousseau i oddychał samą poetycznością, patrzał się być nie lada filutem, sprawnie zabiegając o dukaty i protekcję. Ale na jego nieszczęście oznajmiono grafa Zubowa.

Zaręba porwał się do wyjścia, nie zdążył jednak, bowiem ukazał się piękny hrabia, bożyszcze dam i głośny bohatyr alkowianych Wiktorii; z oficjerską szarmanterią, posuwiście, głośno i z ferworem ruszył całować rękę szambelanowej.

Napełnił sypialnię zapachem francuskich wódek, pomad, pudrów, tkliwie cedzonych duserów i swoją okazałą, ekstraordynaryjną osobą, a przysiadłszy, dopiero raczył zauważyć Zarębę, podając mu rękę z niemałą łaskawością.

- Znamy się z asamblów hrabiego Ankwicza w Grodnie - objaśniał Izie Zaręba.

- Być może. Prawda, przypominam sobie nazwisko waszmości z jakiejś awantury...

- Chyba z racji głośnego napadu von Bluma na moją kwaterę! - przypominał z nieporównaną szydliwością. - Biedny kapitan, w całym zysku wziął po pysku, jak się u nas mówi! - dorzucił bijąc w niego zaczepnymi spojrzeniami.

Zubow poruszył się. Zmierzyli się oczyma. Graf, pokrywając nagle zrodzony gniew uśmieszkiem skłopotania, zwrócił się do Izy. Rozmowa potoczyła się w materiach zdarzeń stołecznego życia. Obaj równocześnie poczuli do siebie niewytłumaczoną awersję, więc tym usilniej chowali ją pod ugrzecznione, dworne uprzejmości.

Pogarszała sytuację Iza, w szczególny sposób wyróżniająca Zarębę, który rozumiejąc przykrość, jaką to musi sprawiać hrabiemu, dawał swoim zachowaniem się pozory najszczęśliwszego kochanka. Ale Zubow nie pozwolił się wyprowadzić z wielkopańskiej powściągliwości, pokazując doskonale obojętnego. Zasię kiedy Iza miała się ubierać i przechodzili na dalsze pokoje, hrabia ustąpił mu w drzwiach miejsca przed sobą. Promenowali się po wspaniale urządzonej bawialni jakby w najlepszej komitywie. Zubow był nie lada graczem, wyćwiczonym na petersburskim dworze w sztuce udawania. Młody, piękny, ufny w siebie, i wsparty na wielkim znaczeniu brata, faworyta imperatorowej, ambitny, a przy tym zimny do okrucieństwa, ostrożny i mający tylko własne wyniesienie na celu, górował nad wszystkimi Rosjanami, jacy się byli wtedy znaleźli w Warszawie. Posiadałwysoką szarżę w wojsku i przyjechał niby to na służbę, ale zdawał się tylko zabawiać miłostkami, pokazując się birbantem i zapamiętałym graczem, czym jednał sobie przyjaciół i sławę najmilszego kompaniona. Zwracał też uwagę powszechności bogactwem zaprzęgów, wystawnością przyjęć i szczodrym sypaniem dukatami, a także i życzliwością okazywaną Polsce. Nierzadko dawał się słyszeć z przyganami ambasadorskich rządów, starając się łagodzić różne nadużycia i krzywdy. Rychło też stał się ulubieńcom publiki, a zwłaszcza dam. Sam wszechwładny Igelström czuł przed nim respekt, obawiając się jego znaczenia i wpływów.

Zaręba czując jego wielką przewagę nad sobą traktował go mimo wzburzenia z powinną uprzejmością. Gawędzili o stolicy i kobietach. Hrabia unosił się nad pięknością Polek i polską cnotą gościnności. Każde

jego słowo zdawało się dźwięczeć złotem najgłębszej szczerości. Zaręba nie dał się jednak wziąć na lep sentymentów, przeczuwając w nim przyczajonego wilka i brutalną duszę satrapy. Zaciekawiał go ten rodzaj człowieka, jaki w Polsce nie był nawet do pomyślenia - człowieka wyniesionego z nicości aż na stopnie tronu, dzięki jeno gładkości i wigorowi własnego brata.

Na jednej ze ścian bawialni wisiały rzędem konterfekty królewskiej rodziny francuskiej w okrągłych, medalionowych ramach, spowiniętych krepą w znak żałoby. Pod wyobrażeniem Ludwika XVI położono napis:

Il sent aimer, souffrir et pardonner.

Pod portretem królowej:

O perfidie! O crime! O jour fatal au monde!

O mort toujours présente á ma douleur profonde!

Zaś ostatni, pod dziecinnym, ślicznym obliczem żyjącego jeszcze Delfina, brzmiał:

Eh quoi, tous les malheurs aux humains réservés,

Faut-il si jeune encole les avoir éprouvés.

Zubow, przeczytawszy głośno, wyrzekł z niepohamowaną pasją:

- Gdyby ma dano być gubernatorem Francji, uśmierzyłbym rychło te królobójcze kanalie. Wstyd dla oświeconej ludzkości, że takie potwory jeszcze żyją.

- Próbował ich cesarz nawracać do cnoty posłuszeństwa, próbował król pruski, próbował Pitt wespół z Hiszpanami, a jakoś te usiłowania nie dawały fortunnego obrotu! Sami jeszcze przy tych zabiegach tęgo obrywają w skórę.

- Bo się kierują względami ludzkości. Francuscy jakobini to wściekłe zwierzęta i każdy, byle skuteczny, sposób ich wytępienia jest święty. Dla tych buntowników nie ma pardonu ni miłosierdzia!

Zaręba oddawał się lubym radościom patrząc na jego bezsilne gniewy, gdy wszedł szambelan, wybornie dzisiaj usposobiony. Powracał właśnie z konferencji z kucharzem, przynosząc ze sobą nowy sposób przyrządzania podlewy do zająca, który zaczął wykładać hrabiemu.

Zaręba, nie czując się na siłach dyskurowania w tych materiach, wymówiwszy się sprawą do kasztelanowej, oddalił się z wielką przyjemnością.

- Zyskałem sobie nowego i możnego wroga - pomyślał rezygnując już z

pomocy Izy. Nawet był rad, że nie doszło do rozmowy o Francuzie. - Ale co teraz począć? Kasztelanową zastał w pokoju na ogrody wychodzącym. Wszystko w nim było, jak w mieszkaniu grodzieńskim: te same obicia ścian, sprzęty i pamiątki, ten sam mnich, straszący bladością twarzy, papuga rozbujana w złotej obręczy,ten sam przedziwny zapach nabożeństwa, więdnących kwiatów, melancholia, smutek rzeczy minionych i łez wypłakanych.

Przyjęła go z niezmierną życzliwością, zmuszając dobrotliwymi słowy do wyznania wszystkich utrapień. Wystawił całą grozę położenia Volange'a.

- Czyby nie można udać się do króla o pomoc? - spytała po długim namyśle.

- Żeby kto chciał wnieść do niego suplikę!

- Sprawa, widzę, ważna, sekret musi być zachowany chyba ja bym spróbowała! Zdumiony tą niespodzianą gotowością okrył jej ręce wdzięcznymi pocałunkami. Ożywiła się bardzo, coś jak różany cień zawisł na bladych jagodach. Powstała zdeterminowana, lecz długą chwilę czuć było w niej walkę postanowienia z wahaniami i obawami.

- Dobrze, tylko o tym nie ma nikt wiedzieć, nikt! Rozumiesz waćpan.

- Kawalerski parol, jako słowa z gęby nie wypuszczę - zapewniał skwapliwie.

- Całą duszą poślubiłam sprawę insurekcji, więc wszystkie, co do jej powodzenia konieczne, uczynić mam za świętą powinność - zdeklarowała otwarcie. - Niepodobna, bym nie uzyskała przychylnego responsu. Napisz waćpian dla króla obszerną konotatkę o Francuzie, a mnie o nim naucz, abym się w czym nie splątała.

W kilkanaście minut wiedziała już najdrobniejsze okoliczności.

- Nim zdołam sprawę przywieść do pomyślnego skutku, parę dni zejść może. Król musi być umęczony pracą i obowiązkami. Zaglądaj do mnie często. Mógłbyś przychodzić na obiady, miałabym z kim pomówić. Mnie z Izą i jej kompanią wszystko różni. To inni ludzie. I tacy wszyscy poziomi, na ordynaryjne uciechy czuli a przed złotem pokorni! Wszystko, co nie służy ku wygodzie, zbogaceniu się i potrzebom, mienią śmiesznym zabobonem. Nie imaginujesz, jak mnie to uraża! Jak mnie boli ten jarmarkowy gwar dokoła! Moje wytchnienie to, kiedy się zbiorą moi dawni, drodzy przyjaciele... Wczoraj mnie odwiedzili... - ściszyła głos, oczy się jej powlekły mgłą oddalenia. - Siedzieliśmy długo w noc i mówili

o... zaraz, zaraz... - zastanowiła się nie mogąc przypomnieć.

Zarębę przeszedł lodowaty dreszcz, bowiem znowu nawiedzili ją dawno pomarli.

- Był z nami Kapostas - powlekła oczyma dokoła. - O czym to ja mówiłam? Kapostasa nie zaniedbuj i staraj się o jego przyjaźń: to cnota wyjątkowa i rozum pełen głębokiej nauki. Posiada sekret komunikowania się z tamtym światem...

Zarębie zrobiło się naraz pilno na słońce i powietrze, gdyż jej słowa i błędne chwilami oczy przyprawiały go o zawrót głowy. Pożegnała go z macierzyńską czułością, mnicha wyprawiła z listem na Zamek i zamknąwszy się na klucz, wyjęła ze skrytek szyfonierki jakieś nikłe karteluszki, tchnące umarłą wonią larendogry.

Niełacno jej przychodziło, wziąć się do czytania. Bała się dotknąć tych kart. Jakby przed wiekiem trumny cofały się roztrzęsione ręce, a serce przejmowała zgroza popełnianego świętokradztwa. Przemogła się wreszcie. Listów było niewiele i skąpo wypełnionych drobnym, wyblakłym pismem, starczyło jednak na wskrzeszenie całej przeszłości. Utajone na dnie serca żary wybuchnęły gryzącymi płomieniami. Stanęły w pamięci dni już dawnoodeszłe, dni szczęścia...

Dwadzieścia lat te słowa nie dotykane nawet oczyma i z pamięci wygnane przemówiły naraz wstrząsającym głosem miłości. Gdzie to było? Kiedy to się stało? I czemu minęło? Czemu?

Zmierzch zasypał komnatę modrawym brzaskiem śniegów, obwijając jej duszę rozżarzoną jakby całunem tkanym z żałosnego przędziwa łez. Płakała, perliste łzy toczyły się nieskończonymi sznurami. Płakała złamanego żywota kalwaryjskie dzieje. Płakała nad człowieczych złud kruchością, nad wszystkiego świata męką i własnym opuszczeniem.

Dopiero powrót mnicha odwrócił ją od łez i smutnych rozpamiętywań.

Król naznaczył posłuchanie jeszcze dzisiaj na szóstą wieczorem.

- To niepodobna! Jego Królewska Mość byłby tak łaskawy! Jeszcze dzisiaj? Mnich powtarzał parę razy, nim wreszcie uwierzyła.

- Więc mnie pamięta? Więc... ujrzę go znowu, za chwilę... to niepodobna! - Ogarniały ją lęki, chwytały płacze i tępe, prawie nieprzytomne osłupienia, kazała się jednak ubrać starannie i przed wyjściem długo przeglądała się w zwierciedle.

- Nie pozna mnie! - westchnęła żałośnie.

Mnich powiódł ją na Zamek i zaprowadził prawie ciemnymi schodami do jakiegoś zacisznego pokoju, gdzie ogień wesoło trzaskał w kominie i skrzył się u sufitu zapalony pająk. Stanęła rozglądając się zdumionymi oczyma. Czy sen ją ogarnął mamiącymi widziadłami przeszłości? Jakiż szczególny przypadek! Wszak to ten sam pokój co niegdyś! Te same sprzęty! Jakby wczoraj była tutaj po raz ostatni! Tak samo z wielkiego konterfektu patrzą jego urzekające oczy. Złocone berżery stoją przed kominem, a na jego parapecie siedzi obok zegaru ten sam śmieszny Chińczyk z porcelany. Poruszyła go, zakiwał głową jak niegdyś. Odsunęła się zatrwożona. Sama była w komnacie. Żaden głos nie dochodził; zasłony z wiśniowego aksamitu na drzwiach i oknach nie przepuszczały najsłabszego szmeru.

Na jednej ze ścian psy rozszarpywały Akteona i cudnie wyobrażona Diana zdała się szczuć z wyblakłego gobelinu. Nigdy nie mogła patrzeć na tę scenę bez przykrości. Zegar wydzwonił znajomym głosem wpół do siódmej. - Zaraz przyjdzie! - pomyślała wciągając w siebie jakby woń róż, tak pachniały zawsze jego włosy. Drżenie lubych oczekiwań poczuła w sobie jak niegdyś, zdało się jej, że już nadchodzi... więc jak niegdyś skryła się za zasłonę i wyjrzała oknem. Białe, posępne w mrokach śniegi pokrywały zamkowy taras, drzewa stały nagie, zima panowała na świecie, a mróz zahaftował szyby fantastycznymi ornamentami. A wtedy panowała wiosna, pachniały kwiaty i śpiewały ptaszęta i dusza miała wiośniane skrzydła upojeń. Osypały się jej złudzenia niby zwarzone mrozem kwiaty.

Usiadła przed ogniem pełna rezygnacji.

- Ciężka zima. Czy aby Staś się nie przeziębił? - zatroskała się nagle o syna. W sąsiednim pokoju zaskrzypiała podłoga, ktoś tam wszedł... Poruszyła się zasłona, ktoś stanął w progu i patrząc na nią zbliżał się z wolna.

- Przyszłam kołatać do twej łaskawości, Najjaśniejszy Panie... - wyrzuciła gorączkowo.

- Nazywam fortunną chwilę, w której mogę spełnić coś dobrego...

Podniosła oczy. Król patrzyłna nią z wyczekującym uśmiechem.

- Najjaśniejszy Panie... - głos jej uwiązł w gardle, a serce dziw nie pękło od wzruszenia.

- Jakże się cieszę, widząc panią w dobrym zdrowiu, jakże się cieszę! - powtarzał z wymuszoną grzecznością. - A sporo to już chyba czasu

upłynęło - ciągnął ostrożnie.

- Dwadzieścia lat - odpowiedział jęk wyrwany z głębi serca.

- Czas leci... dla jednych bez śladu - skłonił przed nią głowę. - Ale dla drugich mniej łaskawy - westchnął bębniąc w tabakierkę. - Jakimże okolicznościom mam być wdzięczny? - zapytał wręcz, nie lubił bowiem takich spotkań. A przy tym wydała mu się już mocno posuniętą w latach i nie mógł sobie przypomnieć ani jednego szczegółu tej miłostki. Że była jego kochanką, czytał z jej twarzy, oczu zgorączkowanych i słów nieprzytomnych. Uśmiechnął się z pobłażliwą łaskawością, zadowolony z wrażenia, jakie jeszcze wywierał.

- Pozwól mi zebrać myśli, wszak tyle lat marzyłam o tej chwili - prosiła zatapiając w nim utęsknione oczy. Czekała, że przemówi do niej dawnym językiem, modliła się chociaż o jedno słowo, o najmarniejszą jałmużnę choćby tylko pamięci...

On zaś w obawie, żeby nie wybuchnęła płaczem lub spazmami, czego nie cierpiał, wyrzekł głosem, oziębłego zniecierpliwienia:

- Może przysłać medyka? - nie silił się nawet na ukrycie nudy i niechęci. Podniosła się nagle, jakby smagnięta biczem. Zagrała w miej krew ostatniej z Szydłowieckich, głos odzyskał siłę i pewność, w oczach zamigotały błyskawice.

- Dziękuję Waszej Królewskiej Mości, już mi lepiej - sprostowała się dumnie, przedstawiając w krótkości swoją prośbę za Volangem.

Król sposępniał i rozwierając bezsilnie ramiona zawołał:

- Nic nie zaradzę. Rzecz ta należy do marszałkowskiej jurysdykcji, ale Igelström uzurpował prawo decydowania w tych materiach. Sam rozporządza tymi łowami na Francuzów i więzi ich przeważnie w swoim pałacu. Miałem już liczne relacje o jego gwałtach.

- Twoje królewskie słowo może jednak dać wolność temu nieszczęśnikowi.

- Musiałbym o niego prosić Igelströma, a ja tego zrobić nie mogę. Jeszcze mi nie złożył swoich credenciales, mianujących go ambasadorem; udaje chorego i zwłóczy, aby mnie więcej upokorzyć. Na każdym kroku czyni mi przykrości. Niegodny to sługa wspaniałomyślnej monarchini. Cała nadzieja, że może go wkrótce odwołają. To człowiek gruby, gotowy do przegwałcenia wszelkich praw ludzkich. Cały kraj już jęczy od jego gwałtów; poczyna sobie w Polsce, jak nie poczynał dziki Tatarzyn! - skarżył się nie ukrywając bezsilnego wzburzenia. Dopiero w

tej chwili spostrzegła jego starość, ociężale ruchy i obrzękłą" pomarszczoną twarz. Osobiste uczucia zawodów i obrażonej dumy ustąpiły z jej serca, dając miejsce boleści nad poniżonym stanem Rzeczypospolitej. A ten król słaby, płaczliwie łamiący ręce nad własnym poniżeniem i niemocą, przejmował ją litością. Więc już nie nalegając na spełnienie swojej prośby, niecierpliwie czekała ukończenia audiencji.

Król jednak poruszony przypomnieniem nienawistnego człowiekanie przestał wystawiać przed nią swoich rozlicznych utrapień.

Podsunął jej krzesło, w jakiejś chwili pocałował nawet w rękę i zasiadłszy obok przed kominem puścił wodze żalom i skargom, jak to był coraz częściej robił przed różnymi osobami.

Z początku przyjmowała te zwierzenia chłodno, z powinności niejako, lecz skoro jął wyrzekać na gorycze osamotnienia i brak oddanego serca, jakieś radosne skłopotanie ją przejęło i gorąca fala krwi zalała serce; słuchała coraz chciwiej tych słów. Wszak to były jej własne smutki, jej marzenia i jej tęsknoty, jakimi się syciła przez te długie, nieskończone lata. I ona zwątpiła o nim pomawiając go o oziębłość i brak serca! Nie, nie potrafiła już słuchać bez łez, gdy skarżył się na ciężar korony, którą zawistne losy kazały mu dźwigać. Jakżeby radośnie złożył ją w godniejsze ręce i oddalił się gdzieś pod jasne niebo Italii dokonać skołatanego żywota! Umierała z nadmiaru wzruszenia, kiedy zaszeptał, że jedno oddane serce starczyłoby mu za wszystkie rozkosze królowania. Do stóp mu się kłoniła w pokornej ofierze poświęcenia jej dusza.

Szarpią go, winią za wszystkie nieszczęścia, a cóż można zdziałać z tą szlachtą krnąbrną, ciemną i tylko własne korzyści mającą na względzie! Mówił załamując białe ręce nad swoją królewską dolą, że kasztelanowa okryła je pocałunkami najgłębszego współczucia i ekstatycznej, nabożnej prawie miłości.

Zasię po powrocie do pałacu nie rozmyślała o nim jak o odzyskanym kochanku, lecz jak o męczenniku niegodnych czasów i ludzkiej nikczemności. Jakby uwiódł jej duszę po raz drugi, ale już na zawsze. Jej miłość stała się już nabożeństwem.

Posłała natychmiast po Zarębę. Zjawił się wkrótce, gdyż szczególnym trafem był na wieczerzy u Izy, a wysłuchawszy relacji, zawołał z rozpaczą:

- Jeśli król odmawia pomocy, to gdzież jej szukać?

- A może Igelström da łaskawe ucho mojej suplice.

- Chciałaby pani kasztelanowa udać się do niego?

- Choćby jutro. Com postanowiła, dokonam. Naucz mię, jak mam postąpić.

- Obmyślę akuratnie i przyjdę jutro. Ostrożność bowiem nakazuje najpierw skomunikować się z Volangem: trzeba go pouczyć, by na okoliczność indagacji wystawił się człowiekiem małym, zajętym jeno kupczeniem. Takim najczęściej nie każą przysięgać, przymuszając tylko do wyjazdu z Polski. Powinien również wiedzieć, kto za nim oręduje. - Ucałował jej ręce.

- Gdzież ci się tak śpieszy? dopiero dziewiąta.

- Czekają na mnie u szambelaństwa.

- Naturalnie Zubow i jego kompatrioci - zaśmiała się wzgardliwie.

- Znalazłem się tam przypadkiem. Marcin Zakrzewski powiedział mi o przyjeździe Tereni, więc wpadłem, aby się z nią zobaczyć, i musiałem zostać - upewniał. Nie uwierzyła napomykając inne zgoła przyczyny.

Była dzisiaj rozmowna i prawie wesoła, jakiej nie pamiętał.

- Król osłodził jej odmowę czułymi komplementami i baba się cieszy niby koza w deszcz - pomyślał wracając na pokoje, zalane światłem i gwarem.

W ogromnym salonie zabawiała się wybranasocjeta, prawie wyłącznie Rosjan, jacy się byli zjechali do Warszawy w ostatnich tygodniach. Zubow brał między nimi pierwsze miejsce. Wszyscy jednako mu nadskakiwali, odgadując skwapliwie z jego spojrzeń najdrobniejsze życzenia.

W sąsiednim pokoju grano w karty i ciągle się kłócono. Dominował tam głos Woyny i skrzekliwe biadolenia szambelana.

Kiedy Zaręba powrócił, Terenia przygrywała na klawecynie, a Iza ślicznym głosem śpiewała jakąś ckliwą berżeretkę.

Dawała mu poznać, jako śpiewa jedynie dla niego. Dziękował wielbiącymi uśmiechami, nieznacznie przy tym rejterując ku wyjściu. Miał już dosyć tego świetnego towarzystwa, obce mu było i nienawistne. Zubow rozwalony w krześle, przyjmujący hołdy i daniny uwielbień z królewską łaskawością, drażnił go, zaś jego protekcyjny ton przyprowadzał do wściekłości. Chował mu za to odpłatę do sposobnej pory.

I wiedział, co trzymać o tych uorderowanych grafach i damach wspaniałych, o tym stadzie kruków, spadłych na Rzeczpospolitą i

gotowych do rozrywania jej żywcem. Znał dobrze dzikie instynkty tych drapieżców, utajone pod polorem układności, dobrych manier i nieposzlakowanej francuszczyzny. Wolał im zejść z oczów.

Był już obok drzwi, gdy po śpiewach Iza zbliżyła się do niego.

- Nie uciekaj! Nudzą mnie, że już nie wytrzymam.

- Głowa mnie boli, muszę się trochę przejechać.

- Mróz bierze - wyjrzała oknem - wybrany czas na kulig, pojechałabym...

- Mam konie w dziedzińcu, poniosą jak diabły - szepnął żartobliwie.

Oczy jej zabłysły, zadrgały nozdrza, piersi się wzdęły, rzuciła okiem po sali.

- Kto wie... gdybyś chciał i powiózł daleko... gdybyś chciał...

- Rozkazuj, choćby na koniec świata, gdzie oczy poniosą.

Olśniła go zuchwała myśl: porwać ją, przepaść gdzieś w nocy i oszaleć. Zatopił w niej źrenice i czekał.

Odeszła bez słowa, rozmawiała z hrabiną Apraksinową, wybuchnęła śmiechem na jakieś słowo księcia Gagarina, słuchała Zubowa, dała jakieś zlecenie Tereni, zajrzała do grających, była wszędzie. W złotawej sukni, mocno wyciętej, przepasana błękitną szarfą, z głową w lokach, matowo blada, z krwawymi wargami pokusy, snuła się po sali jak cud. Wszystkie oczy chodziły za nią oczarowane.

Rozmyślał nad znaczeniem jej słów, gdy znowu się przy nim znalazła.

- Zaczekaj w sieni na dole... za chwilę przyjdę... Nim pojął, już z kimś na sali rozmawiała powtarzając mu rozkaz oczyma.

Załomotało mu serce i zarazem przejął zimny spokój jak czasu bitwy. Wyszedł niepostrzeżenie, Maciusiowi kazał pozdejmować z koni brzękadła, sam sprawdził uprzęże, krócicę przełożył pod rękę i stanął w progu wielkiej ciemnej sieni. Z pokojów na piętrze spłynął jakiś śpiew, ciche brzęki klawecynu, a potem posypały się rzęsiste, długie aplauzy.

- Wieź mię, dokąd chcesz! Palący oddech oblał mu twarz.

Zaniósł ją do sań, obtulil szubą i kiedy wyjechali z dziedzińca, krzyknął:

- Co pary w koniach! Na Wolę do Szulca.

Maciuś zaświstał przeciągle, ogiery poderwały się z miejsca jak wiatr, aż zatrzeszczały rzemienie, sanie zamiotły gwałtownie i polecieli rozpadlinami ulicw tumanach śnieżnej kurzawy.

Wieczór był późny, w szarych groblach domostw jeszcze błyszczały światła, ulice leżały białe od śniegów niby nieskończone postawy płótna. Przed Prymasowskim pałacem stały pojazdy i uwijali się hajducy z pochodniami, zaś pod Marywilem czerniały kupy pospólstwa i z okien piętra, bijących światłami, wydzierały się skoczne dźwięki sztajerów. Przelecieli na oślep, tratując jak burza, kto w porę nie uskoczył. Na Elektoralnej było już zupełnie pusto, cicho i mroczno. Kozacki patrol wyjeżdżał z Chłodnej całą szerokością ulicy. Rozbili go i przepadli niby chmura gradowa.

Noc była rozjarzona gwiazdami. Brał siarczysty mróz. Niepojęta cichość leżała w stężałym powietrzu. Ziemia pod kopytami dzwoniła jak miedź.

Siedzieli przytuleni do siebie w milczeniu radosnego zdumienia.

Pęd powietrza świstał im w uszach, smagał twarze i zapierał oddechy.

Iza dygotała nie mogąc jeszcze pojąć, co się z nią dzieje i co za moc ją ponosi. Mąciło się jej w głowie. Rozglądała się oczyma ślepymi od żarów. Upajającą pieśnią dzwoniły tętenty koni, skrzypienia śniegów i ta milcząca uroczystością srebrnawa noc. Zali to wszystko nie przywidzenie imaginacji? Ale kiedy wymijali rogatkowe zastawy, zrozumiała naraz swój postępek, przejął ją gwałtowny strach, nieledwie rozpacz zerwała ją z miejsca i krzyknęła:

- Zawracaj do domu!

- Ani się waż! Nie żałuj bata! - odkrzyknął Zaręba.

- Nie, puść mnie. Boże, co ja robię! Puść! - rzuciła się na oślep ze sań. Pochwycił ją mocarnymi ramionami jak wilk, przyciągnął i zagadał cicho:

- Już mi cię teraz żadna moc nie wydrze! Wypiję cię do dna...

- Strasznyś! - jęknęła mdlejąco. - Kocham, cię! - Padła mu w ramiona, zwarły się ich usta, splątały objęcia, przepadli w sobie. Świat zginął z pamięci. Majaczeniem stało się wszystko, rozkoszą i szaleństwem.

Konie już ponosiły, całe w obłokach pary i białe od pian dawały obraz hipogryfów, ziejących ogniem i lecących nad zaśnieżonymi polami; sanie fruwały, zaledwie dotykając ziemi. Niekiedy zamajaczył jakiś domek, niekiedy zjawione nagle drzewa uciekały w popłochu w tył, a niekiedy gwiezdne korowody zdały się gonić za nimi roziskrzonym miotem...

Nie wiedzieli już o niczym, nie wiedzieli nawet o sobie.

Oprzytomnieli dopiero pod słynnym pałacykiem Szulca na Woli, gdy służba wybiegła na ich spotkanie.

----

Na drugi dzień o świtaniu obudził Zarębę Kacper, meldując sfrasowanym głosem o chorobie lejcowego ogiera. Zaklął i przyodziawszy się byle jak poleciał do stajni. Koń leżał rozciągnięty na słomie, a Maciuś wlewając mu do gardzieli jakieś medykamenty podniósł zapłakane oczy i mruknął:

- Posłużyło mu wczorajsze psie wesele...

- Nie okryłeś i diabli go biorą!

- Mój ty Jezu kochany! To ja bym zgrzanych koni nie okrył! To ja bym...

- Milczeć! Dawaj puszczadło! - krzyknął i zdjąwszy kubrak zabrał się do puszczania krwi. Pociekła czarna, gęsta i spieniona. Ogier się nieco uspokoił, chociaż grało w nim jakby worganach i zdawał się gonić ostatkami sił. Maciuś wycierając mu nozdrza gorzałką nie ustawał dogadywać:

- To ja bym zmarnował takiego ogiera! Lecieli jak te głupie za wiatrem.

- Ażeby to pioruny zatrzasnęły! - klął Zaręba, czyniąc, co tylko było w jego mocy, aby uratować konia.

Słaba była jednak nadzieja, ogier rzęził okropnie i jął się gorączkowo rzucać. Sądny dzień zrobił się w stajni, wszyscy wzięli za swoje, bo porucznik był wściekły, a Maciuś, nie bacząc już na subordynację, gadał coraz zapalczywiej.

- Dla jakiejś marmuzeli żeby takie ogiery marnować! Ażeby ją ścierwę wywieźli na kirkut hyclowskimi wywłokami!

Dostał w pysk, ale się nie uspokoił, gdyż konie miłował nade wszystko. Wreszcie o dobrym dniu zawołano konowała królewskiej Stadniny.

Przyszedł i przyganiwszy wszystkim zarządzeniom, rzekł głosem wyroczni:

- Jeśli do wieczora kopyt nie wyciągnie, to się wylizać może...

- Żeby waści jęzor odjęło: jak nie zdechnie, żył będzie! Mądrala! - wybuchnął porucznik i pobiegł się przebrać, gdyż sprawa Volange'a przymuszała go do zobaczenia się z Kilińskim. Właśnie już wychodził z kwatery, gdy zastąpił mu drogę kozaczek z listem szambelanowej. Kilkanaście namiętnych słów, pisanych z pośpiechem ołówkiem, przejęło go dreszczem lubości. Karteluszek zdradziecko pachniał, przywodząc na pamięć wczorajszy wieczór. Podarł go w strzępy i naraz w trzeźwym świetle rozwagi zobaczył wszystką przygodę.

- Diabli nadali całą awanturę! - skłopotał się i nawet myśl o tryumfie nad Zubowem nie przyniosła mu satysfakcji. - Żołnierskie amory na rasztaku! Skinęła i poleciałem niby lactans na złamanie karku... - Zrobiło mu się czegoś wstyd i żal. - Tyłem wart co i ona! - szepnął z niemałą awersją do swojego postępku. - Ale nie będę jej kłamał czułości ni służył na czworakach! Postanawiał nie mogąc się jednak uspokoić.

- Za takie szczęście byłbym dawniej gotowy położyć głowę - zdumiewał się nad własną przemianą, wchodząc do Kilińskiego.

Majster był srodze zajęty; przepasany zielonym fartuchem, przymierzał trzewiki jakimś elegantkom. Pod oknem przy niskich stołach pracowało kilkunastu czeladzi. Obszerną, sklepioną izbę wypełniał ostry zapach skór i stukanie młotków.

Zaręba z godzinę admirował nóżki dam i francuskie szczebioty, nim zdołał wyłożyć Kilińskiemu, o co mu chodziło, i dać list do Volange'a.

- Rzecz to niemałej wagi. Będzie miał aspan trudności z doręczeniem.

- Moja w tym głowa, żeby się udało. Pójdę do niego niby to z butami, a nie uda się sztuka, fortelów mi nie zbraknie! Wieczorem doniosę o skutku. Jak Kiliński powiada: zrobię, to już jest zrobione! - upewniał chełpliwie.

Uspokojony w tym względzie porucznik ruszył dość ociężale na Miodową.

Na świecie była odmiana. Po nocnym mrozie nie zostano śladów, miało się nawet na odwilż, a tymczasem śnieg padał kłaczastymi płatami zasnuwając miasto białą, rozdrganą przesłoną.

Na ulicach panował ruch znaczny i co chwila przelatywały jakieś sanie i kupy ośnieżonych jeźdźców. Rzegotania janczarów brzmiałynieustannie. Zaręba przemierzył Miodową ze dwa razy, zajrzał w dziedziniec Igelströmowego pałacu, jak zwykle zapełniony żołnierstwem i pojazdami, i jakimś przymuszonym krokiem wszedł do pałacu Borchów.

- Pani szambelanowa chora i nikogo nie przyjmuje - meldował liberyjny.

- Przyjeżdżał już kto?

- Sam graf Zubow był dwa razy i różne państwo. Szedł po schodach wolno, pełen wahań i dręczącego niepokoju.

Szambelan w szlafroku jeszcze, z obwiązaną głową, pachnący octami, siedział w bawialni, a nie dopuszczając go do głosu zaskrzeczał płaczliwie:

- Powiadam waści, arabskie awantury! Dziw mi głowa nie pęknie, nie spałem całą noc, chory jestem, rozbity! - zajęczał wąchając trzeźwiące sole.

- Cóż się stało? - zatrwożył się nie na żarty.

- Sameś to waćpan sprawił, a teraz się dziwujesz - patrzył podejrzliwie.

- Iza wczoraj przepadła spośród gości. W głowę zachodziłem, co się z nią stało. Waćpan także się gdzieś zapodziałeś. Musiałem zaimprowizować historię nagłego zasłabnięcia Izy i dla lepszego upozorowania posłałem po doktora. Graf Zubow również sprowadził swojego. Zrobiła się arabska awantura! Zapachniało skandalem. I gdyby nie Terenia! Hi! hi! wpakowała do łóżka Magdusię i wytrzaskawszy po pyskach pokazała ją doktorom. Hi! hi! ucieszna historia. Pani szambelanowa zaś promenowała się po nocy i mrozie.

- Bolała ją głowa i chciała się nieco przewietrzyć - wtrącił niepewnym głosem.

- Taka brawada w asyście kogoś drugiego mogłaby pobudzić do plotek - ciągnął z drwiąco czułym uśmieszkiem, że Zaręba poczuł się jakby pod pręgierzem. - I co waść powiesz, doktorzy znaleźli Magdusię chorą! Hi! hi! dziewka niby rzepa! Wszyscy się zaniepokoili, a graf raczył już dzisiaj dwa razy dowiadywać się o zdrowie Izy...

- Mam nadzieję zobaczyć ją w dobrym zdrowiu.

- Terenia upewnia o jej chorobie. Kaprysi jak zwykle! Myślę, jako najskuteczniejszym medykamentem byłaby Łazarewiczowa ze świeżymi modami. Drwił nie przestając trzeźwić się solami. Wpadła Terenia i obcesowo uderzyła w porucznika:

- Co waćpan zrobił najlepszego! Iza się pochorowała z tej wariackiej jazdy!

- I mój ochwacony ogier dogorywa. Kwita byka za indyka!

- Waćpan drwi czy o drogę pyta? - zaperzyła się srodze.

- Nie drwię i siadam, by się dowiedzieć o zdrowiu pani szambelanowej. Służący zameldował jakieś zatroskane damy. Szambelan wyniósł się pozostawiając trud zabawiania gości Tereni i Zarębie, gdy po odejściu pań Terenia stanęła przed nim z groźną twarzą.

- Mam z waćpanem na pieńku.

- Pewnie za von Bluma - podjął wyzywająco. - Obciąłem go na szelmę, bo szelmowską modą napadł mnie zbrojnie po nocy i chciał brać w dyby.

Błękitne oczy strzeliły piorunami, ale pohamowawszy się wyrzekła prędko:

- Możesz go sobie poszatkować na kapustę, nic mi do jego persony...

- Tym ci lepiej. Więc cóżem to zawinił przed waćpanną? Terenia nagle wybuchnęła niepowstrzymanym płaczem.

- Ukrzywdziłeś mnie jak nikt na świecie! - załkała boleśnie.

- W imię Ojca i Syna!- zdumiał się i zatrwożył.

- A któż Marcinowi przekładał, żem płocha, żem wietrznica, żem wiary niegodna, kto? I ja waćpana uważałam prawym przyjacielem! - szlochała.

- Pókim się nie opowiedział przeciw Blumowi - wtrącił szydliwie.

- Ja tego nie przeżyję, ja sobie co złego zrobię - zanosiła się coraz rzewliwiej. - Całe moje nieszczęście waćpan sprawił. A któż instygował podkomorzego przeciwko mnie, jeśli nie waszmość?

- Parol kawalerski, jakom go nie widział na oczy. Ktoś mi tu buty uszył...

- Twoje własne uczynki!... niepoczciwość... Com ci zawiniła, co?

- Daj mi waćpanna przyjść do słowa. Może się wszystko jakoś uładzi...

- Oho! adju, Fruziu! Wzięli wilcy kobyłę, niech wezmą i źrebię! Teraz ja nie chcę, żeby się Marcin nie wiem jak kajał i prosił, nie chcę! Niech się ożeni z tą starą torbą podkomorzyną! Dbam o niego tyle co o zgubioną podkowę! Nie takie szarże zabiegają o moje względy. - Szlochania przemieniły się nagle w paroksyzm zapalczywości. - Katon, zbrodnią mu nawet cudze radości, a gemejny milsze od kochanki! - wykrzykiwała zapalczywie. - Chodzi jak ten mruk i patrzy, kogo by skarcić. Dobrze powiedział o waści kasztelan, żeś największy z tyranów, bo z cnotliwości gotóweś wytracić pół świata. Wszystkim już dopiekłeś. Nawet Iza nieraz płakała na twoją nieczułość!

- Waćpannie lepiej przystoją piosenki niźli kazania, ja zaś przyszedłem do Izy...

- Wybrałeś się w porę, właśnie nie przyjmuje nikogo.

- Jestem przymuszony jej wezwaniem. Ruszył ku drzwiom gotowalni.

- Nie można - zastąpiła mu drogę. - Iza nie chce widzieć waćpana na oczy. Waszmość potrafi jeno sprawiać ludziom udręki a niepokoje...

- Moje pokorne służby pannie pułkownikównie - skłonił się i odchodził.

- Jak to, i waćpan naprawdę wychodzi? - Tyle było zdumienia w jej głosie, iż odwrócił się na chwilę. - Inny by płakał, inny by już u nóg leżał i

submitował się, a ten jakby nigdy nic odchodzi. To już, do stu par diabłów, paskudne, to już...

Skłonił się z przesadną dwornością i wyszedł bez słowa. Poczuł jednak żądło w sercu. Dlaczego nie chciała go widzieć? Po wczorajszych szałach taka niełaska? Przyzywa najczulszymi słowy i nie przyjmuje? Co w tym się przytaja?

- Mała szkoda, krótki żal! - zakonkludował wchodząc na pokoje kasztelanowej. Zastał ją również w smutkach i melancholiach. Była sama w komnacie i pełna jakichś lęków i złych przeczuć.

- Całą noc śnił mi się twój ojciec! - wyznała się nieoczekiwanie.

- Mój ojciec! Zawsze wspominał panią kasztelanową z wielkim uważaniem.

- A ma prawo nienawidzieć - szepnęła. - Mieliśmy się pobrać...

- Nie wiedziałem o tym! - zawołał poruszony do żywego.

- I rozeszliśmy się... Moja w tym wina... moja... - powtórzyła ze skruchą. - Śnił mi się pierwszy raz w życiu...leżał na prostej słomie... coś wołał... prosił mnie o coś... nie mogłam zrozumieć... ale widzę go wciąż... widzę...

I zapatrzona w śnieżne przędziwa snujące się za oknami, krótkimi słowy wymalowała tak utrafiony konterfekt miecznika, że Sewer powiedział: - Takim go widziałem po raz ostatni w jesieni.

- Ja go pamiętam innym zgoła, sprzed lat trzydziestu... Czego on mógł chcieć ode mnie?... Pomiędzy nami nieprzebyte przepaści... niezapłacone krzywdy... moje winy... Łzy posypały się po jej bladych jagodach. Niekiedy wyrywało się jej jakieś słowo malujące zamarłą przeszłość. Wyznawała się bezwolnie ze swoich grzechów i zdrad popełnionych względem miecznika. Dziwno mu było słuchać miłosnych tragedii własnego rodzica. Dziwno i straszno zarazem, zrozumiał bowiem bolesne źródła łez matki, dziwactwa ojca i wiele, wiele strasznych rzeczy. Jej cień był pomiędzy nimi, niepokojący, przeklinany, okryty wzgardą, lecz wiecznie żywy i obecny.

Gniew się w nim podnosił za matki żywot męczeński. Siedział ze ściągniętymi brwiami, chmurny, cały w dygocie serdecznego bólu i żałości. Wreszcie pod jakimś błahym pozorem wyszedł. Bał się, że w końcu i sam się jeszcze popłacze, tyle się w nim nazbierało cudzych łez i własnego rozdrażnienia. Zwłaszcza wzbudzone opowieścią kasztelanowej myśli o domu nie dawały spokoju, a postać ojca wciąż stawała na oczach.

- Tam się musi dziać coś złego! - myślał trwożnie.

Na kwaterze było mu dziwnie pusto i nudnie; Maciuś raportował o stanie ogiera wieści coraz groźniejsze, Kacpra nie było, poszedł jak zwykle do koszar artylerii egzercyrować kantonistów, Kiliński też nie dawał znaku życia. Więc nie wiedząc już, co robić z sobą, poszedł na miasto i włóczył się po ulicach, nie mogąc jednak nigdzie zgubić swoich złowrogich przeczuć. A jakby na dobitkę jakimś dziwnym trafem spotkał dwa razy Igelströma, przelatującego w eskorcie kozaków.

Zdawało mu się widzieć przy nim von Bluma. Z przyczyny prędkiej jazdy ambasadora i padającego śniegu nie potrafił akuratnie rozeznać twarzy, lecz był prawie pewien, że się nie myli. Nowa więc udręka spadła mu na serce, dobrze przecież rozumiał, jako von Blum nie wyzwie go na rękę, a znajdzie wygodniejszy sposób wywarcia na nim niezawodnej zemsty. Znał go bowiem mściwym i podstępnym.

- A może mi się tylko zdawało!

I jakby na złość nie mógł znaleźć kapitana Chomentowskiego, który po powrocie z Paryża zorganizował nadzór nad wojskami imperatorowej i powinien był wiedzieć nie tylko o każdym przesunięciu oddziałów, lecz i poszczególnych oficjerach, przybywających do Warszawy.

Zamknął się na kwaterze i siedział kamieniem przez cały wieczór, oczekując na wiadomość od Kilińskiego.

Ale majster zjawił się dopiero nazajutrz rano, zielony tobołek postawił przy drzwiach i rozejrzawszy się po izbie wyrzekł ciężko, przysapując:

- Sprawione na glanc! Sam doręczyłem Francuzowi.

- Siadajże, aspan, w piętkę już widzę gonisz z utrudzenia. Poszło niełacno?

- Furda! słowo się rzekło, to choćby głową przyszło nałożyć,Kiliński gotowy. Skończyło się na półgarncówce trojniaku u Poltza, jakim utraktowałem starszego nad lochami, że mi wstrętów nie czynił. Buty jeszcze dołożyłem Francuzowi, bo mu już stare z nóg zlatywały. Frant to musi być... Po polsku mówi expedite, jeno się z tym nie wydaje i prostakiem się pokazuje.

- Wielkiej to cnoty republikanin! Cóż tam nowego na świecie?

- W kancelarii mi powiedzieli o papierze ambasadora do hetmanów względem rychlejszego złożenia list redukcyjnych od każdego regimentu z osobna. Powiedzieli też, jako pan kasztelanie Mostowski uciekł z Tarchomina, że od wczoraj pułkownik Baur szuka go po Warszawie. Robił

już rewizję u panienek na Nalewkach i był w przebraniu w kafenhauzie Dziarkowskiego.

- Baur wziął za to, żeby go nie znalazł. Wie on, jak trawa rośnie.

- Na mieście szeptają, że jak tylko ogłoszą dzień redukcji, to Arsenał zabiorą i swoimi obsadzą. Mogą, łakoma rzecz, wojska stoją zaraz na Lesznie, której nocy uderzą niespodzianie i gotowi capnąć!

- Niech aspana o to głowa nie boli: stary Dobrski czujniejszy od żurawi...

- Bo na ten przykład dzisiejszej nocy z racji ogniowych alarmów obudził mnie czeladnik wrzaskiem: "Uderzyli na Arsenał!" Wyleciałem na ulicę, a tu już walą w bębny, grzechocą, trąbią i ludzie, z czym kto miał pod ręką, biegną na obronę. Pół miasta zerwało się na nogi. A to jeno sadze zapaliły się u piekarza w Dulfusowej kamienicy na Długiej. Ugaszono w mig, ale zebrało się parę tysięcy narodu. Rano znowu nowa awantura i wzburzenie powszechności. Na Karmelickiej koło zdroju wyrzucili z dwóch dworków obywatelów i zakwaterowali tam grenadierów kijowskich. Wyrzucili ich ze wszystkimi bebechami do komórek! na mróz! Słychaneż to rzeczy! Takie bezprawia w stolicy, pod bokiem króla! Powiedam porucznikowi, że mi już wątroba puchnie z irytacji.

- Cierpliwości! Niech jeno wiosną zaleci, a weźmiemy się do porządków.

- Byle człowiek dożył tej pory. Ale, co mi donieśli o jakimś Kobylańskim, utrzymującym zajazd i traktiernię. Niechybnie zabawia się werbowniczym procederem. Zawsze u niego pełno gemejnów, borguje im gorzałkę i do konfidencji dopuszcza. Widzieli go też, jak nocami przekrada się do pałacu ambasadora. Z czymże tam lata, jeśli nie ze zdradą...

- Wstąpże z tym do księdza Meiera. Mnie pilno na miasto.

Wyszli razem. Na schodach jeszcze dołożył Kiliński niejedno, bo wiedział o wszystkim, co się działo i mówiło po warsztatach i między pospólstwem.

Zaręba stawił się przed kasztelanową przypominając obietnicę.

- Gotowam prosić Igelströma choćby zaraz.

- Właśnie przyjmuje do południa. Tam pono siła suplikantów wyczekuje...

- To i ja poczekam, korona mi z głowy nie spadnie. I przybrawszy się stosownie do okoliczności, kazała się zawieźć do pałacu ambasady

rosyjskiej.

Rozdział X Pałac stał na Miodowej, naprzeciw klasztoru Kapucynów, w głębi dziedzińca odgrodzonego sztachetami. Nad wyjazdową bramą dumnie połyskiwały złocone orły, świeżo zawieszone z rozkazuIgelströma. Aleja niskich lip prowadziła do głównego korpusu. Pałac był piętrowy, wdzięcznej architektury w smaku epoki saskiej, zdobny w kamienne wazony na frontonie, balkony pozłociste i w kolumnowy podjazd, dźwigający powyginane postacie swawolnych amorów. Olbrzymie okna parteru dawały widzieć wnętrze recepcyjnych sal wspaniale urządzonych. Boczne pawilony, wysunięte nieco ku ulicy, łączyły się z pałacem krytymi gankami. Od Miodowej był paradny wjazd i główny odwach, gdzie wartowały straże i gdzie na przyjazd znacznych person grzmiały tarabany i prezentowano bronie, zasię od strony Podwala cisnęło się pospólstwo, suplikanci, konfidenci i domownicy, a w obszernych domostwach mieściły się kancelarie, składy i kwatery służby.

Kilkadziesiąt koni zawsze tam stało na stajni, gotowych na każde skinienie, biwakowała kompania grenadierów i stały w gotowości sanie i kibitki pod zielonymi budami. Głębokie lochy, aktualnie przemienione na więzienie, taiły się pod pałacem. Wszędzie rzucały się w oczy straże, bagnety polśniewały na każdym kroku, a niezmiennym ornamentem drzwi, korytarzów i sieni były zielone mundury i srogie twarze żołnierzów.

W pałacu i dziedzińcach roiło się od ludzi, ale pomimo tego panowała surowa cichość.

Przesuwano się bez szelestu, nawet rozkazy szeptano i wszędzie czuwały przytajone, baczne oczy. Nawet konie eskorty oczekującej pod podjazdem nie rżały i nie dosłyszał kroku szyldwachów. Trwoga tłumiła wszystkie głosy.

Ambasadorski pałac, sumptem Rzeczypospolitej przyprowadzony do świetnego stanu, od czasu sejmu grodzieńskiego i powrotu króla do Warszawy wyrastał w imaginacji cnotliwych obywatelów na złowrogą fortalicję przemocy. W jego bowiem wspaniałych komnatach i tajemniczych zakamarkach pracowano niestrudzenie nad zagładą Rzeczypospolitej. Wynosił się nad miastem niby chmura brzemienna piorunami.

Budził dreszcze tragicznych lęków. Byli, którzy nawet o białym dniu nie mogli przejść podle niego, by im zgroza nie szarpnęła trzewiami, a pięście się nie zwarły.

Król wyczekiwał na Zamku, kogo by olśnić spłowiałym majestatem i zjednać łaskawością; zabawiał się sztukami, pisywał listy, niekiedy załamywał bezsilne dłonie, czasem skarżył się losom i ronił łzy żałosne.

W pałacu zaś zasiadła sprawować rządy nieubłagana, żelazna moc. Panował cień imperatorowej i przez swoje oddane instrumentum był prawdziwym władcą wszystkich losów Rzeczypospolitej.

Igelström rządził niepodzielnie.

W jego antyszambrach zbierały się codziennie tłumy pokornych hołdowników. Ministrowie i wielmoże czołgali się w prochu przed jego potęgą.

Tutaj roiło się od konfidentów, socjuszów i wszelakiego ultajstwa, zajeżdżającego poszóstnymi karocami. Tutaj spotykało się wszystkie gałgaństwa, wszystkie zdrady i zarazem wszystkie nadzieje. Jarmarczny tłum handlerzy wszelakim dobrem człowieczym.

Żebracze zgraje zrobaczywiałych sumień, słabych serc i dusz obłąkanych pychą, która ich doprowadziła do przeniewierstwa ojczyźnie.

Odprawowało się w tym pałacu jakoby nieustające nabożeństwo przed zjawionym bóstwem potęgi, przydzwaniało złoto jurgieltów, zaś gorliwie, chociaż z ukrycia, patronował najstraszniejszy wróg polskiego narodu, imć król pruski.

Nawet król przyjeżdżał niekiedy na obiady, nie omieszkując przy okoliczności żebrać o dobre słówko przed imperatorową lub protekcje dla swoich długów.

W pałacu przeto panował ruch, kipiało gorączkowe, choć tajemnicą osłonięte życie. Ciągle ktoś wjeżdżał iwyjeżdżał; ciągle przybywały ekstrapoczty z Petersburga; ciągle wylatywały sztafety z rozkazami, a sienie pełne były suplikantów.

Kasztelanowa, nie mogąc się przedostać do pałacu, przymuszona była pojechać do oficyn od strony Podwala, drogą wyznaczoną dla suplikantów z pospólstwa. Służba przyjęła ją opryskliwie, prowadząc przed jegomościa o krostowatej, nalanej twarzy, który, rozparty za stołem, pykał lulkę i puszczając jej w nos smrodliwy dym jął indagować o nazwisko i treść prośby.

- Nie waści sprawa! Wskaż, gdzie mam iść! - uniosła się żywo dotknięta. Skryba wybuchnął urągliwym śmiechem i zawołał:

- Hej, czeławiek! Zaprowadź jaśnie grafinię i dołóż dyżurnemu!

Hajduk w zielonej barwie wpuścił ją do niewielkiej stancji, zapełnionej już ludźmi po wręby. Dziw nie omdlała z fetorów i gorąca. Przysiadła jednak mężnie na twardej ławie pod oknem tocząc wylękłymi oczyma. W stancji panowała przytłaczająca cichość, nikt nie śmiał poruszać się swobodnie ni nawet zaszeptać do sąsiada, a jeśli rozległy się jakieś kroki pod oknami, jakieś drzwi trzasnęły lub zabrzęczały ostrogi, zrywali się z ław. Z niemałym zdumieniem przyglądała się tym szarym, bezimiennym postaciom z wynędzniałymi twarzami skazańców. Jakieś człowiecze zgoniny, nawiane tutaj niepomyślnych ewentów wichrami, zdały się wyczekiwać w śmiertelnej trwodze godziny ostatecznego wyroku. Nie brakowało między nimi ludzi najniższych kondycji, nawet Żydów. Było i parę kobiet, a jedna z nich, rzęsista jejmość w zielonej jubce o szerokim kołnierzu z rudych lisów i w takimże kołpaku, snadź śmielszej natury, przysiadała się do każdego, kolejno wyszeptując ze swoich frasunków i przygód.

Z poczekalni prowadziły wielkie drzwi do sali, gdzie ambasador dawał posłuchania. Niekiedy rozlegał się za nimi potężny, władczy głos, przejmujący drżeniem niepokoju, a niekiedy otwierały się podwoje i ktoś wywoływał nazwisko.

Niekiedy także otwierały się małe, boczne drzwiczki ukazując amfiladę pokojów i skrybów pochylonych nad stołami: to wchodzili nowi suplikanci.

Kasztelanowa czekała cierpliwie swojej kolei, czując się jednak coraz niepewniej i trwożniej. Bowiem pierwszy raz w życiu znalazła się wpośród pospólstwa i za jedno z nim traktowana. Miało to smak dobrowolnego poniżenia dla "sprawy" i ofiary, czym się niemało krzepiła. Jednak jakiś głuchy lęk zagnieździł się w jej duszy i rozrastał. Trwożył ją ten pałac, przerażały połyski bagnetów pod oknami, warty przy bramach, obca mowa i jakaś żelazna surowość, wyzierająca z każdej postaci. Wszystko było obcym nie tylko jej oczom, lecz i wyobrażeniom, i zwyczajom. Rozumiała się być o tysiące mil od Warszawy, w jakimś kraju wrogim i na dnie beznadziejnej niedoli. Chwilami podrywała ją myśl ucieczki, ale obawiała się ruszyć z miejsca, nie wiedząc nawet, którędy uciekać.

- Muszę wytrwać... jakże!... - myślała biegając bezradnymi oczyma dokoła.

- Jestem Jezierska - sprezentowała się naraz zielona jejmość. - Dobrodzika, uczciwszy uszy, pewnie z żałobą? - zagadnęła obcesowo i nie czekając odpowiedzi przysiadła, zaglądając jej w oczy.

Twarz miała tłustą, potrójne podbródki, noszapalczywie zagięty, załzawione oczy i głos piskliwy.

- Uczciwszy uszy - zaczęła podtykając tabakierę - ograbili mnie, moja dobrodziko! Zażyj, asińdżka, tabaka dobrze robi na oczy. Pięć wolców, parę wałachów, trzy wieprze karmne, pięćdziesiąt korcy owsa, że już nie rachuję drobiu! Zagrabili i basta! Jamburskie karabiniery generała Chruszczowa pod kapitanem Wołkowem. Kazałam wydać, bo zmamili mnie paletą komisyjną. A jak przyszło do zapłaty, zdechł pies, nie chcieli nawet wydać kwitacji. Poszedł upominać się o nią mój mąż, to go tak usatysfakcjonowali, że chociaż to było na jesieni, jeszcze krwią pluje, cherla i na księżą oborę wygląda. Chciałam bić w dzwony, zebrać chłopów, odebrać zagrabioną krwawicę i wziąć jaki taki odwet. Już by mnie oni ruski miesiąc popamiętali! Ale mój jegomość nie przyzwolił. Alianci, powiada, najjaśniejsza imperatorowa nasza protektorka, to swywolę żołnierską pokarać nakaże. Polityczniej, powiada, upomnieć się o krzywdę niźli jej gwałtem dochodzić. Taka polityczność akuratnie do dziadowskiej torby prowadzi, moja dobrodziko. Musiałam usłuchać: pan każe, sługa musi. Mąż, uczciwszy uszy, choćby był głupszy od dziurawej cholewy, a tak i rozkazuje...

- Przed majestat trzeba było wytoczyć całą sprawę.

- Byłam u króla, padałam mu do nóg, całowałam po rękach! Pomogło jak umarłemu kadzidło. Cóż to nasz król może? Siedzi na Zamku niby ta łątka i tańcuje, jak mu zabasuje ambasador! Pomiarkowałam to rychło, moja dobrodziko, i już trzeci dzień wysiaduję w tym smrodzie, a przed ambasadorską obliczność dostać się nie mogę. Ale żebym tu miała siedzieć do wiosny, doczekać się muszę! A nie, to trafię z żałobą i przed samą najjaśniejszą opiekunkę, a swojego nie daruję! Zasię okoliczności były takowe...

Wpadł nagle jakiś oficjer, oznajmiając koniec posłuchań. Zapanowała przykra konsternacja między suplikantami, ale radzi nieradzi zaczęli się rozchodzić.

Podniosła się i kasztelanowa zapraszając do siebie gadatliwą jejmość, gdy stanął przed nią oficjer, submitując się w najwyszukańszych słowach z przeoczenia. Winnym okazał się jegomość o krostowatej twarzy, który wziął za swoje.

Świetny oficjer, przepasany złotą szarfą, dał jeszcze komuś w zęby, narobił piekła i wciąż przepraszając zaprowadził ją do zacisznego gabinetu od Miodowej, gdzie miała oczekiwać na wolną chwilę

ambasadora. Słuchała piąte przez dziesiąte jego ugrzecznionej mowy, zaciekawiona cugami, jakie zajeżdżały pod pałac.

Snadź przybywały jakieś dostojne persony, bowiem raz po raz warty prezentowały broń i wrzały bębny.

Jakoż w sąsiedniej komnacie zebrała się jakby rada koronna. Słychać było wartkie głosy, wybuchy krótkich śmiechów, przesuwanie krzeseł, skrzyp posadzki, to jakiś grzmiący bas, po którym przymierały gwary, szemrząc jeno ściszonym bełkotem.

Z racji posępności styczniowego dnia i śniegu padającego od rana zapalone świeczniki gorzały na stole.

W złotawym okręgu brzasków widniało kilka postaci, siedzących w poręczowych krzesłach. Konterfekt imperatorowej w koronacyjnym majestacie wisiał na ścianie, pod nim brał pierwsze miejsce baron Otto Igelström, ambasador i generał en chef wszystkich wojsk, z prawejstrony siedział graf Moszyński, marszałek wielki, z lewej książę Sułkowski, kanclerz, a naprzeciw bieliła się głowa hetmana wielkiego, Ożarowskiego. Hrabia Ankwicz, głowa Rady Nieustającej, promenował się niecierpliwie po sali, ukazując niekiedy wyniosłą postać, piękną twarz, cyniczny uśmiech i drwiące spojrzenia. Jakiś zaufany skryba, siedzacy przy bocznym stoliku, ogryzał pióro. Obraz był jakby komilitonów, zażywających wywczasów i pogawędki przyjacielskiej. Mniemań byli jednakich i zarówno powolni najjaśniejszej aliantce, więc chociaż dyskursy toczyły się w materiach politycznych, nie dochodziło do scysji ni kontrowersji. Jeno niekiedy zgrzytnęła z cicha jakaś partykularna animozja i skrzyżowały się spojrzenia jak szpady, ale Igelström z wprawą pierwszego kapelisty tłumił dysonanse i pod jego żelaznym przewodem instrumenty grały wtórem pełnym słodkiej zgodności. Graf Moszyński, jego antagonista i jedyny w tej kompanii nie szukający tylko własnych korzyści, acz zarówno oddany widokom imperatorowej, próbował niekiedy protestacji. Przechodziły jakby niezauważone, że jego żabia, obmierzła twarz pokrywała się rdzawymi plamami rumieńców i gniew czynił uwagi coraz zjadliwszymi. Kanclerz, stary i chorowity, któremu często brakowało oddechu i słów, a zawsze rozumu i miłości ojczyzny, posłusznie przytakiwał wszystkiemu. Hetman lubował się drożyć i powoływać na dobro powszechności, lecz ani mu w głowie powstało przeciwić się życzeniom ambasadora. Jego siwa, piękna głowa, wspaniała postać, świetny polor i znajomość materii wojskowych, nabyte w służbie francuskiej, dawały mu pozór dostojnego męża, godnego tak znacznej

szarży, jaką piastował w narodzie. Zasię był tylko posłusznym narzędziem przemocy i jurgieitnikiem bez czci i sumienia. Hrabia Ankwicz maniery miał czarujące, wymowę piękną, dowcip na zawołanie, postawę pańską, rozum niepowszedni, imaginację żywą, naukę nie lada, objęcie spraw bystre i ani krzty serca ni sumienia. Był prawą ręką ambasadora i ślepym instrumentum jego rozkazów, ale kazał sobie za to dobrze płacić. Wielbił Bachusa, Wenerze cześć oddawał żarliwą, lecz ponad wszystko miłował karty. Wszystko, co było poza tym, rozumiał godnym śmiechu. Przy okoliczności potrafił szermować z nieporównanym wdziękiem zarówno maksymami Voltaire'a, jak tekstami Ewangelii lub sentencjami starożytnych, za jedno bowiem były mu obojętne. A że przy tym był jeszcze młody, odważny, rycerski, przyjacielski i dostępny, kochano się w nim powszechnie. Znał tyle arkanów uwodzenia ludzi, że mało kto potrafił mu się oprzeć. Nie taił się nawet ze swoimi niecnymi postępkami, przekładając cyniczną otwartość nad przymus udawania i lekceważąc sądy powszechności. Żył szeroko, a co mu dawały zdrady, rozsiewał pełnymi garściami nie frasując się o jutro. Z Igelströma i jego żołdackich manier podkpiwał głośno i czynił wesołe facecje.

Promenował się czas jakiś po komnacie i rzucił jakby od niechcenia:

- Pytał się mnie król jegomość o zdrowie Waszej ekscelencji...

Igelström podniósł na niego tępe oczy.

- Powiedziałem, że wasza ekscelencja ma się niezgorzej i wybiera się do niego.

- Naturalnie... muszę się kiedyś wybrać... muszę się sprezentować... tak...

- Śmieszna sytuacja, król urzędownie jeszcze nie wieo przybyciu pana ambasadora... Utrudnia to niemało różne okoliczności... Ja bym radził...

- Wiem dobrze, co mi czynić należy! - odparł wyniośle Moszyńskiemu.

Ankwicz pośpieszył zażegnać starcie, zwracając rozmowę na inną materię.

- Cóż się dzieje z kasztelanem Mostowskim? - zwrócił się do Moszyńskiego.

- Baur go złowił i pod kozacką eskortą z powrotem do Tarchomina odesłał.

- Mam zamiar odesłać go do Petersburga - zaczął gniewnie ambasador. - Internowałem go w jego własnym domu tylko na gorące instancje wielu

osób, bo powinienem wsadzić do lochu. To jakobin: pod pozorem zabawy wymyka się do Warszawy na spiskowanie. Jego związki z rewolucjonistami francuskimi są mi wiadome. Mam relacje o jego czynnościach w Paryżu.

- Słabe to poszlaki; młody i gorący, mogła go żywa imaginacja ponieść na chwilę aż do znajomości niebezpiecznych, ale w jego jakobinizm nigdy nie uwierzę. A przy tym ma możnych przyjaciół, gotowi wstawić się za nim do imperatorowej. Może nam przyczynić zgryzoty. Jego uwięzienie już wzburzyło całą powszechność...

- Co mi powszechność! Będzie, jak postanowię. A jeśli mnie znudzi panicz, każę go wywieźć. W Kałudze już od dawna nie widziano waszych senatorów.

- Baur podebrał go z ciepłego gniazdka, od samiczki - zaśmiał się hetman.

- Jedyny do czynienia gwałtów - obruszył, się marszałek. - Wdziera się nocami do domów, postępuje wbrew ustawom krajowym i władzom...

- Spełnia swoją powinność - bronił Ankwicz dojrzawszy nieukontentowanie ambasadora.

- Marszałkowscy bowiem za jedno trzymają z łotrzykami, a głównie zabawiają się po szynkowniach. Nikt już w tym mieście nie jest pewnym mienia i życia.

- Właśnie z nadmiaru policji. Moi ludzie nie są na utrapienie spokojnych obywatelów i węszenie za urojonymi spiskowcami. Kto zaś przyczynia się do ciągłej niespokojności w mieście, kto kuma się z ultajstwem, kto rozsiewa postrach? Czyż potrzeba wymieniać? To pruskie metody Baura i jego konfidentów: szczuć jednych przeciw drugim, szykanować, podchodzić, które to sposoby rozumiem tylko niepotrzebnym jątrzeniem społeczności, wzbudzaniem obaw i sposobieniem nieprzyjaciół.

- A ja rozumiem je zbawiennymi dla tutejszego kraju - wybuchnął Igelström.

- Skutki temu nie odpowiadają - wyrzekł przyglądając się własnym pierścionkom.

- Panie marszałku, materię uważam za wyczerpaną - grzmotnął i zwrócił się do hetmana czerwony z gniewu. - Dostałem polecenie, aby redukcji wojsk dokonać w ciągu paru tygodni. Gdzie są listy redukcyjne?

- Jeszcze nie wszystkie regimenty je przysłały. Ale cóż nam po nich, gdy nie ma pieniędzy na zapłacenie dezarmowanych żołnierzów.

- Nie moja sprawa. Wojsko musi być jak najprędzej pomniejszone.

- Pierwej trzeba mu wypłacić zaległe lenungi. Jakże postąpić? Wygnać? Mają broń, gotowi podnieść warchoł.

- Na buntowników są kije!

- Medykament jedyny, prawda, lecz ułagodzonych zapłatą snadniej przeciągnąć w alianckie szeregi. Ten wzgląd rozumiałem ważnym.

- Pożyczyć z kabritowskiej masy - wtrącił Sułkowski. - Jakże z Holendrami?

- Nie dadzą Rzeczypospolitej ani grosza bez gwarancjipana ambasadora, zaś komisja likwidacyjna upadłych banków również nie da - odpowiedział Moszyński.

- Ale zmniejszenie wojsk zadekretowane w Grodnie jest życzeniem imperatorowej, a najpilniej wymagają tego dzisiejsze koniunktury polityczne - zabrał głos Ankwicz. - Drezdeńscy i lipscy emigranci budują na nim jakoweś zamierzenia, już chodzą burzące pisma po regimentach i snują się emisariusze. Sprawa redukcji, jak uważam, powinna być dokonana piorunem, jednego dnia.

- I tyle tysięcy ludzi rozżalonych i bez chleba znajdzie się na wolności, gotowych na wszystko! - zawołał hetman. - Byłby tylko jeden sposób pomyślnego uskutecznienia, żeby pan ambasador rozkazał swoim wojskom otoczyć nasze regimenty i zdezarmowanych oficjerów i gemejnów zagarnął ryczałtem.

- Nie płacić, ukraść i hurtem wszystkich sprzedać! Ha! ha! Spaniały koncept, znaczne percepty i wielka zasługa - chichotał rozbawiony Ankwicz.

- Tego projektu nie można uskutecznić: wywarłby powszechne wzburzenie i protestacje! Ani to polityczne, ani do przeprowadzenia - oponował Moszyński.

Zawrzały gorące dyskursy. Położył im koniec Igelström:

- Wrócimy do tej materii i sposobów, skoro listy redukcyjne będą gotowe. Pan hetman wyda polecenie, abym je miał do tygodnia. Trzeba z tym skończyć! Zuchwałość oficjerów i gemejnów musi być ukrócona. Meldują o ciągłych zaczepkach moich odwachow i napadach na kozackie patrole, o zgoła nieprzyjaznej postawie publiki. A szczególniejszą zuchwałością odznaczają się oficjerowie artylerii. Wiem, jako na publicznych asamblach nie skrywają wrogości względem nas. Z

rozmysłem też paradują po mieście w krzyżach zyskanych w ostatniej wojnie z nami. Sam takiego spotkałem i gdyby się był nie umknął...

- Rezolucja titulo noszenia zaszczytów wojskowych nie jest jeszcze odwołana - objaśnił cicho kanclerz.

- Właśnie w tej materii chcę mówić. Owa rezolucja to kamień obrazy, to nadwyrężenie aliansowego traktatu. Zapadła na sejmie wbrew naszym życzeniom. Przyprowadziła do gniewu najjaśniejszą monarchinię. Przez nią odwołany został mój poprzednik i przyjaciel de Sievers. Ale ja nie ścierpię dalszej tolerancji oczywistych naigrawań! Muszę raz położyć temu koniec - wybuchnął gwałtownie, porywając się z miejsca. - Oto mój konspekt uniwersału - rzucił szarą, zapisaną kartę przed kanclerzem. - Żądam, by w tym uniwersale jasno wyłożono o słusznym nieukontentowaniu imperatorowej z racji wypadłej na ostatnim sejmie rezolucji, mocą której używanie krzyżów i medalów wojskowych, przez sancitum konfederacji de die 18 Junii 1792 zniesionych, znowu dozwolone zostało. Żądam wyrażenia skruchy za ten przypadek w słowach przystojnych i godnych majestatu. Żądam na uchylających się i prawu nieposłusznych kary odebrania szarży i wieży. Żądam zdeterminowania poselstwa, które by imieniem całego narodu zaniosło wyrazy najwyższego żalu i najgłębszej konsyderacji dla najjaśniejszej aliantki. Tak ma być.

- Kondycje nazbyt upokarzające, król może się wzdragać z podpisaniem...

- Ja żądam, nie proszę. Mam już dosyć ciągłych zabiegów o łaskawe ucho jego królewskiej mości. Jestem pełnomocnym ministrem i wola imperatorowej jest prawem dla was - zakrzyczał naraz, bijąc pięścią w stół. - Nanieposłusznych mam bagnety... - głos mu huczał gromami, gniew ponosił, wyrzucał zadyszane i twarde słowa niby komendę przed frontem. Kompanioni nie zdali się być jeszcze wystraszeni, zadziwiał jeno tenor przemowy, zgoła niestosowny do ich zdeterminowanej powolności. Spojrzeli na siebie zbłąkanymi oczyma, a w upatrzonej chwili rzekł Ożarowski:

- Jak tu jesteśmy, nie potrzebujemy zapewniać waszej ekscelencji o naszym rozumieniu aliansowego traktatu i powinnościach względem najjaśniejszej monarchini. Wypełniamy je wiernie wedle sił i możności.

Igelström na tę delikatną wymówkę odpowiedział jeszcze sroższym gniewem.

Wszyscy spiskują przeciwko Rosji! I wszyscy pracują nad moim odwołaniem z Warszawy. Nie cieszcie się za wcześnie! Nim upadnę, zmiażdżę intrygantów i przeniewierców. Wiem, kto zabiega o fawory Zubowa - wparł tygrysie oczy w Moszyńskiego. - Wiem, kto szuka przyjaźni Buchholtza - uderzył w pobladłego kanclerza. - Wiem, kto o każdym moim słowie zdaje relacje Sieversowi - zwrócił się gwałtownie do Ankwicza. - Ja wiem, co przeciwko nam knują Puławy, kto się ogląda na emigrantów, a kto na Wiedeń. Kto w oczy udaje przyjaciela, a po cichu utrzymuje związki z jakobinami. Wiem wszystko! Regestr wiadomości mam długi. Cierpliwość i pobłażliwość moja na wyczerpaniu... Kto mi się sprzeciwi, zgniotę, wdepczę w ziemię! - wrzeszczał wzburzony do dna, bryzgając dokoła jadem posądzeń i brutalnych wymysłów i pogróżek.

Narada przybierała niespodzianie pozór ordynaryjnej kłótni, pełnej gburowatych połajanek. Nie oszczędził im urągliwych wypominań jurgieltów, jakie pobierali za swoje usługi z jego ambasadorskiej kasy. Kanclerz już chrypiał z alteracji, oczy mu wyłaziły i brakowało oddechu. Hetman spąsowiał i zęby mu szczękały, starał się jednak przymilającym uśmiechem pokryć głęboką obrazę. Moszyński obgryzał paznokcie, garb mu drgał niekiedy, a ledwie powstrzymywana wściekłość wykrzywiała zacięte wargi. Nawet Ankwicz, cale nieprzystępny obawom, zaniepokoił się obrotem narady. Przewidując jakąś intrygę nieprzyjaciół, próbował ułagodzić zagniewanego. Nie na wiele się to zdało, gdyż Igelström, nie zważając na ich dostojeństwa, znaczenie w narodzie i gorące zapewnienia powolności jego zamierzeniom, traktował ich jak swoich gefrajterów. Rad bowiem pastwił się nad słabymi dając im poczuć swoją wszechwładną moc. Biegał po komnacie, tupał nogami i po prostu im wymyślał. Tkwił w nim głęboko pruski żołdak, przywykły do ślepego posłuszeństwa, i satrapa, wierzący tylko w pięść i nakaz. Ten zawsze straszył, a jeśli nie zastraszył, pierwszym był w rejteradzie. Na swoje szczęście zastraszył tych dygnitarzów i przywiódłszy ich do pokorności folgował sobie. Leżeli przed nim w prochu, upokorzeni, wylękli, a niby psy obite żebrzący o zmiłowanie przerażonymi oczyma. Nasycał do woli swoją dumę i żądzę panowania. Było w nim jeszcze coś, do czego się nie przyznawał nawet przed sobą - oto głęboko dręcząca zawiść. Mógł każdego z nich wdeptać w ziemię, panował nad nimi, ale czuł w nich jakąś niezrozumiałą, lecz wrogą wyższość.

To go wzburzało aż do nienawiści, zwłaszcza iż przyzdarzonej sposobności dawano mu uczuć jej gorzkawy posmak. Intruzem bowiem

uważali go między sobą, znoszonym jeno ze smutnej konieczności, z nakazu rozsądku i politycznych widoków, nierzadko przypominając, jako łaska, która go wyniosła na szczyty, może go również obrócić w nicość. Pamiętał o tym, a że właśnie dzisiaj rano dowiedział się o zabiegach w Petersburgu czynionych celem odwołania z Warszawy, szalał z gniewu wywierając na nich całą brutalność obrażonego satrapy. Wyćwiczony w pruskiej szkole, Fryderykowskim regulaminem uformowany w kształt człowieczego podobieństwa, rozumiał władzę jako ucisk i samowolę. Kijem też i przemocą wymuszał ślepy posłuch. Zasię jego konfidenci wątpili o skuteczności niektórych jego zarządzeń, a co najzuchwalsze, czasami doradzali sprawiedliwość i ludzkość w postępowaniu z powszechnością. Brał to za osobistą obrazę i niesubordynację. To się sprzeciwiało jego naturze i nawet mogło podać w podejrzenie u petersburskich protektorów. Takie maksymy czy racje pachniały mu jakobinizmem. Odrzucał je z nieukrywaną wzgardą. Wielbił zasady proste, ale najskuteczniej prowadzące do fortuny: być katem dla słabych i zwyciężonych, a przed możnymi wybijać pokłony. Polskę znał jeszcze od czasów Repnina i na jej nieszczęściach urastał w sławę i dochodził do znaczenia. Wypełniał ślepo, co mu było nakazane, nie dbając na zniszczenie, jakie pozostawiał za sobą, ni wybiegając naprzód rozumieniem. Sumienie miał spokojne. Nie zważał na takie błahostki. Cnotę traktował jako wymysł głodnych sawantów, a z miłości ojczyzny drwił. O swoim rozumie wiele trzymał, radząc się jednak we wszystkim generała-kwatermistrza Pistora, za którym czaił się Buchholtz, zaufany króla pruskiego.

Z racji swoich żołdackich manier i srogości uchodził za wielkiego wodza, chociaż za całą naukę posiadł jeno wojskowy regulamin, w który wierzył, jak nie wierzył w Boga. Sami nawet Rosjanie drwili z jego zwycięstw, odnoszonych jedynie na polach manewrów i parad.

Obrady przeciągały się do późna, że kasztelanowa zrezygnowawszy z posłuchania odjechała do domu. Powróciła jednak nazajutrz o naznaczonej porze południa i pierwszą z kolei zaprowadzono do sali przyjęć.

Ambasador spacerując po sali nie skinął jej nawet głową na powitanie.

- Wasza ekscelencja raczy... - zaczęła nie zważając na obelżywe przyjęcie.

- Proszę krótko i prędko wyłożyć swoją suplikę - rzucił przez ramię.

Kasztelanowa wyłożyła akuratnie głosem nieco roztrzęsionym, lecz z

dużą pewnością.

- To jakobin, emisariusz i szpieg francuski. Odeślę go do Petersburga! Nie mogę nic poradzić! Żegnam! - zdeklarował twardo, odwracając się do okna.

Podeszła bliżej i zniżając się do łzawych molestowań przedstawiła Volange'a człowiekiem Bogu ducha winnym, ordynaryjnym kupczykiem, jakim znała go od dawna, obcym jakimkolwiek propagandom. Mówiła z taką gorącością przekonań, że wysłuchał uważnie i kazał Francuza przyprowadzić.

Rozradowana nadzieją zaczęła mu dziękować. Szorstkim ruchem nakazał jej milczenie i patrzył przez szyby na warty stojące w dziedzińcu. Był już posunięty w latach, acz krzepki jeszcze. Ruchy miał ociężałe, wymierzone i sztywne. Trzymał się prosto jak na paradzie, patrzyłz góry i groźnie. Spod żółtawych brwi świeciły drapieżnie jasnoniebieskie oczy. Twarz miał dużą, obwisłą nieco, nos mięsisty, wyrastający, wargi lubieżnie czerwone i wywinięte, szczęki kwadratowe i krwistą cerę.

Opięty w zielony frak, suto wyszywany złotem, w orderach, przepasany generalską szarfą, dawał postać ponurego władcy i tyrana.

Kasztelanowa, nie doczekawszy się, by jej wskazał miejsce, zasiadła na jednym z fotelów, stojących rzędem pod ścianą. Błysnął jeno gniewnie oczyma.

Wreszcie przyprowadzono Francuza. Karabinierzy stanęli przy drzwiach. Volange rzucił się do kasztelanowej, którą widział po raz pierwszy w życiu, i w słowach najczulszych dziękował za wstawiennictwo. Naraz, jakby dopiero spostrzegłszy ambasadora, skamieniał.

- Bliżej! - huknął na niego rozkazujący głos. - Bliżej! Tylko mów prawdę, bo jak zełżesz, każę ci dać pięćdziesiąt nahajów! Wiadome mi są twoje sprawki - groził zasypując go krótkimi pytaniami, a patrząc mu w oczy.

Francuz roztoczył całą umiejętność wydawania się tym, za co chciał, aby go uważano. Odpowiadał rozwlekle, bąkał trzy po trzy, powtarzał, i odbiegając wciąż od materii, pokazywał się prostakiem i prawdziwym gamoniem.

Nawet w jakimś miejscu rozpłakał się rzewliwie. Słowem, pokazał się, jakby na teatrum nie potrafił i najsprawniejszy komediant.

- Milczeć! - wstrzymał potoki jego nieznośnego gadulstwa. - W ciągu dwudziestu czterech godzin wyjedziesz z Warszawy!

Tu pofolgował sobie, zwymyślał go od ostatnich, zagroził Sybirem i kazał iść precz.

Volange, nie wychodząc z roli, padł mu do nóg na podziękowanie, błagając zarazem o zwrot zabranych przy aresztowaniu towarów.

- Najjaśniejszy ambasadorze, wzięli mi pięć łub z materiami, podróżne tłumoki, regestra obstalunków i cztery lalki modnie przybrane: jedna w stroju á la Grecque, jedna á la Louis XVI, jedna w amazonce, jedna berżerka...

- Wyrzucić go za bramę wraz z bebechami! - krzyknął zniecierpliwiony i odwracając się plecami rozkazał adiutantowi wprowadzić następnego suplikanta.

Kasztelanowa zabrała Francuza do siebie. Jechał milczący, jakby jeszcze niepewny wolności, dopiero w pałacu, w ustronnym pokoju, gdzie czekał na niego Zaręba, pokazał twarz prawdziwej radości.

- Wyrwaliście mnie wilkowi z gardła - szeptał dziękczynnie. - Myślałem, że już po mnie. Dopiero list, przyniesiony przez szewca, dał mi przedsmak nadziei. W lochach nie było mi źle, ale dręczyły obawy indagacyjnych bastonad. A ta myśl, że mogą przymuszać do wyprzysięgania się moich opinii politycznych, do powolności ciemięzcom i tyranom, doprowadzała mnie do szaleństwa!

Twarz mu oblekła groza przeżytych myśli i obaw.

- Rozumiesz teraz, jak smakuje prokonsulska dyktatura, obywatelu?

- I więcej jeszcze dowiedziałem się od socjuszów niedoli.

- Dasz głos prawdzie przed obywatelami reprezentantami w Konwencie.

- Prześlę im obszerną relację, gdyż sam jechać nie mogę - zawahał się. - Wyjadę, lecz gdzieś z drogi zawrócić muszę.

- Chyba pod zmienioną twarzą i nazwiskiem. Ale wiesz, co by cię spotkało, gdybyś się znowu znalazł w rękach Igelströma?

- Wiem i pozostaję. Powinność przede wszystkim! -podniósł się do wyjścia. - Pragnę z tobą, obywatelu, pomówić obszerniej. Moglibyśmy się spotkać wieczorem u Kapostasa?

- Dobrze, ale o samym zmierzchu, gdyż na noc wyjeżdżam.

- Czy zabiera cię z sobą Działyński? - spytała milcząca kasztelanowa.

- Szef wyjeżdża dopiero za dwie niedziele. Śpieszyć muszę do Grabowa. Porwała się zatrwożona.

- Czyżby moje sny i przeczucia...

- Dostałem dzisiaj sztafetę. Ojciec rozkazuje mi przyjechać jak najrychlej. Odprowadziwszy go na stronę pragnęła coś powiedzieć, ale nie zdobyła się ani na jedno słowo, tylko ucałowawszy go na pożegnanie jak syna zapłakała cichutko, oddalając się spiesznie do swojej stancji.

Volange poleciał zapisać się na poczcie do wyjazdu i zbierać manatki.

Zaręba wyszedł zaraz za nim, pełen dręczących myśli o ojcu i smutnych przeczuwań. Już był wychodził z pałacu, gdy na podjeździe spotkał się oko w oko z Izą i Zubowem. Wracali z jakiejś promenady, roześmiani, weseli, niezmiernie zajęci sobą. Szambelanowa skinęła mu głową bardzo niechętnie i przeszła do sieni bez słowa.

- Jacyś diabli noszą ją swoimi wertepami - pomyślał, nie pojmując zgoła jej postępowania. Nie było jednak czasu na rozmyślania, cały bowiem dzień latał po Warszawie szykując się do wyjazdu. Zasię o zmierzchu pobiegł na Krakowskie, do kamienicy, gdzie był bank Kapostasa i Morina. Bankiera w sklepie nie zastał, poszedł więc do jego mieszkania na trzecie piętro. Służący go wpuścił uprzedzając jeno, jako pan zajęty jeszcze. Volange'a również nie było. Przemierzył więc raz i drugi małe stancyjki zawalone książkami, wyjrzał na Krakowskie i nie mogąc się nikogo doczekać siadł do czytania "Hamburskiej Gazety" leżącej na stole.

Przeszkadzał mu jakiś monotonnie recytujący głos jakby gdzieś z góry. Odszukawszy w kącie pokoju wąskie schodki zamaskowane szafami, dobrał się nimi na poddasze i stanął jak wryty. Znalazł się bowiem w niskiej, obszernej izbie, obitej czarną materią, na której srebrzyły się kabalistyczne znaki, hebrajskie zgłoski i dziwaczne hieroglify. Zielona, kryształowa kula, zawieszona w górze, rozsiewała świetlisty miał. Kapostas siedział pod nią nieruchomy, w czarnej szacie, pokrytej zodiakalnymi wyobrażeniami, na głowie miał jakby tiarę w kształt rogatego księżyca uczynioną, zaś w ręce wyciągniętej czarodziejską pałeczkę, zakończoną głową węża. Zdawał się być daleki wszystkiemu światu, oczy miał przywarte, a co pewien czas powtarzał jakieś słowa niezrozumiałe, mówił przeciągle, śpiewnie a z żarem niezmiernym. Naprzeciw pod ścianą widniała skulona postać w masce i długim płaszczu, powtarzająca niby pacierz jego słowa i tymże sposobem. Scena była osobliwa, zgoła jakby z bajki o czarnoksiężnikach.

Słyszał wprawdzie, że Kapostas jest członkiem sekty iluminantów i oddaje się jakimś magicznym praktykom, ale uważał to za złośliwe bajędy. Przyjrzał się więc uważnie i nie pojmując nic wyniósł się, jak tylko

mógł najciszej. Wydawało mu się to stworem chorej imaginacji.

Znał bowiem Kapostasa człowiekiem wielkiej nauki, rozsądku i głębokiego patriotyzmu. Ciężko mu było pogodzićsię z tym, co widział.

- I przebrał się na Cagliostra! Maska ma kształt tamtej z podziemi Dziarkowskiego! - rozmyślał i z zabobonną trwogą nasłuchiwał znowu tych głosów sączących się przez pułap.

Ucieszył się też przyjściem Francuza i zaprowadził go do odległej stancji, żeby czasem nie dosłyszał. Rozmawiali z godzinę. Volange, okazując się agentem rządu francuskiego, wysłanym do Polski celem naocznego przekonania się o stanie umysłów i przygotowań insurekcyjnych, dosyć obcesowo zażądał planty poczt spiskowych i znaku wtajemniczonych. Zaręba, dawno domyślający się jego roli, odmówił jednak udzielenia tych wiadomości pod pozorem, że mogli to uczynić jeno naczelnicy zawiązującego się powstania. Ostygł też znacznie w swoich do niego sentymentach i coraz podejrzliwiej się przyglądał. Wszedł na to Kapostas dziwnie blady i wymęczony, z oczyma rozgorzałymi nadziemskim blaskiem, a posłyszawszy, o co chodzi, rzekł z namaszczeniem:

- Ciemność i światło jest jednym, bowiem w nich Jedyny! Kto zdoła stworzyć w sobie lwią myśl potęgi, świat ugnie się przed nim. Zwycięży śmierć, samego Stwórcę przywiedzie do kapitulacji.

Mówił w ten sens dosyć długo, nim przeszedł do żądań Francuza. Wróciła mu już przytomność i chłodna rozwaga i bystre objęcie sprawy, okazywał się prawdziwą głową sprzysiężenia. Czym uspokojony Zaręba wysunął się po cichu i jeszcze tego wieczora pojechał do Grabowa.

Rozdział XI W ogromnej, mrocznej sieni grabowskiego dworu przed kominem siedział zasępiony stryj Onufry. Przy nim sfora srogich wilczarów skamlała z cicha. Ogień, żywiony smolnymi karpami, trzaskał wesoło, rozlewając lube ciepło i złocistymi brzaski wyjawiając stare zbroice, rzędy końskie i trofea myślistwa, akuratnie porozwieszane po ścianach.

Pora była wczesna; zaledwie styczniowy dzień przecierał się z mroków, zazierających przez okna lodową, zielonawą twarzą. Na świecie hulały lute wichry tocząc kłębowiskami śnieżnej zamieci, że raz po raz dygotały ściany, głownie leciały z komina i gryzący dym buchał.

Stryj Onufry żegnał się trwożnie, patrzył na zawarte drzwi do pokoju miecznika i znowu zapadał w jakieś lękliwe zadumy, bowiem czasu

niektórego zdradna i gorzka łza spływała mu po jagodach i z piersi rwały się ciężkie westchnienia.

Zasię cały dwór grabowski pełen był posępności, łzawych spojrzeń, cichych szeptań, płaczów stłumionych i dygotu serc uciemiężonych trwogą.

Wszyscy się byli zebrali w sieni i przyległych pokojach, gdy właśnie miecznik, jednając się z Bogiem, sposobił się zarazem do strasznej, niepowrotnej drogi...

Jakoś w sam Nowy Rok znacznie mu się pogorszyło, iż z dnia na dzień wyczekiwano końca, lecz dopiero wczoraj z wieczora kazał wezwać do siebie brata, z którym od dawna żył w gniewie. Stryj Onufry przybył nad ranem, a gdy się z bratem najczulej pogodził, ojciec Albin poszedł go dysponować na śmierć, bo kapelana domowego nie chciał mieć swoich tajemnic dyspozytorem. Czekano więc w drżeniu trwogi końca spowiedzi. Pod drzwiami miecznikowej komnaty klęczał Filip z zapaloną gromnicą i w głos płakał, zanim zbiły się w kupkę rezydentki niby śmiertelnie zestraszone kuropatwy i nieprzytomnymi głosami lamentowały pacierze za konających.

Marynia, z oczyma zapuchniętymi od płaczu, szukała ratunku w ramionach Ceśki, która nie mniej rozżalona i łzawa, tuliła ją do siebie uspokajając najtkliwszymi słowy. Rotmistrz Nałęcz w tureckim chałacie, puszczonym na wiatr, z głową obwiązaną jakąś zieloną szmatą, zgarbiony, zaniedbany i nagle postarzały, ronił po kątach rzęsiste łzy. Sulicki, zaparłszy się w sali przed świętym obrazem, obstawionym płonącymi świeczkami, wybijał głębokie pokłony na intencję umierającego. Trzaska skurczony na fotelu w bawialni patrzał dokoła oczyma bezgranicznej rozpaczy. Respektowe panny cisnęły się we drzwiach na rozcież powywieranych i raz po raz któraś z nich zanosiła się szlochem serdecznym, zaś ciotka Bisia w białym kornecie, z twarzą nieustannie radloną sznurami łez a z fajerką pełną rozżarzonych węgli w rękach, wykadzała pokoje jałowcem i ziołami poświęcanymi w Boże Ciało, że dwór napełnił się pachnącym dymem, w którym sprzęty i ludzie zdawali się jeno być błękitnawym majaczeniem. Tylko miecznikowa, wyższa nad grozę chwili i własne boleści, panowała nad wszystkim czujną myślą i przytomnymi oczyma. Nie mogła jeno wystać w jednym miejscu; stawała w sieni nasłuchując od mężowego pokoju i szła do sąsiedniej bawialni patrzeć w dziedziniec spieniony śnieżną zamiecią niby morze wzburzone, wisiała oczyma nad drogą, gdzie szarpały się z

wichurą olbrzymie drzewa.

- Ani żywej duszy! - szeptała wytężając oczy.

- Droga kopna i zamieć, łacno się zbić z gościńca - tłumaczył cicho kapelan, przybrany na wszelką okoliczność w komżę i stułę żałobną.

- A jeśli go Antoni nie zastał w Warszawie? - jęknęła łamiąc ręce.

Umknął z oczyma, pilnie zażywając tabakę. Miecznikowa wyszła na ganek zapełniony służbą i poddanymi. Jeden z nich chyląc się do nóg wyrzekł:

- My tu już oczy wypatrujemy za paniczem i na darmo. Wichura wyła, złowrogo szumiały drzewa, śnieżyca nieprzejrzanym stadem kłębowisk taczała się po polach i biła niby taranami w ściany dworu. Kurzyło, jakby kto nieprzeliczone wory mąki wytrzepywał na świat. Drzewa w pośrodku dziedzińca i pod oficynami targały się z oszalałym skowytem. Gdzieś od gumien leciały pozrywane z dachów snopki poszycia.

Trwoga sparła serce matczyne, wargi jej zadrgały niemą modlitwą i oczy powlekły się szkliwem tajonych łez.

- Wszystko w ręku Boga - pocieszał ją kapelan po powrocie. - Sewer dobrze się zna z zawiejami, tyle jeno złego, że może się opóźnić...

- Właśnie tego ja się lękam. Nie wie jegomość, miecznik czeka na niego?

- Nie wyznał się w tym względzie, lecz miarkuję, jako czeka.

- O sztafecie po niego wie. Boże miłosierny, Boże! - załkała cicho.

Otwarły się naraz drzwi do chorego. Pierwszy ruszył Filip z zapaloną gromnicą i z rezydentkami, za nimi cisnęli się wszyscy. Wybuchnęły płacze i lamenty, sądzili go ujrzeć oddającym ostatnietchnienie.

Miecznik leżał z głową wysoko na poduszkach, twarz miał wychudzoną niezmiernie i sinawą, lecz przytomne wejrzenie. Przebierał między głowami, jakby kogoś pilnie wyszukując i nie znalazłszy rzekł wyraźnie:

- Sumę odprawi jegomość wcześniej - kapelan stanął mu na oczach. - Ostatni raz przystąpię do Stołu Pańskiego. Ma się odprawować jak zwykle w Trzy Króle, uroczyście, z paradą... - zatchnął się, począł rzęzić i bić rękami powietrze, ale przyszedłszy do siebie rozkazał się ubierać.

Nie pomogły perswazje, Filip musiał przynieść świąteczne szaty i ubrać go wedle rozkazu.

Leciał mu przez ręce, za każdy ruch żywszy płacił atakiem dusznicy, lecz przemógłszy chorobę polecił się zanieść do głębokiego fotelu na

kółkach.

- Tutaj umrę - zadeklarował. - Mój Boże, tyle powietrza na świecie, a jeno braknie dla mnie... - poskarżył się patrząc oknem na rozsrożoną zamieć. - Posłać do brodu ludzi, niech spenetrują, czy lody stanęły... rzeka głęboka... śniegi łowią w pułapkę... o przygodę nietrudno... Miecznikowa gorącym spojrzeniem podziękowała mu za tę nieoczekiwaną troskliwość i wyszła dać polecenia, reszta też się już była usunęła trwożnie sprzed pańskich oczu, pozostał jeno Onufry.

- Przywiozłeś Ceśkę? - spytał po długim milczeniu.

- Sama się jechać ze mną naparła - jakby się usprawiedliwiał.

- Powiadał rotmistrz, jako była wyjechała w swoje strony...

- Prawda, nawet już była w Warszawie i nie wiadomo, co jej strzeliło do głowy, że w samą wilię Bożego Narodzenia powróciła - przerwał, gdyż chory jakby zadrzemał i opadł w fotel bezsilnie, zalecił więc ojcu Albinowi czuwanie i poszedł do jadalni.

Znalazła się Ceśka i odprawiwszy księdza na śniadanie, sama zasiadła przy chorym dając baczenie na jego oddech, przerywany rzężeniem i podobny raczej do mocowania się ze śmiercią. Budził się często i rozpoznając jej twarz sfrasowaną uśmiechał się dobrotliwie.

- Jeszcze mi nie pora... nie bój się... jeszcze mi... - szeptał zasypiając w pół słowa niedokończonego. Próbowała go utrzymać przytomnym rzeźwiącymi octami - odpychał je ze wstrętem. Niektórą chwilę toczył bystrymi oczyma, jakby kogoś wypatrując, i zapadał w niezgłębione mroki. Siedziała bez ruchu, czujna na każde jego drgnienie, a zapatrzona w okna i wyczekująca, zali nie zagra gdzieś w zamieci trąbka pocztowa. Zawieja jeno biła w szyby zmarzłymi grudami śniegów i huragan targał ścianami. Jakoby śmierć z dzikim skomleniem gniewu chciała się wedrzeć do dworu. Więc Ceśka niosła się myślą naprzeciw lubego w śnieżne ćmy i rozwieje, na puste drogi pogubione w zaspach, w nieprzebyte ostępy lasów; na wolę lutych wichrów zdana błądziła strwożonym czuciem po bezdrożach nieskończonych pól.

W jakimś mgnieniu zdało się jej dostrzegać sanie, lecące wskroś zamieci z chyżością jaskółki. Sewer w nich siedział ze strzelbą złożoną do strzału, oszroniałe konie dobywające ostatniej pary gnały jakby w zawody z wichrami, a za nimi pędziły całe stada wilków...

Wzdrygnęłasię z przerażenia i widzenie sczezło bez śladu.

- I waćpanna ździebko zadrzemała - posłyszała gderliwy glos Filipa.

Poszła za nim, potoczył bowiem fotel z chorym do wielkiej sali, przemienionej na kaplicę. W głębokiej niszy widniał ołtarz, przybrany w donice rozkwitłych hiacyntów i światła rzęsiste. Zwykle przysłaniały go szerokie drzwi. Światła płonęły we wszystkich pająkach sali, przepełnionej domownikami. Klęczeli kornie po stronach. Miecznik ulicą głów pochylonych wjechał przed sam ołtarz. Kapelan zaraz rozpoczął nabożeństwo i na chórze zagrały muzykanty dworskie, lecz tak niesfornie, że miecznik szepnął gniewnie:

- Mogliby zgodniej chwalić Pana Boga. Prawdziwa trąba z tego Trzaski. Wnet jednak zapomniał o wszystkim, zatapiając oczy w wyobrażeniu Chrystusa nad ołtarzem. Wisiał na krzyżu na dnie chmurnego nieba i błyskawic rozdzierających ciemności, w pokrwawionych łachmanach ciała, opuszczony od wszelkiego stworzenia, sam w granicach widomego świata. Malarz wyobraził go w chwili skonania, gdy w podniesionych oczach widniała najgłębsza żałość, a ze spieczonych warg oddawał ostatnie tchnienie. Był obrazem człowieczego żywota, zawieszonego między nędzą bytowania i nadzieją wieczności. Zasię z prawego rogu obrazu Bóg Ojciec, siedzący na pierzastych chmurach, wyciągał ku Niemu rozwarte szeroko ramiona.

Miecznik zdał się z Nim konać i czuć zarazem już niebiański posmak zmartwychpowstania. Nie prosił o nic, nawet o zbawienie, pragnąc jeno co rychlej otrząsnąć się z pyłu żywota.

Po komunii przemienił się dziwnie: nigdy go nie widziano tak pięknym, tą groźną pięknością duszy, wyzbywającej się więzów życia, i dalekim od ludzi i świata. Ale te wzruszenia przyprawiły go o omdlenie. Filip odwiózł go z powrotem, ale leki przywróciły go do przytomności. Milczał, tylko kiedy się przy nim zebrała rodzina i najbliżsi, rzekł do Onufrego:

- Dajcie mi odpocząć!

Dwór przybrał pozór wymarłego. Migiem porozchodzili się po stancjach i wszędzie zaległo przetrwożone milczenie. Jeno w sieni czuwała Marynia z Ceśką, zabawiającą się pieskami. Miecznikowa niestrudzenie chodziła od okna do okna, na darmo wypatrując oczy. Tak przeszło południe. Mało kto tego dnia akuratnie zasiadał do jedzenia. Godziny wlekły się dziwnie opieszale i monotonnie.

Zamieć nie ustawała ni na mgnienie. Dom wciąż dygotał pod uderzeniami wichrów, aż tu i owdzie wypadały szyby i psy wyć poczynały. Pod oficynami zaspy sięgały już dachów i na dziedzińcu znaczyły się potężnymi groblami. Zmierzch przyszedł jakiś rychlejszy, bo

prawie zaraz po trzeciej zaczęło posępnieć na świecie i mroczeć. Wróżono z tego odmianę pogody, bowiem i ziąb znacznie sfolżał i niezwyczajna ćma opadała na ziemię; tylko jedne wichry po staremu diabelskie harce odprawowały, przyczyniając niemały ubytek na gumnach i w chłopskich chałupach.

Stryj Onufry drzemał był w pokoju na piętrze, gdy o dobrym zmierzchu zapukała do niego miecznikowa. Przyjął ją z największą rewerencją i na otwarte pytania o Sewerze rozpowiedział, co mu o nim było wiadomo.

- Ciągle w azardach życia i zdrowia! - szepnęłaobcierając zdradną łzę.

- Kto nie azarduje, ten nie profiluje. Wolałaby bratowa dobrodzika, żeby wysiadywał w domu na przypiecku, a wojny zażywał z fraucymerem!

Za czym jęli mówić o chorobie miecznika i sprawach majątkowych, czego Onufry był dziwnie ciekawy. Rozłożyła bezradnie ręce.

- Imć Brzozowski tylko wiedział prawdę. Ja nic nie wiem - wyznała się szczerze, gdyż mąż nigdy jej nie wtajemniczał w te sprawy.

- Brzozowski siedzi u mnie i w potrzebie może się przygodzić z takową eksperiencją interesów. Radziłem mu w Stokach przeczekać gniew pana brata. Miecznik zawziął się na niego zgoła niesłusznie, wszak postępował wedle jego rozkazania.

- Niemało się gryzłam tą niesprawiedliwością względem niego. Prawda, że człowiek twardy, kat dla poddaństwa i obcy uczuciom ludzkości, ale po takim dyshonorze jaki go spotkał... Przerwał jej tryumfująco:

- Tyłem dokazał, iż pogodzili się z Ceśką.

- Z pamięci ludzkiej takiej przygody nie wypędzi, będą mu nią dogryzali.

- Na wojnie, moja mościa bratowo dobrodziko, jak na wojnie. I ja mu swoje straty darowałem. Wszak mi dwóch pachołków na śmierć posiekał i postrzelił konia. Plagi od niej wziął, a wielbi ją teraz i ślepo słucha, gotów choćby w ogień...

- Pamiętam, z jakim do niej resentymentem się zdradzał. Przerobiła go niby cygan konia na jarmarek. Takie malowane przyjaźnie nie na długo...

- Weneruje ją z serca, boć to prawdziwa perła - zadeklarował mocno.

- At, wicher i nieokrzesana dziewka! - zniecierpliwiły ją te pochwały. - Nie mam ja nic przeciwko niej, ale kontentam, że moja Marynia niepodobna do niej...

- Cóż bratowa dobrodzika ma jej do zarzucenia? - zgniewał go jej ton

kwaskowy.

- Rzekłam, jeno mnie słuchy dochodzą, jaką famą cieszy się w okolicy...

- A wszystko razem głupie plotki. Że samowolna, że przy kądzieli ni krosienkach nie wyczekuje kawalerów, że sposobna przy okazji poczęstować obuszkiem lub batami, że do myślistwa ma dyspozycję, a przy okoliczności kielichem węgrzyna nie pogardzi? Za te właśnie przewiny kocham ją niby rodzoną.

- Utrafiony konterfekt, lecz nie bardzo stosowny płci naszej.

- Nie cierpię udawanych niewiniątek, co to pokazują się, że słowa nie potrafią powiedzieć, a Bóg wie co wyrabiają za oczami matek.

- Panna Kobierzycka gorącego ma w bracie dobrodzieju protektora.

Dotknięty już do żywego, porwał się z miejsca i wyrzucił gorąco:

- Za córkę ją uważam i pragnąłbym z niej żony Sewerowi.

Stropiona obrotem rozmowy, poruszyła się niespokojnie.

- I miecznik tego samego pragnie - dobijał ją zapalczywie. - W sam raz żona dla Sewera. Ode mnie weźmie, co jeno mam, a że i swojego ma niemało po rodzicielach, pierwsza partia w województwie!

- O innej żonie imaginowałam dla niego - westchnęła nieprzejednana.

- I Bóg ustrzegł go od tego nieszczęścia. Wiem ci ja to i owo o sprawach pani szambelanowej! Kukłaniepoczciwa. Modna dama, że już o jej amuretkach głośno w całej Rzeczypospolitej - rżnął nie zważając na przystojność.

- Co też brat dobrodziej wygaduje! - wyrzekła oburzona i zgoła nie wierząca.

Więc odmalował Izę, niczego nie zataiwszy i nie przebierając w słowach.

Popłakała się ze wstydu i żałości. Ale Onufremu nawykła była wierzyć.

- Co za zgorszenie! - jęknęła cicho i boleśnie. - Wstyd po prostu wiedzieć o takich!

- Takie one wszystkie na wielkim świecie, ze świecą nie najdzie poczciwej. Bratowa dobrodzika nawet nie imaginuje sobie, co się teraz wyrabia po możniejszych domach, jaka Sodoma i Gomora!

Nie, nie chciała już więcej słyszeć, wyszła zapłakana, zbolała i przejęta zgrozą cnotliwego wzburzenia. Słowa Onufrego posiały w niej dziwnie niepokojące myśli, odsłaniając zarazem widoki gorszącego życia.

Pokraśniały jej wyblichowane starością jagody, a czystą duszę zalało zawstydzenie. I to właśnie Iza taka niegodna i osławiona, jej rodzona bratanica, jej krew. Prawda, szambelan stare truchło, ale żeby aż... Znowu rumieniec ją oblał. - I cóż na to brat kasztelan? - Nie chciała już myśleć o takich strasznych rzeczach, bowiem cała jej natura wzdrygała się przed każdym brudem i podłością. Poszła zajrzeć do męża z cichą nadzieją, że może pozwoli jej zostać przy sobie.

Była spragniona łaski jego dobroci, dręczyły ją różne zgryzoty i wątpliwości względem Ceśki. Pokrzepienia łaknęła i serdecznego słowa współczucia. Lecz na widok surowego oblicza i oczu lodowatych cofnęła się lękliwie. Nie zdobyła się na odwagę, by wziąć przy nim należne jej miejsce. Żoną mu była wierną i matką jego dzieci, a czuła się przed nim onieśmieloną i drżącą niby przed majestatem.

Zasiadła w bawialni pod oknem, aby być na każde jego zawołanie.

- "Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi" - zaszeptały rezygnacją blade wargi, szmerem powiędłych, opadających liści, tragicznym szmerem jesieni...

A miecznik, zapatrzony w męty burzliwej, szalejącej nocy, rozmyślał właśnie o niej. Coś niby wyrzut zatargał się w nim na widok jej wymizerowanej, przezroczystej twarzy i pokornych spojrzeń. Zapragnął dać jej tkliwą zapłatę serdecznego słowa. Nie nalazłszy jednak w stygnącym sercu nic nad wytarte liczmany łaskawości, spochmurniał jak ta noc za oknami. Bronił się przed nagłą zgryzotą sumienia i wyrzutami.

Co tylko była wydzwoniła szósta, gdy posłyszał jakby dalekie głosy trąbki.

- Słyszysz? - zwrócił się do Filipa. - Czy mi się zdaje! A może to zawierucha?

- Ki diabeł tłucze się po nocy? To nie pocztarka trąbka fanfarę wytrębuje... Zapatrzyli się w skołtunione ciemności.

- Konny z pochodnią. Światło na drodze pod drzewami... pędzi...

- Cymbał jeden, jeszcze ogień zaprószy. Z pewnością nie Sewer. A może stało się co złego w drodze? Boże litościwy! - trwożył się miecznik.

Naraz w bramie wjazdowej zatrzęsły się migoty krwawego warkocza i jakiś jeździec w najtęższym galopie ukazałsię oczom. Po chwili był w dziedzińcu i przeraźliwe trąbienie huknęło w szyby. Cały dwór już był w oknach, kiedy jeździec zatoczył koniem pod ganek.

Wyleciał do niego Onufry, a ów, nie zeskakując z konia, pochodnię podniósł wysoko, zatrąbił i krzyczał chrapliwym, ogromnym głosem:

- Nadjeżdżają kuligiem! Jaśnie wielmożna starościna sieradzka z kompanią.

- Kulig! W imię Ojca i Syna! Diabli ich noszą w taki psi czas! Daleko są?

- W grabowskiej karczmie się zbierają! Co ino patrzeć, jak się tu zwalą.

- Hej, chłopy, konia i burkę! Słyszała bratowa dobrodzika? Ta wariatka Kossowska ze swoją szaloną kompanią. Pojadę ich zawrócić: taki najazd dobiłby miecznika. My tu requiem nieledwie śpiewamy, a tamtym we łbach pląsy i swawola! Konia, psie krwie chamy! - krzyczał już w pasji gwałtownej.

Miecznik wezwał go do siebie i zdecydował zgoła inaczej.

- Trzeba przyjąć kompanię. Pan brat mnie zastąpi. Niechaj mój dom nie dozna uszczerbku na reputacji. Gość w dom, Bóg w dom. Okoliczność mojej choroby musi ustąpić wobec powinnej gościnności. Sam rad napasę oczy wesołością. A jeśli Sewer nadąży, znajdzie okazję przypomnienia się łaskawym sąsiadom, bo starościna, jak zwykle, pewnie ciągnie z pół województwa. A nie żałować niczego, wystąpić godnie - zalecał nie słuchając niczyich perswazji ni nawet molestowań żony. - Nie bójcie się o mnie, wytrzymam, dopóki mi przeznaczone.

- Ożywił się też niemało i raz po raz wydawał jakieś dyspozycje względem przyjęcia. Z przyjemnością nasłuchiwał rwetesu, jaki się podniósł we dworze. Służba bowiem latała jak oparzona. Miecznikowa konferowała w jadalni z kuchtą. Ciotka Bisia, zadyszana i wzruszona ważnością chwili, dowodziła pachołami, którzy na gwałt pucowali woskiem pawimenty sali. Rezydentki stroiły się po swoich pokojach, że co chwila krzyczała któraś na nieprzytomne z emocji garderobiany.

Rotmistrz gdzieś przepadł. Onufry z kapelanem zeszli do sklepów wybierać napitki, mające iść na pierwszy ogień. Marynię wzięły w swoje obroty panny respektowe i przystrajały niby na wesele. Słowem, cały dom huczał wrzawą, bieganiną i gorączką, aniby kto mógł z tego wyimaginować, co się w nim działo przed półgodziną. Prysnęły gdzieś smutki, obeschły łzy i poweselały twarze, pokoje stanęły w jarzących światłach, a z jakiejś bokówki rozległy się srogie rzępoły i klątwy dosadne. To skonfundowany przyganą Trzaska egzercyrował swoich kapelistów, nie szczędząc im kułaków ni gorzałki.

Jeno Ceśka siedziała samotnie w sieni przed kominem.

- Waćpanna jeszcze nie w gotowalni? - zdziwił się ojciec Albin.

- Nic po psie w kościele, kiedy pacierza nie mówi - mruknęła opryskliwie. - W cóż się to przystroję? Chyba jubkę przewrócę na drugą stronę dla parady!

- Może by co temu zaradziła Marynia? - kłopotał się poczciwie.

- Tyle dba o mnie co pies o piątą nogę. Wiedziała, żem z sobą łubów nie przywiozła i mam tylko to, co nasobie. Nie zatroskała się o mnie. To z rozmysłem, żeby mnie wystawić na pośmiewisko. Ma mnie za uprzykrzonego intruza!

Gorycz ostrych żalów doprowadziła ją do łez gniewu.

Ojciec Albin chciał tę sprawę przedstawić miecznikowej, ale przerwała ze złością.

- Niech się jegomość moimi kieckami nie frasuje! Wrócę do Stoków albo machnę się spać i tyle mnie zobaczą.

Świsnęła na psy, mając zamiar pójść do swego pokoiku na piętrze, lecz na widok gorączkowych przygotowań, świateł i kręcącej się liberii sparła ją jeszcze większa złość do Maryni. W sali przysposobionej już na przyjęcie gości, a zupełnie pustej, gdyż jeno wąskie bankiety pozostały pod ścianami, długo się przeglądała w ogromnym zwierciedle.

- Wezmą mnie za respektową pannę! Niepodobna się pokazać! A niech to wszyscy diabli zatratują! - zaklęła głośno zwracając się do wchodzącego Filipa.

- Niech Filip każe założyć moje konie. Odjeżdżam, nic tu po mnie. Miecznik ledwie dycha, nie wiem, czy rana dociągnie, a tu się bale szykuje...

- Giez Ceśkę ukąsił czy co? Moje konie... odjeżdżam... nic tu po mnie - przedrzeźniał. - Jak sroka, co to ogonem firt, firt i z płota na sęk, z sęka na gałąź, a z gałęzi w cały świat się niesie, nie wiadomo po co i dlaczego! Ziółeczko z Ceśki. Pan miecznik wielce się ukontentuje taką dyspozycją serca do siebie. Dla jakichś fanaberii porzucać konających, to się i Sewerkowi spodoba! - wydziwiał swoim zwyczajem.

- Mój Jeziorkowski... - chciała go skarcić, lecz wzmianka o Sewerze przemieniła tok myśleń, opuściły ją nagle gniewy i żale. Miałaby stracić okazję jego zobaczenia? Za nic w świecie. Niech się co chce stanie. Serce jej zabiło gwałtownie, a dawno i w skrytości żywione miłowanie przepełniało słodką tęsknością. Uporządkowała nieco swoje bujne, rude

włosy i pokonawszy ich niesforność złotą bajutą powróciła przed komin, między drzemiące pieski, obojętna już na wszystko, co się koło niej wyprawiało.

Po jakimś czasie psy zaczęły się kręcić niespokojnie i warczeć. Wyjrzała na ganek. Ciemno było, wiatr słabł, zamieć ustawała i tu i owdzie w zielonej tafli nieba drgały gwiazdy. Miało się jakby na większy mróz, śnieg skrzypiał pod nogami i wierciło w nozdrzach.

Naraz psy zaszczekały wściekle i rzuciły się całą hurmą ku bramie.

Jeszcze daleko pod lasami zamajaczyły jakieś brzaski szybko rosnące.

- Dmochowski zaścianek w ogniu czy co? - wytężyła zaniepokojone oczy. Wiatr buchnął splątanym, dalekim jeszcze gwarem krzyków, śpiewów i wystrzałów.

- Kulig jedzie! kulig! - wołali już parobcy, biegnący wywierać bramy. Po chwili pochodnie wystrzeliły w mrokach rozmigotanymi, krwawymi miotłami, długi, kręty wąż sań zaczerniał na śniegach, jezdni pędzili na oślep przez zaspy i pola, zabrzęczały dzwonki i janczary, huknęły śpiewania i muzyka urżnęła od ucha, siarczyście, na bij zabij.

Hej! kuligiem jechali, kuligiem nad kuligami. Sto sań skrzypiało po śnieżystej grudzie,sto sań leciało z wichrami w zawody, sto sań niosło się z grzmotem, jak burza rozśpiewana weselem, pijana mocą i radością oszalała. Konie widziały się podobne smokom, w brzękadłach, siatkach, pozłocistych rzędach i wstęgach barwistych, puszczonych na wiatr, rwały, aż ziemia jęczała i spod kopyt śniegi tryskały fontannami.

Na przedzie w siwe ogiery, w purpurowych siatkach i pióropuszach, jechał weselny starosta wraz ze starościną, za nimi Żydy muzykanty grały ze wszystkiej mocy. A potem migotał nieskończony łańcuch: sanie za saniami, para za parą, sunęły rozgłośnie, rzęsiście i bujnie, przysłonięte płomienistymi wichrami pochodni. Jakoby zjawiona w nocnej godzinie bajka o zaklętych korowodach mar i upiorów.

Pędzili w skok, runęli w bramę, zatoczyli wielkim półkolem w dziedzińcu i zmierzali w największym pędzie pod ganek. Zdało się patrzącym, jako uderzą w dwór, rozniosą go na kopytach i we wszystek świat popędzą niczym niepowstrzymani.

- Krakowskie wesele! krakowskie wesele! - buchnęły krzyki nie wiadomo skąd i wraz Trzaskowa kapela uderzyła w niebo przeciągłą, grzmiącą fanfarą.

Stanęli. Powstał nieopisany zamęt, a od pochodni uczyniło się widno

jak przy pożarze. Krzyżują się wołania, lecą śmiechy, parskają konie, strzelają.

Starosta weselny, z rózgą przybraną kwiatami, prawi na ganku powitalną orację. Onufry replikuje, zapraszając kompanię pod dach, Żydy w lisich czapach, w śniegu po kolana rzępolą skocznego krakowiaka.

Skończyły się ceregiele i dworska kapela zagrała uroczystego poloneza.

Rwetes, gwałt i krzyki na podjeździe, splątane konie rżą i biją kopytami, rzegocą janczary, psy naszczekują zajadle, damy ze sań wynoszą na rękach, szuby i kapuzy lecą gdzie popadło, mrowią się oszroniałe postacie, wąsy w soplach, twarze wyszczypane mrozem, głosy schrypnięte, a w oczach ognisty animusz. Cisną się ulicą rozmigotanych pochodni i prosto ze śniegów i zamieci hurmą walą na ganek, w drygach mijają sień ogromną, zerwą się w akuratne pary w bawialnym i do sali już płyną posuwistym, godnym polonezem. Zda się, tęcza spadła w białe ściany dworu i wije się stubarwnym, rozmigotanym przędziwem, panny z chłopska we wzorzystych spódnicach, gęsto naszywanych wstęgami, kawalerowie w granatowych żupanach srebrem lamowanych i w karmazynowych krakuskach z pękami pawich piór i wstążek. Wiedzie ich weselny starosta w białej katance, ze starościną w czepcu misternym, w koralach do pół piersi, w rzęsistej amarantowej jubce. Pląsają z wolna i za nimi coraz nowe pary stają, już starsi spłynęli do korowodu, już dostojne damy w robronach, już męże w kontuszach, czerwonych butach i przy karabelach.

Okrążyli sale raz i drugi, pękły dzwona koliska, rozsypali się po komnatach.

- Oberka na rozgrzewkę! Oberka! - dysponuje wielkim głosem starosta.

Za czym z chóru kapela gruchnęła siarczystego, Żydy, usadzone pod piecem, przywtórzyli. Dreszcz wstrząsnął serca, kawalery skoczyli do panien, stają w tanecznym ordynku, takt biją nogami, nabierają tchu, prężą się... runęli naraz w tan z grzmotem, jakby ktoz harmat wystrzelił. Z miejsca wzięli pęd największy i oberek poszedł wściekły, zapamiętały, na odsiebkę...

Jakby wrzeciona zafurkotały szalonym wirem. Ni twarzy rozeznać, ni dojrzeć jaką personę, jedno kłębowisko, taczające się od ściany do ściany, że tylko wieją wstęgi, wieją pióra, wieją spódnice i wieją lite, płowe warkocze. Rżnie para za parą i biją obcasy, aż ściany dygocą i

pobrzękują do wtóru szkliwa pająków.

Kapeliści z nagła przemienili nutę, zawiedli tkliwie o tym owczareczku, co to owce pogubił i sfrasowany idzie, i płacze, i podśpiewuje...

Oberek postać inną przybiera; noszą się z wolna, kolebiące, czasem biodro o biodro potrąci, pojrzą sobie w oczy, komuś przyśpiewka wyrwie się z serca, któraś śmiechem zadzwoni. Na radości padły cienie udręczeń. Panna się boczy, odsuwa precz, rękę podaje z daleka, gniewne liczko odwraca, srogie miny wyrabia, zasię kawalier wąsa szarpie, słodko przekłada, molestuje, czapką ziemię zamiata, gotów na kolanach afektów wiecznych przysięgać.

Na darmo: dziewka nie słucha, z rąk się wyrywa, ucieka...

Ale kapeliści wrzasnęli w instrumenty, trwogę niecą i sposób podają.

Krew buchnęła warem, kawaler na rapt się waży, wpół chwycił bogdankę, porywa wichrem, zawrócił na odsiebkę, przyklękuje, hołubcami trzaska i w zawrotny, zwycięski tan ją ponosi, że panna słania mu się w ramiona i gotowa już takiej mocy i determinacji pozwolić na wszystko...

Z takim wigorem przeszedł oberek i tak samo wzięli się do mazura.

Rozśpiewał się stary dwór. Rozśpiewały się wszystkie serca. Wszędzie na pokojach pełno. Ochota brata dusze i umysły czyni pobłażliwszymi, godzi zwaśnione.

Młodzież hulała bez przerwy i pamięci, pod okiem matron, co zająwszy miejsca pod ścianami nowinki sobie szepcą na ucho, przystojności strzegą, i który do jakiej smali cholewki, pilnie w pamięci konotują.

Zasię rządy zabawy trzyma starościna sieradzka; mała, krzywa, ospowata, srodze wyfiokowana, lecz miła na wejrzenie, zasiadła pod drzwiami kryjącymi ołtarz, na fotelu ze stopniami niby na tronie, i daje rozkazy muzykantom, porządek tańców stanowi, karci leniwych, sprzęga pary i animuszu dodaje nieśmiałym, a często każe się brać upatrzonemu w obroty i najzapamiętalej wywija, wciąż niesyta zabawy i wesołości. Przy niej służby trzymają weselni starostwo: śliczna Teklunia Kraińska, wielbiona przez wszystkich kawalerów, ognistego temperamentu panna i niezrównanej wesołości, oraz Bonawentura Węgliński, zwany Bonusiem, lubelski palestrancik, brunet smagły i wielce dorodny, jedyny do tańca, konceptów i psich figlów, a bez którego nie ma zabawy w całym województwie. Panny za nim przepadają, zasię kawalerowie mają go za swojego arbitra elegantiarum. Sekunduje mu słynny Piotruś Badowski, o

pięknej twarzy młodego Bachusa, ogromny, w strój polski przybrany dla ukrycia wysadzonego brzucha, słynny żarłok, opój, facecjonista, kostera i gracz w szable. Obawiano się jego języka i przenikliwego rozumu, ale gdzie się pojawił, tam dopiero musiała być rzetelna zabawa. Noszono go za to na rękach i fetowano. Starościna Kossowska uwielbiała go zahumor i nienasyconą ochotę do zabawy, był też jej najzaufańszym doradcą w kwestiach balów, jakie ciągle urządzała, i rezydował też najczęściej u niej w Bełżycach, Dzisiaj jeno coś chodził po pokojach markotny i osowiały, aż szepnął starościnie:

- Tu się ma na pogrzebową stypę, pachnie medykamentami...

Onufry zalał mu te humory węgrzynem i powiódł do bokówek,v których już ćwiczono mariasza lub w faraonie próbowano kusić płochliwą fortunę.

Już tu i owdzie przepijają, już węgrzyn leje lube wigory i do przyjacielstwa przymusza. W jadalni gną się stoły pod srebrami, farfurem i cyną, zaś z ogromnych mich kurzą smakowicie bigosy, szynki i dziczyzna. Pozłociste konwie szumią piwem domowym. Na legarach spoczywają angielskie w pękatych beczkach, w grzecznym ordynku ze smolistymi antałami węgrzyna i francuskich. Brzuchate gąsiory miodów przednich czekają swojej kolei na policach. Cale możny dostatek rzuca się w oczy. Liczna służba jeno czyha na każde zachcenie gości. Roznoszą grzane wino zaprawione korzeniami, konfitury mieszane ze świeżo spadłym śniegiem, bawaruazy i czego dusza zapragnie. Wszędzie wesołe twarze, śmiechy, rozmowy, zabawa niewymuszona, bujna i przystojna. Miecznikowa czuwa nad ładem i wdzięcznym obliczem przyniewala miłych gości do zabawy.

Krąży nieustannie po pokojach, czasem zajrzy do męża, czasem westchnie w okno za synem, a najchętniej z jakiegoś ukrycia, nieznacznie cieszy oczy Marynią, otoczoną całym hufem co najpierwszych kawalerów. Są przecież głośne z urody Gałęzowskie, śliczne na podziw Głuskie, hoże, podobne majowym porankom Rulikowskie; jest Suchodolska, jest szambelanówna Stryjeńska, rozsławiona urodą i uczonością, jest wiele drugich, sam kwiat panien. Ale matczynym oczom widzi się Marynia najpiękniejszą i nad wszystkimi górującą ułożeniem i postacią.

Zbliżył się ojciec Albin i wskazując na panny palnął prosto z mostu:

- Braknie róży w tym bukiecie. Nasza Ceśka zakasowałaby wszystkie.

- Jegomość, widzę, także dla niej stracił głowę - odeszła dotknięta do

żywego. Skonsternowany księżyna chciał w tym względzie u rotmistrza zasięgnąć języka, lecz rotmistrz nie zdał się dzisiaj do porady. Zjawił się był późno na pokojach i w takiej uroczystej gali, jakby na królewskie przyjęcia występował. Frak miał kanarkowy w rzucik fiołkowy, guzy przy nim szklane, ogromne, kamizelę fijołkową w złote kropki, takież kiuloty złotem na szwach dziergane, podwiązki z fontaziami, białe pończochy i u trzewików klamry z brylantowej stali. Przy boku nosił szpadkę jak rożenek, w białej pochwie. Głowa w peruce ułożonej w misterne pukle, twarz wyblechowana, brwi krucze, wargi uczerwienione, trójkątny kapelusz pod pachą, dawały mu postać francuskiego galanta starego autoramentu. Niemałe gaudium zbudził i tym. że upodobawszy sobie pannę Kraińską, w niej szukał fortuny w ciągłych dygach, duserach i strzelistych koperczakach. Panna dworowała z niego w żywe oczy, a Bonuś po swojemu zażywał z mańki, że ani się grat spostrzegł, jakim się uczynił pośmiewiskiem. Aż miecznik wstawił się u panny przez ojca Albina, by go poniechali. Widziałbowiem z głębi swojego pokoju, przez drzwi na rozcież powywierane, co się dzieje w sali. Męczyły go nieustanne rzępolenia, grzmoty tańców i wrzawy, lecz przymuszał się do wytrwania na stanowisku. Ceśka siedziała przy nim zła jak osa. Żal jej było zabawy, dusza się rwała do tańców, nogi ponosiły, a udawała obojętną i znudzoną. Przyganiała też wszystkim bez wyjątku, a o starościnie Kossowskiej powiedziała:

- Tłucze się w tańcu jak niedorznięta indyczka i ma gminne ułożenie.

- De domo Gałęzowska, kasztelanka gostyńska - ostrzegał przekornie.

- Ale niespełna rozumu, jak powiadał ojciec Albin.

- Prawda, całe życie schodzi jej tylko na zabawach. Pewnie, że ma zajączki w głowie. Bo jak się znudzi w domu w Bełżycach, zbiera kompanię i pod byle pretekstem urządza najazdy na dwory, nieraz nawet o kilkanaście mil oddalone i tygodniami baluje. Starosta musi być powolnym we wszystkim, nie ma rady, więc też na jej rozkaz, że jest rotmistrzem Kawalerii Narodowej, sprowadził do Bełżyc na konsystencję cały szwadron, żeby pani miała zawsze pod ręką kawalerów do tańca.

- Aha, to ci, których od białych kapot przezywają kapotowymi! Same to pono lubelskie opoje i kostery. Piwnice jeno i spiżarnie gnębią bez pardonu...

- Zmiłuj się, waćpanna, usłyszy który i gotowa obraza.

- Stanę każdemu i do oczu powtórzę - zaperzyła się.

- Niedobrze zrażać starościnę, toć generalna swacha wojewódzka...

- Już ja o jej łaski zabiegała nie będę! Ciotka Bisia zjawiła się w progu i czyniąc z siebie obraz boleści zajęczała:

- Widziane to? Na nic porzną pawimenty. Aż straszno patrzeć!

- Niech porzną. Trudno wołać kowali do rozkuwania Z podkówek kawalerów, jak to był zrobił swego czasu szambelan Stryjeński - śmiał się.

Weszło kilku starszych sąsiadów. Ceśka uciekła z oczów do przyległej bokówki. Muzyka właśnie też była ustała na chwilę, ustawiano stoły do wieczerzy i wszyscy cisnęli się do miecznika. Czas jakiś witał się, dziękował za odwiedziny, nawet pannom nie szczędził komplimentów, lecz wnet tak się wyzbył ze sił, że musiano go pozostawić w spokoju. Radzi byli tej okoliczności, gdyż budził lęk swoją wynędzniałą, trupią twarzą i widmowymi oczyma. Po wyjściu wszystkich wpadł jakby w omdlenie, z którego często się budził, przywołał Ceśkę i chwytając ją za ręce błagał o coś niezrozumiale. Biedziła się z nim niemało i w jakimś momencie sądząc go umierającym przyzwała na pomoc Filipa. Otworzył wtedy oczy i całkiem przytomnie zabronił niepokoić kogokolwiek.

Właśnie bowiem byli zasiedli do stołów. Poważniejsi wiekiem i znaczeniem ucztowali w ogromnej jadalni, resztę pomieszczono w sąsiednich stancjach, ku szczerej radości młodzieży, a zwłaszcza Bonusia.

Muzyka z cicha przygrywała przeróżne sztuki do słuchu, że przy pierwszych daniach panowało uroczyste skupienie. Z wolna jednak pod wpływem ciepła, serdeczności i napitków wzrastało ożywienie. Bonuś różnymi figlami jął rozweselać kompanię, od czegoaż tupano z kontentacji i wybuchały głośne śmiechy. Badowski, pociągając ustawicznie z kielicha, dorzucał niestworzone facecje, od których panny dostawały wypieków. Socjeta w stancyjkach była młoda i pełna ochoty. A przy tym gładkie liczka panien i luba aura, bijąca od nich, niejednemu więcej uderzała do głowy niżeli wino. Każdy więc szturmował oczyma do swojej wybranki; szły ciche, znaczące szeptania, czułe westchnienia, a tu i owdzie mimo argusowych oczów matek kryjome spotkania rąk. Panny omdlewały od słodkich strzałów Amora, z czego właśnie srodze dworował Badowski, a ukręciwszy dwie gałki z chleba podsunął je do Kraińskiej i spytał:

- Co waćpanna życzy tej parze?

- Wszystkich klepek i licznej konsolacji! - odparła zajęta z kimś rozmową.

- To waćpanna z rotmistrzem Nałęczem! Wiwat młoda para! - gruchnął wśród rzęsistych aplauzów i śmiechów.

Panna oblała się rumieńcem, ale jako była rezolut, w fechtach dyskursów wyćwiczona i kąśliwa, wparła w niego siwe oczy i zebrawszy myśli zadała:

- Dam zagadkę:

Nie pije, a wlewa i trzy po trzy plecie;

I znają go karczmy w niejednym powiecie.

Kto odgadnie, niech trzyma w sekrecie.

- Habet! Habet! konterfekt jak żywy! A to mu odcięła! Nie daj się, Pietruś! Badowski srodze dotknięty nie zreplikował, pozostawiając słuszną zemstę na później, bowiem przy głównym stole starosta Kossowski wnosił zdrowie gospodarza w przezacne ręce godnej jego małżonki.

Rumor powstał, szli ucałować rączki jejmości dobrodziejki, a potem napełniwszy kielichy ruszyła młodzież pod wodzą Badowskiego do chorego.

Na krzyk wiwatowań Ceśka wybiegła do sieni, drzwi za sobą przywarła i zagrodziła im sobą drogę.

- Poniechajcie, waszmoście, właśnie miecznikowi uczyniło się słabiej - prosiła.

- To napij się z nami, luby Cerberze - śmiał się Badowski próbując ułapić pannę wpół i nalać jej do ust wina: snadź wziął ją za respektową.

- Waćpan rąk pilnuj, boś nie w karczmie! - warknęła odpychając go z mocą. Wynieśli się jak zmyci.

- Druga kontuzja! - jęknął żałośnie. - Jakaś zapalczywa cieciorka.

- Ruda niby wiewiórka, a zęby szczerzy jak wilczek.

- I cale nieszpetna! Kto to może być?

- Za twoje myto jeszcze cię obito! - wyrzekał Badowski zatapiając konsternację w coraz częstszych kielichach.

Ceśka po ich odejściu wzięła z kupy czyjąś burkę, czekan i skrzyknąwszy pieski wyszła w dziedziniec. Na świecie było spokojnie, zamieć przeszła, wichry się uciszyły, brał tęgi mróz i ciemniało niebo

świecące tu i owdzie jarzącymi gwiazdami. Zapuściła się na drogę, w mrok drzew olbrzymich, wynoszących się nieskończonym szeregiem. Od dworu płynęły coraz słabsze odgłosy gwarów i muzyki. Cichość nocnej godziny spływała na nią ukojeniem, rozpalone oblicze chłodziło mroźne powietrze. Przystawała, rozglądając się w srebrzystych dalekościach nocy; wsie leżały zasypane, podobne groblom, z których biły czarne szkielety drzew, bory majaczyły dokoła niską obręczą. Było już dobrze po północy; niezgłębiona cichość aż dzwoniła w uszach, nawet psynigdzie nie szczekały ni jaki bądź szmer się rozgłaszał. Naraz dzwonek zatargał powietrzem, daleki był jeszcze, niewyraźny.

Przywarła do olbrzymiego pnia, pod dachem poskręcanych konarów, co jak drogowskazy wyciągały się na wsze strony. Serce jej zabiło niespokojnie, psy zaczęły szczekać i rwać się naprzód. Nakazała im cichość. Jakieś sanie pędziły od strony warszawskiego traktu. Była przekonana, ze to Sewer nadjeżdża. Porwała się w niej zamieć najprzeróżniejszych uczuć i myśleń, serce szło do gardła i całą przejmował dygot.

Jakby wrosła w drzewo, i skulona, drżąca, ledwie dysząc ze wzruszenia, czekała. Minuty zdały się być wiekami Sanie były już o kilkadziesiąt kroków, słychać było parskanie koni, skrzypienie płoź, ale droga była kopna, przez świeżo usypane zaspy i groble poprzeczne, szły dosyć wolno; gdy zasię dosięgły drzewa, za którym stała ukryta, konie rzuciły się nagle w bok, że ledwie je powstrzymał woźnica.

- Kto tam stracha do stu diabłów! - głos był Sewera i wraz suchy trzask kurka. Nie mogła wydobyć głosu ni dźwignąć się z miejsca, jakby ją ruszył paraliż z radości. Przejechała. Psy rzuciły się za końmi. Poniosły jak wicher i przepadły w tumanach śniegów, rozbitych kopytami.

Sewer, przejechawszy bramę, na widok, dworu rzęsiście oświetlonego i taboru zaprzęgów na majdanie struchlał z przerażenia. Uspokoił go dopiero jakiś pijany pachołek. Wszedł do sieni niespostrzeżony przez nikogo. Wszyscy byli jeszcze przy stołach i właśnie rozgłośnie wiwatowali na cześć starościny sieradzkiej. Otrzepał się przed kominem ze śniegów, ogrzał nieco i ostrożnie otworzył drzwi do ojcowskiej komnaty.

Miecznik już go był przeczuł, uniósł się bowiem i wyciągnął ręce.

Gorące uściski starczyły im za wszystkie mowy powitań.

- Chwała Ci, Panie! Chwała Ci, Panie! - zatkał folgując rzęsistym łzom po raz pierwszy w życiu.

Sewer klęcząc mu u nóg również zapłakał. Aż stary, odzyskawszy nieco sił, kazał sobie opowiadać przygody podróży i nowiny de publicis.

I niewiele rozumiał synowskich relacji, dosyć mu było słuchać jego głosu i patrzeć w niego oczyma nienasyconej miłości.

Opadła z niego srogość niby struchlały łachman, a serce przepełniło się łzawą tkliwością i szczęściem. A kiedy przybiegła matka z Marynią, nie było już końca powitaniom, łzom i wybuchom radości.

Weszła na to Ceśka i chciała siłę cofnąć, aby nie przeszkadzać.

- Właśnie brakowało nam ciebie - ozwał się miecznik i dźwigając się nadludzką mocą wyrzekł uroczyście:

- Imieniem Sewera proszę waćpanny o rękę...

Nieugięta wola przemówiiła z tyrańską mocą. Niespodzianka przy tym była oszałamiająca. Matka z Marynią nie mogły złapać tchu ze zdumienia. Sewer nie wierzył własnym uszom, zaś Ceśka, rozumiejąc tę deklarację niewczesną krotochwilą, poczerwieniała z alteracji, gotowa wybuchnąć gwałtownym protestem.

- Nie pora md na ceregiele - podjął wytchnąwszy nieco - grób na mnie czeka. Odpowiedz, waćpanna, w twoich rękach przyszłość mojego domu - nalegał wraz, patrząc na nią błagalnie.

-Padnijże jej do nóg i oświadcz się akuratnie - rozkazał Sewerowi.

Posłuszny woli ojcowskiej pochylił się przed nią z jakimś bełkotem.

Ceśka, pojąwszy naraz prawdę, dziw trupem nie padła z radości.

- Jeśli Sewer chce... jeśli Sewer... jeślim godna... - posypały się nieśmiałe słowa i gdy poczuła jego wargi na swojej ręce, odskoczyła i z płaczem uciekła do sąsiedniego alkierza. A gdy ją tam dopadł, rzuciła mu się na piersi, wyznając zgoła nieprzytomnie tajemnice dawno tajonego uczucia.

Braterskimi jednak całunkami płacił za jej żary, za potężne na śmierć i życie miłowanie. Raczej powolnie dając się porwać jej afektom, niźli wiedząc, co mu czynić należy. Wszak jeszcze myśli nie zdołał zebrać po przyjeżdżać, a oto ma już narzeczoną w ramionach.

Chwilami zasię targała nim złość i bunt przeciwko ojcowej tyranii, a nawet i przeciwko tej narzuconej przemocą. Znał ją od dziecka, uważał za najgodniejszą i nieraz wspominał jak siostrę rodzoną. A tu ni z tego, ni z owego ojcowy rozkaz daje mu ją za żonę. Jakże się przeciwić woli umierającego rodzica? Snadź sobie już od dawna rafinował taki obrót

rzeczy. Nie, niepodobna zatruwać mu ostatniej godzimy żywota. Ale co począć?

Męczył się, a tymczasem Ceśka wiedziała tylko jedno, jako cudownie spełniają się jej tajone marzenia. Zakipiała wszystkim warem kochania, młoty biły jej w skroniach. Rozpierał ją nadmiar wzruszeń. Duszno jej było i ciasno w tym alkierzu. Żeby tak skoczyć na koń i ponieść się gdzieś, choćby na złamanie karku! Żeby tak wszystką radość wykrzyczeć wichrom, pijaną szczęściem duszę dać na wolę burzom, a twarz spieczoną na ostre, lute rózgi deszczów wystawić! Ponosiły ją czucia podobne błyskawicom, lecz stała spłoniona i pełna rzewliwej omdlałości.

- Czekałam, na drodze, skryta za drzewem. - wyznała się nagle.

- Gdzie mi się konie spłoszyły? Już strzelbę gotowałem...

- I byłbyś mnie waćpan ustrzelił! - zaśmiała się i aby pokryć wzruszenie, jęła się wypytywać o ogiera, jakiego mu była posłała.

- Cudny! Zażywałem go nieraz - wychwalał, rad z tej materii.

- A zauważył waćpan, jak w obrotach wojennych zaprawiony? Można mu strzelać między uszami, ani drgnie! I do komendy przyłożony!

- Wyegzercyrowałaś go waćpanna niczym angielski masztalerz...

- Mam jeszcze godną klacz i wałachy w sam raz pod siodło. Hodowałam je dla waćpana na okoliczność wojny.

- Dla mnie! O mój ty klejnocie! - przygarnął ją miłośnie. - Nie imaginowałem, byś o mnie pamiętała. - Tu jął całować gorąco.

- Myślałam o każdej godzinie - wyznawała się porywczo. - O każdej godzinie! - dodała cichszym mdlejącym głosem, wzbraniając mu zarazem warg chciwie podanych i odpychając go w jakimś nagłym zasromaniu.

Odsunął się nieco i aby pokryć skłopotaniie, jął imieniem Kacpra dziękować za pomoc, okazaną Dosi.

- Samotrzeć wydarłam ją z wilczejpaszczęki! - zawołała buńczucznie. - Brzozowski wziął, co był powinien, miałam go z dawna na wątrobie za uciemiężenie poddaństwa. Poobcinał mi stryjowych pachołków, ale i sam tęgo oberwał. Nie dam sobie w kaszę dmuchać! - przechwalała się junacko.

- To prawda. Azard to jednak był niemały i zali właściwy płci waćpanny?... Juści dyshonoru taka rezolutność nie czyni, naprzeciw... ale...

- Jakże miałam puścić płazem taki gwałt nad niewinną? - wzburzyła się zapalczywie. - Porwali ją siłą, mocą jak wywołaną. Waścinego Kacpra zmówiona, przeto winnam była dać jej obronę i pomoc...

- Z waćpanny prawa amazonka i nieustraszony rycerzyk.

- Waćpan dworuje ze mnie, ale cóż poradzę, kiedy serce mam czułe na ludzką krzywdę. - Spochmumiała i ściągnąwszy brwi rzekła wyzywająco: - Ale zapowiadam, że skoro dojdę do lat, chłopów swoich na priawie czynszowym. osadzę i z poddaństwa zwolnię...

- A jakbym przyzwoleństwa poskąpił, to co? - drażnił się jeno.

- Gotowani suplikować na kolanach.

I nim zdołał przeszkodzić, pokornie obsunęła mu się do nóg.

Pochwycił ją w ramiona.

- Ceśka, laboga! Przecz ja chcę czego innego. Rad jestem z twojej dyspozycja serca. Wszyscy poczciwi pragną zniesienia poddaństwa. Ceśka!

Bowiem przemęczona tylu wzruszeniami buchnęła rzewliwym płaczem i dając mu się uspokajać pieszczotą i pocałunkami, szeptała wstydliwie słowa gorących wyznań.

Przerwał im Filip przywołując do ojca.

Już tam był stryj Onufry i obaj księża. Miecznik upierał się o natychmiastowy ślub, że zaś to było niemożebnością, przykazał odprawować solenne zaręczyny. Migiem odbyła się ceremonia, z wielką pompą i w przytomności wszystkich kuligowych gości, niemało poruszonych niespodzianką. A kiedy narzeczeni zamienili pierścionki, poświęcone przez księdza Albina, Filip wniósł brodaty gąsiorek i miecznik wypił zdrowie młodej pary. Kapela zagrzmiała burzliwą fanfarą, za oknami też huknęły gęste strzelania i krzyki wiwatowań zatrzęsły dworem.

Miecznik ostatkami sił upraszał miłych gości, aby się zabawiali, polecając wytoczyć ze sklepów co najstarsze tokaje i miody prawieczne. Po czym zamknął się z Onufrym i z którymś z lubelskich palestrantów.

Zasię zabawa stała się jakby weselem. Młodzież hulała do upadłego i piła na umór, wrzask wiwatów raz po raz wstrząsał domem. Tańce już szły za tańcami, bo wodził je Sewer z Ceśką i z takim animuszem, że dziw nóg nie pogubili, tanecznicy bowiem byli zawołani, szczególniej Sewer, który jeszcze z czasów kadeckich słynął z biegłości w menuetach

i anglezach.

Wszystkie też oczy chodziły za nimi z nienasyconą ciekawością, zwłaszcza iż uważano te zrękowiny za gorszące nie tyle ze względu na okoliczność choroby miecznika, ile na osobę narzeczonej, o której już od dosyć dawna rozpowiadano w całym województwie niestworzone bajędy.

Sprawa z Brzozowskim podsyciła jeszcze niechęci i awersje. Z niemałą przeto lubością jadowite szepty i spojrzenia pastwiły się nad bezbronną. Zarówno godne matrony, jak i miodki z jednakim resentymentem brały ją w swoje obroty,nie pozostawiając na niej suchej nitki. Nawet kawalerowie, tak skorzy do pobłażliwości dla płci nadobnej, znajdowali ją cudłem godnym jeno dworowań i docinków.

Bonuś, mocno już podcięty i ledwie się plecami trzymający ściany, dogadywał najszczególniej.

- Ruda i deresz, para nie do maści, źrebięta będą srokate.

- Żeby jeno nie wierzgała, to do zaprzęgu zdatna.

- Wierzchówka nie lada, kto ją objeździć potraci...

- Byle jeno bata nie żałować.

- A jakie to drygi wyrabia nogami! Podłoga pod nią dygota. Sam czysty ogień. Uważajcie, jaka gładka i foremna.

- Jak takiej nie wygodzisz, to gotowa odpłacić łozami...

- Poniechajcie - stanął ją bronić Radzimiński. - Dziewczyna wielkiego animuszu, w sam raz dla żołnierza. Kobierzyccy ród to w Sieradzkiem wielkiego znaczenia i fortuny!

- Pypcie herbu Baranie Rogi, ród w Pypciach i całej parafii sławny i w hodowli progenitury wielce zasłużony - przedrwiwał Bonuś. - A co się tyczy ich majętności, te są znaczne; exemplum, jeśli pies na nich przysiędzie, to już ogonem o sąsiedzki zagon zawadzić musi...

- Nie przekpiwaj, by cię nie nauczyła moresu, jak Brzozowskiego.

- Mówcie, co chcecie, a ja ją znajduję marcypanem - wyrwał się Stamirowski, staroście krasnostawski, gorąco dowodząc swoich racji.

- Trzymam z tobą i lecę z nią potańcować! - krzyknął Rogowski, gdy anglez się skończył i Ceśka przysiadła.

Nie dali jej odpoczywać, bowiem za Rogowskim zapraszali ją co najlepsi tancerze. Nie odmawiała żadnemu, na złość zgorszonym kanapom i panieńskiej zmowie, cicho agitującej przeciwko niej. Szła w tańce z uniesieniem jakoby w bój i z wolna też zwyciężała foremnością

postaci, animuszem i urodą. Rude warkocze latały za nią jak węże i jaśniejąca szczęściem i miłością dawała ze siebie obraz doskonałej radości.

Mimo burzy, jaka ją roznosiła, tańcowała tak dwornie, aż zdumiewała Sewera. Rad był w duszy, iż przenosiła wszystkie gładkością lica i pańską wyniosłością, niekiedy też leciał do sali spojrzeć w jej stronę, ale nie miał czasu, musiał zastępować ojca.

Trzeba było zabawiać łaskawych panów braci, niewolić do picia, ciągnąć dyskursa w materiach de publicis ze starszymi, zaś z rówieśnikami baraszkować lub rozpowiadać przygody żołnierskie, damom prawić dusery, gasić spory, czasem rzucić dukata faraonowi na pożarcie, a wszędy pilnie uważać na tytuły, znaczenie i fortuny najmilszych gości.

Zadanie łatwym nie było, bowiem za powodem starościny Kossowskiej, jakoby na ekstraordynaryjnym sejmiku województwa, zebrała się socjeta co najprzedniejszych domów. Stawiłi się pod jej kuligową chorągiew: Stryjeńscy, Suchodolscy, Skarbek-Kiełczewscy, Głuscy, Rulikowscy, Raszewscy, Koźmianowie, Trzcińscy, Lipscy, Dłuscy, Poletyłłowie, Sobieszczańscy, Wiercieńscy i kto ich tam wszystkich zapamięta.

Sprawił się jednak expedite, ujmując całą powszechność żołnierską rubasznością i wylaniem, miarkowanym dwornymi manierami. Zdawał siłę dwoić w posługach, pilnie przy tym myszkując, zali nie zdradzi się który znakiem wtajemniczonych. Ku szczeremu ukontentowaniu wyłowił czterech, a między nimi Radzdmińskiego, brata z lożywarszawskiej i dawnego towarzysza broni.

Zebrał ich w jakimś alkierzu, aby się niecoś wywiedzieć o przygotowaniach w Lubelskiem.

Najstarszy z nich, Radzimiński Antoni, rotmistrz Kawalerii Narodowej, małomówny z przyrodzenia i posępny, szarpiąc wąsy, wyrzekł z nieukrywaną goryczą w odpowiedzi na Sewerowe pytania:

- Szlachta w sajetach a Rzeczpospolita w łachmanach, to jedno pewne.

- Tak zawsze bywało, ale dziwno mi, iż w tak licznej kompanii znalazłem was jeno czterech braci i towarzyszów. Wszak lubelska loża wymieniła w swoim katalogu kilkudziesięciu. Snadź więcej nie przystało do kuligu!

- Jest nas tutaj kilkunastu - objaśniał starościc Wiercieński - nie pragnęli się ujawniać. Boją się zdrady przed własnymi rodzicami, co by w takich

ciżbach snadniej zdarzyć się mogło.

- Wszędzie po staremu przemoc górę trzyma - zauważył Sewer.

- Bo po staremu między naszymi ojcami nie znajdzie liberalistów.

- I niepodobna z nimi być za jedno - wybuchnął starościc Wiercieński. - Sami to adherenci targowicy i tyranowie poddaństwa, klechom jeno posłuszni a zabobonom, hołdujący. Co im tam Rzeczpospolita i troska o dobro społeczności!

- Egzagerujesz, mości starościcu - powstał na niego Koźmian.

- Nazwę, ilu chcecie, po kolei.

- Nie musi tak być powszechnie, bowiem mam pewne wiadomości, jako szlachta, właśnie lubelska, burzy się srodze na alianckie swawole i jakieś tajne zjazdy odprawiła. Nazywano mi nawet miejsca.

- Relacje prawdziwe - objaśniał Sewera nieco drwiąco Koźmian. - Zjazdy były sub secreto, nawet pito przy zasłoniętych oknach i szeptem spełniano zdrowia. Byłem na jednym u starosty łukowskiego, Dłuskiego. Zjechało się ze dwudziestu sąsiadów; nawyrzekali się, natargali wąsów, nawzdychali nad poniżeniem ojczyzny i rozjechali się nie powziąwszy żadnej decyzji. Miłują kraj jako i my, ale każdy się ogląda, rafinuje, czeka znaku od możniejszych i wieści z Warszawy nasłuchuje.

- I żaden się na czoło nie wysunie i drugiemu nie pozwoli.

- Słuchy o zniesieniu poddaństwa, ot co ich powstrzymuje w azardach.

- Długo, mości poruczniku, zostajesz między nami?

- Sprowadzała mnie okoliczność choroby ojca i Bóg wie dopóki przytrzyma.

- Gdybyś to znalazł czas na lustracje naszych przygotowań.

- Z założonymi rękami siedział nie będę. Chodźmy na pokoje, powinność gospodarza mnie przymusza. Jeszcze jedno: a gdybyśmy na przyszłą niedzielę zjechać się mogli w Stokach u mojego stryjca? Pod pozorem polowania odprawimy walną naradę. Mam ważne awizy i relacje.

- Zgoda - przytwierdził Koźmian - zajmę się powiadomieniem towarzyszów.

- A jeśli znajdzie się u kogo zbędna broń, uprzęże i rynsztunki, niech je przy tej okazji przywiezie. W Stokach czyni się generalny skład, możecie w tej materii konferować z księdzem Albinem - zakończył Sewer śpiesząc do ojca.

Miecznik z progu swego przyglądał się zabawom.

- Dziwnie niemrawo tańcują, kapela też rzępoli jakby z musu - poskarżył się przed synem.

- Filip, zanieś dukata tym dudłom i nakaż, aby rznęli oducha, siarczyście. Spojrzyj na Ceśkę, orlica nad kokoszkami. Z życiem, mości panowie, z życiem! - szeptał niecierpliwie, bijąc nogą do taktu.

Sewer poleciał do gości. W ogromnej jadalni, zapchanej ludźmi, gwarem i pijatyką, ułapił go Radzimiński i odwiódł na stronę.

- Zali jest aktualnie w Warszawie Zubow?

- Nawet go nieraz spotykałem. Masz do niego sprawę?

- Mam z nim sprawę - zasyczał przez zęby. - Daj mi na chwilę ucha.

Zaprowadził go do matczynego pokoju, gdzie tylko mgliła się lampka przed obrazem i wrzawy dochodziły konającymi echami.

- Mów i dysponuj mną - rzekł pełen niepokojącego zdumienia.

- Zubow pohańbił mój dom - wykrztusił Radzimiński. - Pokrótce opowiem. Zaraz po armisticium przyszedł z huzarami na konsystencję do Włodawy. Snadź nudno mu było w miasteczku i nie satysfakcjonowały go hulanki, bowiem zaczął wizytować wszystkie znaczniejsze domy w okolicy. Nikt mu ręki nie umknął ni zatrzasnął drzwi przed nosem, gdyż znano go bratem wszechwładnego faworyta i mającym osobliwsze łaski u samej imperatorowej. Jakże z takim zadzierać! A przy tym jakby przyodział się w owczą skórę, udając gorącego przyjaciela Polski. Z młodzieżą wchodził w przyjacielskie związki, wydając się pod sekretem nawet za Liberalistę. Wygłaszał maksymy rewolucji francuskiej. Umiał też w potrzebie wygodzić sakiewką lub przegrać w faraona. Nie gardził również kielichem i nie szczędził powolnym swojej protekcji. Tymi chytrymi obroty wkręcił się, gdzie zechciał, że w końcu przyjmowano go z otwartymi ramionami, biorąc się na lep jego układności. Znarowił się i do nas. Ja byłem wówczas jeszcze w ukraińskiej dywizji, a w domu gospodarowała matka wdowa, z młodszymi dziećmi. Wpadła mu w oko moja siostra Zośka, dziewczyna wielce urodziwa i wdzięcznej postaci. Dalejże więc zabiegać o jej względy i stroić koperczaki. Przyjeżdżał często, nieledwie co dzień, przesiadując nieraz do późnej nocy. Nie neguję, że i dziewczynie musiały być miłe dusery i dworne komplimenta tak świetnego kawalera i powolnie dawała im ucho. Gładki pono, wymowny, oświecony i do tego graf! O małżeństwie chytrze zatrącał i z coraz gorętszymi afektami się wyznając, próbował dojść do konfidencji.

Wszelakimi sposoby próbował otumanić dziewczynę. Sprowadzał chóry swoich gemejnów, urządzał promenady i rzęsiste iluminacje. Aż w końcu poczciwe matczysko, spostrzegłszy całą nieprzystojność sytuacji, wymówiła mu dom. Zemścił się po zbójecku, bowiem nocy następnej napadł zbrojnie dwór i dziewczynę porwał przemocą.

- Nie imaginowałem go zdolnym aż do takiej nikczemności.

- Nie było komu bronić, a wstyd nie pozwolił wołać sąsiadów na pomoc. W domu zapanowała rozpacz, płakano po nieszczęsnej jakby po zmarłej, gdy w kilka dni, jakiejś nocy burzliwej i ciemnej, zapukała do okien. Skorzystawszy z jakiejś okazji uciekła od niego w jednej koszuli. Chorowała długo. Aktualnie pozostaje w nowicjacie u wizytek w Warszawie, a ja szukam słusznej zemsty. Wyzwałem go na rękę -nie stawił się na placu. Pewnie ani mu się śniło stawać z takim chudopachołkiem. Wściekłość bezsilności przegryza mi serce. Przyjaciel, któremu się zwierzyłem, radził pozwać go na trybunał o rapt, sądy za taki crimen karzą gardłem lub banicją. Nie chciałem, by nasza hańba rozniosła się po całej Rzeczypospolitej. A przy tym cudzoziemiec, wyrokiem zapali sobie lulkę i za osłoną bagnetów imperatorowej będzie spał spokojnie! Ale ja mu przysiągłem pomstę i wezmę ją sobie! Muszę poczuć jego ścierwo pod nogami, muszę go mieć w pazurach! Pomóż mi.

- Masz moją rękę. Straszna historia! Hańba nam wszystkim, jeśli pozostanie bezkarna. Żeby obcy żołdak mógł bezcześcić domy nasze! Nie rozumiem haniebniejszego upadku wolności. Ale trzeba działać przezornie, bo to człowiek możny i bez sumienia. Ukartowałeś co?

- Przymusić go do zaślubienia zniesławionej, a jeśli się nie da, postąpić z nim, jak wskażą okoliczności! - wyjawił z nieugiętą mocą.

- Ciężkie zadanie. Jedź do Warszawy. Weźmiesz listy do naszych towarzyszów, staniesz na mojej kwaterze i zdarzy ci się sposobność, weźmiesz słuszną zemstę. Bowiem wątpię, zali ci się uda przymusić go do małżeństwa. Gdybyś chciał poczekać na mój powrót, może bym ci pomógł. Łączą mnie z nim związki bliskiej znajomości, mamy też z sobą niemałe porachunki - zaszeptał, przejęty nagle wzbudzoną nienawiścią.

- Tym fortunniej dla mnie. Jutro pojadę, mogę ci jednak dać kawalerski parol, że jeśli nasza sprawa każe mi aktualnie poniechać zemsty, będę jej posłuszny. Jestem abszytowany nie z własnej woli.

- A właśnie w sprzysiężeniu potrzeba ludzi rozważnych, wypróbowanego patriotyzmu i gotowych na każdy azard życia.

Pamiętam, jakoś językiem aliantów władał expedite.

- Jak swoim własnym. Rozporządzaj mną, na wszystko się deklaruję.

- Trzeba spenetrować nieprzyjacielskie stanowiska rozłożone dokoła Warszawy i wiadomości różne zebrać. Mamy różne relacje, ale nie mamy pewności co do ich prawdy. Instrukcje dałby ci w tym względzie Chomentowski. Wyprawa nieprzezpieczna, można z niej nie trafić z powrotem.

- Przyjmuję. Bóg ci zapłać. Gotówem na wszystko, mogę ruszać w drogę choćby zaraz - poweselał niezmiernie.

- Moja ekstrapoczta dopiero jutro wieczorem powraca do Warszawy.

- Niezawodnie skorzystam z tej okazji. Pilno mi... - dodał ciszej.

- Imaginuję twoją niecierpliwość - ozwał się współczująco. - I wszędzie w złem przodują. Ślad ich znaczą same gwałty i okrucieństwa.

- Mówisz o aliantach?

- Tak. Jak można było zakładać jakie bądź nadzieje na sojuszach z nimi! Zaiste, związek taki widzę związkiem baranów z głodnymi wilkami. Exemplum Zubow: zali on w swoich niecnych postępkach nie daje doskonałego obrazu ich oświeconej społeczności? Rodzaj to niewolniczy z przyrodzenia i niezdolny nawet pojmowania wolności.

Twoja sprawa jest moją, nie spocznę, dopóki ten galant nie weźmie słusznej zapłaty - zakończył.

Wrócili między rozbawione tłumy. Właśnie w sali tanecznicy byli uczynili szeroką ulicę, bowiem zaczynała się "przepióreczka" Ceśka przytaiłasię gdzieś w ciżbie, zaś Rogowski przyśpiewywał rozgłośnie:

Uciekła mi przepióreczka w proso,

A ja za nią nieboraczek boso;

Trzeba mi się pani matki spytać,

Czy pozwoli przepióreczkę chwytać.

I rzucił się w rozpląsanej gonitwie za panną, niby srogi wilk za wystrachaną sarną, umykającą jego pazurów jak cień migotliwy. Kapela rżnęła siarczystego mazura, że same nogi ponosiły.

Na świecie uciszyło się zupełnie, mroźne niebo wyiskrzało się gwiazdami i niezmierny spokój nocy obtulał ziemię, jeno dwór grabowski, wśród rozmiotanej zamieci tańców, śmiechów i nieustającej wrzawy, huczał burzą beztroskliwej, szczerej wesołości.

Nawet miecznik, porwany szalonym tempem zabawy, zdał się w niej brać udział całą swoją istnością. Z progu swej komnaty patrzał błyszczącymi oczyma na sznur par, taczający się od ściany do ściany.

Przez wywarte szerokie podwoje widział jakoby teatrum przyćmionych nieco ewentów własnego żywota. Wspomniała mu się młodość i żywe zmieszało się z pomarłym. Minione kochania zadrgały w sercu, przyjacioły dawne, dawne przeszłe lata i marzenia spełzłe ze szczętem. Jakieś burzliwe zajazdy, migoty i szczęki szabel, rąbaniny i wrzaskliwe tumulty. Jakieś kuligi wśród nocy i śniegów, przy wtórze wilczych poszczekiwań i rzęsistej palby z muszkietów. Jakieś dwory gościnne, pełne muzyki, świateł i ucztowań nieskończonych. Jakieś afekta nagłe, szarpiące ogniem, od których dusza grążyła się w niebiosach lub spadała w otchłanie.

Przetarł załzawione oczy, rozgląda się przytomnie, nasłuchuje. Dwór dygota, śpiewa i hula. Korowód par stubarwną tęczą wije się nieskończonym wężem, w brzaskach świateł migoce, skręca i rozkręca, lecz jakby coraz dalej, coraz ciszej i coraz mgławiej, że zdaje się być tańcem ogników na bagnach, parą jeno, mamidłem...

- Hej, nie żałować smyków, rzępoły! Nuże tam, kawalery, prędzej, głośniej, ogniściej! Dziś, dziś, dziś! Z życiem, mości panowie, z życiem! - wołał w sobie, przytupując nogą, i naraz moc w nim jakaś wstaje, podnosi na nogi, ubarwia zbladłe jagody, nalewa w żyły ognia, postać czyni wyniosłą, pokręca wąsa, na szabli dumnie się wspiera, oczyma toczy hardo, wyzywająco. Muzyka go zniewala, wigor ponosi, wie już, do której uderzy. Bogdanka czeka spłoniona, gwiazdy jej oczu wołają, różane wargi pachną obietnicami, strome piersi dyszą upojeniem. Porwał ją drapieżnie i runął w tan zapamiętały, szalony, wniebowzięty. Zwisła mu lubym ciężarem w ramionach, tuli się ufnie i poi słodkim szeptem zwierzeń. Szydłowiecka to z rodu, a prawa królewna z przyrodzenia. Boginka zjawiona w człowieczej postaci. Sam król chodzi za nią oczarowanymi źrenicami. Nie straszny mu jednak, wszak ma jej miłowanie i wiarę niezłomną w niej kładzie! Czemuż te skrzypki tak głupio chichoczą? Czemuż te basy pijanym śmiechem zawodzą? Na oczy mokre mgły opadły, ściśnięta pierś ledwie dech łapie, Jakaś noc głucha ogarnia, rozum się miesza, dusza mdleje...

- Jesteś to, synu! Chwała Ci, Panie! Czekałem na ciebie! - zaszeptał po długiej chwili, wynosząc się jakoby z ciemnic wieczystych.Kazał mu opowiadać o drodze przebytej, potem, snadź przyszedłszy do pamięci

zdarzeń nocy dzisiejszej, zapragnął ujrzeć Ceśkę.

Przybiegła zadyszana, bujna radością, ciągnąca oczy urodą i młodością. Miecznik przewlókłszy oczyma po twarzach wyrzekł przytomnie:

- Tańcują niby muchy w smole. Filip, dukata kapelistom, a nie sprawią się raźniej, bizunami pogrozić. Zostawcie mnie.

Nie śmieli stawiać oporu jego woli.

Pozostał sam, powłócząc gasnącymi oczyma za tanecznikami, Sewer czuwał jednak z da leka, gotowy na każdą okoliczność.

Późno już było, kury piały na przedednie, gwiazdy przygasały i zmętniała noc zaglądała w okna przybladłą twarzą, dwór zasię hulał jeszcze w najlepsze. Szły tańce za tańcami, przyśpiewki, wymyślne krotochwile, w których wynajdywaniu Bonuś był zgoła niewyczerpany.

Nie pozwala też na odpoczynki starościna Kossowska, sama we wszystkich zabawach prym trzymając. A już uciecha jej dobiegła zenitu, gdy rotmistrz Nałęcz uwiedziony słówkami panny Kraińskiej stanął z nią do menueta. Było na co popatrzeć! Tłok się uczynił dokoła, nawet starzy poniechali kielichów, a matrony podniosły się z kanapy, bowiem przestarzały galant, przybrany jakby na pokoje świętej pamięci ostatniego Sasa, niby drygant na paradzie, wyprawiał takie uczone korwety, stroił takie miny, tak się krygował, tak kłaniał, tak kapeluszem zamiatał pawimenty i takie czynił balanse i piruety, aż Badowski krzyknął:

- Przebiera nogami niczym ochwacony kokot!

- Obraz to doskonałego ułożenia i dwornych manier! - zgasił go ktoś z boku.

- I próchnem ślady znakuje - upierał się Pietruś, ale że był napity, kazał się przyjaciołom odprowadzać do jadalni, gdzie już pito na umor, nie zasiadł wespół, jeno swoim zwyczajem, przywarłszy na widnym miejscu plecami do ściany, krzyknął pełnym głosem: - Stamirowski, nalejże mi coś mocnego a sporo. Jako nowo narodzone dzieciątko, takim spragniony i bezbronny - żalił się, nie potrafiąc już donieść kielicha do ust.

Przyjaciele nalewali w niego niczym w bezdenną beczkę. Popuszczając jeno pasa ciągnął jak smok, nie przestając strzelać dowcipami, od których brzuchy trzęsły się z uciechy, czasem zaś intonował jakąś piosenkę pijacką; w przerwach prosił żałośnie:

- Lejże, bracie, nie frasuj się: prędzej wina zbraknie, niźli mnie

przelejesz. Szczególne pragnienie trapi mnie dzisiaj. To z racji waćpanny zrękowin! - zwrócił się do przechodzącej Ceśki.

- Obmierzły opój! - rzuciła mu prawie w samą twarz i odbiegła do miecznika. Jakby jej nie zauważył, siedział wpatrzony w światłość podnoszącego się dnia. Mroźny, cichy i modrawy dzień już się był rozkładał po świecie, wschodziło słońce, czerwona kula wynosiła się spoza lasów, szła w górę, ogromniała promienista i coraz krwawsza.

Pochylał głowę coraz niżej, modlitewny szept spłynął mu z warg martwiejących, oczy zaszły mgłą świętego wzruszenia, jakby brał w siebie ten żywy z Ciała i Krwi Pańskiej wiatyk święty wschodzącego słońca. Naraz westchnął głęboko, roztworzył ramiona i opadł martwy.

Nikt tego nie spostrzegł. Dwór hulał siarczyście, muzyka grała, zasię zdalszych pokojów niosła się piosenka, śpiewana niesfornie:

Kieliszek braciszek, gorzałeczka siostra.

Rączka przyjaciółka do gęby doniosła.

Głos Badowskiego, od którego dygotały świece, dorzucał basem:

Kieliszek braciszek, mam nadzieję w tobie;

Jak wypiję osiemnaście, podweselę sobie.

Rozdział XII Parlatorium Wizytek było sklepione i suto przybrane poczerniałymi konterfektami dobrodziejów zakonu. Zakratowanym oknem niby przez potrzaskaną taflę lodową sączyło się skąpe zielonawe światło. Czarny, ogromny Chrystus, rzezany w drzewie, ostro się znaczył na bielonej ścianie. Kilka siedzisk, podobnych konfesjonałom, taiło się po mrocznych kątach. Powietrze przejmował zapach pogaszonych świec woskowych i kadzideł.

Skądciś, jakby spod ziemi, dobywały się echa dalekich śpiewań. W pękatym rogowym piecu z zielonych kafli trzaskał wesoło ogień. Siedziała przed nim jakaś persona w zakonnej sukni i nagrzewając przezroczyste chude dłonie, czujne baczenie dawała na parę rozmawiającą pod oknem. Był to Radzimiński z siostrą. I snadź nie kleiła się im rozmowa, gdyż z rzadka padało jakieś ciche słowo, częściej natomiast wyrywały się westchnienia lub gniewne, niecierpliwe pomruki. Radzimiński czuł się nieswojo wśród tych posępnych murów i tracąc rezon wobec hardego zachowania się siostry, coraz frasobliwiej na nią spoglądał. Panna w czerni zakonnej, jeno bez welonu jako nowicjuszka, była dorodnej postaci i wielkiej urody. Spod kornetu, obrzeżonego białą szlarką, wysuwały się na czoło krucze sploty niesfornych włosów; nos

miała wielce foremny, orlikowaty, oczy piwne, pod brwią cudnie zatoczoną, jagody zgoła pacholęce zaokrąglone. Nad wargą leciutki puszek użyczał jeszcze słodyczy ustom pełnym, nabranym krwią. Dawała ze siebie obraz stworzonej do pieszczot i całunków, czemu jednak przeczyło wyniosłe spojrzenie i brwi, spinane burzliwymi dyspozycjami duszy. Jej wdzięczną gładkość ustawicznie przysłaniały jakby chmury udręk i niepokojów, że niepodobna było wymiarkować, kiedy wybuchnie gniewem, a kiedy śmiechem perlistym zadzwoni. Z przyrodzenia małomówna, za co w domu przezywano ją milczkiem, więc i aktualnie, w materiach poruszanych przez brata, odpowiadała jeno przymuszonymi słowy. Cierpiał jej wstyd, ale stokroć bardziej palące były plejzery jej dumy. Rok przeszło upłynął od owych strasznych zdarzeń, lecz pamięć przeżytej hańby krzewiła się coraz bujniej w dzikiej żądzy zemsty. Nie pomógł klasztor ni surowe praktyki nowicjuszek, ni nawet z rozmysłem, zadawane sobie umartwienia. Żyła jeno myślą zemsty, targając się rozpacznie w bezsilności. Brat zasię zgoła inną wyciągnął konkluzję z jej skąpych napomknień o przeszłości i z jej wzburzenia na imię Zubowa, gdyż w jakiejś chwili rzekł gniewnie:

- Na to wychodzi, jako miłujesz tego zbója!

- Jak śmierć lub ciężką chorobę! - odparła blednąc straszliwie.

- Dam ci go za męża...

Porwała się niby wysadzona prochami.

- Czemuż mnie pan brat od razu nie pchnie nożem pod serce?...

- Zośka, zalim ci katem?

Tyle było w jego głosie serdecznego wyrzutu, że jeno spuściła głowę kryjąc łzy kapiące po twarzy.

Usadził ją przy sobie i łagodnymi słowy wykładał zamysły, wykoncypowane gwoli ratowaniu jej z hańbiącej sytuacji.

-I na łańcuchu nie dam się zawlec do ołtarza! - wybuchnęła tak namiętnie, aż odwróciła się do nich zakonnica. Radzimiński porwał się gwałtownie.

- Toć zapowiadam: przymuszę cię choćby siłą! Skoro nie pojmujesz, coś powinna własnej czci, to ja cię tego nauczę. Winnaś mi posłuszeństwo, imieniem domu naszego przemawiam! A nie posłuchasz, zostaniesz w klasztorze. Wybieraj!

- Nie! nie! - zaprotestowała mocno i snadź zbrakło jej sił do walki, a niewieścia natura miała przewagę, gdyż zapłakała spazmatycznie. Kiedy

spróbował ją uspokajać, odgarnęła go precz, że nie śmiejąc się przeciwić, poszedł na konferencję do przeoryszy. Płakała jeszcze, gdy powrócił, ale przystąpił do niej i cicho, prawie prosząco szepnął:

- Zośka, kazałem pakować twoje tłumoki, zabieram cię z sobą.

- I dasz mi wolę? - pytała obcierając łzy.

- Spełnisz, coś powinna, będziesz panią swojego losu.

- Takiś pewny na jego zgodę?

Całą duszę włożyła w to pytanie.

- Jeśli nie zechce, to biada mnie, ale gorzej jemu...

- Jeszcze jedno - odetchnęła z widoczną ulgą. - Nie będziesz mnie przymuszał do mieszkania z nim?

- Po ślubie możesz go kazać zatłuc kijami. Nie stanę ci na przeszkodzie.

- I będę mogła wrócić do domu?

- Matka już oczy wypłakała za tobą. Cały dom cię wygląda. Nim się jednak wszystko na twoje dobro obróci, zostaniesz kilka tygodni w Warszawie. Zakwateruję cię u pani generałowej Mokronowskiej.

- Wolałabym zostać na twojej kwaterze.

- Gdybym miał stałą, ale ja się przytulam, gdzie mi okoliczności pozwolą, dziś tu, a jutro indziej. Generałowa przyjmie cię jak rodzoną córkę.

- I będzie ręce łamała nad moim pohańbieniem! - szepnęła ponuro.

- Wie tyle, co wiedzieć powinna. Nie bój się i zakonotuj sobie, jako aktualnie najpierwszy to dom. w Warszawie. Napatrzysz się tam znacznych person i spraw niemałych.

- Jakże ja się tam sprezentuję w moich lubelskich jubkach sprzed roku! - zakłopotała się nie na żarty. - A jak cię widzą, tak cię piszą...

- Nie frasuj się, zaradzi się temu. Pośpiesz się jeno, bo mi pilno na świat. Rzuciła się jak huragan w głąb klasztoru i nim upłynęła godzina, stanęła już gotowa do drogi, a służki wynosiły toboły na brykę. Odbyła się jeszcze czuła scena pożegnań z matką przełożoną, która nie omieszkała napaść ją obfitym obrokiem napomnień i przestróg, pełnych troski o jej cnotę i zbawienie.

Wysłuchała cierpliwie, ale skoro się jeno za nią zatrzasnęły furty klasztorne, szepnęła z gniewem:

- Żmije! obwiną człowieka i gotowe zdusić z troskliwości o jego

zbawienie.

- Egzagerujesz. Nie grzeszyłaś nigdy pokorą i wszelką powinność masz za ciężką niewolę.

- Moja noga nie postoi w żadnym klasztorze! - deklarowała wzburzona.

Wsiedli do kariolki Zaręby, powożonej przez jego Maciusia, i pojechali na Długą do pałacyku Dekerta, gdzie mieszkał generał Mokronowski, ale posuwali się noga zanogą z racji wybojów, kup śniegu i szeregu ogromnych wozów furażowych, zapychających ulice. Powietrze przy tym było nad wyraz przykre, padał śnieg gęsty, mokry i płatami wielkimi jak motyle, że przez tę pierzastą przesłonę ledwie majaczyły wysokie domy Krakowskiego i ludzie, tłoczący się pod ścianami. Na wprost pocztamtu wozy gwałtownie zjeżdżały na stronę, dając miejsce kompanii regimentu Działyńskiego, która przy głuchym warkocie tarabanów i przenikliwych graniach klarynetów i piszczałek waliła środkiem ulicy.

- Idą zaciągać warty na Zamek i przed kwatery dygnitarzów - objaśniał Radzimiński. Przechodzili tęgim, wymierzonym krokiem i we wzorowym ordynku. Kupy ultajstwa wieszały się po bokach.

- Kompania pana kapitana Mycielskiego! Chłopy na schwał, wybrane, a jak to krok trzymają! - gadał z kozła Maciuś jadąc trop w trop za nimi, ale koło figury Matki Boskiej przed domem Wasilewskiego musiał nagle skręcić w bok swoje ogiery, bowiem spod Bramy Krakowskiej wyleciała oszklona karoca na saniach, w sześć siwych koni, bogato przybranych w czerwone siatki, pióropusze i brzękadła, srogo rzegocące. Mocna eskorta kozaków w kudłatych burkach, puszczonych na wiatr, leciała przodem niby stado rozjuszonych wilków tratując, obalając i spychając na strony, gęsto przy tym kropiąc nahajami, kto w porę nie uskoczył z drogi. Podniosły się wrzaski, a tu i owdzie ktoś obatożony pięściami wygrażał klnąc w żywe kamienie.

Karoca była Igelströma, lecz siedział w niej Zubow z Izą. Na jedno mgnienie oczy jego skrzyżowały się ze spojrzeniem Zośki, mim jednak mogli co niebądź przedsięwziąć, konie rozniosły ich w przeciwne strony.

- W Warszawie! - tyle jeno głosu zdołała wydobyć z siebie.

- A tak, na ten upadek przyszło Rzeczypospolitej, że taki rakarz, taki arcypies może bezkarnie promenować się z kochanicami po ulicach - wzburzył się Radzimiński. - A nawet znaczy on tutaj niemało. Sam król jegomość zabiega o jego życzliwość i zaprasza na obiady. Najpierwsze damy żebrzą o jego fawory. Nawet poczciwi szukają z nim związków,

bowiem głośno wyznaje się być naszym stronnikiem.

Zośka siedziała w martwym pogrążona dumaniu. Stanęli wreszcie przed pałacykiem "Pod Wiatrami", tak zwanym z przyczyny kamiennych figur, wdzięcznie powyginanych na słupach bramy i dmuchających na wszystkie strony świata. Pałacyk wznosił się w głębi dziedzińca za misterną kratą żelazną.

Przyjęła ich jakaś beczkowata jejmość w okularach na nosie i biegle obejrzawszy pannę jęła gadać:

- Jestem Liwska do usług, wojszczanka węgrowska. Waćpannie będzie u nas dobrze, jeno zapowiadam, bez fochów i fanaberii. I żadnych amorów!... Franek, zabierajże, gamoniu, tłumoki! I dalejże mleć językiem w stu na raz materiach; szczęściem nadeszła generałowa i obejrzawszy pannę palnęła prosto z mostu:

- Same, widzę, marcypany rodzą się w Lubelskiem. Strach brać takie precjozy na przechowanie: a nuż jaki złodziejaszek dobierze się do puzderka? Moja Liwska, zakwateruj waćpannę przy mnie. Idź, dziecko, i rozgość się jak u matki,zajrzę wkrótce do ciebie. A waszmościa proszę na pokoje.

Submitował się i wykręcał z racji, że był jeno w zwykłej kurcie kawaleryjskiej.

- Nikt ci łat w szarawarach wypatrywał nie będzie - zaśmiała się rubasznie. - Zapowiedział się Madaliński, z tej przyczyny znajdziesz u mnie liczniejszą kompanię - szepnęła mu do ucha. - Przywozi regestry gotowych oddziałów kurpiowskich. Ten gotów choćby zaraz. Szalona pała. Naprzód, marsz! - skomenderowała ruszając przodem.

Nolens volens musiał za nią wejść na pokoje. Było ich kilka w amfiladzie, urządzonych wspaniale, choć zgoła w staroświeckim smaku. Okna od samych pawimentów dawały widok na zaśnieżone ogrody. Posępna szarość dnia lutowego i chłód przenikał zimową aurą, że w pierwszej, największej sali wybrana kompania obsiadła ogień buzujący się na kominie. W złotawych brzaskach występowały twarze i żywiej majaczyły z arrasów porozpinanych jakoweś mitologiczne monstra.

Generałowa zatrzymała się chwilę przy Kapostasie, ktory ledwie widny z fotelu oponował komuś mądrymi racjami wyższej polityki. Rozmowa jużcić szła de publicis, w materiach bieżących, jak kwaterunki, wyniszczenie kraju przez obcego żołnierza, zbliżająca się redukcja wojsk i podobne. Bowiem półkolem brali miejsca: major Czyż, Aloe, Węgierski,

Joachim Moszyński, kasztelanie lubelski, synowiec marszałka, lecz całą duszą pomagający spiskowi. Grabowski, krajczy litewski, członek Rady, a również żarliwy socjusz sprzysiężenia. Zaciekli klubiści i jawni moderanci, pod okiem jednak generałowej zgodni jak baranki. Poszeptawszy coś na ucho Kapostasowi, pociągnęła Radzimińskiego do sąsiedniej komnaty, gdzie panowały gwary i wesołość. Roiło się tam od ślicznych panien i kawalerów. Marcin Zakrzewski prym trzymał w zabawie; dopomagała mu w pustotach cale skutecznie Terenia, wybuchając co chwila śmiechem i kręcąc się na wszystkie strony jak cyga. Starsze damy zaległy kanapy, wpatrzone i zasłuchane w jakiegoś tłustego prałata, który z otwartą tabakierką, z twarzą jowialną i roztrzęsionym brzuchem prawił dość trefne dykteryjki, bowiem kilku kontuszowych jegomościów dusiło się od śmiechu. Jeno Konopka samotnie podpierający piec niecierpliwie spoglądał nią zegar, wskazujący trzecią po południu. Właśnie zapalano światła, gdy dojrzawszy Radzimińskiego rzucił się ku niemu z radością.

- Nie wiesz waszmość, kiedy przyjdzie Madaliński?

- Pierwszy raz słyszę, że ma być tutaj - zełgał, nie wiedząc, jako generałowa powiedziała już o tym wszystkim i pod największym sekretem. - Cóż to, imieniny jakoweś czy jaki fest familijny? - pytał rozglądając się dokoła.

- Zwyczajne zebranie niedzielne. Zawsze tak tłumnie i zawsze, jak na owej ewangelicznej łące, baranki pasą się zgodnie z wilkami. Generałowa lubuje się w przeciwieństwach, co dzień inne systemata wyznawa i innym opiniom polityki pierwszeństwo daje. W jednym tylko niezmienna: w gorącej służbie ojczyzny. I w każdym przypadku można na niej polegać.

- Poznałem ją z tej strony i uwielbiam. Pani to wspaniałego serca.

- I umysłu wielce wyćwiczonego w naukach. Nie wyklucza to przywar właściwych jej płci, bowiem namiętnie lubi nowinki, swatania, a już zgoła mistrzyniąjest w politycznych kabałach i intrygach. Woyna przezwał ją anielskim bigosem, przy którym można zdechnąć z głodu. Bo imaginujże sobie waszmość: liberalistka, mająca rozum za bóstwo jedyne, a wierna odwiecznym zabobonom; układa rymy na cześć rewolucji francuskiej i jej bohatyrów, koncypuje pisma w obronie praw człowieka, egzageruje się wolnością miast, a pono w swoich dobrach sama wymierza basałyki poddanym, i wieczorami wraz ze swoim fraucymerem codziennie wyciąga Godzinki. A na dobitkę daje się teraz rządzić jakiemuś mnichowi od kapucynów, ojcu Serafinowi. Dojdźże tu z taką do proporcji!

Przymilkł, gdyż przechodziła niedaleko. Pani była już nieco w latach, ale jeszcze cale gładka i majestatycznej postaci. Nosiła się dawną francuską modą: siwe włosy, spiętrzone kunsztownie, suknia z krótkim bawetem, bufiasta w biodrach i powłóczysta; twarz barwiczkami ożywiona, szare oczy, pieprzyki koło warg wydatnych, szyja ślicznie utoczona, dawały obraz wielkiej pani: władnej i zarazem ujmującej. Uśmiechnęła się życzliwie i przeszła do następnego pokoju, gdzie generał Mokronowski, otoczony gronem dostojnych przyjaciół, czytał w głos najnowszą gazetę francuską, użyczoną przez króla.

- Imaginuj sobie, waszmość, generałowa kazała nad wejściem przybić deskę z napisem: W tym domu polskiej mowy i wiary kwitnie kult prawdziwy.

Wejdź, jeśliś poczciwy.

Niemało za to przeniosła od anonimów. Zasypano ją kąśliwymi facecjami, nawet na szybach swej sypialni znajdowała nalepione karteluszki z nieprzystojnymi drwinami. Rozgniewania posądziła Woynę o autorstwo i wyrżnęła mu takie verba yeritatis, aż staroście był przymuszony posłać świadków generałowi. Skończyło się na wierszowanym koncepcie, jak zwyczajnie u Woyny. Ale basta, muszę rotmistrzowi zakomunikować sprawę ważną: oto w sobotę, l marca, zbiera się Mała Rada na reducie w pałacu Radziwiłłowskim.

- Na reducie! - dziwił się niezmiernie.

- Pod pozorem zabawy zgromadzimy się niepostrzeżenie w dawnej loży. Już nam depcą po piętach gończe Baura. W naszym zaś pomieszczeniu u Teppera za ciasno i też niebezpiecznie. Wszyscy muszą być w przebraniach i maskach. Znak wejścia jak na zwykłą kapitułę. Zakrzewski może dopomóc waszmości.

Przywołał Marcina i wyłuszczył sprawę polecając jego eksperiencji kwestię maski i stroju.

- Doskonale się składa - gadał prędko - po tej właśnie reducie Zubow wyprawia kolację w Marymoncie. Wszyscy jego goście mają się przybrać po hiszpańsku. Będę dla siebie szukał stroju, to mogę i dla pana rotmistrza. Ma to być balik champetre, w zaufanym gronie. Radzimiński jął od niechcenia pytać o różne szczegóły owego baliku. Marcin wyznał, co wiedział, i poleciał do narzeczonej.

- Szaławiła być musi, ale mu z oczu poczciwie patrzy - zauważył Radzimiński.

- Bo i poczciwy, wprawdzie z rodu, o jakich w Rawskiem powiadają:

Gdy ojciec umarł, matka za mąż poszła,

Bo była zwykła co rok rodzić osła.

- Czwarta dochodzi. Madalińskiemu nie spieszno, a mnie jakby kto szydłem ekscytował. Ma tutaj rotmistrz swoją kompanię?

- Samotnym jako palec, gapia jeno tnę, pannom zaglądamw oczy, nudzę się jak pies na uwięzi, a wedle rozkazu generałowej Madalińskiego czekam.

- A gdybyśmy tak cichaczem zrejterowali? Generałowa nie zauważy. Poszlibyśmy na hecę! Publika tam nie pachnie i nosy w palce uciera, ale...

- Dla towarzystwa dał się Cygan powiesić, jestem do dyspozycji waćpana.

- Mają tam dzisiaj wypłatać psikusa Zubowowi.

- Zubowowi! Okoliczność niepowszednia i cale nęcąca.

- Możemy się zabawić setnie. Uprzedzam, jako nie wykluczona i burda.

- Jeśli o takiego zbója chodzi, na każdy azard gotowym.

- Jakaś partykularna awersja! Ale przepraszam za niewczesne słowo - dodał prędko, ujrzawszy jego twarz przemienioną i w oczach brzaski gniewu.

- Samo to imię już mnie doprowadza do pasji. Opowiem waści przyczyny. Zaręba radził mi się zwierzyć i szukać u waszmość pana pomocy. Nad wyraz przykra mi ta materia. Chciałem już wczoraj zaczepić waćpana. Okoliczności nie sprzyjały, boję się też odmowy...

- Z góry obiecuję wszystką pomoc. W drodze możemy pomówić swobodniej, tutaj za wiele poczciwych uszu się nastawia.

Wysunęli się szczęśliwie, unikając argusowych oczu generałowej i nająwszy na Tłumackiem sanie kazali się wieźć przez Krakowskie na hecę.

Mrok już był dobry na świecie i wraz z obfitym a nieustannie padającym śniegiem przytrząsał miasto. Latarnie, kołyszące się tu i owdzie na sznurach, migotały w pierzastej mgle niby wilcze ślepia. Ruch pieszy na ulicach, snadź z racji nie sprzyjającej aury, był niewielki, natomiast dosyć sporo sań przelatywało z ostrym jazgotem dzwonków i rzegotem brzękadeł. Niedziela była karnawału, ale nie znać tego było na mieście. Jedynie na Krakowskim przez jakieś okna rzęsiście oświetlone

dobywały się skoczne rzępolenia, spotkano też jedyną kompanię jadącą w maskach, z kapelą na przedzie i lauframi z pochodniami.

- Tak się ma liatosi karnawał do dawniejszych, jak wdowa do narzeczonej - wyrzekł Konopka.

- Jeszcze dwa lata temu o tej porze każdy dom huczał muzyką.

- Nie było jeszcze przegranej wojny, sejmu grodzieńskiego i rządów Igelströma.

- Trzeba jeszcze przyłożyć: i bankructwa bankierów!... Staszek, widzę, z szopką. Natychmiast wrócę! - zawołał i wyskoczył do szopki, stojącej na schodach przed kamienicą Roeslera, w otoczeniu gawiedzi. Zbliżył się do draba z konopną brodą, przybranego w czerwony płaszcz i złotą koronę na czapie.

- Gdzieżeście byli? Nie tropią was?

- Baurowski hycel łaził, ale Kacper go sprał przy okazji. U Dziarkowskiego przedstawialim zaraz z południa. Publika dziw nie popękała ze śmiechu. Ale co było frantów z maistratu i urzędów, dało nogę: wylękli się. Każdy w mig rozpoznał, co za persony wystawujemy. Potem poszlim do "Indii" i do Poltza na Podwalu. Kapnęło nam półszosta złotego i poczęstunek.

- Dał ci ksiądz Meier karteluszki z wierszami?

- Kuba posiewa je, gdzie można. Teraz bierzemy dyrekcję na Nowy Świat.

- Gdzie się Kacper podziewa?

- Tam z gwiazdą na przedzie. Żeby to który z naszych panówzobaczył, jak pokazujemy!

- A do pani Barssowej idźcie pokazać, tam dzisiaj zebranie...

Konopka wrócił do sani. Dopiero wtedy, milczący jak głaz, Radzimiński wyznał pod kawalerskim parolem swoje zgryzoty i zamierzenia względem Zubowa.

Konopka gwałtowny z przyrodzenia słuchał jednak spokojnie, jeno ciche klątwy dawały poznać gniew wzbierający. Zbierał czas jakiś myśli, aż rzekł uroczyście, wyciągając rękę:

- Cały się oddaję do dyspozycji!. A szubienicznik, a hycel! Zaraz, Marcin wspominał o pikniku w Marymoncie. Zubow wyprawia! Szczególna okazja! Świta mi fortel nie lada! Ażeby go z tej zabawy podebrać jak wronę z gniazda. Sztych przyłożyć do gardzieli, a

kańczugiem do spełnienia powinności przyniewolić. Traktament słuszny i w proporcji położonych zasług - wrzał cały i jego płodna imaginacja przybierała już wszystko w prawdy postać akuratną.

- Jakże się to widzi rotmistrzowi?

- Wykoncypowanym wspaniale. Księdza bym miał na tę okoliczność. Właśnie ów Serafin, którego im polecał Zaręba.

- Ksiądz Meier zaradzi najskuteczniej przez swoje rozległe związki.

- Zubow może podnieść wrzask na całą Rzeczpospolitą!

- Pewnie, że serce straci do waszmosci, ale względy wyższej polityki każą mu milczeć. Wystawiłby się na pośmiewisko. Myślę, jako prędzej chwyci się drogi układów. Zaiste, sytuacja dla przyszłego faworyta carowej nie do pozazdroszczenia. Dałbym gardło, że nie poskąpi na rozwód i oprawę godną siostry waszmościa. Zwyczajna to rzecz między wielkimi panami i cale pospolita - rozgadał się otwarcie.

- Gardłowy to jednak azard!

- Jeśli się nie uda. Szanse jednak po naszej stronie. Wysiadajmy, ale jeśliby tu zdarzyła się jakowaś burda, niechże rotmistrz będzie z daleka.

Na rogu Chmielnej i Brackiej stał długi, drewniany dom, osłonięty rzędem smukłych topoli. Piętrowa obszerna brama prowadziła w dziedziniec, gdzie wznosiła się okrągła budowla hecy. Czerwone latarnie pokazowały wejście, przed którym tłum przeróżnego ultajstwa kłębił się, wrzeszczał i świstał, ilekroć z głębi od strony hecy buchnęły ujadania psów, muzyckie rzępoły, lub gdy marszałkowscy, trzymający straż, próbowali zmuszać do przystojności. Zbiegowisko przybierało coraz burzliwszą postać, bowiem przed bramę, nie bacząc na śnieg obficie padający, wystąpił jakiś drągal w kożuchu, włosem na wierzch wywróconym, i jął walić w ogromny bęben, zasię drugi, w pstrokatej hecarskiej odzieży i z gębą krągłą niby donica, pomalowaną krokoszem, zakrzyczał ze wszystkiej mocy:

- Prześwietne publicum! Odprawuje się widowisko, jakiemu trudno dać nazwisko. Szczególna okazja, zdarzająca się raz na sto lat! Walka straszliwego lwa z wściekłym krokodylem! Potem najsławniejszy hecmajster z Wiednia będzie się harował z niedźwiedziem. Potem połykacz ogni, czarodziej, pokaże swoje sztuki. Potem będą siurpryzy, jakich oko nie widziało i jakich ucho nie słyszało. Spieszcie się, jeszcze chwila i będzie za późno. Loże po trzy złote z motta. Siedzenia po groszy dwadzieścia. Panny darmo, jeśli z kawalerem. Duchowny stan na borg,

gemejny dziesięć groszy. Nuże, bo zaczynamy! Miejsca dla jaśnie wielmożnych! - zaryczał naraz, dojrzawszy Konopkę. - Wałek, bijw bęben! Miejsca dla jaśnie wielmożnych senatorów i wojewodów! Prezentuj broń, kulfonie! Miejsca dla hetmanów! Rozstąpić się tam, skurczybyki, sam król jegomość wali na hecę z całym dworem! Miejsca! - wydzierał się jak opętany, czyniąc z siebie ucieszne widowisko.

- Ten by zaszczekał wszystkich - zaśmiał się Konopka wprowadzając rotmistrza na hecę. Wpadli jakoby w dół pełen wrzasków, psich zaduchów i czerwonego ognia pochodni, gęsto pozatykanych na słupach, dokoła niemałej areny, wysypanej żółtym piaskiem. Budynek bowiem był kolisty, piętrowy i rzędy ław zataczały się aż pod kopulasty pułap, na którym były wyobrażone farbami swawolne historie z mitologii. Pejsate muzykanty z galeryjki rzucały siarczyste obertasy. Snadź z racji niedzieli karnawałowej prawie wszystkie miejsca były zajęte i jeszcze przybywali ludzie. Siedziały rodziny rzemieślników i przeróżnego acaństwa. Nie brakowało pańskiej liberii ni gemejnów z różnych regimentów, szczególnie zielone kurty kanonierów rzucały się w oczy przy ślicznych warsztatniczkach. Dojrzał tu i owdzie zabłąkanego szlachcica, goloną głowę mnicha, obfite cyrkumferencje sławetnych rajców i godne ich połowice. Gwar też panował znaczny, potęgowany jeszcze głosami bab zachwalających ciastka, obwarzanki, karmelki i orzechy, z jakimi przeciskały się wśród niżby. Gadano głośno, niektórzy krzyczeli powitania znajomym na drugą stronę amfiteatru. Powstawały kłótnie o miejsca, to dzieci zaczynały płakać, to jakiegoś podpitego majsterka wyrzucano za drzwi lub nazbyt zbytkujących gemejnów poskramiano łajaniem, że nie brakowało materii do śmiechów, dowcipów i wesołości.

Konopka z towarzyszem zajął miejsce w mrocznym kącie pobok galerii z kapelą, ustąpione przez gemejna z regimentu Działyńskiego, który poszeptawszy mu coś na ucho usunął się skwapliwie. Konopka tutaj, jak indziej, znajdował swoich konfidentów, bowiem co chwila przysuwał się ktoś nieznacznie, składał jakieś relacje i ustępował na stronę. Niektórzy mieli facies oberwanych z szubienicy, większość jednak nie narzucała się oczom niczym szczególnym. Znajdowały się bowiem między nimi persony przeróżnych kondycji, nie wyłączając kobiet i mnichów żebrzących.

- By się waszmość dłużej nie dziwował, powiem: ma ambasador swoją policję, ma Buchholtz swoją, ma król, więc słuszna i nam mieć takowe instrumentum. Ja jeno dowodzę bractwem z Szubienicznej Rogatki, a

ksiądz Meier wszystkim rychtuje. Baur ani się spodziewa, kto za tropami jego psiarni szlakuje i z jakim skutkiem. Zwłaszcza że pomaga mi wszystek lud warszawski. Nawet sobie waszmość nie imaginuje, ile w tym pospólstwie miłości ojczyzny, ofiarności pro publico bono i nienawiści do tyranów! Gdybym jeno skinął, a zobaczyłbyś waszmość takie "czerwone msze" w Warszawie, jakie się teraz odprawują w Paryżu! Zmitygował się naraz i zamilkł.

Radzimińskiego wielce zastanowiły te słowa, lecz nim zdobył się odpowiedzieć, wcisnęła się między nich słynna z urody i rozwiązłego życia Andzia, szczególniej wielbiona przez alianckich oficjerów, przybrana jednak z taka modestią, że dawała z siebie postać cnotliwej skromnisi. Naszeptawszy Konopce na ucho, gruchnęła perlistym, długim śmiechem:

- Ciekawe przynosi awizy, daj no waszmość ucho. Przechylił sięza plecami dziewczyny.

- Achtyrskie dragony i kijowskie grenadiery mają w tym tygodniu ściągnąć do Warszawy. Zastanawiające!

- Nie może być! Niepodobna, żeby bez ważnej przyczyny zmieniali swoje leże.

- Tak pewne, jak siedzę między waćpanami. Łgarstwami gęby sobie nie strzępię - fuknęła obrażona. - Ale w nagrodę musicie mnie dowieźć do szynkowni Kobylańskiego: tam co niedziela flaki, muzyka, sztajery i bijatyki. Chce mi się dzisiaj pohulać! Już mi obmierzły moje salony i moje perfumowane amanty! Zjadłabym kiełbasy, co to się do trzeciego dnia odbekuje! Sprałabym kogo po pyskach i bo ja wiem, co bym robiła! - parsknęła znowu śmiechem, leniwie się przeciągając.

- Przy takiej dyspozycji, że cię to puścił na wolę Diwow?

- Bo głupi jak wy wszyscy! Zamknął mnie, gemejna postawił przy drzwiach na warcie i zabronił mi się ruszać z domu. Osieł jeden! Nudziłam się jak prymasowska małpa, już miałam się położyć, ale pomyślałam: trzeba durnia nauczyć rozumu. Dalejże traktować z żołnierzem. Cóż, kiedy ten śmierdziel na wszystkie obietnice i złotówki dawał jeden respons: "Nielzia!" Zmiękł dopiero po kwarcie krupniku i teraz śpi jak zabity pod drzwiami, a jutro przepędzą go przez kije. Diwow będzie wściekły, ale niechaj sobie wybije z głowy, że kobietę można upilnować...

- Nie chciałbym ja takowej funkcji spełniać przy asindźce - westchnął

rotmistrz pożerając ją oczyma.

Wabna bowiem była: słusznego wzrostu, pulchna, lecz wielce foremnej postaci; włosów kasztanowatych, oczu niebieskich, zębów połyskliwych niby sznur najbielszych pereł; śmieszka przy tym i dysząca jurnością. Głos miała jakby nieco przepalony miłosnymi upałami, piersi nazbyt wzdęte i grzeszność wypisaną w białej, ślicznej twarzy i na czerwonych, lśniących wargach, potrafiła jednak przybierać pozór, jaki chciała i w każdej okoliczności, czym właśnie niejednego wyprowadziła w pole. Kaczanowski był ją zwabił do posług spiskowych. Oddała się im całą duszą i służyła wiernie.

- Że cię to głowa nie zaboli, co się dzieje z kapitanem? - rzucił nieostrożnie Konopka.

- Alem ciekawa, jak się miewa twoja uwodzona flądra - odpaliła z miejsca, mając na myśli Barssową, o którą była zazdrosna. - Oporządziłam ją wczoraj, długo mnie popamięta! Imaginujcież sobie, przymierzam jakąś jubkę u Łazarewiczowej, a na to wchodzi ten wyblechowany feretron, zasiada naprzeciw i dalejże mnie przez złotą patrzałkę lustrować!

- Admirowała twoją urodę - wtrącił spiesznie Konopka.

- Niech swoje krzywe kulasy admiruje! Pokazałam język i nawymyślałam jej de grubis. Uciekła jak spłoszona indyczka. Oglądała mnie jak zagranicznego zwierza! świętoszka z Trębackiej! Konopka przyczerwieniał z irytacji, lecz dał spokój obronie, bowiem w amfiteatrze raptownie się uciszyło, wszystkie oczy zawisły na królewskiej loży wprost wejścia, przysłoniętej z wierzchu zielonym pawilonem, do której wchodziło jakieś liczne towarzystwo; złocona krata od strony widzów dawała ledwie dojrzeć obrysy postaci.

Pejsaci kapeliści jakby na ich powitanie uderzyli wrzaskliwą fanfarą.

- Zubow ze swoją kompanią! -zawołała i nie namyślając się wsadziła palce w usta obyczajem urwiszów i przeraźliwie zaświstała. Gdyby na sygnał, ze wszystkich ław podniosły się przenikliwe gwizdania, wrzaski i wściekłe tupoty, aż buda zadygotała i światła pochodni jęły się targać. Wyleciał na to zestrachany hecmajster i bijąc w mosiężne blachy oznajmił:

- Zaczynamy! Uciszcie się! Zaczynamy! - próbował przekrzyczeć tumulty. Jakoż dopiął swojego i skoro się nieco uspokoiło, wypadł na arenę osieł, przybrany w brzękadła i obwieszony siatkowymi workami

pełnymi miauczących kotów. Hecmajster ekscytował go batem, bowiem tuż w jego tropy nadlatywało całe stado ogromnych, rozjuszonych kundlów. Osieł gnał dokoła jak oszalały, wymijał napastników, kluczył, niekiedy ich przeskakiwał, lecz w końcu, osaczony przez rozwścieczoną zgraję, zaczął ryczeć i bić kopytami na wszystkie strony. Uczynił się nieopisany, dziki wrzask, na środku areny powstał kłąb tarzających się w śmiertelnej walce psów i kotów, oplatanych sieciami. Sypnęły się rzęsiste brawa, a już uciecha dosięgła szczytów, kiedy ukazał się brzuchaty dryblas wystrojony na małą dziewczynkę, w jasnej peruce, zaplecionej w warkoczyki, z lalką na ręku i jął niby to rozpędzać psy, to gonił za osłem, to przyciszał płaczącą lalkę. Przewalał się przy tym co chwila i wyrabiał takie miny, że amfiteatr pokładał się ze śmiechów. Nawet odsłoniły się złocone kraty loży i dostojna socjeta nie szczędziła mu uznania i srebrnych rubli.

- Któż tam więcej siedzi z Zubowem? - pytał Konopka nie mogąc rozpoznać.

- Szambelanowa z panią Załuską i jeszcze jakieś klępy; szambelan, Blum, książę Gagaryn, młody Igelström i ten mój schwacony drygant, Diwow!

- Zacna kompanijka! Ale że się rozpierają w królewskiej loży!

- Gdyby Zubow zechciał na Zamku przyjmować swoich przyjaciół, król by nie śmiał się oprzeć. Zwaliłby wszystko na mus wyższej polityki! - drwił Konopka.

- Kwiczoł, sam tu! - gruchnęła na cały głos Andzia do jakiegoś franta, siedzącego na drugiej stronie amfiteatru.

- To Piotrowski - rzuciła Konopce. - Chłopak gotowy na każdy azaird, abszytowany oficjer i mający liczne związki między pospólstwem. Pewny!

- A jakąż szarżę ma przy twoim dworze? Fortragujesz go coś żarliwie.

- Potrzebny mi na różne przypadki. - I roześmiała się wesoło do nadchodzącego, który prezentował się Konopce. Gadali z sobą długo i cicho, tymczasem na arenie, po uprzątnięciu rozszarpanych kotów, zaczynało się nowe widowisko. Ukazał się wiedeński hecmajster w czerwonym fraku, w białych kiulotach i z harapem w ręku. Sfora czarnych, wielkich psów maszerowała przed nim we wzorowym ordynku. Przemówiwszy do publiki, czego nikt nie zrozumiał, jął egzercyrować pieski, które na jego komendę wyprawiały przeróżne ewolucje. Zasię, ku powszechnemu podziwowi, jeden wybębniał na tarabanie werbla, a drugi

z fajką zapaloną w zębach promenował się dokoła areny.

- Po jakiemu on nimi komenduje? - ciekawił się rotmistrz.

- Po piesku, przecież z jednych stron przyjechali! - zaśmiałsię Piotrowski. Krzyk się znaczny podniósł w amfiteatrze i klaskania zerwały burzliwe. Owo pachoły wywiodły na łańcuchach ogromnego niedźwiedzia, na co psy odpowiedziały szczekaniem, próbując mu się dobrać do skóry. Miś jakby nie zwracając na to uwagi zasiadł najspokojniej, podpatrywał się i wodząc chytrymi oczyma poziewał przeciągle. Posypał się na niego grad różnych łakoci. Zebrał je na akuratną kupkę i zajadał kłapiąc smakowicie potężnymi szczękami. Dopiero harap porwał go z miejsca i psy docierające z wściekłością. Rzucił się na nie, kilka podarł, resztę rozegnał i dojrzawszy hecmajstra podniósł się na tylne łapy i zaryczawszy straszliwie runął na niego. Sczepili się wpół jako dwa podpite chłopy i dalejże się za łby wodzić, harować i przepierać. Raz był górą niedźwiedź, że zerwał się trwożny krzyk powszechności, to znowu hecarz miał przewagę, iż zwalili się na ziemię i taczali po żółtym piasku nierozplątanym kłębem, pokrytym kurzawą i psami usiłującymi dosięgnąć kłami nieprzyjaciela.

W amfiteatrze uczyniła się cichość jakoby w kościele, jeno podnosiły się gorączkowe wzdychy, to "Jezus Maria!" ktoś krzyknął, to "dla Boga"! Patrzyli z zapartym tchem. Zasię socjeta Zubowa, również zanimowana, stłoczyła się przy parapecie, śledząc ewenty ekstraordynaryjnego widowiska.

Naraz niezauważony przez nikogo jakiś rudy lis chlusnął na arenę; psy poczuły go natychmiast i poniechawszy Misia puściły się za nim w pogoń zapamiętałą. Lis, snadź stary gracz, przednio kluczył, wydzierał się im spod samych zębów i rwał coraz prędzej dokoła areny, że trudno go było złapać oczyma.

Wkrótce ze wszystkich ław sypnęły się wrzawy, szczucia i gwizdania.

Atoli lis, mając dosyć harcowań, zwłaszcza że rozsrożone psy wisiały mu już nad karkiem, ostatnim rzutem skoczył do loży, wprost na jaśnie wielmożne głowy. Pieski jużci poszły w jego tropy. Uczynił się nieopisany wrzask i tumult. Damy mdlały, kawalerowie wyskakiwali na arenę umykając z krzykiem, zaś w loży wszystek sprzęt jął się wywracać wśród jazgotliwych szczekań, wycia i piekielnego zamętu. Grozę momentu zwiększył jeszcze Miś, gdyż porzuciwszy hecmajstra jął gonić uciekających dygnitarzy. Publika porwała się z miejsc, trwoga ogarnęła wszystkich, już tu i owdzie powstawały popłochy, ucieczka, a przerażone

wrzaski, gdy po chwili gruchnął śmiech powszechny; ludzie aż przysiadali, brali się za boki, pokładali po ławach i ryczeli z uciechy w niebogłosy, niepowstrzymanie, spazmatycznie, bowiem z loży wyskoczył pies z lisią skórą w zębach, a boczkiem, skromnie przebierał się pudel, wesoło kręcąc ogonem i dysząc ze zmęczenia.

Kąśliwe docinki niby grad posypały się na Zubowa i jego kompanię.

- Rycerz jucha, przed pudlem zmiatał! - krzyczeli nie krępując się niczym.

- A niech ci carowa nowe portki kupi, na nic teś zapaskudził!

- Nic tu już po nas! - dał cichy rozkaz Konopka. Śmiech słychać było jeszcze w bramie; jak burza wylewał się na ulicę.

- Zubow dostanie ze złości kolki, a hecmajsterbije.

- To im obu ulży! Ale któż to sprawił? - zdumiewał się rotmistrz.

- Są, których się trzymają takie psie figle - śmiała się Andzia.

- Imaginujcież sobie ich powrót z hecy!

- Boże, omal nie pękłam ze śmiechu! Zubow się oganiał wachlarzem! Ha! ha! Dopiero wezmą ich na ozory! Szambelanowa pokazała nogi po pas! Ha! ha!

- Cicho, siadajmy w sanie i umykajmy. Tylko patrzeć, jak się tutaj zjawi Baur ze swoimi pachołkami. Nie trzeba dawać nawet pozoru.

- Ale ten uczony pudel wart, ile zaważy! - unosił się rotmistrz.

- Hej! sałata, wal na Stanisławów do gospody Kobylińskiego!

Konopka chciał do "Indii" na Podwale, lecz Andzia kładła mu w uszy swoje racje, aż w końcu ustąpił.

- Tam się zbierają dezarmowani, tam mają kwaterę werbownicy moskiewscy i zbiera się różne pospólstwo. Warto ich przy okoliczności zlustrować.

- Tylko jedna przeszkoda - wziął niespodzianie głos Piotrowski. - Waszmoście przybrani jakby na dworskie asamble, a tam lepiej dawać pozór obiboków lub zgoła ultajów.

- Racja! Jedźże na Stare Miasto! - zdeterminował prędko Konopka. - Znajdę w domu odpowiednie szaty na taką uroczystość.

Mieszkał w Rynku, na wprost Ratusza, w Barssowej kamienicy na czwartym piętrze. Wpadli tam i Andzia znalazłszy się w zacisznych stancyjkach niepomiernie się zdumiała. Ani bowiem mogła się

spodziewać naleźć taką czystość i porządek. Przeglądała kwaterę w najdrobniejszych szczegółach, dając wyraz coraz większemu zdziwieniu.

- Mieszka jak kleryk albo panna na wydaniu!

Zasłony przy oknach w niebieskie paski, takiż pawilon nad łóżkiem, kobierce, garnczki z kwiatuszkami na oknach, kanarek w klatce, na ścianach obitych tyftykami kolorowe kopersztychy, wystawujące tkliwe sceny berżerów, sprzęty w schludnych pokrowcach, na kominie i stolikach pełno różnych cacek; znalazła nawet w jakimś schowku cukry, którymi zaczęła się łakomie opychać. Wreszcie wsadziła ciekawy nosek między stosy książek.

- To nie przy mnie pisane! - odrzuciła ze wzgardą jakieś francuskie dzieło i dojrzawszy na ścianie bałabajkę wzięła na niej brzdąkać i przyśpiewywać, z czego przeszła raptownie na wściekłego kozaczka.

Wyszli na to już przebrani zgoła nie do poznania.

- Konopka, masz minę zakrystiana od fary, a rotmistrz patrzy w tej czui pstrokatej na świniarza z Węgrowa! - zdecydowała wybuchając śmiechem.

W drodze, zjeżdżając Bednarską, szepnęła nieśmiało do Konopki, jechali osobno:

- Przyjdę do ciebie... Masz taką śliczną kwaterę! - wparła się w niego lubieżnie.

- Owszem. A jeśli mnie nie zastaniesz, klucz zawsze leży pod słomianką - odparł nie bacząc na jej umizgi. Używał jej na posługi sprzysiężenia i cenił wysoko, lecz na jej urodę, inklinację i osobę patrzył z wyniosłą awersją człowieka dalekiego od przygodnych amorów.

- Z Kaczanowskim to człowiek wiedział, czego się trzymać! - wybuchnęła rozżalona. - Waćpan jesteś jak ten śnieg: biały i lodowaty.

- Dajmy spokój dziecinnym dyskursom, toć się znamy jak łysekonie. Powiedz mi o Piotrowskim - zajrzał jej w oczy. - Tylko wesołość zdobi cię prawdziwie. Uwielbiam cię taką. Udobruchana, jęła dawać prawdziwy konterfekt Piotrowskiego, z czego zrozumiał, jako to człowiek o burzliwej przeszłości, nie bez plejzerów na swojej reputacji, a zarazem zabijaka, gotowy na każdy azard i awanturę, kostera i pijus.

- I cieszy się szczególnym mirem między alianckimi oficjerami. W zręcznych obrotach i fortelami przeszedł Kaczanowskiego.

- Rada wspominasz kapitana, ugrzązł ci w pamięci?

- Pewnie! A jak mi obmierznie swoboda, to się machnę za niego i basta.

- Powiadają: on był z Płocka, ona zaś też jeno trzy nitki na krzyż miała!

- Niech cię głowa nie boli! Da on sobie radę w każdej przygodzie: to prawdziwy chłop, nie takie Bóg wie co jak drudzy - zdeklarowała wzgardliwie.

- Bija co dnia, Jeść dawa raz w niedzielę, a co nockę przypuszcza do łaski! - drwił.

- A niechby nawet bijał! Milszy mi taki od wszystkich! - pofolgowała sobie, wylewając w podrażnieniu potok nieprzystojnych epitetów na swoich gachów.

- Fortunna to dla mnie okoliczność, żem ci nic nie winien - szepnął przy wysiadaniu. Mimo wczesnej pory gospoda Kobylańskiego zdała się już być przepełniona. Widno i rojno było w ogromnym domostwie, świeciły wszystkie okna, huczała muzyka, tańce i wesołe pokrzykiwania.

- Piotrowski, bierz waćpan komendę i prowadź! - rozkazał Konopka.

Ruszyli do wielkiej izby, pełnej czerwonych brzasków ognia, gwaru i ludzi. Na ogromnym kominie w rogu, pod zwisającym okapem buzował się tęgi ogień, obracały się rożny, nadziane całymi ćwierciami mięsiw, i skwierczały patelnie wśród garów i saganów. Zapach kapusty i prażonych kiełbas brał nad wszystkim górę. Na bocznej ścianie za szynkwasem, okratowanym aż po pułap, widniały beczki, antały, miedziane konwie do piwa, stosy cynowego sprzętu i zwoje kiełbas. Królowała tam jejmość o tubalnym głosie i obwisłym licznymi kondygnacjami obliczu. Przy długich stołach było już gęsto i niezgorzej przedzwaniano kieliszkami. Gospodarz o gębie krągłej i jakby zarumienioną tłustością oblanej usadzał gości, czasem z kimś przepijał i zarazem dawał baczenie na kuchtów i stołowe panny roznoszące jadła i napitki. Oko miał niechybne i prędkie objęcie, gdyż mimo przebrania wchodzących potraktował ich wyróżniająco, zapraszając do paradnej sali. Częstował nawet izbą na pięterku.

- Karnawałowych emocji pragniemy zażywać! - wymówił się Piotrowski i zająwszy miejsca w kącie za sporym stołem kazał podać regestr półmisków.

Sala, w której zasiedli, pomimo wielkości była przepełniona ludźmi, gwarem i tańcami. Na galeryjce przyczepionej do ściany rżnęli muzykanci. Kilkanaście par tańcowało zapamiętale pod okiem metra,

starego pijaczyny w kusym fraczku, brudnej peruce i z nosem grzecznie rozkwitłym, który wywijając białą laseczką czuwał nad przystojnością manier, nauczając zarazem.

- Nieostrugany drągal z aspana - strofował nie przebierając w słowach - przypinasz się do tancerki jakby do ssania. Jezu Nazareński,dryga pośladkami, jak na ten przykład cielę! Z życiem, mości panowie, a godnie! Z życiem!

I poirytowany ich nieudolnością wyrwał jakąś pannę z miejsca, puścił się z nią na czele i bijąc hołubce pałąkowatymi nogami, zaśpiewał ogniście:

- Rach, ciach, ciach, od komina! Nogi w łapciach, durna mina! Rach, ciach, ciach!

- Właśnie mi tego dzisiaj brakowało! - wyznała Andzia pociągając do tańca Konopkę.

- Cale zastanawiające facies - ozwał się rotmistrz wskazując kawalerów stojących modnym obyczajem w kole tańczących zwartą plecami ścianą.

- Mogę ich nazwać waszmości - proponował Piotrowski, bowiem jak się pokazało, znał prawie wszystkich. Były to zgoniny z całego miasta, złożone z co najlepszych fryzjerów, kupczyków i towarzyszów cechowych. Wystrojeni odświętnie w modne fraczki, obwieszeni łańcuszkami, w stożkowych kapeluszach, po wargi obwinięci w chusty i z laskami w rękach, pokazywali pierwszych elegantów.

- Lichego wątku tałałajstwo - wycedził wysłuchawszy relacji. - Jak to pozory zwodzą! Rozumiałem, młódź z urzędów i palestry goniąca za przygodami. I bądźże tu mądry i rozeznaj, kiedy szewczyk trzyma się jednakiej mody z wojewodzicem!

- Każdy pan za swoje dwa grosze.

- Ale przez to nie ma być zatracona różnica urodzenia - porwał się naraz i pokazując Andzię wykrzyknął:

- A niechże ją, jak to wierzga siarczyście!

- Pryncypalna tanecznica wszystkich redut i balików kawalerskich.

- Sporo ślicznych buziaków, a te przy niej to coś ekstraordynaryjnego.

- Chce rotmistrz dojść z nimi do bliższej konfidencji?

- Żeby tak można przy zdarzonej okoliczności...

- One na to jak na lato! Ta czarnuszka na przedzie, niby to robi kornety i całe dnie przesiaduje na wystawie swojego sklepu na Długiej, ale rada

przyjmie zaproszenie na wiejską kawę; zaś druga wydaje się za wdowę, przybiera się w czarne kwefy i przesiaduje po kościołach i na modnych kazaniach. Admiruje stan duchowny, lecz i na oficjerów łaskawa.

- Anibym śmiał sobie imaginować.

- Będzie tu takich więcej - zaśmiał się - poznajomię rotmistrza. Kupić nie kupić, potargować można! - dodał cynicznie.

Ale nie doszło do tego, gdyż Andzia, porwawszy rotmistrza, hulała z nim nie wypuszczając z opieki.

Konopka zaszył się w ciżbę i swoim zwyczajem wytężał uszy, bacznie penetrując między ludźmi. Nie napotkał jednak znajomych, mimo że pełno było wszędzie, a panny stołowe ledwie nadążyły roznosić konwie, flachy i półmiski z daniami. Od nieustających gwarów i muzyki aż trzęsły się w pająkach rurkowe łojówki i trudno było co dosłyszeć z osobna. Wrażał się jednak w pamięć tenor rozmów pryncypalny: narzekania na biedę i panów. Nie brakowało i cichszych dyskursów de publicis. Przysiadał do niektórych kompanii. Czasem w porę postawiona kwarta miodu rozwiązywała języki, że niejeden podekscytowany upałami majsterek otwierał serce powstając na przemoc Moskalów; niejeden ronił łzę nad niedolą ojczyzny wygrażając na zdrajców. Nazwisko Kilińskiego wzbudzało w nich uwielbienie. A w jakimśgronie dostatniej przybranych jegomościów wręcz mu powiedziano, jako Kościuszko sposobi się do wojny z panami o wolność dla wszystkiego narodu. Ale kiedy chciał w tej materii głębiej języka zasięgnąć, omal go nie pobito biorąc za szpieguna.

Nasłuchał się i niestworzonych bajęd o przewagach pruskich nad rebeliantami francuskimi, które mu akuratnie wykładał jakiś napity pontonier. Dojrzał wśród młodzieży jakieś tajne znaki porozumiewań. Jakiś kowal, z którym się napił gorzałki, zwierzył mu tajemnice, jako w Saskiej kuźni, na rogu Królewskiej, kują noże na Moskali, trzy ćwierci łokcia długie. Ktoś mu znowu naplótł, że po cechach i klasztorach zbierają ołów i beczki prochów, że wszystka czeladź zaprzysięgła u Świętego Jana przystąpić do insurekcji. Nasłuchał się i ordynaryjnych materii, gorzałka bowiem dawała nieśmiałym czuciom głos wymowny i na nic nie baczący. Prędko tez zdeterminował konkluzję, jako na tym dnie ludzkim burzy się i coś wzbiera; jako w tej szarej społeczności rodzą się myśli, ogarniające wszystką powszechność. Troską o Rzeczpospolitą wynosiły się te dusze ponad swój stan i sposobność. Uważał mizeraków, którzy słowo "ojczyzna" wymieniali ze strzelistym afektem pacierzy.

Słyszał wyrazy zastanawiającej trafności. Niektórzy w opiniach swoich pokazywali się być mężami in statu. Jużci, że wśród tej zbieraniny nierzadko i zawiść syknęła. I prawieczny głód przemówił głosem żądnym odemsty. I poniżenie rozkrywało swoje niezagojone krzywdy. Każdy przemawiał językiem swoich bolączek.

Szczególniej kobiety dawały folgę narzekaniom na biedę, zaczem dostało się królowi, pani Grabowskiej, królewskim siostrom i wielkim damom. A już na wyższe towarzystwo zabawiające się z Moskalami powstawano zgodnie z najżywszym wzburzeniem. Pokazało się, że ten tłum na wszystko bacznie patrzy, wszystko widzi i wszystko surowo osądza.

- Balują sobie, psiekrwie, jak za najlepszych czasów! - zakrzyczał jakiś pisarz mostowy. - Co noc pijatyki, zabawy i rozpusta.

- I pytam się, skąd mają na takie ekspensa? - podjął gwałtownie człowiek w zielonej, strzeleckiej kurcie suchej, jastrzębiej twarzy.

- A naród zdycha z głodu i zimna! - wypadł głos z jakiegoś kąta.

- Zmilczałbyś jeden z drugim - przykarcił ktoś poważniejszy. - Ciągnij dratwę, kpie jeden, a panom rozumu nie sprzedawaj.

- Bo gotowi kijami za takie nauki zapłacić - ostrzegał drugi.

Podniosły się protestacje i sprzeczki, zajątrzone partykularnymi docinkami. Konopka wrócił do sali tańców. Kapela rżnęła bezprzestannie, hołubce trzaskały, dziw się dom nie rozwalił i kawalerowie dokazywali cudów. Spocony metr, z peruką na bakier, zachrypnięty, korygował niezmordowanie uchybienia i wzmacniany kieliszkiem, to złotówką prowadził tańce z nie słabnącym animuszem. Bawiono się, aż szyby brzęczały, zasię po sali jakoby różnobarwny rój motyli, porwany szalonym wirem, migotał i taczając się od ściany do ściany wił się nieskończonym korowodem, że jeno można było złapać oczyma rozwichrzone sukienki, rumiane twarze, pasiaste fraki, białe pończoszki i rozpuszczone niby bicze warkocze.

Konopka nie znalazłszy Andzi z rotmistrzem, którzysię gdzieś zapodzieli, szukał ich w sąsiedniej izbie, gdzie stał bilard, lecz tam zabawiali się jeno fabrykanci z Kobyłek, Francuzi, ze swoimi pannami. Zajrzał jeszcze do bokówek, w których zazwyczaj zbierały się szulerskie kompanie albo przyjeżdżały gruchać rozamorowane pary. Wreszcie zgniewany daremnymi poszukiwaniami przeniósł się na drugą stronę domu, do szynkowni dla pospólstwa, mającej osobne wejście od strony

Wisły.

W ogromnej, niskiej izbie było mroczno. Kilka łojówek, przyczepionych do poczerniałych ścian, dawało skąpe światło. Przez okna zaglądała zaśnieżona noc. Komin w rogu, wysoki pod pułap, przyczyniał nieco ciepła i światła. Pod nogami, mimo drewnianej podłogi, chlupało błoto. Nieznośny fetor przemiękłych kożuchów, parujących od ognia, niemiłosiernie wiercił w nozdrzach.

Ławy i stoły, z gruba ociosane i obiegające izbę, były gęsto okryte narodem, reszta najprzeróżniejszego pospólstwa ciżbiła się, gdzie mogła, szczególniej się cisnąc do szynkwasu, tak gęsto okratowanego, że ledwie dojrzał w półmroku nastożone antały.

Wrzało niby na jarmarku. Co chwila zawiązywały się sprzeczki, wybuchały klątwy, gdzie nawet dobierano się sobie do kudłów; kogoś spitego parob wywłóczył do sieni. Wygłodniałe psy gryzły się pod stołami. W najciemniejszym kącie za kominem gamiratki gziły się z jakimiś ultajami, że co trochę brzękały szkła i rozlegały się piski. Suchy jak tyka dziad z zielonym daszkiem na oczach, w kapeluszu, obwiedzionym muszelkami, z białą brodą, w plugawej sukni, przepasanej zakonnym sznurem, z laską zakrzywioną pielgrzyma z Ziemi Świętej i z tykwą przy niej, obwieszony różańcami, łgał kupie krupnych bab niestworzone bajędy o swoich przygodach i świętych miejscach, sprzedając zarazem, relikwie i owe cudowne wody skuteczne na wszelkie choroby. Tuż za nimi pod ścianą paru gwardiaków, przy zapalonym stoczku, azardowało się w kości pobrzękując dla przynęty jakby dukatami, a co pewien czas któryś z gapiów rzucał pieniądz, przegrywał i odchodził, przeprowadzany kpinami. Pobok, jeno w cieniu, paru chłopów w baranich czapach i kożuchach z kołnierzami do pleców pojadało ze swoich kobiałek, groźnym pomrukiem opędzając się od zagadujących filutów.

Zasię w pobliżu jeno w kącie, przysłonięta ścianą ściżbionych przy graczach, siedziała gromadka zdezarmowanych żołnierzy o zbiedzonych wielce twarzach i w łachmanach, ledwie wydających pozory mundurów. Kręcił się przy nich werbownik moskiewski, gruby brodacz, z rudawą, wypasioną gębą i chytrymi, rozbieganymi oczkami, żairliwie zachęcając do picia i jadła. Dolewał im nieustannie i bił się w piersi, żegnał i na wszystkie świętości przysięgał.

- Ja czestny człowiek. Co powiadam, prawda serdeczna. A w tej hramocie stoi napisane, czytajcie - podsuwał im jakiś papier pod oczy: -

"Każdy dobrowolnie wstępujący do służby Najjaśniejszej Imperatorowej imć - przeżegnał się i pocałował papier - odbierze dla polepszenia swojej sytuacji dziewięćdziesiąt złotych." Gruby grosz, a? Matuszka rodzona nie dałaby więcej! - wykrzyknął z namaszczeniem - "z czego przy wstąpieniu na służbę, choćby jeszcze dzisiaj, wypłacone mu będzie złotych 12; przy wstąpieniu wgranice Rosji 18 złotych, a resztujące 60 w regimencie, do którego będzie naznaczony. Oprócz tego, rachując od dnia wejścia na służbę, będą wydawane każdemu lenungi i na prowiant po złotych 3 albo 50 kopiejek na tydzień." Jak przeczytam na końcu, to się wam niebo otworzy. Słuchajcież. "Kto przesłuży dwanaście lat, weźmie w nagrodę grunta z pomieszkaniem i wolność." Miodu ja wam nalał w duszę, a? Pijcie no, kamraty!

- Grunta z pomieszkaniem i wolę! - szeptali z rozbłysłymi oczami.

- Sama najjaśniejsza napisała, a co tu napisane, święte niczym Ewangelie. Pomieszkanie i gruntu, ile sobie wybierzesz! Poprosisz, a żonkę też ci kazna wyznaczy i wianem opatrzy. Dochowasz się dziatek i o nie carowa kłopotać się będzie. I jeszcze coś dołożę: toć wojna żołnierza żywi i kiep ten, który z niej wraca z pustymi rękoma. Mało to dobra u was po dworach i miastach? Naczalstwo nie przeszkodzi: oddasz, co mu się z prawa należy, a na ręce ci nie patrzy. Niejeden bogaczem wrócił do domu. Grzechu w tym nie ma, nie posmakujesz, drugi za ciebie użyje albo i ogień strawi. Służba ważna rzecz, ale zasłużysz się, wpadniesz w oko starszemu, to i kreścik złapiesz i sam możesz postąpić w naczalstwo. U nas wszystkie Polaki starszyzna!

- Żeby to jeno prawdę powiadał ten papier - przerwał mu któryś.

- Sama najjaśniejsza podpisała! Rozum straciłeś czy co? - zdumiewał się.

- Każden ocyganić gotowy.

- Jakże, swoich porzucić, wiary się wyrzec i zaprzedać obcemu...

- I jeszcze pomagać do uciemiężenia ojczyzny!

- Przeciw królowi stawać i rodzonym bratom życie brać! - podnosiły się ciche, wylękłe głosy. Sumienia jęły się budzić i targać, wątpliwości gryzły, że mimo wypitej gorzałki i serc zatwardziałych w niedoli ogarniała ich jakaś zgroza.

- Ja was nie ciągnę - podjął prędkim głosem. - Ja czestny człowiek i co postawiłem, zapłacę, niech wam idzie na zdrowie. Nie usłuchacie rady, wasza wola! Ale mnie was serdecznie żal. Tak jak nie wrócicie

dobrowolnie do swoich panów, to oni was poszukają, kto wie, może jutro powędrujecie w dybach do nich. Namiestnik się ucieszy, do gnoju postawi, a batem niby wołu poganiać będzie. Dałeś krew za króla, swój honor żołnierski miałeś, a teraz będziesz tylko dziedzicową sobaką. Takie twoje jutro, zdezarmowany żołnierzu! Cóż, kiedy ratować się nie chcesz, i jak przekładam, jako carowa z panami prowadzi wojnę, by ukrócić ich swawolę, a chłopstwu dać swobodę, to mojemu słowu nie wierzycie. Ja czestny człowiek - zapewniał bijąc się w piersi. Kręcił na różne sposoby, podrwiwał, litował się, nawet łzom popuścił nad ich zaślepieniem, nie zaniedbując przy tym dolewać gorzałki i sławić służby u carowej, że może by i pomyślny skutek wzięły jego zabiegi, gdyby jeden z chłopów, siedzącychnajbliżej, nie był się przysunął i nie wywarł na niego pyska.

- Nie wierzta mu, chłopcy, ten kobyli syn łże jako pies! My go dobrze znamy! Którego carowej dostawi, sto złotych bierze zapłaty. Judasz, ścierwo! Przyjaciel, taki samiuśki, jak i te jego kamraty ciągnące teraz do Warszawy, że za nimi wstawa jeno płakanie i ruina! Morowa zaraza nie gorsza! My tu właśnie ze skargą na nich przyjechali do króla jegomości. Strach, co te zbóje wyprawują!

Zgłuszył jego mowę wrzask i rumor, jaki się był nagle uczynił. Ciżby zakołysały się gwałtownie w tył, uderzone nową falą ludzi, cisnącą się drzwiami.

- Ustąpić tam! Miejsca dajcie! - wrzeszczano od progu. - Jasełka.

Wraz też buchnęła kolęda o Betlejem, "nie bardzo podłym mieście", i ukazała się we drzwiach złocista, kręcąca się gwiazda, prowadzona przez czterech dryblasów, przybranych za pasterzów, w kożuchach, czapach i z długimi kijami, potem srokatą kozę wyprowadził na powróśle Kuba od Działyńskich, za żydowskiego bachora przebrany dla śmiechu; za czym na ostatku wyniosła się ogromna, pułapu sięgająca szopka, w kształt kopulastego kościoła uczyniona i wszystka w sutych pozłotach, farbach i światłach. Trzej królowie w koronach, powłóczystych płaszczach, a różnej cery stanęli przed nią, pokłon oddali, w trąby uderzyli, jeden zaś z gwiaździarzy na piszczałce tkliwie wyciągał. Wtedy przysłona się rozdarła ukazując wnętrze stajenki, gdzie ze żłóbka Dzieciątko Jezus rączki podawało, gdzie była Maria, gdzie Józef stał frasobliwy i gdzie bydlątka w kornej postaci klęczały. A ledwie tego oczy dotknęły, gdy wszelkie stworzenia w powinnym hołdzie głos swój grzmiący podniosły: zaryczał osieł wraz z wołem, rżały konie, szczekały pieski, pobekiwały owce, ptakowie cudnie świergolili, koza wyprawowała ucieszne skoki, a

pasterze klęknąwszy półkolem śpiewali mocno i uroczyście.

Szynkownia tak nagle rozgłośniała, iż zbiegali się ludzie ze wszystkich stancji, przylecieli nawet tanecznicy, włazili na ławy, zajmowali stoły, cisnąc się jeden przez drugiego i dziwując owym głosom udanym.

W jakimś mgnieniu zrobiło się cicho i na przedzie stajenki jakoby na teatrum jęły się pokazywać łątki, wyobrażające przeróżne persony. Staszek ukryty pod spodem wyprawiał nimi różne brewerie, za każdą innym głosem przemawiając. Jasełka odprawowały się składnie i czyniło się coraz ciszej, publicum bowiem nie mogło się połapać w przedstawianych historiach i osobach. Wszystko pokazowało się niby jak zawsze, jak co roku, te same niby Herody, Małgorzatki, diabły, Żydy i Węgry z olejkami - a zarazem jakieś zgoła inne, i chociaż ucieszne, a wielce do myślenia dające. Słuchali też z zapartym oddechem i wytrzeszczonymi oczyma, głowiąc się nad wyrozumieniem. Exemplum, zaraz po hołdzie Dzieciątku jawiła się na owym teatrum łątka udająca królowę; złotą koroną świeciła i płaszcz miała w znaki narodowe aftowany; twarz, zroszona łzami, wyrażała boleść; szła utykając i brzęcząc jakby kajdanami, zaś kolędnicy zaśpiewali na znaną nutę:

W mękach leży -któż pobieży

Salwować!

Zbrakło panów i rycerzy,

Zbrakło serca - ratować.

Cni chłopkowie, przybywajcie,

Kosy na sztorc obsadzajcie,

Matka woła was!

I nim ochłonęli, a jaki taki zmiarkował, o co sprawa, wleciała Małgorzatka z huzarem, a za nimi diabeł z widłami; Staszek zaś zaśpiewał:

Za górami, za lasami

Tańcowała Katarynka z Orłowami.

Król malutki grał jej w dutki

I rzewnie płakał...

- Nie płacz, Stasiu, potańcuję;

Tron ci potem zaborguję...

Byleś mnie słuchał.

Głuchy pomnik przeleciał po tłumach, ktoś głośno zaklął, gdy wystąpiła cała kompania: gruby proboszcz, kobieta z dzieckiem, pijany organista i Żydek z koszem cytryn; wiedli między sobą jakiś spór zaciekły, przy czym ksiądz kropił lachą na prawo i lewo, kobieta lamentowała, dzieciak wrzeszczał, Żydek się przewracał fajtając nogami, a organista pociągając z flachy śpiewał sprośne piosenki o proboszczowej gospodyni, z czego uczynił się taki wrzask, jakoby w istocie żywe osoby miały z sobą sprawę.

Staszek tak trafnie oddawał głosy, a nawet sposoby mówienia każdej z figur, że cała powszechność zatrzęsła się od śmiechów. Posypały się klaskania i krzyki kontentacji; zaś Andzia, cisnąca się w pierwszym szeregu z rotmistrzem, rozbawiona do łez, rzuciła kolędnikom garść srebrnych rubli i najgłośniej aplauzowała.

Jeszcze było niezupełnie przycichło, kiedy na teatrum pokazała się nowa osoba. Wielu ją rozpoznało z twarzy ogromnej, wspartej na podbródkach, i z wielkiego brzucha; za nią posuwał się Herod, przypominający Igelströma, i sznur żołnierzy z karabinami. Przystanęła w pośrodku i kiedy orszak padł jej do nóg, przemówiła z ruska i grzmiąco:

Leć mi zaraz do Polski!

Weź żołnierzów, harmaty,

Weź dla króla dukaty,

Weź dla panów tytuły, ordery i wstęgi.

Niechże za to wydają, co najlepsze mają:

Swój honor, swą ziemię, i wojsk swych potęgi.

I co nad wszystko wolę -

Ukrainę, Wołyń i Podole.

Kto się oprze, kto wzbroni,

Tego Kozak niech goni

I w dalekie popędzi Sybiry!

A kto sławę przyniesie, kto zarobi wawrzyny,

Posmakuje mej łaski i mojej pierzyny.

Na to wyskoczył z przeciwnej strony dziad, obwieszony torbami, z twarzą jakoby z talerów obitą, i jękliwym, proszalnym głosem zaskrzeczał:

Dziadek ci ja, dziadek.

Nagi mam pośladek

I puste torbeczki.

Gdzie spocznie ma głowa,

Gdzie ja co uproszę,

Skądże wezmę trzy grosze,

Jeśli nie wesprze carowa?

Po nim Herod jął się bzdyczyć, tupać i wykrzykiwać wielkim głosem:

Gdzie nogą stąpię, krew, łzy i groby,

Bom ja zwierciadło carskiej osoby.

Kto mnie nie słucha, weźmie nahaje,

W sybirskie ześlę go kraje!

Przy mnie Kozacy pędzą jak ptacy.

Precz mi, Polacy!

Snadź dosyć było tego nawet Belzebubowi, gdyż wyskoczywszy z widłami wołał:

Gamratko wściekła, ciebie do piekła!

Przy tyn Herodzie w siarczanym smrodzie

Utopię...

A ciebie, dziadku, choć na ostatku

W najgorszym skąpię ukropie!

Na takie dictum nikt się nawet nie zaśmiał, dziwna cichość oprzędła szynkownię, spozierano jeno po sobie w niemym poruszeniu. Niejednym luty strach zjeżył włosy pobudzając zarazem do ciężkich westchnień. Wraże nazwiska krążyły z ust do ust, wzmagały się szepty, tysiące przypomnień stanęłynaraz w pamięci, słuszny gniew zaczynał targać trzewiami. Pospólstwo, ślepe zazwyczaj na sprawy powszechności, zdawało się spostrzegać jakąś prawdę groźną nawet dla swoich mizerackich sytuacji, że troska zasępiała czoła i kładła się niepokojem na sercach, lecz Staszek, nie dopuszczając dłuższych deliberacji, znowu pokazał królowę; sunęła, tak samo brzękająca kajdanami, na bladych licach lśniły zastygłe łzy, a boleściwy, żałosny glos przemawiał:

Sierota jestem, opuszczona nieboga,

Dola mnie spotkała sroga:

Opadli mnie mordercę, złodzieje.

Pomóżcie, jaśni panowie dobrodzieje!

Ratujcie, szlachta, wielmoże,

Ratujcie, duchowne stany!

Na nogach wlokę kajdany,

Przeszyły mnie ostre noże,

W sercu mam okrutne rany

I śmiercim haniebne j bliska.

Wesprzyjcie, jaśni panowie dobrodzieje!

Ratujcie, szlachta, wielmoże,

Zerwijcie ze mnie obrożę!

Obroń mnie, ludu kochany!

Śmiertelne sposobią mi łoże

I z ran już mdleję...

Na ten rzewliwy, rozdzierający głos krzywdy pierwsza Andzia zaniosła się płaczem, zawtórowały jej liczne szlochy i poruszone wielce publicum jęło wykrzykiwać, burzyć się, bić pięściami w stoły, że nie wiadomo, na czym byłoby się skończyło, gdyby Staszek nie był pociągnął uwagi nowymi jasełkami. Pokazał bowiem chłopa w białej sukmanie, z kosą w ręku, który zaczął lamentliwie prawić:

Ubogim, nieszczęsny,

Przez wszystkich wzgardzony,

Przez wszystkich krzywdzony,

Przez wszystkich deptany.

Ale na wiosnę,

Niech jeno w siłę podrosnę,

Niech jeno kosę na sztorc obsadzę,

Taką ja łaźnię sprawię,

Ze król zadrży w Warszawie!

I wszyscy moi ciemięzcy

Zapłacą krwawie!

Po nim zaczął jakiś urwisz śpiewać na nutę "Chciało się Zosi jagódek", gdy powstał nagły wrzask, bowiem niespodzianie wtargnęli marszałkowscy. Kacper ze swoimi zagrodził im drogę dając czas na rejteradę Staszkowi, czym rozsrożone pachoły chciały ich aresztować. Powstała sroga bijatyka i kotłowanina, że ani można było rozpoznać, kto

bił i kto był bity.

Konopka, wyprowadziwszy bocznym wyjściem Andzię z rotmistrzem, rzekł:

- Idźcie na moją kwaterę. Za jaką godzinę przylecę. Mam ja tu jeszcze swoje różne sprawy.

Rozdział XIII Zaręba powróciwszy do Warszawy drugiego marca na gwałtowne wezwanie Chomentowskiego, znalazł miasto zmienione nie do poznania. Dawało pozór kotła przepełnionego wrzącym ukropem. Proklamacje Igelströma: pierwsza, wyznaczająca ostateczny termin redukcji wojsk na 15 marca, i druga, zachęcająca oficjerów i gemejnów do przechodzenia na służbę imperatorowej, dopełniły miary powszechnego wzburzenia. Zaś napływ wojsk rosyjskich, jaki się był rozpoczął pod koniec lutego, przetrwożył nawet najspokojniejszych. Przewidywano najgorsze następstwa. Nie dość już było wszelakiego gatunku wiolencji nad spokojnymi mieszkańcami, nie dość Igelströma, wiszącego nad krajem niby chmura gradowa, nie dość kompanii petersburskich arystokratów, odprawujących swoje karnawałowe psie wesela jakby na urągowisko powszechnej nędzy i smutków - jeszcze te wojska przeciągające od wszystkich rogatek pomnażały trwogi, niepokoje, drożyznę i swywolę... Przyglądano się im z nienawiścią i lękiem. Zwłaszcza iż w trop za nimi, z okolic, przez które maszerowali, nadciągały kupy zrabowanego chłopstwa i tysiące skarg na gwałty, łupiestwa i pożogi. Przyjmowano ich też groźnym pomrukiem, a tu i owdzie gradem kamieni i złorzeczeń. Nie powstrzymywało to jednak potoku żołnierstwa, który okryty rozmigotaną szczecią bagnetów,płynął nieustannie, napełniając głębokie ulice wrzaskiem dzikich śpiewek, bijących bębnów, graniem piszczałek, rzegotem brzękadeł i głuchym turkotem toczących się harmat i taborów. Przeto pomimo dni przykrych, zmiennych i zgoła marcową aurą dyszących, ruch na mieście był znaczny; zwłaszcza Krakowskie roiło się od rana do późnej nocy ciżbami ciekawych i wałęsającego się ultajstwa. A jakby na większą ekscytację powszechności, od kilku dni zwiększone patrole dragonów i kozaków włóczyły się po bocznych ulicach i obsadziwszy rogatki, wszystkich przejeżdżających dokuczliwie egzaminowały, nierzadko rozdziewając nawet do koszuli. Podniosły się protestacje aż do króla. Nic to nie pomogło. Tak nakazał Igelström i musiano się poddawać srogim rygorom i żołdackiej swawoli. Z tej przyczyny nie było kafenhauzu, handlu czy szynkowni, gdzie by nie powstawano na to niesłychane uciemiężenie

wolnego narodu. Mnogie karteluszki nawołujące do oporu ukazały się na murach; różne burzące pisma krążyły z rąk do rąk i odczytywano je publicznie. Staszkowe jasełka niemało też podsycały wrzenie. Spiskowi zaś, korzystając ze zdarzonych okoliczności, rozwijali gorączkową działalność, kaptując sobie coraz większą kwotę adherentów. Wielu już bowiem socjuszów targowickich przejrzało, jako nie pozostaje nic nad niewolę lub orężne powstanie. Rozpacz ogarniała cnotliwych na widok upadku, do jakiego przychodziła Rzeczpospolita. Gorętsi widzieli sprawców w Radzie Nieustającej, w królu i pomiędzy dygnitarzami formacji grodzieńskotargowickiej. Przeciwko nim rosła nienawiść, szczególniej wśród pospólstwa. Podsycał ją nieustannie a zaciekle Barani Kożuszek pod Krakowską Bramą, wystawując ich szpetne uczynki i zdrady w jadowitych wierszykach, zaś ich wyobrażeniom, ucinając głowy na małej gilotynie. Karę aplauzowano powszechnie, a wierszyki krążące w tysiącznych odpisach wciskały się nawet do rąk królewskich.

Nie przeszkodziły temu gniewy dotkniętych ni zdwojone straże, ni nawet obwieszczenia marszałka grożące burzycielom spokoju ciężkimi karami. Spiskowi nie żałowali trudów, a mając po swojej stronie pospólstwo i zakonnych kwestarzów, wszędzie docierali ze swoją propagandą. Zwłaszcza ojciec Serafin, przebierając się w habity różnych konwentów dla zmylenia szpiegunów, pracował z niesłabnącą żarliwością. Pod pozorem kwesty włóczył się po mieście całymi dniami, wszędzie budząc ognistym słowem sumienia i nawołując do oręża. Z jego też przyczyny po wielu kościołach nawet konfesjonały służyły za trybuny agitacyjne. Pomagał niemało ksiądz Jelski obywatelskimi kazaniami, głoszonymi przy każdej sposobności, zaś ksiądz Meier sam starczył za tysiąc agitatorów. Prawdziwą jednak duszą poruszeń wśród szerokich mas Ludu stawał się Kiliński. Oddany sprzysiężeniu, bystry, obrotny i wymowny, jak szczupak nurkował po głębokim dnie miasta. Znaczył jego głos i na magistracie między rajcami, liczono się z nim i po urzędach, i cechach, a już zgoła był wyrocznią dla rzesz rzemieślniczych. Majster za głośno prawił swoje desideria, nazbyt grzmiąco wygrażał i zbytnio się wystawiał na oczy, lecz spiskową czeladź pomnażał, ducha budził i gorliwie rozkwaterowywał zdezarmowanych gemejnów. Szli mu we wszystkim na rękę: Sierakowski i Morawski, starsi cechów rzeźników i kowali.

Te skryte zabiegi, propagandy, spiskowe przygotowania, szeptypo kawiarniach, nocne zgromadzenia, tajemnicze znaki, denerwacje

niepokojących oczekiwań, nieustanne a groźne wieści, nagłe trwogi, tumulty wybuchające coraz częściej, groźna postawa tłumów, wybryki ultajstwa, harmaty wytoczone na placach i skrzyżowaniach ulic, alianckie szeregi wkraczające butnie, rozgłośnie i zwycięsko, coraz sroższe zarządzenia Igelströma - wszystko to przejmowało powietrze miasta gorączką wojny.

Ludzie snuli się rozanimowani, wzburzeni a dziwnie zarazem uważni na wszystko, co się dokoła staje, że za lada powodem pustoszały ulice, zamykały się bramy i sklepy, lecz wszędzie mógł dojrzeć czuwające groźne twarze i niemało karabinów w pogotowiu. Stan był takowy, że czekało się jeno, żali rychło zahuczą harmaty i rozlegną się krzyki: Do broni!

Zaręba poczuł to wojenne powietrze natychmiast po powrocie. Radowała go niezmiernie ta powszechna gotowość i wiele sobie po niej obiecywał. Więc tym bardziej się starał, powziąwszy wiadomość od Kacpra, że wczorajsza Mała Rada, zebrana na reducie, nie zdeterminowała jeszcze wybuchu.

- Nie może być! - zakrzyczał. - Wszak Chomentowski naglił mnie o przyjazd właśnie z racji, że termin będzie postanowiony!

- Juści na Radzie nie byłem, ale wiem, iż tam prócz kłótni nic nie wyszło. Myśmy wyglądali pana porucznika jeszcze wczoraj! Drogi pewnie ciężkie?

- Jak najgorsze. Polecę pod Sfinksy! Aha, chciałbyś nowin z domu? To ci jeno powiem, że Dosię kazałem przywieźć do Grabowa, zdrowa, przysyła ci jakąś paczkę, znajdziesz ją w swoim tłumoku. W grodzie zeznałem akt, mocą którego darowuję ci wolność i puszczam w dożywocie młyn po leku. Już się w nim twoja matka rozgospodarowała...

Kacper jak długi rymnął mu do nóg.

- Daj spokój. Wolnyś! Bądź mi tylko jak dotąd przyjacielem - ucałował go jak brata. - Grabowskich poddanych kazałem przepisać na prawo czynszowe. Bardzo się to nie spodobało stryjowi, Maryni i sąsiadom, ale moja narzeczona pierwsza o to zabiegała.

- To pan porucznik po zrękowinach!

Jak przyjacielowi opowiedziawszy wszystkie okoliczności zaręczyn, śmierci ojca, pogrzebu i agitacja po województwie, pobiegł Pod Sfinksy, do pałacu Działyńskiego, gdzie się ukrywała generalna kancelaria insurekcji. Pałac od strony Leszna był zamknięty, dając pozór zgoła

niezamieszkałego, natomiast od dziedzińca, w parterowych stancjach wrzała praca dniami i nocami. Tam bowiem w rękach Chomentowskiego, Deybla, Cichockiego i paru młodszych oficjerów, ogniskowały się wszystkie nici sprzysiężenia. O tej kwaterze wiedzieli tylko najzaufańsi. Otoczono ją też tajemnymi strażami i pilnowano niby źrenicy. Zaręba przedostał się od strony ulicy Elektoralnej, przez ogrody i przejścia znane jedynie wtajemniczonym. Przyjęli go okrzykami radości, szczególniej Chomentowski był mu niezmiernie rad, z czego korzystając Zaręba pytał o wczorajsze zebranie na reducie.

- Kapostas dał takie racje, że większość nie chciała decydować terminu.

- Bez rozkazu Kościuszki nie chciał nic decydować - dorzucił porucznik z regimentu Działyńskiego, Sierpiński, gorący jakobin. - Nie widzę ja przyczyny, dlaczego mamy zależeć od człowieka tak oddalonego od kraju. - To urąga rozsądkowii paraliżuje nasze zamierzenia! - dodał kłótliwie.

- Naczelnik - wyrzekł z mocą Zaręba. - Naród złożył w jego ręce swoje losy.

- Dyktator! Samowładca! - warcholił, gotowy do zaciekłej sprzeczki, lecz Zaręba dojrzawszy w sąsiedniej stancji Radzimińskiego poszedł do niego.

Rotmistrz był wymizerowany, blady, z gorączką w oczach.

- A moje sprawy przybrały obrót niefortunny - zagadał po przywitaniu.

- Właśnie byłem ciekawy, zaliś czego dokonał.

- Pamiętasz, jak sobie planowałem postąpić z Zubowem! Po przyjeździe do Warszawy uformowaliśmy z Konopką najdoskonalszy plan. Przyszła nam w pomoc okoliczność sobotniej reduty. Marcin Zakrzewski nam powiedział, że przybędzie na nią Zubow ze swoją kompanią. To nam było na rękę. Jakoż ukazali się szumnie, w hiszpańskich przebraniach ze swoim chórem śpiewaków i tancerzów. Plan mieliśmy krótki: Zubowa wykraść ze sali, zapakować w sanie i sztychem go przymusić do powinności spełnienia. Wszystko udało się expedite, sprzyjała nam fortuna. Andzia sprawiła się nad pochwały. Wprowadził ją na redutę Piotrowski, przebraną za wróżkę. Od swoich oficjerskich amantów wysupłała przeróżne sekrety Zubowa. Rod pozorem wróżby zbliżyła się więc do niego i dalejże mu pleść duby smalone, a ekscytować przypominkami, profetując przy tym wywyższenie, pono nawet koronę.

Dość, że dał się złapać na koń i by swobodniej słuchać i dalej uszów swoich komilitonów, pozwolił się wyprowadzić do bocznej stancji. Tam już czekaliśmy na niego! Piorunem wszystko się stało, łeb w burkę, pęta na nogi i ręce, że nim się pomiarkował, już leżał jak baran związany. Wynieśliśmy go bocznym wyjściem od karmelitów w sanie i co w koniach pary na Bielany! Dopiero w drodze dowiedział się ode mnie przyczyny porwania. Targał się niby oplatany siecią: groził, błagał i obiecywał, ale widząc, jako nic nie wskóra, zgodził się pokornie na wszystkie kondycje. W kościele bielańskim już czekał ojciec Serafin, Zośka z podkomorzyną i świadkowie. Kawaler oświadczył mi się akuratnie o rękę siostry, przyjąłem juści, sflisowano akt i przystąpiono do ślubu. Odetchnąłem sądząc koniec moich utrapień. Wypadło jednak inaczej. Bowiem kiedy ksiądz zaczął ich wiązać stułą, Zośka odskoczyła od ołtarza i plunąwszy w twarz narzeczonemu, oświadczyła, iż za nic w świecie nie pójdzie za niego. Prawiła, jakby zgoła pomieszana na rozumie. Niepodobna było przydawać jej wzgardy. Mnie zaś dziw krew nie zalała z takiego obrotu sprawy. Pociecha jeno była w tym, że Zubow pod jej nienawistnymi słowy wił się jak przydeptana gadzina. Posiniał w poniżeniu, wstydzie i bezsilnej złości. Musiałem go jednak puścić wolno. Jakże, z wolą czy bez woli, chciał jednak zmazać swoją winę. Słuszna pomsta mi się wymknęła pozostawiając jeno hańbę...

- Niezwyczajna to panna. A może i miała rację zrywając śluby! Ani podobna wyimaginować ich pożycia! Zastanów się tylko!

- Wcale też zabiegałem nie o to, by żyli potem jako turkawki. Wiedziałem, że odołtarza zaraz się rozejdą. Szło mi jeno, by wróciła do domu z honorem i godną sprawą. I Zubow nie byłby się temu przeciwił, innego rozwiązania być nie mogło. Graf bogaty, poszłoby jak po maśle. Mało to przykładów! - dodał widząc spochmurniałą twarz towarzysza.

- Gdzież teraz ona?

- Zabrała ją do siebie podkomorzyną, pono ciężko zaniemogła, nie proszę Boga, lecz byłoby lepiej, żeby z tej choroby się nie podniosła...

- Skądże się w tej sprawie wzięła podkomorzyną?

- Mokronowska, u której zakwaterowałem siostrę, odmówiła pomocy, a nawet powstała na mnie za samą myśl niepokojenia Zubowa. Dziwnego to nabożeństwa patriotka. Podkomorzyną zasię nie zawahała się przed wszelakim azardem, całą duszą przylgnęła do naszej sprawy.

- Toś nie był na Małej Radzie?

- Z racja tego niefortunnego ślubu spóźniłem się; kiedym przybył na redutę, już się Rada rozchodziła, nic nie zdeterminowawszy.

- We wtorek wieczorem odbędzie się walne zebranie u szambelana Węgierskiego - rzucił im od stołu, przy którym coś pisał, Chomentowski. - Właśnie dzisiaj rano zawiadomił mnie o tym Rudecki. Myślę, że tam się już coś stanowczego udecyduje.

- Najwyższy czas, gdyż miasto wre, jakby na minie prochowej, i lada iskra może spowodować wybuch - zauważył Radzimiński.

Rozeszli się każdy do swojego zajęcia. Zwłaszcza Zaręba rzucił się wściekle do roboty i chodził w niej niestrudzenie niby koń w kieracie. Nie miał nawet czasu odwiedzenia kasztelanowej, choć przysyłała po niego, zaś czułe epistoły podkomorzyny zostawiał bez odpowiedzi. Dnie bowiem całe schodziły mu na lustracjach ludzi, broni, zapasów, formowania wolentariuszów i naradach w Arsenale i koszarach. Teraz w niedzielę o zmierzchu musiał asystować u Kilińskiego przysiędze, składanej przez młodzież cechową, zaś potem pić i naradzać się z majstrami.

Dopiero we wtorek nad wieczorem, uporawszy się z pracą, poszedł do winiarni Maruszewskiego na róg Świętojańskiej i Freta, żeby nieco wypocząć i zebrać myśli przed naradą u szambelana Węgierskiego. Zaszył się w jakimś ciemnym kącie i popijając wino pogrążył się w medytacjach.

Niewielkie, sklepione izby wypełniały się z wolna ludem i gwarem. Pociągano cienkusz, grano w domino i arcaby, palono lulki i zawzięcie dyskurowano w bieżących materiach. Kompania składała się z bogatszych mieszczan, urzędników, przejezdnej szlachty, oficjerów gwardii pieszej i ludzi najrozmaitszych kondycji. Nie zważał jednak na nikogo, dopiero wejście Klotzego poruszyło w nim uśpioną czujność. Klotze zasiadł pod oknem, przy jakimś francie przesadnie wystrojonym i głoszącym tak pieprzne uwagi o przechodzących kobietach, że grubas wybuchał śmiechem i trząsł się z kontentacji.

Wkrótce zjawił się w winiarni ojciec Serafin pod pozorem kwestarza, był w kapucyńskim habicie, z gołą głową, chudością znaczny i żółtawą twarzą. Obchodził stoliki, częstował tabaką, coś uniżenie prawił, że tu i owdzie rzucono mu do puszki grosz jakiś, gdzieś usłyszał drwinę, indziej znów szpetną przymówkę, lecz niczym nie zrażony obchodził wszystkich. Czasemnawet przysiadał poszeptując temu i owemu na ucho. A w końcu zbliżył się do Klotzego ze znakiem wtajemniczenia. Ku zdumieniu Zaręby dał mu stosowną odpowiedź. Niemało tym zaniepokojony wysunął się do

pierwszej izby i przywoławszy wychodzącego mnicha zapytał:

- Kto sprowadził do spisku tego grubego kundla?

- Piotrowski, z którym siedzi, będzie wiedział. Niech waszmość poczeka... Jakoż po krótkim czasie powrócił i rozkładając przed nim na stoliku święte obrazki, jakimi zwykle obdarzał dobroczyńców, zaszeptał:

- Kasztelanie Mostowski. Cóż to za zacz? - dodał zaniepokojony.

- Kundel. Znam go człowiekiem gotowym do najgorszych uczynków i podejrzewam o jakąś podłą kabałę. Radzę ustanowić nad nim nadzór. Siadajże, jegomość, coś nie tęgo trzymasz się na nogach.

- Zasłabłem zdziebko, u nas wypada dzisiaj suchy dzień... - przyznał się.

- Ojciec się umartwia, a to się psu na budę nie zda. - Burczał na niego z przyjaźni, gdyż cenił go i uważał. - Z regestrów, jakie mi pokazano, zobaczyłem, jako w ostatnich czasach przypuszczono do sekretu dużo różnego tałałajstwa.

- Prawda, sprzeciwiałem się przyjmowaniu byle kogo, ale mnie nie usłuchali. Wedle mojego rozumienia za wielu cywilnych, zwłaszcza tych miejskich obiboków. Za wiele też rozprawiają o insurekcji po sklepach, bilarach i handlach, i to głośno, w biały dzień i przy leda okazji. Ani wolno nam mniemać, że o tym nie wie ambasador. Psiarnia Baura nie próżnuje. I jeszcze jedno mam na sercu: oto Konopka posługuje się nawet ulicznymi gamratkami, zali się to godzi! - biadał szczerze zgorszony. Uspokoił mu sumienie Zaręba i nakarmiwszy chlebem i serem, bo nic więcej przyjąć nie chciał, poszedł na zebranie. Węgierski mieszkał zaraz na drugim rogu, od strony Szerokiej Freta. Staszek, znający dobrze Bauroską sforę, wałęsał się po ulicy, zaś pod sienią siedział skulony Marcin spod Kapucynów i żebrząc cichutko, bacznie penetrował wchodzących. Był to zbytek ostrożności, bowiem Węgierski, chociaż pod pozorem karnawałowego przyjęcia, ugaszczał samych jeno spiskowców osobiście sobie znajomych. Kiedy wszedł Zaręba, w obszernym salonie rzęsiście oświetlonym, zgromadzenie było prawie w komplecie. Czekano jedynie na Kapostasa. Na wszelką jednak okoliczność, w sali i bocznych stancjach, porozstawiano liczne stoliki do kart, a liberia roznosiła różne napoje i całe piramidy pączków i chrustu. Zebrało się osób kilkadziesiąt, najważniejsi spiskowcy z Warszawy i kilkunastu delegatów z prowincjów. Przeważali znaczniejszą kwotą cywilni, że zaledwie dojrzał wśród fraków jakąś wojskową kurtę. Honory domu sprawował żarliwie szambelan

Węgierski, człowiek lat średnich, wysoki, o dobrotliwej, chudej twarzy, okolonej siwizną. Nosił się po polsku, przy prostej szabli miał oficjerski felcech. Panował już znaczny gwar i rozanimowanie, kiedy się zjawił Kapostas. Prowadził jakąś zamaskowaną damę i usadziwszy ją wpodle siebie, natychmiast otworzył naradę. Każdy brał miejsce, gdzie mu było wygodniej; większość zasiadła wielkim półkolem, wielu cisnęło się we drzwiach, a byli tacy, którzy wbokówkach najspokojniej zasiedli do kart lub pili nie wtrącając się do rozprawy. Rozpoczęły się dość bezładne i wielce burzliwe deliberacje; bowiem jedni, sami prawie wojskowi, parli, aby natychmiast oznaczyć dzień powstania, zaś drudzy, a tych była większość znaczna, żądała odroczenia wybuchu. Każdy przy tym dawał swoje niezawodne racje i każdy pragnął namiętnie przeważyć szalę na swoją stronę. Powstawały sprzeczki, ludzie już zaczynali tracić wiarę i cierpliwość, podnosiły się ostre głosy wyrzutów, gniew wzbierał w sercach, paliły się imaginacje, wzburzenie ogarniało, że tu i owdzie chwytano za głownie szabel lub bito pięściami o stoły. Kapostas tylko nieporuszony i spokojny, odpowiadał jedno i toż samo, że dopóki Kościuszko nie rozkaże zaczynać - zaczynać insurekcji nie można i nie wolno. Popierali go zgodnie moderanci. Opozycjoniści na czele z Karolem Mellerem, kapitanem artylerii, nastawali coraz gwałtowniej, groźniej i burzliwiej.

- Dzisiaj musi być oznaczony termin - wołał zajadle Meller - bo od dzisiaj rozpoczęto redukcję. Czekacie, aż nam rozpuszczą wojska!

- I nas samych wyłapią? Do widocznej zguby prowadzicie naród.

- A po cóż nam się oglądać na Kościuszkę? - wystąpił Konopka. - Mająż losy kraju zależeć od człowieka wojażującego sobie po Italii, a który już może hołduje innym maksymom, który już może...

Przerwały mu gwałtowne protestacje, lecz przeczekawszy chwilę wołał:

- Mamy już pętlę na szyi, nie pora na deliberacje, zaczynać przymuszają nas okoliczności. A jeśli chcecie mieć na czele człowieka widnego, to wybierzcie Prozora! Wybierzcie Madalińskiego! Wybierzcie Działyńskiego! Godni najwyższych urzędów! Nie chcecie - wołał podrażniony milczeniem - to wskażę wam najgodniejszego w narodzie: Kołłątaja, geniusz to niezawodny! Mąż wspaniałych talentów, wielkiego umysłu i żelaznej ręki.

- Klecha! - podniósł się jakiś wzgardliwy głos.

- Ale ten klecha potrafi okiełznać polską swywolę, potrafi przydeptać

jaśnie wielmożnych, potrafi dać pomyślny bieg rewolucji.

Zakrzyczeli go tak namiętnie, że musiał umilknąć. Wtedy wystąpił Staś Potocki, cieszący się powszechnym uważaniem i sympatiami.

- Prozor z księdzem Dmochowskim, jak wiadomo waszmościom, wyjechali do Bielna po rozkazy Naczelnika, spodziewamy się ich z powrotem w końcu tygodnia. Poczekajmy parę dni z powzięciem ostatecznej decyzji...

- Nie, nie! Z Kościuszką czy bez niego, a zaczynamy! - zakrzyczeli zapamiętalsi.

- Dosyć odwlekań! dosyć bałamuctwa. Do broni, towarzysze!

- Do broni! - wrzasnęło kilkunastu, i wraz błysnęły szable wydobyte.

- Mości panowie! Nie gubcie sprawy! Zaklinam was na ojczyznę! - błagał Kapostas, przerażony niespodzianym obrotem.

- Zdrajco! - zagrzmiał Meller rzucając się do niego z szablą. - Wkręciłeś się między nas, żeby przeszkodzić dziełu oswobodzenia! A jak Moskale przez czas nowej zwłoki zabiorą Arsenał i rozbroją wojska, cóż nas wtedy czeka?

- Lepiej, żeby padło tysiąc, niźli miała paść cała ojczyzna przez naszą nierozwagę - dowodził nieustraszenie. - Zabij, a nie ustąpię.

- A więc giń! Do mnie! Rozsiekać zdrajcę! - I runąłna niego już zgoła nieprzytomny z gniewu. Szczęściem w porę jeszcze osłonięto Kapostasa murem szabel; podniósł się jednak tumult, zazgrzytały ostrza, lecz do krwi rozlewu nie przyszło. Mellera odciągnęli przyjaciele. Rozsądek wziął górę. Zebranie spełzło na niczym.

Zaręba, który w tym wypadku podzielał opinię Kapostasa, odprowadziwszy go do domu, wręcz zapytał o tajemniczą damę, która gdzieś zniknęła.

- Daj parol, że nie wydasz. To księżna Czartoryska! - szepnął mu do ucha. - Żarliwa patriotka i wielce ofiarna. Łączą ją związki przyjaźni z Kościuszką. Pani to mądra i wspaniałego serca - unosił się poruszony.

Do późnej nocy wykładał mu przyczyny, zmuszające do odkładania jeszcze wybuchu, ale był bardzo wzburzony, postępek Mellera przejmował go smutkiem i niepokojeni o przyszłość.

- To straszne, by los narodu mógł zależeć od jakiegoś krzykacza - ubolewał. - Taki gotów przez gorącą poczciwość zaazardować wszystko i zgubić!

Rozstali się obaj, poruszeni tym, co się stało, i jednako zaniepokojeni.

Nazajutrz o samym zmierzchu, kiedy Zaręba wracał z Arsenału, na rogu Bielańskiej zastąpiła mu drogę jakaś rozkwefiona dama. Sądząc, że ma przed sobą gamaratkę, odżenął ją od siebie i przeszedł.

- Sewer! - posłyszał naraz za sobą głos Izy. - Czekam na ciebie od godziny!

- Co się stało? Iza! - zabełkotał niezmiernie przetrwożony.

- Ktoś wydał wczorajsze zebranie - zaszeptała przyciskając się trwożnie do jego boku. - Igelström wie o wszystkim.

- Jezus, Maria! Niepodobna! Jeśli to zapustna krotochwila...

- Masz tu regestr nazwisk! Nie pytaj, od kogo wydobyty! Dzisiaj w nocy mają nastąpić aresztowania. Przysięgam ci, że to prawda! Kacper mi wskazał, gdzie cię spotkać. Nie mogłam mu zawierzyć tego sekretu.

Trzęsła się, głos miała przejęty łzami, trwogą, buchała od miej gorączka.

- Ciebie nie wymieniono, ale spis może być niekompletny! Niech cię Bóg strzeże! U kasztelanowej mógłbyś się schronić... Boże!

Tak był zaskoczony tą straszną nowiną, że nim się zdobył na zrozumienie jej bohaterskiego postępku, zginęła mu z oczów. Jakiś powóz odjeżdżał pospiesznie. Obejrzał się prawie nieprzytomnie. Mrok się robił, szare, przewilgłe tumany zawalały miasto, ulice leżały obmiękłe, pełne błota i puste. Przejechał patrol kozacki.

Pojąwszy naraz grozę sytuacji odzyskał całą sprawność umysłu i poleciał co tchu Pod Sfinksy. Zdarzyło się, iż zastał jeszcze przy pracy Chomentowskiego z towarzyszami. Razem już odczytano ten złowrogi regestr obejmujący trzydzieści kalka nazwisk z Kapostasem, Czyżem, Węgierskim i Stasiem Potockim na pierwszym miejscu. Zaręba dostał febry przy czytaniu, ale Chomentowski nie straciwszy rezonu powiedział zimno:

- Igelström pierwszy atakuje, to daje nam przewagę. Co tu począć? Jak odbić cios? Ba, a jeśli jeszcze coś gorszego zamierza! A jeśli równocześnie uderzy na Arsenał i będzie chciał opanować koszary! - pobladł straszliwie i obcierając rzęsisty pot zaszeptał: - Musimy przewidywać najgorsze!

Przystąpili do gorączkowej narady, jak czasu bitwy, że w jakieś pół godziny plan obronybył już z gruba wykoncypowany i rozdane czynności.

Ta noc była jedną z najstraszniejszych dla spiskowców. Niepokój wyczekiwania przeżerał dusze. Wszyscy z bronią w rękach czuwali oczekując hasła, jakim miało być uderzenie w dzwony, jeśliby Igelström ruszył na Arsenał. Noc była ciemna i szczególniej burzliwa, gdyż wyprawiał dzikie harce wiatr, to deszcz spadał rzęsisty, to nastawały całe godziny śnieżnej zamieci, że pod jej zasłoną Zaręba przeprowadził dwie kompanie kanonierów do Arsenału. Potrojono straże, zaciągnięto łańcuchy, nabito kartaczami harmaty, wyrychtowano w kierunku Leszna i Bielańskiej, strzelnice narożne zjeżyły się lufami garłaczów, założono okna worami z piaskiem, rezerwy zakwaterowały się w salach zbrojowni i w podwórzach. A wszystko rzuciło się z pośpiechem, prawie bez tchu i w najgłębszej cichości i w skupieniu prawie modlitewnym. Dobrski, objąwszy główną komendę, ani przez chwilę nie przestawał wzmacniać swojej fortalicji. A obawiając się uderzenia od strony Muranowa, kazał na tyłach Arsenału w ogrodach sypać szańczyki pod baterię dział wymierzonych w Nalewki. Koszary Działyńskich na Ujazdowie Hauman w przeciągu paru godzin przeobraził w redutę; swoje trzyfuntówki okopał przed bramą, frontowe okna zamienił w strzelnice, gęste widety wysunął aż do placu Trzech Krzyżów i rozdawszy ostre ładunki czekał w zupełnej gotowości. Garść spiskowców z gwardii pieszej na Faworach obwarowała się w kaplicy. Gwardia konna w koszarach Mirowskich dawała obraz zbrojnego obozu, zdeterminowanego na każdą okoliczność, zaś koszary artylerii dzięki zapałowi oficjerów i gemejnów przemieniły się w fortecę. Zaręba dostał funkcję dozorowania ruchów wojsk rosyjskich. Przy pomocy Kilińskiego i jego wolentariuszów czuwał nad wszystkimi kwaterami aliantów. Całą noc krążył po ulicach, wystawał w bramach i kluczył po zaułkach przed gęstymi patrolami, jakie przerzynały miasto we wszystkich kierunkach. Równocześnie rozsyłano ostrzeżenia do wszystkich prawie spiskowych, zagrożonych aresztowaniem. Niestety, do wielu niepodobna się już było dostać, gdyż ich kwatery były strzeżone przez szpiegunów zaraz od samego zmierzchu. Byli i tacy, którzy nie chcieli uwierzyć ostrzeżeniom, inni zaś brali je za jakiś podstęp. A Baur z Rogozińskim i siepaczami, otoczony kordonem kozaków, równo o dziesiątej wyjechał na łowy. Wiodło mu się nie najgorzej, niby wilk spadał na bezbronnych i nieprzygotowanych, indagował tylko o nazwiska, zabierał papiery, jakie mu wpadły w ręce, kradł przy tym, co się dało i aresztowanych wysyłał pod konwojem do podziemi pałacu Igelströma. A gdzie mu się nie udało, odbijał zawód na domownikach, puszczając folgę swoim dzikim pasjom. Szczególniej srożył się, nie zdoławszy przychwycić

Kapostasa. Mieszkanie zastał puste i z widocznymi śladami pośpiesznej ucieczki, to go przyprowadziło do takiej złości, że przy indagacjach własnoręcznie batożył służbę i rozbijał sprzęty. Rozwścieklony popędził dalej i niby wygłodzony wilk rzucał się na nowe ofiary. Tak się zabawiał do rana, przelatując ze swoją zgrają po Warszawie i pozostawiając po sobie jeno rozpacz, łzy i przekleństwa.

Dopiero w przedpołudniowych godzinach dowiedziałasię powszechność o zdarzeniach nocy. Miasto zawrzało gniewem i zgrozą. Lotem błyskawicy obleciały nazwiska aresztowanych. Wzięto szambelana Węgierskiego, młodego Węgierskiego, majora Czyża i kilkunastu cnotliwych, poważnych obywatelów. Wiedziano również o ocaleniu Kapostasa i ucieczce Joachima Moszyńskiego i Dziarkowskiego, właściciela kawiarni na Mostowej. Tłumy pociągnęły na Zamek z protestacjami na poczynanie sobie ambasadora, że król pod naporem poruszonej opinii wysłał do Igelströma marszałka z żądaniem uwolnienia aresztowanych. Na darmo, wskórał jeno obelżywą odmowę i nowe poniżenia.

Rzeczpospolita leżała bezsilna pod stopami nikczemnego satrapy. Głęboka konsternacja i upadek ducha objawił się wśród sprzysiężonych. Obawiano się słusznie, iż po tych aresztowaniach mogą nastąpić dalsze. Baur bowiem zabrał wiele kompromitujących papierów. Trwogą też przejmowała myśl, jak się zachowają przy indagacjach aresztowani? - Żali pod naciskiem różnych prywacji dotrzymają sekretu! - Zwłaszcza moderanci, zgrupowani przy Kapostasie, dali szpetny przykład rozprzężenia i dezercji. Wielu z nich potajemnie opuściło Warszawę, wielu pochowało się w domach możniejszych przyjaciół i po klasztorach.

Przerwały się wszelkie związki między pozostałymi. Niszczono papiery i niemal wyprzysięgano się znajomości z podejrzanymi. Rozpraszali się nie dbając o nic prócz własnego bezpieczeństwa. Przez ten powszechny popłoch Warszawa dawała obraz jakby oblężonej, kto jeno mógł, siedział w domu. Obce żołdactwo zalewało ulice opustoszałe, na wszystkich skrzyżowaniach i placach widniały harmaty, biwakowali przy ogniskach kanonierzy i stały otwarte jaszcze na czerwonych kołach z amunicją. Kozackie pikiety przelatywały jak wicher burzliwy, zaś roty grenadierów, z bronią gotową do ataku, snuły się nieskończonymi kordonami. Miasto pod tym gwałtem przycichło, sposępniało, zamknęło się w sobie i przytajając gniew, gotowało się do słusznej zemsty. Bowiem pomimo rozbitego sprzysiężenia organizacja wojskowa nie upadła na duchu. Przeciwnie, ująwszy wszystkie nici spisku w swoje ręce, czynili

gorączkowe przygotowania do insurekcji. W parę dni po pierwszych aresztowaniach Chomentowski zgromadził Małą Radę w pałacu Pod Sfinksami, złożoną z samych wojskowych. Zastanawiano się nad grozą sytuacji, w jakiej pozostawał spisek. Niebezpieczeństwa wzrastały.

- Znam tylko jedno wyjście - wziął głos Chomentowski. - Niechaj Madaliński wystąpi z Kurpiami jak najrychlej. Weźmie dyrekcję na Warszawę, ten ruch rozdzieli siły Igelströma, będzie musiał część załogi warszawskiej wysłać przeciw następującemu. Skoro się to stanie, uderzymy na pozostałych i przy pomocy ludu dokonamy zwycięstwa. Za nami wystąpi Wilno. Jasiński tylko czeka znaku. Wtedy i Kościuszko będzie przymuszony do rozpoczęcia. Za naszą więc przyczyną powstanie cały kraj. Jeśli zaś tego nie uczynimy, Igelström nie dziś, to jutro spisek odkryje, nas wyłapie, wojska zdezarmuje, sprawa insurekcji upadnie i upadnie Rzeczpospolita. Wóz albo przewóz, wybierajcie! - mówił z niezłomną determinacją.

- Zwycięstwo albo śmierć! - odkrzyknęli zgodnie i płomiennie.

- Bo cokolwiek zarządzicie w takiej decyzji, będzie słusznym, jeno powtarzam: innej drogi nie znajduję! - zakończył, podając regestra wojsk gotowych.

- Trzy tysiące może ruszyć z Madalińskim, wliczając w to jego brygadę, pułk księcia Wirtemberskiego i regiment królowejJadwigi, dodając kwotę trzech tysięcy strzelców kurpiowskich, jakich uformował podkomorzy Zieliński, daje nam liczbę sześciu tysięcy! - wyliczał zimno Mycielski. - Warszawa ile może postawić łącznie z wolontariuszami? - zwrócił się do Chomentowskiego.

Pokazała się liczba znaczna, koło dwudziestu tysięcy, zupełnie wystarczająca do uporania się z siłami Igelströma. Krótko już debatowano, gdyż wszyscy byli zdania, że tylko poruszenie Madalińskiego może jeszcze ocalić insurekcję. Zaczem Chomentowski rozpisał listy i jeszcze tej nocy powiódł je do Madalińskiego porucznik Sierpiński z Maruszewskim, do Wilna wyprawiono Zakrzewskiego Marcina, zaś do Krakowa ruszył porucznik Biegański.

Dnie potoczyły się zwykłą koleją, zapełnione tylko niezmiernym trudem przygotowań, oczekiwaniem wieści od Madalińskiego i obawą aresztowania. Wobec bowiem łowów, jakie prawie co noc urządzał Baur, żaden ze spiskowców nie nocował już na swojej kwaterze. Zaręba, mający powierzone organizowanie wolontariuszów, sypiał u Kapucynów, w celi ojca Serafina, gdzie również znajdował schronienie ksiądz Meier,

Konopka tak się gdzieś zaszył, że niepodobna było odgadnąć. Radzimiński zamieszkał w Arsenale i nie pokazywał się na mieście, inni przytulali się, gdzie mogli. Wszelkie zebrania ustały, nawet ulubione kawiarnie opustoszały. Każdy, jak mógł, uchylał się przed Baurowską sforą.

Któregoś dnia Zaręba zajrzawszy na swoją kwaterę na Krzywym Kole znalazł list od Izy, zapraszający na wieczorne przyjęcia. Nie widział jej od owego pamiętnego zmroku i nie miał jeszcze sposobności podziękować. Często jednak rozmyślał o jej wzniosłym postępku. Nie w porę przychodziło zaproszenie, ale pójść czuł się obowiązanym. Przebrawszy się po cywilnemu, by mniej zwracać na siebie uwagi jej dostojnych gości, poszedł.

Ku zdumieniu już w sieni posłyszał skoczne rzępoły muzykantów.

- Co u diabła zarywają jeszcze Wielkiego Postu?

- My obchodzimy zapusty wedle starego stylu - objaśniał go drwiąco stary famulus szambelana. Tańczono angleza, gdy wszedł na salę. Przysunął się do przechodzącej Izy i krótkie, lecz gorące złożył jej podziękowania. Powiedziała z naciskiem:

- Dla sprawy gotowam się ważyć na wszystko, poczekaj!

Gonił za nią oczami, nie bardzo przejmując się jej deklaracją, znał ją bowiem nazbyt wrażliwą i pochopną do każdego azardu. Rozmyślał jeno, co ją mogło skłonić do tego. Błąkał się przy tym, penetrując między socjetą. Salon był pełny. Zubow jak zwyczajnie królował wpośród dam. Młodszy Igelström tańcował z Terenią, śliczną dzisiaj jak nigdy. W bocznych pokojach jak zwykle szła gruba gra. Towarzystwo było mieszane, polsko-rosyjskie, dosyć liczne i wybrane. Przy jednym z wielu stolików poświęconych faraonowi siedział Woyna, lecz dojrzawszy Zarębę przystąpił do niego i szepnął mu czule do ucha:

- Nie imaginujesz, jak drżałem o ciebie.

- Wobec takiego afektu zawiążmy nową motię - odparł wykrętnie.

- Masz mnie za kpa! Bądź pewny, że kiedy przyjdzie pora...

- Siądziesz do faraona i zapomnisz o wszystkim - podrwiwał.

- Znajdę się tam, gdzie powinienem! - wyrzekł uderzając go rozżalonymi oczami. Zaręba powróciwszy do salonu zauważyłjakąś zmianę w usposobieniu wszystkich. Siedzieli dziwnie powarzeni. Zubow wydawał jakieś polecenie jednemu z oficjerów, wskazując grającego w drugim pokoju generała Pizbora.

Jakaś wiadomość musiała krążyć po salonie, bo szeptano sobie na ucho i twarze były poruszone, oczy wylękłe, ruchy niespokojne. Poniechano tańców, a wszystkie spojrzenia śledziły Zubowa, który w dalszym ciągu starał się zabawiać damy, zapominał jednak słów, przerywał w pół zdania, rozglądał się niespokojnie i jakby czegoś nasłuchiwał.

- Madaliński maszeruje na Warszawę. Przed chwilą przyszła ta wiadomość - szepnęła Zarębie Iza wskazując mu miejsce przy sobie. Siedział ogłuszony, nie mogąc się poruszyć, chociaż serce załomotało mu straszliwie i wszystkie moce podrywały, żeby lecieć w miasto i krzyczeć: "Do broni! do broni!"

Wtem ze sąsiedniego pokoju buchnął śpiew przy wtórze klawecyna.

Allons, enfants de la Patrie

Le jour de gloire est arrivé.

To Woyna zaśpiewał Marsyliankę i jakby pijany jej zuchwałą potęgą, śpiewał ją coraz ogniściej, potężniej i tryumfalniej.

KONIEC TOMU DRUGIEGO

Tom III

Insurekcja Rozdział I W nocy z 22 na 23 marca 1794 roku jeden z najsrożej spustoszonych przez czas i opuszczenie pawilonów tynieckiego opactwa dawał obraz prawdziwego obozowiska. Bowiem pomimo nie ustającej i nad wyraz przykrej pluchy już od samego zmierzchu ściągały do niego drobne oddziałki żołnierzów najdziwaczniej poprzebieranych, roztasowując się z wojskową sprawnością. Rozpalano ogromne ogniska i w czerwonych brzaskach i gryzących kłębach czarnych dymów coraz gęściej majaczyły srogie, obrośnięte twarze. Wraz też wybuchały niemałe spory i zaciekłe kłótnie o zaciszniejsze i suchsze miejsca, bowiem ogromna rudera, będąca kiedyś generalnym refektarzem opactwa, przedstawiała się po prostu opłakanie. W potrzaskanych murach, obdartych z tynków, nie dojrzałeś już ani okien, ani drzwi, natomiast czerniały w ich miejscach dzikie wyłomy, jakby wybite armatami. Przez zapadnięte sklepienia widniały resztki dachów, częściej jednak wskroś obnażone krokwie i łaty, niby przez żebra kościotrupa patrzała noc i zacinał deszcz pomieszany ze śniegiem, zaś na środku piętrzyły się kupy gruzów, porośniętych tarniną, lśniły bajora i kałuże, a tu i owdzie śmigało w górę jakieś drzewko w niepohamowanym roście. Po ścianach

przeżartych wilgocią błąkały się resztki malowideł, tkwiły spękane muszle, drążone w marmurach, i żałosne strzępy stiukowych pilastrów. Nikomu to jednak nie psuło humorów, a zwłaszcza sierżantowi z regimentu generała Wodzickiego, Derysarzowi, który trzymał komendę nad zbierającymi się oddziałami. Stał w głównych drzwiach, prowadzących na dziedziniec i szerokich niby wierzeje stodoły, kopcił lulkę, a podkpiwając ze wszystkich, raz po raz krzyczał ogromnym głosem:

- Kto idzie? Meldować się tam, trąby jedne! Krzekorzą jak zmokłe kokoszę!

- Pierwszy pluton drugiej kompanii ze Skotnik! Pokornie melduję.

- Toczą się juchy niby antały. Wchodzić na pokoje! - zaśmiał się dając im przejść. Jakoż wchodzili tęgim krokiem, zwartymi trójkami, prężąc pokurczone postacie, ale tak przemiękli, zabłoceni, w przeróżne łachy poprzybierani, że raczej dziadów i włóczęgów niźli żołnierzów podobieństwo trzymający. Zanimi ciągnęło parę żołnierek, objuczonych dziećmi, tobołami i najróżniejszym sprzętem.

- Trzeci pluton pierwszej kompanii z Sidziny! - meldował kłoś z głębi dziedzińca.

- Wchodzić! A obijać buciary z błota, bo mi na nic zapaskudzicie pawimenta - śmiał się rubasznie. - Ho! ho, pyski się im świecą jak rondle i kałduny sobie pozapuszczali! Mikołajczyk, a gdzie zostały wozy?

- W błocie! Pod samym klasztorem uwięzły, melduję pokornie.

- A dałeś znać w Samborku i Podgórkach?

- Wedle rozkazu! Ino ich patrzeć. Wozy już słychać w bramie - dodał.

- Pochodni! Poświecić i wtoczyć tutaj; miejsca dosyć i będzie poręczniej. Kilka pochodni buchnęło na wietrze oświetlając straszliwe błoto dziedzińca, klasztorne mury i parę wozów nakrytych zielonymi budami, które z niemałym wysiłkiem żołnierzów i koni podciągnięto pod refektarz i przetaczano do środka. Wagę miały nie lada, bowiem zawierały broń, moderunek i furaże dla ludzi i koni. Jakieś obwiązane głowy wyzierały spod bud i rozlegało się ciche kwilenie dziecka.

- Zległy tam które czy co? - zaniepokoił się Derysarz.

- To ino chorzy, Drabik z Balcerkiem, dziecko pani Jurkowej.

Ustawiono wozy w głębi, z dala od ognisk, wyłożono konie i zakrzątnięto się koło rozpalenia jeszcze jednego, największego ognia,

przy którym nastawiono kotły na wysokich trójnogach. Zaczem gwar powstawał coraz większy i bieganina. Znalazła się wnet słoma, którą stroszono kupami w miejscach mniej wystawionych na pluchę. Rąbano na opał suche belki, skądciś przywleczone. Zabielało przy ogniskach parę niskich, pochodowych namiotów. Zaś kilku gemejnów, najsprawniejszych majsterków do wszystkiego, wysunęło się ukradkiem na penetrację i myszkowania. A że opactwo było godnie zaopatrzone, to nie upłynął i pacierz, gdy zaczęli powracać niosąc, co im wpadło w pazury i co tylko dało się porwać. Niejedna przy tym gąska zagęgała po raz ostatni w twardych żołnierskich rękach! A któryś z ostatnich wlókł za tylne nogi rozkwiczonego podświnka, nie zważając na klasztornego parobka, który wrzeszcząc i grożąc próbował mu go odbierać. Żołnierze skoczyli na pomoc kamratowi; ponieważ jednak parobek nie przestawał lamentować, sierżant rozkazał:

- A dajże mu tam w pysk i za drzwi!

Pachołek juści wyleciał jak z procy. Podświnka zarżnięto i właśnie go osmalano nad ogniem, kiedy zjawił się klasztorny ekonom, persona chuda, zakonną suknią przyodziana, różańcami brzękająca i przez nos z namaszczeniem rozgulgotana niczym indor. Sprawa przybierała obrót niefortunny; ale sierżant nie straciwszy rezonu wyparł się wszystkiego w żywe oczy, parobka oskarżył o umizgi nieprzystojne do żołnierek, a za niewinność swoich ludzi gotów był choćby w kościele przysięgać. A że przy tym czapkował ekonomskiej mości, łaciną gęsto szpikował i słowo szlacheckie dawał, ekonom uwierzył, o sprawach de publicis poszeptał, nowin naopowiadał i potem jeszcze przysłał z klasztornej spiżarni sporą beczułkę gorzałki, słoniny i wędzonych mięsiw.

Przywitali te dary tak wrzaskliwą uciechą, że Derysarz groźnie krzyknął:

- Cicho, kpyjedne! A jak mi, mocium tego, jeszcze raz przylezą ze skargą na którego, zapowiadam, każę go przepędzić przez kije! Nie będę za was oczów od psa pożyczał i łgał jak najęty. Jurkowa, świntucha sprawić i kiełbas narobić!

- Wedle rozkazu, panie sierżancie - odrzuciła tęga, wysoka wiwandierka.

- Mięsa pochować, zdadzą się w marszu. Gorzałkę rozdam przy kolacji.

Wszedł ostatni oddziałek aż ze Skawiny, po nim przywlekło się jeszcze kilkunastu ludzi, ściągających po dwóch i trzech. Sierżant nie

uwzględniając żadnych tłumaczeń wyrżnął im ostre pro memoria za opóźnienie.

- Juści, mocium tego - przedrzeźniał - drogi złe, plucha, pewnie i przygoda jedna i druga, terefere kuku, strzela baba z łuku. Ale tego nie wyznasz jeden z drugim, żeś żadnej karczmy po drodze nie pominął!

- Bośmy drogi pytać byli przymuszeni - zabełkotał jeden, mocno już podcięty - a że naród w tej stronie grzeczny, żołnierzów honorują, to jakże się z takim nie pokumać? Dobra moja kwaterka, lepszy jego garniec.

- Melduję pokornie - jąkał drugi - jako sporo parobków chciało do nas przystać! Przyjścia pana generała Kościuszki czekają po wsiach niby zbawienia.

- Milczeć w szeregach! Mikołajczyk, znieść karabiny i wszystek moderunek, po trzydzieści ładunków na strzelbę i po dziesięć skałek wydać! A kto znajdzie, mocium tego, stępiony bagnet, naostrzyć! Taczalnik jest?

Posłyszawszy respons twierdzący, zasiadł przed namiotem twarzą do ogniska i gdy nastroszono pobok całe stosy karabinów, flint, pasów, ledewerków i wszystkiego, co było potrzebne do wyekwipowania, zaczął z regestru wyczytywać nazwiska, nie opuszczając przynależności do batalionów, kompanii i plutonów.

- Mocium tego, raz-dwa, żołnierskim krokiem! - upominał niekiedy.

Każdy z wywołanych stawał przed nim sprężony jak drąg i otrzymawszy broń i potrzebne efekty dawał miejsce drugim. Każdego też z osobna obmacywał wilczymi ślepiami nie odpuszczając bez jakowegoś słowa: którym dostała się przygana, których witał przyjacielsko, których przekpiwał, aż śmiała się cała kompania, zaś z poniektórymi coś tajnie i długo poszeptywał. Zajęło to sporą kwotę czasu, gdyż ludzi było z górą trzysta. Żołnierz to mimo dziadowskich pozorów wystawiał się wybrany, równy wzrostem i wiekiem, chłop w chłopa, jednako rosłe, pleczyste i sprawne, w obrotach wyćwiczone, w bojach zahartowani, setne zabijaki, że mało który nie był naznaczony plejzerem. Sam wybór żołnierstwa. Bowiem generał Wodzicki przymuszony rozkazami hetmana pozornie zmniejszył swój regiment i zdezarmowanych żołnierzów niby to rozpuścił, ale cichaczem rozkazał ich rozkwaterować po wsiach okolicznych i własnym sumptem utrzymywał, na okoliczność insurekcji mając w pogotowiu. Taki postępek zjednał serca żołnierzów, że chociaż nie

wszyscy byli dopuszczeni do sekretu o gotującym się powstaniu, wszyscy jednak gotowi byli dać gardła na skinienie generała. Więc też po skończeniu przeglądu wtajemniczeni otoczyli sierżanta, rozpytując natarczywie o wszelakie nowiny. Juści, powiadał, co sam wiedział, a że żołnierz był prawy i Polak cnotliwy, szeroko wystawiał nikczemne postępkialiantów, gwałty i uciemiężenia kraju. Żołnierstwo burzyło się coraz głębiej, srożyły się twarze zawziętością, błyskały oczy i zaciskały się pięście.

- Odpłacim ścierwom! Byle prędzej! - wrzały niepohamowane gniewy.

- Jutro zaczynamy! Sam Kościuszko poprowadzi! - rzucił im na końcu.

Ta wiadomość niby piorun wstrząsnęła żołnierstwem, zakotłowało się przy ogniskach i wszyscy naraz zaczęli się wydzierać jak opętani.

- Niech żyje Kościuszko! Niech żyje nasz ojciec!

- Milczeć w szeregach! - ryknął groźnie. - Rychtować się do wymarszu i czekać! Jakoby wodą chlusnął na płomienie, tak w mig przygasły wrzawy i uczyniła się cisza.

- Melduję pokornie - wystąpił podoficer Mikołajczyk - nie mamy doboszów.

- Mocium tego, są w Krzeszowicach. Może który potrafi wybębnić werbla?

- To powiedziawszy ogarnął się nieco i poszedł z powinnym raportem. Małe drzwiczki w końcu refektarza, jakimś cudem jeszcze ocalałe, prowadziły do kwatery zajmowanej przez Kościuszkę i przybocznych oficjerów. A skoro tylko zniknął za nimi, w obozowisku powstał ruch i gwar, jakby w ulu przed wyrojem. Dziury po oknach od strony Wisły pozapychano słomą, że zrobiło się nieco zaciszniej, chociaż deszcz nie przestawał ani na chwilę zacinać. Ogniska, ustawicznie podsycane, buchały w górę płomienistymi grzywami, rozlewając dokoła lubo prażące ciepło. Myto się przy nich i szorowano akuratnie wiechciami z grochowin. Żołnierki porozsiadane stadkami niby kokoszki, cos pilnie majstrowały igłami; jakaś tłukła kijanką przepraną koszulę, aż się rozlegało, insze zaś czyniły ochędóstwo przy dzieciach, a wszystkim ani na Zdrowaś nie zamykały się gęby. Na skrzyżowanych drągach suszyły się przemiękłe ubrania i buty, dla rychlejszego skutku wypełnione owsem. Tu i owdzie w rynkach i na patelniach skwierczały słoniny i kiełbasy, gotowano barszcze. Żołnierze przeodziewali się od nowa na wszystkich oczach. Całe szeregi porozsiadane przed ogniskami na gruzach, goliło się,

strzygło i czesało. Na gwałt smarowano tłustością buty i bielono flint pasy. Mikołajczyk, żołnierz stary, wysoki, suchej kompleksji, o zakrzywionym w kształt dzioba nochalu i zaciśniętych wargach, w zastępstwie Derysarza miał baczenie na obozowisko. Nic nie uszło uwagi jego świdrujących oczów, przytajonych pod krzaczastymi brwiami. Każde przewinienie lub niedokładność w moderunku zauważył i nie przepuszczał. Wydał kuchtom dyspozycję względem przyprawienia jadła. Przyciszył babie krzekoty. Sklął baraszkujących chłopaków. Kogoś potraktował szturchańcem. Temu i owemu wetknął szczyptę tabaki lub użyczył do lulki tytuniu. Sprawdzał też pociągnięciem dłoni po twarzach robotę golarzy i prawie za każdym razem skrzeczał:

- Szczecina! Popraw! Choćby ze skórą, a zbieraj do gładkości...

I cyrkulując dokoła ognisk, zawsze kończył przy otwartym kramiku Jurkowej; połykał kieliszek gorzałki, spluwał, przyglądał się kobiecie, zajętej robotą pończochy, coś medytował i nie mogąc się na nic zebrać szedł do majsterka, który rozłożywszy przy jednym z ognisk polową kuźnię osadzał skałki, przecierał lufy karabinów, reparował zamki, a głównie pociągał na brusie przytępione bagnety. Śmiał się przy tym ustawicznie, gwizdał i pod bylepretekstem leciał suszyć zęby do Jurkowej. Chłopak był przystojny, czarny jak żuk, kędzierzawy i w łaskach u kobiet. Nie spodobało się to Mikołajczykowi; więc skrzyczawszy go za próżniactwo zapędził do roboty i sam przy nim zasiadł próbując ostrzów, oglądając karabiny i pouczając cisnących się do ognia gemejnów.

- Przyjdzie do bagnetów, dobra nasza! Żgaj twardo, a zawsze pod włos i prosto w bebech, potem zakręć: jak chrupnie, gotowy! Następuj drugiego! Karabin trzymaj krótko, swoje brzucho osłaniaj łokciami i przykładem, stawaj nieco bokiem i z prawej nogi. Dałeś bobu wrogowi, że się wykopyrtnął: odskakuj! A rusza się jeszcze, sztychem go do ziemi. W bitwie, przezpieczniejszy za plecami trup niźli raniony. A zapamiętajcie: Prusak niestraszny naszemu kamratowi, ale Moskal chwat na bagnety. Tamtego jenoś kolbą przez łeb trzasnął, a już na ziem leci i swoje "Herr Je" śpiwa; zaś drugiego się pilnuj, bo nim się pomiarkujesz, już ci flaki z torby wypuści. Znam ja ich sztuki. Niemało się człowiek nażgał jednych i drugich w bywszej wojnie pod Kościuszkiem.

Do refektarza wtargnęło niespodzianie kilkudziesięciu chłopów zbrojnych pod wodzą jakiegoś wysokiego oficjera. Jakoby chmura polśniewających kos i białych kapot zawisła nagle w mrokach. Oficjer piskliwie zakrzyczał:

- Rozstąpić się i dać miejsca przy ogniach!

Żołnierze jednak jakby nie dosłyszeli, ani drgnął który. Wystąpił jeno Mikołajczyk i rozeznawszy oficjerską szarżę oddał mu powinne honory i bardzo politycznymi słowy poradził założenie osobnego biwaku.

Oficjer się rzucał gniewnie i groził, a wreszcie przekonany, jako nie było żadnych dyspozycji względem mających nadciągnąć kosynierów, kazał się roztasować swoim w samym kącie refektarza. Rozpalono nowe ognisko na trzonie prawiecznego komina, przy czym powstały spory o drzewo i słomę, jakie chłopi chcieli zabierać żołnierzom. Ułagodził to jakoś Mikołajczyk, ale nie obeszło się bez klątw i wymyślań, jakich nie szczędzili gemejny.

Kosynierów było pięćdziesięciu, wszystko paroby na schwał, z wyrostu dębom podobni, miniaste, przybrane akuratnie w białe kapoty i czerwone krakuski z pawimi czubami; kosy mieli na sztorc obsadzone, topory za skórzanymi pasami, rzęsiste nabijanymi mosiądzem, zaś na plecach zawinięte w płachty toboły. Siedzieli przy swoich ogniach cicho, schmurzeni jednak i wielce markotni z przyjęcia, jakie im zgotowali żołnierze, słyszeli bowiem dobrze docinki tak dojmujące, że już niejeden ledwie się hamował szczerząc jeno zęby niby pies rozwścieklony i warcząc. Ale skoro Jurkowa przysunęła się z baryłką i całym swoim kramem, ostro się wzięli gorzałkować przegryzając liczne kolejki suchymi kiełbasami a chlebem i serem. Wnet się im poprawiły humory; jaki taki hukał z kontentacji, ktoś przyśpiewywał, a któryś jął wyciągać cienko na piszczałce. Tego było już za wiele żołnierzom i dalejże rozpuszczać jęzory i coraz głośniej dojadać:

- Postępują sobie niby w karczmie, a fetory od nich biją, że niech Bóg broni.

- Wszy ich tak ekscytują. Gnojki oparszywiałe!

- Kołtuniarze!Wdziali pierwszy raz buty i myślą, że już są żołnierzami.

- Niech no zobaczą harmaty, a portki pogubią ze strachu.

- Wałkonie, juchy! Krowie ogony. Świńskie pociołki! - gadali coraz dosadniej. Mikołajczyk nie wzbraniał, a skoro Jurkowa powróciła na dawne miejsce i zabrała się do pończochy pilnując zarazem kuchty rozbierającego podświnka, zaszeptał do niej konfidencjonalnie:

- Żołnierze mają rację! Jakże od gnoju prosto na wojaczkę! - urażony się czuł do żywego.

- Juści, generał Kościuszek wie swoje, ale i człowiek nie jest przez

rozumu. Niemałej to potrzeba nauki i egzercyrunków, żeby zostać żołnierzem. A taki świniopas od razu ma być zdatny? Machać kosą parobka to sprawa, nie żołnierska! Nalej no pani kusztyczek: ziąb mnie trzęsie, bojam się, żeby mi frybra na jutro nie wypadła. Zobaczymy, jak się te parobki sprawią przy jutrzejszym dobywaniu Krakowa. Łykoszyn ma harmaty, kosami ich nie ugryzie.

- Mój Boże - westchnęła ciężko - byle mojej chałupiny nie spalono przy tej okazji. Niewielka obrada, sześć stancyjek, ale stoi przy samej Bramie Sławkowskiej. Grzela, wysadź z woza mojego chłopaka, bo coś matyjasi - rozkazała kuchcie. - I gdziebym na stare lata przytuliła głowę, gdzie!

Tu jęła wzdychać, aż jej spęczniałe piersi tak się rozpierały, że dziw nie puściły guziki opiętej, granatowej kurty. Kobieta była gładka, frontowa i wielce przemyślna; cały regiment Wodzickiego, w którym była wiwandierką, przepadał za nią. Nawet nie jeden z oficjerów ubiegał się o jej łaski, o czym z cicha szeptano.

Mikołajczyk długo robił grdyką, nim wreszcie kropnął prosto z mostu:

- Na mój rozum, powinna pani Jurkowa wziąć sobie przyjaciela...

- Żeby mną poniewierał i przepijał moją krwawicę, jak nieboszczyk...

- Trudno negować, jako hultaj był i ladaco, Panie świeć nad jego duszą! Znajdzie się i stateczniejszy! Juści nie taki kostera i pijus, jak na ten przykład ten kędzierzawy smoluch - splunął w jego stronę z awersją. - Znajdą się, którzy uszanują, fortuny przysporzą i przyczynią honoru, a nawet i ołtarza by się nie ulękli.

Przerwała im nagle wybuchła muzyka: bębenek brzękliwie zawarczał, piszczałka przebieraną nutą zagrała i skrzypki urżnęły od ucha.

- Cicho, psiekrwie! - skoczył do kosynierów z wrzaskiem Mikołajczyk. - Ani mrumru, bo o łby porozbijam instrumenty! Żywa dusza nie powinna o nas wiedzieć, a ci jak w karczmie! Cud będzie, jeśli tu kto nie przyleci ze sztabu.

W złą chwilę wymówił, gdyż właśnie wpadł kapitan Wasilewski, a za nim wylękły Derysarz. Dostało się kosynierom, a szczególnie ich oficjerowi, którym był Jacek Bujak, bywszy dyrektor dzieci w krakuszowickim dworze, od niedawna fortragowany na podporucznika; lecz ten ku podziwowi, chociaż poczerwieniał, postawił się hardo:

- Właśnie gotowałem się z powinnym raportem do generała Kościuszki, a nikt drugi nie ma mi nic do rozkazowania ni przygan. Zabawiali się z mojego przyzwoleństwa- grzmiał zaperzony tocząc wyzywająco oczami.

Wasilewski parsknął mu śmiechem w nos i krzyknął do swoich żołnierzów:

- Baczność! Jak się macie, dzieci? Dobry wieczór, Jurkowa i cipuchny! Rum powstał niesłychany i wśród niemałych wrzasków cisnęli się do niego z pytaniami nie bacząc na subordynację. Zwłaszcza żołnierki nie miarkowały swoich kontentacyj. Stał między nimi, roześmiany i również radosny wypytując o ewenty parotygodniowej rozłąki. Kobiety opowiadały na prześcigi, jedna przez drugą; słuchał cierpliwie, pogłaskując dzieci, które umorusanymi nosami trykały go w ręce. Człowiek był starszy, żołnierskiej postawy i donośnego głosu; twarz miał pogodną, dziobatą, czerwoną i oczy niebieskie, a chociaż brus, opryskliwy i wielce skory do szafowania kijami, regiment za nim przepadał, bowiem dbał o żołnierza i ujmował wszystkich prostotą obejścia i wesołością. Kiedy się uspokoiło, rozkazał wydawać kolację. Zadzwoniły żołnierskie kociołki, kuchta nalewał każdemu przepisaną rację. A już zadowolenie wybuchnęło niby burza, gdy z polecenia kapitana Derysarz z Mikołajczykiem jęli rozlewać gorzałkę w podawane manierki.

- Podwójną rację! Noc zimna i jutro Bóg wie, co się zdarzy! - oznajmił i pierwszy napił się na zdrowie całej kompanii.

- Bóg zapłać! Życzymy dobrego zdrowia! - odkrzykiwali z zapałem.

Wiara zaszumiała wesołością, brzękały kociołki, skrzybotały łyżki, błogość spromieniała twarze. Barszcz z grochem, kaszą, kapustą i sporymi sztuczkami mięsa ginął jakby w otchłaniach. Kości i suchary trzeszczały w potężnych szczękach. Kapitan zawijał jak wszyscy, jeno na wety przyniosła mu Jurkowa sporą miseczkę jajecznicy z kiełbasą.

- Przy Jurkowej najlepszy francuski kuchta mógłby być pomywaczem - zachwalał dobierając się do specjałów. - Jak będę królem, Jurkowa musi być przy mnie do jajecznicy! Ba - przypomniał sobie - my brzuchy ładujemy, a tamci łykają ślinkę! Sierżant, pozwolić, co zostało, tamtym kamratom! - rozkazał wskazując kosynierów.

Bujak przyleciał do niego z czułymi podziękowaniami.

- Asan, kiedy ze starszymi masz sprawę, miarkuj się w słowach! - wypomniał surowo. - Leć na kwaterę generała, bo tam czekają wiadomości.

Bujak poleciał jakby na skrzydłach. Kwatera była niedaleko, tuż za małymi drzwiczkami, w klasztornej stodole, przypartej do szczytowej

ściany refektarza, pełnej jeszcze słomy i siana. Na klepisku, przy stole sprawionym z wielkich drzwi ułożonych na beczkach, siedziało paru oficjerów okutanych po uszy w kudłate burki, bowiem ziąb przejmował do żywego. W mdłych brzaskach świec, zatkniętych w drewniane kościelne lichtarze, ledwie można było dojrzeć twarze pochylone nad plantą, upstrzoną czerwonymi chorągiewkami. Rozważali w najgłębszym milczeniu, a jeden z nich tak spiesznie coś konotował, aż mu pióro pryskało. Niekiedy wiatr poświstywał chybocąc światłami, ćwierkały w strzechach wystraszone wróble lub parskały konie, ustawione pod wrótniami.

Bujak przystanął na stronie nie ważąc się przerywać milczenia; dojrzał go jednak Kościuszko i wyciągając rękę powiedział dobrotliwie:

- Bujak, jakież przynosisz awizy? Dużoś zwerbował?

- Oto powinny raport, Obywatelu Generale - wyjąkał wzruszony i chociaż oblany potem iz rozłomotanym sercem, ciągnął - pięćdziesięciu obywatelów, rozgorzałych pragnieniem walki z tyranami - prawił górnie, po swojemu - wszyscy są zwerbowani w dobrach krakowskiej kapituły; jakoby z wilczej paszczęki, tak wyrwałem ich właśnie z gniazda zabobonu i przesądów, by służyli wolności. Jaśnie wielmożna starościna wolbromska, Dębińska, ofiarowała dla nich lenungi na dwa miesiące, okuty wóz, dwa wałachy z uprzężą i woźnika, zaś pan Siedlecki wyekwipował wszystkich sumptem jaśnie wielmożnej podkomorzyny Górskiej. Czekają twoich rozkazów, Obywatelu Generale!

- Jakiż duch panuje między nimi?

- Najżarliwszych poświęceń dla ojczyzny i ludzkości - nabrał tchu, pochylił swoją długą postać i wyciągając rękę wybuchnął - a mogę dołożyć, jako wszystkie poddaństwo i uciemiężeni oczekują jeno twego rozkazu, żeby powstać i runąć na tyranów i nieprzyjaciół wolności. Już po wsiach pieśni o tobie śpiewają, Obywatelu Generale, już baśnie prawią, już twoje sylwetki miasto szkaplerzów na piersiach noszą. I gdyby przeszkód nie stawiali dziedzice, wszystko chłopstwo zbiegłoby się do ciebie. Żydzi Mesjasza tak nie czekają, jak ciebie Polska cała...

- Rad jestem twoim poczciwym sentymentom - przerwał mu - postępuj dalej w myśl moich instrukcji. Rano jutro odprowadzisz zwerbowanych Ślaskiemu do Rzeplina. Fiszer, napisz dyspozycję i dodaj parę słów do kapitana Kaczanowskiego.

Skinął mu głową i gdy Bujak wyszedł, zatarł ręce i rzekł w zatroskaniu:

- Z komendy Łykoszyna nie powinna się wyśliznąć ani jedna noga.

- Dwa bataliony i kompania artylerii wystarczy do zwycięstwa. Jutro na południe Kraków będzie nasz - zabrał głos major Jagielski podnosząc głowę znad mapy. - Na wszelką ewentualność pójdą jeszcze w sukurs kompanie zdezarmowanych, jakie zebrał kapitan Wasilewski - spojrzał na pektoralik - wyruszą przed północą. W Krakowie wszystko zarządzone, uderzą na Łykoszyna o świcie.

- To pono oficjer wyższych instrukcji, może spłatać jakiego figla.

- Musiał się czegoś domyślać, gdyż w ostatnich dniach obsadził dom Pod Baranami, pałac Spiski, kamienicę Pod Wagą i rozciągnął swoje posterunki po domach ulicy Sławkowskiej aż do samej bramy. Tym wydał swoje zamysły ucieczki, zaś dzisiaj od rana zdradził w tym względzie jeszcze wyraźniejsze inklinacje. Czyniliśmy temu wymarszowi różne ciche przeszkody. Nie zdoła wymknąć się niepostrzeżenie.

- A mogło być już po nim - szepnął jakby z żalem Biegański, adiutant Wodzickiego, lecz poczuwszy na sobie oczy Kościuszki dodał objaśniająco: - Klubiści planowali oswobodzenie Krakowa w sposób szczególny: wyprawić przy zdarzonej okazji wielki koncert w kasynie Żelechowskiego na Szewskiej, zaprosić Łykoszyna wraz z całym jego korem i ugościć ich należycie, a równocześnie żołnierzom ich po kwaterach też nie żałować gorzałki, zaś w stosownej chwili uderzyć na nich i wytępić. Generał Wodzicki nie dopuścił jednak do tego.

- I dobrze się zasłużył ojczyźnie! - wystąpił żywo Kościuszko. - Napadać pijanych i bezbronnych zbójecki to proceder, niegodny żołnierzów walczących za najświętsze prawa ludzkości. Takie zamierzenia przyniosłyby namtylko hańbę. Naszą powinnością wystąpić w jasny dzień, otwarcie, przy biciu tarabanów. Sprawa, za którą gotowiśmy dać gardła, nie lęka się światłości, a nie przystoi jej uderzanie na wroga podstępem. Polak zawsze brzydził się zasadzką i nie daj Bóg, aby się przemienił. Nie zbraknie nam siły do pokonania wrogów, jeśli nie zbraknie ducha ofiarnych poświęceń i miłości! - zakończył poruszony, wsparł się łokciami o stół i ukrywszy twarz w dłoniach pogrążył się w zadumie. Nikt już nie śmiał zabierać głosu, jeno Jagielski szepnął na ucho Fiszerowi:

- Te wzniosłe systemata nic jeno faramuszki, dobre dla sawantów, a grunt - tępić wroga na każdym miejscu i przy każdej okoliczności. Kazaniem nie nauczy moresu zbójów! Derysarz naraz głośno zameldował o wymarszu żołnierzów.

Wypadli przed wrótnie stodoły przyjrzeć się pochodowi, gdy Wasilewski już wołał:

- Formuj się w kolumnę! Trójkami! Ciąg się w prawo, marsz!

Długi szereg migocący bagnetami występował z refektarza szykiem pochodowym. Przechodzili cicho i ginęli w śnieżycy, jaka się była właśnie zerwała.

- Za opactwem wejdą na trakt, a dopiero pod Norbertankami na Zwierzyńcu dosięgną Wisły, gdzie już czekają promy i łodzie. Ksieni z nami w porozumieniu i w razie potrzeby schroni ich w klasztorze na jakiś czas - objaśniał Jagielski dosiadając konia. Biegańskiemu zaś na wsiadanym powiedział Kościuszko:

- Powiedz generałowi, że stawię się na porę. Zaczynajcie w imię Boże! Patrzał za nimi nasłuchując milknących stąpań. Przepadło wszystko w śnieżycy i oddaleniu. Śnieg ciężkimi płatami zasypywał świat, opadał cicho i tak gęsto, że chociaż rozbielił nieco ciemności, na krok nie było podobna przejrzeć. Kościuszko wstrząsnął się od zimna i obtuliwszy się szczelniej w burkę zajrzał do refektarza.

Rudera pokazała się mroczna i prawie cicha. Kobiety z dziećmi i paru woźników tulili się przy drgających ogniskach. Na chłopskim biwaku panował jeszcze cichy gwar. Wielu już spało na kupach słomy, widać też było klęczących przy pacierzach, jak przesuwali w palcach ziarna różańca, ktoś przez nos ciągnął jękliwym głosem Godzinki, zaś reszta obsiadłszy ogień pogadywała z cicha. Bujak coś pilnie konotował. Kościuszko przysiadł się do niego i zaszeptał nakazujące:

- Nie wydaj mnie. Niech będzie pochwalony!

- Na wieki wieków! - odpowiedział ten i ów, nie zwracając uwagi na przybysza; wzięli go za jednego z pozostałych żołnierzów. Nagrzewał zziębnięte ręce i jął z najbliższymi pogadywać. Zrazu odbąkiwali prawie niechętnie i ostrożnie; lecz tak sprawnie zatrącał o różne bolączki, że odpowiadali coraz żywiej i obszerniej nie tając niczego jak przed równym sobie. Rad z takiego obrotu zaindagował pierwszego z brzegu parobka:

- A że cię to puścili z chałupy na wojaczkę?

- Nie pytałech się nikogo o przyzwoleństwo - warknął opryskliwie. - Cóż mnie ta w chałupie miało przytrzymywać? Głód, nędza i dziedzicowe kije! Powiadali: "Chodź, Jasiek, na wojnę!" toi poszedłem. Co mi ta gdzie dobrego, marnacyja i tyla...

Drugi zaś, wyrośnięty, z płową grzywą równo przyciętą nad czołem, z

oczami niby turkusy, rozgadał się obszerniej.

- Jeszcze na jesieni dziady proszalne przynosiły do naszej wsi pisma od samego Kościuszką i rozpowiadały, jako zbiera ludzi na wojnę z panami. Sam organista czytał, że każdemu, któren do wojska przystanie, Kościuszek obiecywa dać rolę i grunta, ile koma potrza. Wierzyli nie wierzyli, bo gdzieby ta panowie co z dobrawoli użyczyli chłopom, cheba tych kijów! Ale jak rzepliński dziedzic przysięgowa! w kościele, że to wszystko święta prawda, to nie było dnia, żeby który do niego nie uciekał. Wybrałem się i ja z drugimi. Cóż, kiej me ekonom przydybał, zbił i obiecał za karę wysłać aż za Tarnów na leśne roboty. Ledwie me matula wykupiła rocznym ciołkiem. Potem pan Bujak me zmówił, kosę dał, z drugiemi stowarzyszył i do Kościuszką zaprowadził. Będziewa prać Moskali! - zaśmiał się junacko. Trzeci z kolei, chłop znacznie starszy, dziobaty i o ponurym wejrzeniu, mówił:

- Żeby to była prawda, co ten Kościuszek obiecywa, wszystkie chłopy przystałyby do niego. Żaden by gnatów nie żałował, a przyszłoby głowę położyć, położyłby. A któż by się to oparł wszystkiemu chłopskiemu narodowi? - zatoczył dziko oczami i trzasnął kijem w ogień, aż się głownie rozleciały. - Ale bo to panowie przyzwolą na sprawiedliwość! Póki mają nóż na gardzieli, a sami zaradzić sobie nie potrafią, to skamlą: "Chłopie, ratuj!" i niby temu złemu psu, nową budę obiecują za obronę. A niech się jeno na lepsze przemieni, to nam w nadgrodę dołożą jeszcze poborów i pańszczyzny. Coć rzekłem, prawdę rzekłem.

- Głupiś, Pietrek, jak ten rozdziawiony but! - powstał na niego starszy chłop o mądrych oczach i gębie naznaczonej plejzerem od ucha do nosa. - Nie panów idziema bronić, a jeno tej ziemi, wiary świętej i samych siebie. Mało ci to już nakładł w łeb pan Bujak, a ty cięgiem swoje jak ten baran: be i be, i trykasz łbem o ścianę. Trykaj sobie na uciechę, jeno drugim ducha nie odbieraj. Mądrzejsze od ciebie poszły.

- Ja się ta panów nie bojam - wyrwał się któryś zuchwale - po wojnie, jak prawo będzie za nami a kosy w garściach, to niechże z nami popróbują dawnego traktamentu. Juści, każdy powinien dać obronę matce rodzonej. Woła nas Kościuszek: idziewa bić, kogo nam przykaże.

- Czy to prawda, że on charakternik? - wtrącił któryś zwracając się do Kościuszki. - Mówią, jako potrafi przemienić się w kota i ptakiem w górę wyfrunąć?

- I że choć taki wielki generał, a chłopów za swoim stołem usadza, z niemi za pan brat, a panów nawet do sieni dopuszczać wzbrania.

- I ponosam król mu nakazał: Rządy bierz, panom za zdrady głowy ucinaj, a chłopów wynoś, ziemię im rozdawaj i na dworach osadzaj!

- Tak pono zrobili w onej Francji, gdzie Kościuszek samego ich króla zwojował. Padały kłopotliwe pytania, snuły się gawędy, roiły się baśnie i majaczyły wyobrażenia o świecie, o ludziach i sprawach. A zwracali się z taką ufnością, iż czuł się w coraz kłopotliwszym położeniu. Na chwilę wybawił go jeden z parobków zagadując:

- A może się wama chce jeść?...

Skwapliwie mu przytwierdził, bez wahania zabierając się do jedzenia. Któryś przepił do niego prosto z flachy: napił się jakoby małmazji; drugi podał na patyku kiełbasę przypieczoną w żarze: jadł ze smakiem; trzeci podtykał mu chleb gruby i czerstwy: smakował w nim, jakoby w najprzedniejszych antypastach.

Bujak, zaskoczony tą przygodą i zgorszony poufałością, z jaką chłopi traktowali Kościuszkę, siedział rozdygotany, cały w potach i gniewnie milczący.

Na dworze była noc, wiatr się targał, czasem śnieg pobielał siedzących, niekiedy deszcz zacinał, ale ogień wesoło trzaskał, ciepło przejmowało do kości, a gorzałka zdziebko rozbierała; więc też niejeden folgując sobie plótł, co mu ślina przyniosła na język, jak się to zdarza, kiedy ludzie się stowarzyszą, zdziebko podochocą i rozserdecznią, że każdy nawet nie pytany powiada swoje. Tykali materii tych, owych i przeróżnych. Nie brakowało głosów, obejmujących poczciwą troską całą Polskę. Niektórym roiły się orężne przewagi, śmiały się zdobycze i tryumfy, któryś znów głowił się nad niesprawiedliwością panów. Inny ciekawy był świata i pytał natarczywie o Warszawę, o króla, o dalekie kraje, o to, co za morzami. Pokazywali się przy okoliczności i niemali statyści. Przejawiały się niepowszednie rozumy i wielkie serca. Ten i ów nie ustrzegł się łez i tkliwych westchnień, gdy im Kościuszko wyłożył nieszczęścia, jakie spadły na Rzeczpospolitą. Potem znalazł się, który opowiadał bajki o wilkołakach i zaklętych królewnach; ale nie znalazł uznania, wydały się im nazbyt niepodobne do wiary. Starszy chłop z gębą plejzerowaną, jak się pokazało, bywszy żołnierz cesarski, rozwiódł się o wojnach. Tego słuchali w nabożnym skupieniu. Może i łgał, kto go ta wie, ale wtopili w niego rozgorzałe oczy wyrywając mu nieomal każde słowo. Tak bowiem trafnie oddawał bitwy zaciekłe, tumulty, granie harmat, obroty kawalerii, łupiestwa i mordy, i bujne, niefrasobliwe, hulaszcze życie żołnierskie, iż jakby je wraz z nim przeżywali. Śmieli się chmurząc i rozpalając na

przemiany. Gorętsi, jeśli się coś nie stawało wedle ich życzeń, pokrzykiwali junacko, dodając w trudniejszych terminach odwagi; poniektóry już nawet za kosą się oglądał lub macał za pasem topora.

Słuchał i Kościuszko, nie przestając się w nich rozglądać jakoby w rozwartych nagle księgach, zdumiewając się temu, co był w nich odczytywał. Zrozumiał, jako nie znał ich do tej pory, ani nawet imaginując, by takimi być mogli. Bowiemte paroby prosto od pługu i wideł, zalatujące gnojem i kożuchami, dawali mu obraz jakowychś wojów homeryckich. Grała w nich tak samo burzliwa, dzika krew i rozpłomieniały żądze przygód i nadzwyczajnych przewag, a zarazem pełni byli jakowejś dostojności, powagi, przystojnych manier, delikatności i niepohamowanej zaciętości. A pod tym wszystkim gorzała potężna żarliwością wiara w niego, w jego obietnice i w tę nową, przyszłą Polskę, jaką im ukazywał. Chwilami równał ich nawet w myślach z onymi rycerzami, ciągnącymi na zdobywanie Chrystusowego grobu. Radość nim owładnęła, radość filantropa, znajdującego społeczność żyjącą wedle praw natury, i radość wodza, i statysty.

- Chłop wolny - konkludował w najgłębszym przeświadczeniu - to Polska wolna, to fundamentum jej potęgi i niepodległości. A któż się oprze całemu narodowi? - powtarzał słowa chłopskie, niedawno zasłyszane. - Przeto nie wolno nam desperować o jutrze! I nie potrzeba - myślał radośnie, odsuwając się nieznacznie od ogniska. I jak się był zjawił, tak i odszedł niepostrzeżony.

Fiszer już chrapał z głową wspartą o siodło i wpół wgrzebany w sianie, zaś dla niego było nagotowane polowe łóżko. Rzucił się na nie, okręcił burką i zasnął twardym, żołnierskim snem. Było już dobrze po północy, kiedy Bujak obudziwszy Fiszera zameldował:

- Przyszli jacyś przebrani za chłopów, dali hasło i napierają się przed generała.

- Niech poczekają do rana! Ruszaj do stu diabłów! - zaklął rozespany.

- Cóż to za jedni? Skąd? - wtrącił przebudzony Kościuszko. - Zapal światło!

- Powiadają się być z Warszawy.

- Przyprowadź, właśnie potrzeba mi wiadomości z Warszawy.

Wszedł jakiś człowiek w chłopskiej odzieży i straszliwie obłocony i zdrożony. Był nim Sewer Zaręba, wysłannik wojskowej organizacji, która po rozbiciu sprzysiężenia przez areszty i dezercję wzięła rządy sprawy w

swoje ręce. Na widok Kościuszki sprężył się i podając zwitek papierów meldował:

- Plan wykoncypowany na okoliczność powstania Warszawy, twojego, Obywatelu Generale, potrzebujący wejrzenia i aprobaty.

Kościuszko zasiadł znowu przy stole i wraz z Fiszerem przeglądał rysunki, cyfry, wyliczenia zestawionych sił polskich i moskiewskich. Zatopił się w tej pracy nie przestając od czasu do czasu rzucać krótkich zapytań. Zaręba dawał ścisłe responsy, jako że był jednym z najczynniejszych członków spisku.

- Pamiętam cię z przeszłej wojny - powiedział niespodzianie Kościuszko, mający szczególny dar pamiętania twarzy i nazwisk. - Powiadał mi też o waści Maruszewski.

- Pod Dubienką miałem honor stawać na twoich oczach, Obywatelu Generale.

- Jakżeś się o nas dopytał w Krakowie?

- Ksiądz Dmochowski powiedział, dał mi hasło i przewodnika. Tam już wrze...

- A wrze! Dzisiaj równo ze dniem bierzemy się do Łykoszyna.

- Chwała ci, Panie! - wykrzyknął mimo woli; niezmierna radość go rozdygotała, że nie mógł się utrzymać na nogach.

- Zmogła cię widać droga. Siadaj!

- Trzy dni na koniu dały mi się nieco we znaki.

- Azardowałeś zdrowiem -posłyszał znowu głos współczujący.

- Okoliczności przynaglały. Byłem też przymuszony nadkładać drogi, kluczyć i przebierać się stronami, żeby ujść chytrze pozastawianych sieci patrolów kozackich.

- Cóż Warszawa? Powiadaj! Fiszer, pokrzep go łykiem gorzałki!

- Wszystka w dygocie na walkę z wrogiem i w oczekiwaniach.

- Tak imaginujesz? Rozumiałem ją bardziej upadłą na duchu. Wprawdzie Maruszewski jeszcze w Dreźnie upewniał o jej gotowości, ale miałem relacje inne...

- Po aresztowaniach trwał pewien upadek, nim zdołano się otrząsnąć z przygnębienia. Lecz aktualnie duch Warszawy podnosi się z godziny na godzinę, a szczególniej w pospólstwie, że już ciężko je utrzymać w karbach rozsądku. Wszystko się burzy, wrze i czeka z niecierpliwością.

Każdy kładzie się spać z tą nadzieją, że go obudzą warczenia bębnów i krzyk: "Do broni!" Więc śmiem cię utwierdzać w pewności, Obywatelu Generale, iż na twój rozkaz Warszawa powstanie jak jeden mąż i zrzuci haniebne jarzmo niewoli - dowodził gorąco, niemal wybuchając.

Kościuszko odsunąwszy papiery patrzył w niego przenikliwie.

- Lud to bohaterski, wszystką duszą oddany ojczyźnie i gotowy do ofiar krwi i mienia; to wulkan, który za twoim znakiem, Obywatelu Generale, wybuchnie huraganem grzmotów i piorunów. Wobec wrogów tam już nie ma stanów, nie ma fakcji, nie ma bogaczów ni nędzarzów, co mówię, nie ma nawet płci. Wszyscy bowiem zdeterminowani na jedno: Zwycięstwo albo śmierć! Zarówno szewc jak i pyszny arystokrata, prostak jak i filozof jednakim dyszą pragnieniem walki za ojczyznę! Wielkie damy składają precjoza na wojska; liberia znosi swoje mizerne zasługi, majsterkowie i czeladź prują się do ostatniej złotówki, krupne baby składają się trojakami na broń i prochy; nawet nikczemne Żydostwo, nic ponad zyski nie widzące, usłyszało głos powinności i gotowe mimo przyrodzonego tchórzostwa brać się do oręża. Nikt nie pozwala się prześcignąć w ofiarności na święte cele insurekcji. Już matki bez jęku oddają jedynych synów. Są, którzy pomimo spóźnionego wieku stawają pod sztandarami, którzy porzuciwszy rodziny i majętności, żywoty kładą na ołtarzu ojczyzny. Taką się w tę porę dawa poznać Warszawa: bohaterska, ofiarna i nieustraszona. Fortuna Igelströma, jak się prędko wyniosła, tak jeszcze prędzej upadnie. Zaś z tymi, których kupiły ruble i talary, którzy patrzą jeno za partykularnym profitem lub czekają, kto będzie górą - zbytnio rachować się nie należy. To kupa zgonin: burza je rozwieje bez śladu; Król pójdzie z nami, pamięć na koniec Capeta go przyniewoli. Czego dowodzę, potwierdzą aneksa dołączone do pisma, jakie złożyłem - dodał nagle spostrzegłszy jakby cień nieufności w oczach Kościuszki, który istotnie tę nazbyt pomyślną relację o duchu i gotowości Warszawy przyjmował z pewnym niedowierzaniem. Wydały mu się poczciwą egzageracją. Zmienił jednak wkrótce swoją opinię, bowiem w dalszej rozmowie Zaręba okazywał się być człowiekiem oświeconym i o szerszym objęciu spraw krajowych. Wręcz mu to powiedział, traktującgo z wyróżniającą dobrotliwością. Późno w noc rozpytywał go o najprzeróżniejsze szczegóły warszawskich przygotowań, a szczególniej o ludzi nie znanych sobie, a wyróżniających się w sprzysiężeniu. W końcu zeszła rozmowa na Kilińskiego.

- Trzeba go wysuwać na czoło dla przykładu i zachęty pospólstwa -

radził.

- Majster nie lubi chować się w cieniu, ambitna sztuka i rad się wystawia na oczy - objaśniał Zaręba.

- Dosyć na dzisiaj - zakończył Kościuszko rzucając się na polowe łoże. - Zostaniesz przy mnie. Kraków za parę godzin będzie wolny, a jutro nastąpi publiczne proklamowanie aktu powstania. Będziesz miał z czym powracać do Warszawy.

Fiszer spał już od dosyć dawna, więc i Zaręba mając rozmowę za skończoną zaszył się w siano, gdyż mroźny wiatr przeciągał po klepisku dobierając mu się do skóry. Zimno i przeróżne medytacje nie pozwoliły mu jednak zasnąć. Świeca, dla przezpieczności zatknięta we wodzie na dnie wiadra, rzucała w górę snopem małych brzasków, że wszystko zdawało się być majaczeniem. Zaręba wspierając się na łokciu zapuszczał oczy w stronę Kościuszki; lecz w ciemnościach i ciszy późnej godziny posłyszał jeno jego równy i spokojny oddech. Spał snem sprawiedliwego. Znał go z twarzy i postaci, jak żołnierz zna wodza, prowadzącego w boje; uwielbiał go jak i towarzysze, a nieraz w obozach, na biwakach i szczególniej na zebraniach spiskowych rozbierał jego cnoty i geniusz. Nigdy jednak nie wydał mu się tak wielkim, jak tego wieczora. Prosty w obejściu, skromny i przystępny, a bił od niego majestat bardziej onieśmielający niźli królewski. Człowiek to miary starożytnych bohaterów - rozważał - wódz, naczelnik, dyktator, a służy mu proste żołnierskie łoże, obciągnięte skórą i ordynaryjna stodoła za pałace. I nic, żadnej pompy, żadnej wystawności, żadnego przepychu! Nic dla siebie, a wszystko dla ojczyzny! Zdumiewał się poruszony do łez, gdy naraz posłyszał za sobą w sąsieku ostre trzeszczenie słomy. Wyraźnie ktoś skradał się od strony refektarza, przystawał na chwilę i znowu pełzał przyczajony. Zaręba uniósł nieco głowę i sięgnął po krócicę; przeszyło go straszne podejrzenie, więc gdy wynurzyła się jakaś tyczkowa postać zmierzając ostrożnie do Kościuszki, wyciągnął rękę i zmierzył do niej. Na szczęście nie zdążył jeszcze pociągnąć za cyngiel, kiedy Bujak, ściągnąwszy z pleców kożuch okrył nim Kościuszkę, zasalutował, zrobił zwrot w tył niby na paradzie i odszedł, jak mógł najciszej.

- Poczciwy drągal - mruknął rozrzewniony chowając krócicę w zanadrze. Obudził go dopiero duży dzień i głośne rozmowy, z których łacno wyrozumiał przykrą nowinę o ucieczce z Krakowa Łykoszyna. Właśnie goniec generała Wodzickiego rozpowiadał obszernie o tym

zdarzeniu.

- Stało się źle, niepodobna gorzej - przerwał mu sfrasowany Kościuszko. - Snadź był uprzedzony o tym, co ma nastąpić. Chytra sztuka. Powiadomi swoich o naszych zamiarach i nie pozwolą się zaskoczyć. Pogoń już wysłana?

- Miałyiść za nim dwie kompanie piechoty i sto jazdy.

- Fiszer, siadaj i pisz Wodzickiemu: Natychmiast pchnąć sztafety do Manżeta i Madalińskiego, niechaj co pary w koniach ruszą przeciąć mu drogę. Ktoś wydał.

- Krakowscy targowiczanie - zawrzał rozjuszony Fiszer. - Siedzi tam przecież ten eksposeł grodzieński, konfident Sieversa, Głębocki, siedzi Ożarowski, siedzą i drudzy. Doszli sekretu i zdradzili przed Łykoszynem. W jaką stronę ruszył?

- Sławkowską Bramą, i jak powiadają, ku Pińczowu - objaśniał goniec.

- Dopiszę, aby piechotę wsadzono na wozy, to może go dopędzą. A czemuż nie uderzono na niego, gdy wychodził? Wszak bramy były obsadzone?

- Nie było rozkazu!

- A łby baranie, a kundle, a gamonie! Marsz do generała i gnaj co pary w koniu! Zaraz jedziemy do Krakowa? - zwrócił się do Kościuszki.

- Ruszymy tam po południu, żeby stanąć o zmierzchu; tak radzi Wodzicki dla pewnych racji - odparł wzburzony, przemierzając spiesznie stodołę.

- By Łykoszynowi nie nastawać na pięty - wybuchnął Fiszer. - Ja bym nalazł sprawcę, tego bigosu. Nie darmo generał był w takich faworach u króla jegomości, nie darmo też odradzał powstanie i straszył - jurzył zaciekle przeciw Wodzickiemu. Nic jednak nie wskórał; Kościuszko tylko wzruszył ramionami i poszedł do kosynierów. Występowali w pochód pod wodzą Bujaka cale sprawnie i pokazując żołnierską postawę. Powiódł ich głębokim jarem ku Wiśle. Kościuszko dosyć długo patrzał na migoty kos i kapot, aż zginęli z oczów w nadbrzeżnych zaroślach. Wisła pełna, nalana roztopami, występująca tu i owdzie z brzegów burzyła się, ciemne fale niby wały toczyły się bełkotliwie, błyskając raz po raz bryłami lodów i śniegów. Dzień robił się cichy i dosyć jasny, przymrozek ściął błoto w grudę, łamiącą się pod stopami. Z wysokiego brzega widać było rozległy kraj, wsie poprzywierane do ziemi, pola pełne jeszcze śniegów i rozlewisk, drogi podobne zakrzepłym strumieniom, wzgórza lesiste, a

niegdzie wieże kościołów. Stężała mgła zasnuwała kotliny i modre ściany dalekich borów. Organy zahuczały w klasztorze; to go wyrwało z zadumań, a glos sygnaturki powrócił do wytężonej pracy. Zapędził do niej Fiszera wraz z Zarębą. I cały ten dzień 23 marca przepędził w surowym milczeniu. Nie pomogły zwyczajne krotochwile Fiszera; uśmiechał się z nich jeno wargami, daleki w sobie od pustoty i tego, co się działo dokoła. W milczeniu przyjmował gońców z różnych stron, odbierał doniesienia i wysyłał jakieś rozkazy. Czasem pił gorącą, czarną kawę, której mu dostarczał Fiszer, przemierzał stodołę i znowu brał się do rozpatrywania planów warszawskiego powstania, dyktował Zarębie uwagi w najprzeróżniejszych materiach. A gdy pod wieczór wyjechał chłopski wóz, ubrał się w jakąś opończę, nacisnął na głowę baranią czapę i tak przebrany ruszył do Krakowa.

- Tutaj rzucą się losy żywota lub zagłady - powiedział ujrzawszy miasto. Wysiedli przed pałacykiem Wodzickiego, stojącympod murami Krakowa za tak zwaną Szewską Furtą, prawie naprzeciw ulicy Świętej Anny. Kościuszko szepnął hasło dyżurującemu w bramie oficjerowi, który nie poznawszy go z racji przebrania i ciemności rozkazał wartom przepuścić. Wodzicki już oczekiwał na niego w sali na pierwszym piętrze, gdzie miała się odprawić ostatnia narada, determinująca wybuch powstania. Jakoż pokrótce zaczęli się schodzić najznaczniejsi ze spiskowców, jacy się byli aktualnie znaleźli w Krakowie.

Pierwszy zjawił się szambelan Aleksander Linowski, dniem naprzód przybyły na tę okoliczność z Wiednia; potem wszedł pułkownik regimentu Wodzickiego, A. Kczewski z kapitanem Wasilewskim, a na ostatku zakutani w płaszcze, z postawionymi kołnierzami, w kapeluszach nasuniętych na oczy pokazali się: Andrzej Kapostas, bankier z Warszawy, zbiegły szczęśliwie przed aresztowaniem; ksiądz Franciszek Dmochowski, przybyły z Drezna, prawa ręka księdza Kołłątaja, którego choroba jeszcze przytrzymała za granicą; generał ziemiański Jan Ślaski oraz kasztelan Dębowski. Witali się w milczeniu, obsiadając okrągły, wielki stół zawalony papierami. Sala była duża, ponura i dziwnie mroczna; mosiężny pająk na kilkadziesiąt świec dawał żółtawe, jakby gromniczne światło.

Fiszer z adiutantem Wodzickiego, Biegańskim, asystowali naradzie w pełnym uzbrojeniu na wszelką okoliczność. Przez uchylone podwoje do sieni, przemienionej w kordegardę, połyskiwały bagnety dwóch gemejnów. Bywał tam również Zaręba, postawiony na straży przez

samego Kościuszkę.

Narada trwała długie godziny z krótka przerwą na posiłek zawczasu nagotowany na długim stole pod ścianą przy czym usługiwali adiutanci, albowiem dla utrzymywania sekretu nie dopuszczono nawet najzaufańszych ze służby Wodzickiego. Mało jednak jedli, pili jeszcze mniej i bardzo prędko powrócili do przerwanych obradowań.

Juści, jako duszą zgromadzenia był Kościuszko. On udzielał głosu i jego krótkie zdania, wypowiadane ze spokojnym żarem przeświadczeń, brzmiały mocą rozkazów. Mało kto mu się przeciwił lub w czym kontrował.

Wzywano też parę razy Zarębę, w materiach warszawskiego powstania indagując. Składał wyjaśnienia, jak powinne raporta, głosem nie dopuszczającym wątpienia, i powracał na swoje miejsce w kordegardzie w coraz większej denerwacji. Wiedział, iż ostateczna decyzja wybuchu zapaść musi nieodwołalnie. Słyszał zdeterminowaną godzinę, porządek i miejsce, gdzie jutro ma być ogłoszony powszechności akt powstania; lecz pomimo tego miotały nim wciąż głuche obawy, żeby coś nie stanęło na przeszkodzie. Ćmił lulkę za lulką i promenował się po sieni, nie mogąc ustać ni usiedzieć na jednym miejscu. Co chwila też przez drzwi uchylone patrzył na głowy mężów ważących losy Polski, na ich twarze pobladłe, zradlone trawiącymi udrękami, przegryzione smutkami, a niekiedy rozjaśniane płomieniami nadziei. Grały w nich dusze żywe, czujące i oddane ojczyźnie. Miał ich za najgodniejszych w narodzie obywatelów, czcił na równi z najsławniejszymi w przeszłości, ale główną wagę położył na Kościuszce. W niego patrzył niby w słońce przyjmując ze drżeniem serca każdy dźwięk jego głosu. Niepokoiła go jednak jego nieprzenikniona twarz niby księga tajnymi znaki pisana i na siedem pieczęci zamknięta. Niepodobna było z niej nic wyczytać. Jeno rozpłomienioneoczy zdawały się uskrzydlać te w marmur zakrzepłe rysy.

- Maska li to czy nieczułość? - rozważał, lecz nim doszedł responsu, odciągnął jego uwagę dość żywy spór, jaki się był zawiązał między szambelanem Linowskim a księdzem Dmochowskim, który pokazując się zaciekłym jakobinem, pragnął uformować insurekcję nie tylko na maksymach francuskiej rewolucji, ale co znamienniejsze, i na jej krwawych praktykach, nie przebierających w środkach. Wspierał swoją rację uczonymi cytatami, ognistą wymową i dosadnymi słowy. Linowski zaś gromił jego opinię z wytrawną i spokojną sztuką szermierza, pewnego swej ręki i oka, zadając mu raz po raz dotkliwe ciosy

szyderstwem i drwiącą pobłażliwością, przy czym nie omieszkiwał najzjadliwiej zaczepiać jego patrona i przyjaciela, księdza Kołłątaja. Wspierał go w tym Wodzicki, okazowujący sankiulotom wzgardę i uważający hersztów rewolucji za opętanych zbrodnią ludojadów.

- Ale te ludojady - zawrzał gwałtownie ksiądz Dmochowski - ogłosiły prawo człowieka, ugruntowały równość, wywyższyły cnotę, rozumowi dały powinne miejsce, uczciły starość i sieroctwo, w nędzarzu pokazały brata, obaliły przesądy, tyranom wypowiedziały wojnę, przemocy najeźdźców wybiły zęby i zbawiły ojczyznę! Te ludojady dały światu nową religię: równość, wolność i niepodległość! Gdzie, kiedy i kto dokonał większych czynów?

- Koniec litanii taki - wtrącił żywo Linowski: - Zdetronizowali Boga, złupili kościoły, króla powlekli na gilotynę, delatorstwo uczynili powinnością republikanina, zbrodnię uznali zasługą, kradzież nazwali konfiskacją, wolność opinii ogłosili zdradą, terror postawili w miejsce prawa, uliczne gamratki wynieśli na boginie. Szpieg, gilotyna i kat oto ich nowa wiara, nazbyt obmierzła dla dusz cnotliwych, a już dla Polaków zgoła niepojęta. W naszej walce o podźwignięcie Rzeczypospolitej będzie po staremu "Bóg i Ojczyzna" hasłem jedynym.

- Nie straszą mnie ich zbrodnie czy błędy, kiedy to jedno chowam w pamięci, że walczą z tyranami, giną za wolność i zbawiają ojczyznę! - powiedział Kapostas.

- I w tym ich nieśmiertelna zasługa - zakonkludował Kościuszko. - Ale wracajmy do naszych spraw. Właśnie ksiądz Dmochowski ma złożyć pewne relacje.

Ksiądz natychmiast zaczął z równym żarem i porywczością odsłaniać zabiegi, czynione przez egzulantów, rozproszonych po Europie, a mających na celu sformowanie zbrojnej ligi przeciwko Rosji. Turcja, Szwecja i Francja oto były potencje dyszące słuszną nienawiścią przeciwko najgroźniejszemu tyranowi świata. Nieustanny wzrost jej potęgi zagrażał wszystkim niewolą i upadkiem. Wspólny wróg przymuszał do wspólnej obrony granic i wolności. Co zagrażało Polsce, zagrażało jednako wszystkim socjuszom Ksiądz opowiadał obszernie. Zarzucono go pytaniami, więc rozwodził się nad miarę, aż zniecierpliwiony Kapostas zapytał wręcz:

- Jakaż konkluzja? Występują przeciwko Moskwie razem z nami?

- Wystąpią, to pewne; ale aktualnie Turcja jeszcze nie gotowa, Szwecja

dopiero rozpoczyna zbrojenia, zaś Francja zwłóczy z decyzją z dnia na dzień.

- Znaczy: sami rozpoczynamy wojnę z trzema potencjami.

- Austria się nie liczy - wtrącił żywo Linowski - pozostanie w neutralności.

- Dopóki się nam nie powinie noga; wtedy skoczynam do gardła i wydrze ostatnie bebechy! - odezwał się milczący dotychczas Jan Ślaski.

- A układało się jak najpomyślniej - podjął znowu ksiądz Dmochowski. - Francja miała pchnąć wojska na Ren i zatrudnić króla pruskiego, Wielkopolska miałaby wtedy rozwiązane ręce. Turcja ze Szwedem następować mieli z dwóch stron na Moskwę, a my z trzeciej, najważniejszej. Taki układ zapowiadał najlepsze dla nas koniunktury. I zapowiada. Niegotowi dzisiaj, gotowi będą za miesiąc. Mamy w tym względzie wiarygodne zapewnienia.

- My już czekać nie będziemy - zdeterminował Wodzicki.

- Kości rzucone! Niechaj się stanie, co się ma stać - dorzucił posępnie Kapostas.

- Liczymy już tylko na siebie i na własne męstwo - zabrał głos Kościuszko. - I zwyciężymy, jeśli nie zbraknie nam ducha poświęceń. Słuszność za nami. Przebrała się miara przemocy i zbrodni. Niechaj oręż rozstrzyga o naszych losach. Podnosimy sztandar walki o wolność, całość i niepodległość! Tylko Opatrzności wiadomo, co nam zgotuje fortuna. Zasię, chociażby losy zgotowały nam klęskę, pozostawimy rodakom testament usque ad finem. Ale dalsze odkładanie wybuchu byłoby rezygnacją i pogrążeniem całej sprawy. Cóż bowiem poczniemy, jak nam zdezarmują wojska, najcnotliwszych obywatelów uwiężą, najzdatniejszych oficjerów rozproszą, zasoby zniszczą, arsenały rozkradną, ducha przygaszą i cały kraj wezmą w kajdany? Strach padnie na powszechność, a reszty dokona małoduszność i egoizm! Jeśliby nam wtedy przyszli nawet z pomocą przyjaciele, będzie za późno; grób się już zawrze i staną przy nim liczne straże. A co najgorsze, zbraknie ducha, ludzi i organizacji. Poniechajmy zatem próżnych deliberacji, bowiem przed nami tylko ta jedna droga: Śmierć albo zwycięstwo! Porwali się z miejsc, strzeliły oczy i wraz wyrwał się zgodny okrzyk:

- Śmierć albo zwycięstwo!

- Zatem przystąpmy do rozważania generalnego planu powstania.

Pisać regestra Korony, Wielkopolski, Litwy i wojsk ukrainnych rozkazał.

Jedenasta zaczęła wybijać, kiedy skończyła się narada i ostateczna decyzja zapadła; zwarły się mocno dłonie jakby w niemej przysiędze, skrzyżowały się wierne spojrzenia i pierwszy przemówił Wodzicki, pochylając głowę przed Kościuszką:

- Powszechna ufność w twoje ręce składa ster skołatanej Rzeczypospolitej.

- Wola narodu w tobie upatruje jedynego pana i zbawcę.

- Twoje cnoty, twoje czucia i twój geniusz, oto czym zbawisz i podźwigniesz.

- Obywatelu Naczelniku, w tobie wszystka wiara i nadzieja Polski.

- Każesz umierać, padniemy co do jednego. Rozkazuj, Dyktatorze!

Leciały korne słowa do stóp prawego Naczelnika narodu. Nie odzywał się, może nawet nie słyszał, co do niego mówiono. Stał podobien ognistemu posągowi, w żarach wszystek i płomieniach. Majestat bił od niego, nieledwie świętość. Chwila była wzniosła i poruszająca do łez. Wiedzieli, jako tylko śmierć prowadzi do wolności i dobrowolnie wybrali śmierć. Nikt się nie zawahał. Sami się dawali na ołtarz całopalenia, by ofiarą własnej krwi kupić u losów szczęście ojczyzny. Zaiste, obraz to był bohaterów. Odchodzili w uroczystym milczeniu spełnionej powinności. Szliamfiladą ciemnych pokojów do tajnego wyjścia, poprzedzani przez adiutantów z zapalonymi światłami. Nie wiedział nawet, kiedy odeszli; dopiero trzask zawieranych drzwi zbudził jego uwagę. Obejrzał się na strony. Był sam jeden. Wielka komnata, pogrążona w słabych brzaskach świateł, zaledwie dawała się objąć oczami. Ze ścian wyzierały konterfekty mężów zasłużonych w narodzie, gdzieniegdzie widniały starożytne zbroje, stały farfurowe wazy, dające podobieństwo bukietów rozkwitłych, polśniewały oślepłe ze starości zwierciadła i przygasłe złocenia. Staroświecki sprzęt surowym kształtem gęsto zalegał pawimenta. Obejrzał się raz jeszcze i ruszył do stancji, przeznaczonej sobie na kwaterę, lecz nagłe zatrzymał się przed progiem. Owo między oknem a drzwiami wyłoniła się przed nim jakby groźna chmura.

Dźwigał się na koniu olbrzymim skrzydlaty rycerz z kopią złożoną do ataku. Orle skrzydła u ramion, czarna, złotem nabijana zbroja i szyszak, powiewający czubem czarnych piór strusich, nadawały mu pozór majaczenia. Spoza opuszczonych krat przyłbicy jakby świeciły spojrzenia, zaś koń, cały w blachach i łuskach, zdawał się brać pęd bojowy. Skrzydlaty rycerz uderzał z furią na niewidzialnego wroga,

porywała go jakaś moc, niczym niepohamowana. Zdał się być wichrem w kształt rycerza zaklętym, posępnym widmem chwały i świetności dawno struchlałych pokoleń.

Kościuszko pochylił głowę jakby przed cieniem zjawionej w tej wielkiej godzinie duszy praojców i nawrócił z powrotem do stołu. Ale skrzydlaty majak przysłonił mu sprawy najbliższe i zakrył niepokojące myśli. Upłynęło sporo czasu, nim jął odczytywać na nowo gotowy już do podpisów i proklamowania publicznego akt insurekcyjny.

- Jeszcze parę godzin, a słowo stanie się ciałem! - pomyślał i odwrócił się gwałtownie, odniósł bowiem wrażenie, jakby ktoś wypowiedział te słowa. Nie było jednak nikogo w komnacie. Pałac Wodzickich, gdzie okoliczności zakwaterowały go na tę pamiętną w dziejach noc z 23 na 24 marca, zdawał się jakby wymarłym. Za oknami również leżało milczenie i czaiła się zimna, przemglona noc. Na niebo; zawalone skołtunionymi chmurami, wypływał księżyc, podobien srebrnemu korabiowi, wynurzającemu się z odmętów. Odłożył manifest, gdyż myśli o jutrze - o tym jutrze, przygotowywanym i wymarzonym w długie, nieprzespane noce, porwały go w szpony udręczeń.

Spróbował zajrzeć w przyszłość i cofał się w zabobonnym lęku, jakby przed obliczem groźnej prawdy, wyłaniającym się z ciemności przeznaczeń. Biorąc taką dyspozycję umysłu za skutek przemęczenia trudami dni ostatnich, poszedł do swojej stancji i jak był stał, rzucił się na łoże, nagotowane za parawanem z zielonej kitajki. Ale i tam nie opuściła go troska czująca, i tam dopadły dręczące pytania i obsiadłszy duszę jakoby stadem drapieżnego ptactwa, złowróżbnie zakrakały.

Po chwili Zaręba zobaczył go znowu na wielkiej sali pochylonym nad planami. Późno już było, świece w pająku gasły jedna po drugiej, coraz mroczniej spozierały ze ścian oczy konterfektów, coraz mgliściej rysowały się sprzęty, a skrzydlaty rycerz stawał się jeno cieniem ledwie dojrzanym. Wtem jakieśkrzesło odsunęło się z gwałtownościami zaskrzypiała posadzka. Zaręba stanął we drzwiach. Kościuszko promenował się z wolna, cyrkulując dokoła stołu i raz po raz przystawał, by coś zobaczyć na mapie lub przeczytać w regestrach. Uderzyła północ. Duszno mu się naraz zrobiło, powietrze nazbyt nagrzane i przejęte zapachami świec gasnących przyprawiało o zawroty głowy, zaś ta sala wydała się naraz jakby grobową izbą, pełną ciemności i nieodgadnionych przerażeń.

- Otworzyć okna! - rzucił krótki rozkaz, spełniony w milczeniu przez

Zarębę. Wystawił zgorączkowaną twarz na chłodne powiewy. Noc wtargnęła do sali a wraz z nią spłynęły dźwięki jakiejś oddalonej muzyki.

- Kapela o północy, co to znaczy? - spytał oczekującego rozkazów Zarębę.

- Hejnał z wieży Mariackiej, jak zwyczajnie, przegrywany co godzina.

Hejnał rozgłaszał się coraz cudniej, jakby noc zaśpiewała senną litanię mrących godzin. W niezgłębionej cichości i ciemnościach rozświergotały się złociste trele, niby ptakowie przed wschodem śpiewający radosną pieśń do słońca. Polały się perliste kaskady i wytryskały dzwonne fontanny. Słodko zaszeleściły deszcze niebiańskich melodii. Gorącym i niebosiężnym pacierzem grała niewidzialna kapela. Płomiennymi usty zdały się śpiewać zburzone ciemności. A kiedy hejnał przechodził w ledwie dosłyszane pianissimo, powietrze zdawało się drgać jakby warem szemrzących w południową spiekotę kwiatów, jakby wonnym pogłosem zbóż, przegarnianych skrzydłami omdlewających żarów. Ziemia śpiewała niebu hymn szczęścia. Zasię chwilami dominował głos mocny, uroczysty i rozległy - niby głos duszy samotnej, wyznający się wszystkiemu światu ze swoich nieśmiertelnych tęsknot i marzeń. Za czym podniosły się jakieś skargi jękliwe, jakieś żałosne błagania zawodziły w przemglonych pustkach, jakieś szlochy zrozpaczonych. Lamentowała straszna nędza żywota.

Odstąpił na stronę, przejęty do żywego i wzburzony. Nagła niemoc ogarnęła nim, że zasiadł ciężko przy stole. Myśli wzięły inny zgoła obrót, chwiejny i smutny. Poczuł się jak człowiek, gdy mu zbraknie gruntu pod nogami, a on stanie w bezradnej męce zrozpaczenia i niepewności.

"Powszechna ufność składa w twoje ręce ster skołatanej Rzeczypospolitej" - zadźwięczały mu w mózgu słowa Wodzickiego. Zatargał się w sobie, w skroniach zabiło młotami, serce przestawało bić, cofał się w przerażeniu jakby przed straszliwą zjawą Golgoty.

- A gdzież król, strażnik namaszczony? Gdzie hetmani? Gdzie urodzeni przewódcy tej ziemi nieszczęsnej? Czemuż nie stają na czele? - szeptały pobielałe wargi w stronę skrzydlatego rycerza. - Czemuż złożyli na moje słabe barki ten ciężar nadludzki? Zali godzien jestem takiego wywyższenia?

- Zali podołam i wydźwignę? - myślał coraz trwożniej i w tym chwilowym upadku ducha zobaczył wszystko zgoła niemożliwym do dokonania. Zdumiewał się nawet własnemu zuchwalstwu. Słabym się

naraz poczuł, samotnym i bezradnym, jak źdźbło, przymuszone stawiać czoło nawałnicom. Walczył jednak ze sobą, łamał się i szamotał. Burza się w nim rozszalała. Myśli się rwały niby ogniki, szarpane przez wichry. Bezsilność dawała gorzki posmak rozpaczy. Klęski widział, upadek, zatratę, a co jeszcze przed godziną zdało mu się niezłomnei pewne, waliło się teraz struchlałym rumowiskiem. Straszna noc zwątpienia opadła duszę.

- Boże, miłosierdzia! Boże! - jęczał rozpięty na krzyżu nadludzkiej męki. Wybiła pierwsza. Zaręba, jakby skamieniały, stał w drzwiach kordegardy nie spuszczając z niego oczów. Rozumiał, co się w nim dzieje, i ujrzawszy respons na swoje niepokojące pytania, cierpiał wraz z nim nieopisane udręki.

Naraz Kościuszko, jakby uciekając przed ostatecznym zwątpieniem, rzucił się do planów porozkładanych na stole. Szukał ratunku w regestrach i sumariuszach sił zbrojnych, czytał długie litanie spiskowców po województwach. Przeglądał ranglisty oficjerów podkreślając niektóre nazwiska. Rozpatrywał miejsca, zajmowane przez nieprzyjaciół, wykreślał marsze, konotował jakieś dyspozycje, obliczał zasoby i snadź generalny obraz przedstawił się pomyślnie, gdyż odetchnął z widoczną ulgą. Rumieniec okrasił jagody i oczy nabrały blasków. Tak się jednak utrudził tą gorączkową pracą, że przystąpił do okna zaczerpnąć powietrza, Owiał go przejmujący chłód i myśli wróciły do dawnego biegu. Pojrzał w niebo, w przymglone migoty gwiazd, w bezkresy ciemności, w niepojęte dalekości. Nieopowiedziana tęsknota poniosła go na jakąś wyże, z której oczami duszy ogarnął całą polską krainę. Leżała w mrokach i w milczeniu. Zasnęły nawet wichury i burze. Sama noc zdała się być snem. Jako ptak powracający z dalekich lądów, krążył w głuszy, aż przypadł piersią do ziemi ojczystej i ogarnąwszy ją wszystką mocą miłowania poczuł, że jego serce bije zgodnie i za jedno z milionami serc współbraci. I wraz z tym przeświadczeniem spływała w niego moc całego narodu, niezłomne męstwo i determinacja walki usque ad finem. W tej chwili łaski stawał się duszą i czuciem powszechności, jej sumieniem, nieśmiertelną wiarą i prawem.

- Podołam i wydźwignę! - ślubował podnosząc czoło, spromienione glorią bohatyrskiego posłannictwa. I z taką mocą zestrzeliły się w nim wszystkie potęgi, że zajaśniał nadziemską pięknością.

Poczuł się wodzem narodu i sprawcą, jego przyszłych losów.

Słuszna duma zagrała mu w piersiach mocą wywyższenia i

dobrowolnie przyjętej ofiary. Rozumiał bowiem, jako bierze na barki ciężki krzyż i dźwigać go powinien aż do końca dni swoich. Los wynosił go na szczyty niedostępne zwykłym śmiertelnikom, na szczyty Golgoty. Nie uchylił się jednak przed cierniową koroną przeznaczeń. Wszak już umierał dla siebie, aby żyć dla ojczyzny i ludzkości. Przeznaczenie formowało z niego nieśmiertelny płomień, by narodowi rozświecał ciemne i straszne drogi niedoli.

- "Ani z soli, ani z roli, ale z tego, co mnie boli, wyrosłem" - przyszły do pamięci słowa Czarnieckiego. Treścią były najgłębszą i jego istności. Wszak z bólu wzięła się jego moc. Męką karmiła się jego dusza przez wszystkie lata żywota. Przemoc, tyrania, niesprawiedliwość oto wiecznie krwawiące rany jego serca, oto generalni wrogowie. I nie dość będzie wypędzić nieprzyjacioły, nie dość uwolnić Polskę od hańbiącego jarzma i zratować dobytek wieków - trzeba jeszcze podżwignąć rodaków do słońca cnoty i prawdy.

Bo służyćPolsce to służyć powszechnemu szczęściu, to pomnażać i utrwalać sprawiedliwość, to służyć ludzkości - zagłębiał się w górne rozważania.

Wybiła druga godzina. Ostatnia świeca w pająku dogasała i w jej konającym blasku dojrzał po raz ostatni skrzydlatego rycerza. Zdał się unosić w powietrzu, furią bojową porwany. Jakby słyszeć się dawały poszumy jego skrzydeł, szczęk zbroi, tętenty rumaka i ogromny, niebosiężny krzyk, a tak wyraźnie, aż mu się to widziało cale niezwyczajnym.

- Obraz to polskiej duszy doskonały - szepnął w zadumie i z tym dziwnym wrażeniem rzucił się na kanapę, żeby nieco rozprostować kości; spać mu się zgoła nie chciało. Ale przemogły go trudy i zmęczone myśli i czucia osunęły się bezsilnie w ramiona zapomnień. Zasnął głęboko pod strażą milczenia. Skrzydlaty rycerz czuwał nad nim. Strażowały dostojne męże, spozierające z konterfektów tkliwymi oczami. Wartę trzymał Zaręba.

Godziny przechodziły niby wędrówce nie wiadomo dokąd spieszące, biły jak ślepe ciosy przeznaczeń, a każda przynosiła jakąś wiedzę tajoną o jutrze, a każda niby harfa rozdrgana czuciami całej Polski, a każda błogosławiła go na dzień jutrzejszy, na wielki czyn zmartwychpowstania.

Wiatr uderzył w okna, szyby rozbieliły się świtaniem, budził się przemglony dzień; na mieście pomimo wczesnej pory podnosiły się gwary i ruch zgoła niezwyczajny: dudniały przetaczane harmaty, grały

trąbki, dawał się słyszeć akuratny tupot maszerujących wojsk, niekiedy przelatywały konne oddziały, nawet sygnaturki kościołów rozświergotały się dzisiaj wcześniej.

Równo też z uderzeniem szóstej Kościuszko zerwał się na nogi.

Fiszer oczekujący już z raportami w małej stancji aż oniemiał na jego widok; tak mu się wydał przemienionym. Kamienna szarość powlekła mu twarz, brwie spinały się groźnie niby lwie, oczy patrzyły jako niezgłębione otchłanie, wyraz znaczył się w twarzy surową powagą i namaszczeniem, a wszystka postać pokazowała jakoby obraz Mojżesza po rozmowie z Panem. Zdawał się, jako i tamten, powracać na świat z tablicami Nowego Zakonu. Bił od niego majestat i potęga prawego Wodza Narodu.

Fiszer z przyrodzenia wesoły i krotochwilny, a jako adiutant, socjusz i przyjaciel przypuszczony do wszystkich sekretów, w tej jednak chwili stracił zupełnie. kontenans, nie wiedząc, co z sobą począć. Dał spokój raportowaniom i nie śmiejąc przerywać milczenia jął niby to porządkować kancelarię; lecz wszystko leciało mu z rąk i serce tłukło się coraz niespokojniej.

Dopiero kiedy Kościuszko zwrócił na niego oczy, spręży! się ponawiając raporta.

- Na potem sprawy. Pójdziemy na mszę do Kapucynów. Gwardian czeka - przerwał mu i przypasawszy szablę okrył się płaszczem i ruszył naprzód.

W ulicach leżał jeszcze mrok i tłukły się rzadkie, wilgotne mgły. Gdzieś z rzadka człapały po błocie nie dojrzane postacie żołnierzów i w różnych stronach miasta głucho warczały bębny.

- Obsadzają bramy. Rozprowadza wojsko kapitan Wasilewski.

Kościuszko nie odpowiadając wyprzedził go nieco i do klasztornej furty zakołatał. Otwarła się przed nimi posępna ulica korytarza. Weszli bocznymi drzwiamido kościoła, w głębokie mroki, ledwie zmącone świtaniem, lejącym się przez wąskie witraże. W pustych i mrocznych nawach leżała taka cichość, że kroki rozlegały się łomotem grzmotów. Ogarnęło ich powietrze, przesycone zapachami kadzideł, wosku i pleśni.

Właśnie, gdy wchodzili, zapalano świece na wielkim ołtarzu i posunął się na przywitanie Wodzicki w asyście Jana Ślaskiego, Linowskiego, Dębowskiego i generała ziemiańskiego Gabriela Taszyckiego. Przywitali się w milczeniu, bowiem gwardian już wychodził ze mszą, że tylko

Linowski zdążył szepnąć:

- Ksiądz Dmochowski eksplikuje się z nieobecności słabością.

Kościuszko przyklęknąwszy na środku przed ołtarzem wsparł czoło na główni szabli i znieruchomiał w jakichś kontemplacjach.

Msza była cicha i tylko niekiedy rozbrzmiewał starczy głos księdza lub dzwonki wybuchały brzękliwie. Gwardian biały jak gołąb, z brodą siwą i długą, wyschnięty na szczapę, dawał postać świętego ze starych obrazów. Odprawiał nabożeństwo na intencję insurekcji ze szczególną żarliwością, zaś ilekroć odwracał się od ołtarza, jego przełzawione oczy spływały na głowę Kościuszki warem niemych, serdecznych błogosławieństw.

I wszyscy zdawali się modlić również gorąco, zarówno jakobin Taszycki, jak i człowiek starego autoramentu Wodzicki, jednako w tym momencie błagali Opatrzności o pomyślność sprawy. Wszak nie o partykularne sukcesy prosili Pana Zastępów, lecz o zmiłowanie nad ojczyzną, choćby kupione własnymi ranami lub śmiercią. I snadź całą duszę zawierali w modłach serdecznych, bowiem rozogniały się im twarze, trzęsły wargi spieczone, a w oczach świeciły łzy.

Na ofertorium starym zwyczajem wyrwał szablę z pochwy Kościuszko i potem złożył ją na stopniach ołtarza. Wraz też zamigotały błyskawice i wszyscy rzucili obnażone żelaza i poklękali pokornie. Gwardian przystąpił do ceremonii poświęcenia; lecz kiedy odmówiwszy modlitwy zaczął kropić wodą święconą złożone szable, ręce mu się zatrzęsły, zbrakło sił, że ledwie powstrzymując łkania zaszeptał z niezwyczajnym żarem:

- Za znieważony majestat Rzeczypospolitej! Za wolność! Za niepodległość! Za... Reszta słów uwięzia w gardle i wsparłszy się na ołtarzu rzewnie zapłakał. Zaś te męże hartowne w ogniach bitew, te męże azardom śmierci nieulękle zazierający w oczy, te męże wybrane spośród tysięcy zaszlochały długo tajonym ciężkim płaczem. Ważyli się na święte dzieło podźwignięcia ojczyzny, więc wszystkie troski, wszystkie obawy i nadzieje sparły im serca w tej chwili ostatniej takim udręczeniem, że łzy wytryskiwały ze samego dna wzburzenia i denerwacji.

Gwardian opanowawszy nieco rychlej roztkliwienie podał im patenę do ucałowania i pobłogosławiwszy każdego z osobna dokończył mszy.

Wyszli z kościoła dziwnie skrzepieni na siłach i zdeterminowani.

Dzień się był zapowiadał pogodny, mgły z wolna opadały odsłaniając

spiętrzone wieże i dachy Krakowa. Było już po siódmej, miasto wylęgało na ulice. W głównym Rynku rozgłaszały się łoskoty bębnów, kroki tysięcy i niemałe gwary. Ratuszowy dzwon nieustającym dzwonieniem zwoływał obywatelów.

- Mamy jeszcze sporo czasu - zauważył Kościuszko i pozostawiwszy towarzyszów w bramie pałacu Wodzickich oddalił się z Fiszerem na swoją kwaterę.

Tymczasem w sali pałacu na pierwszympiętrze, widnej, ogromnej i za dnia jeszcze wspanialej się pokazującej, zbierali się ci wszyscy, którzy mieli asystować przy ogłoszeniu aktu powstania. Pierwsze miejsce jako gospodarz i wiekiem najstarszy brał generał Wodzicki. Potem szli: Kapostas, ksiądz Dmochowski, kasztelan Dębowski, hrabia Moszyński ze Zbylitowskiej Woli, szambelan Linowski, Tadeusz Czacki, Gabriel Taszycki, dwaj Śląscy: Andrzej i Jan, obaj wielcy patrioci, formujący oddziały kosynierów z niemałym uszczerbkiem własnych fortun, oraz paru oficjerów. Liberia roznosiła kawę i jej rzeźwiący zapach przepełniał komnatę. Tak jednak byli rozanimowani, iż mało kto wyciągał rękę po filiżankę.

Godzina wyznaczona na ceremonię zbliżała się z wolna, lecz nieubłaganie, przejmując wszystkich coraz większym zdenerwowaniem. Głosy wybuchały nieoczekiwanie i nie wiadomo dlaczego zalegały niepokojące, długie milczenia. Spojrzenia szarpały się jak pobłąkani ptakowie. Ktoś promenował się nieustannie, przeraźliwie skrzypiąc butami. Byli, którzy wciąż wyglądali oknami. Żadna rozmowa się nie wiązała, urywano w pół zdania i rozchodzono się bez widocznych powodów. Dygotały udręczone serca, zrywały się ciężkie westchnienia i przyspieszone oddechy. Ktoś gorzko się użalał na własny pektoralik za fałszywie pokazywane godziny. Ktoś znowu natarczywie indagował Kapostasa o Warszawę, pomimo iż nie dostał ani słowa responsu, gdyż bankier, wciśnięty w głęboki fotel, przyglądał się z natężoną uwagą skrzydlatemu usarzowi. Linowski z papierami pod pachą nieustannie kogoś zagadywał i obdzielając w zamian cichymi uwagami kręcił się niespokojnie po sali. Czacki po sto razy zbliżał się do półek z książkami, wyciągał po nie łakomie ręce i nawet nie tknąwszy odchodził spiesznie przyglądać się konterfektom. Tylko generał Wodzicki pozostawał zimny i spokojnie baczący na wszelkie okoliczności. Co chwila bowiem odbierał od ordynansów jakieś ciche doniesienia z miasta i co chwila również rozsyłał rozkazy przez Biegańskiego i drugich oficjerów, że prawie nie

zamykały się drzwi od kordegardy. On zaś przybrany, jak na taką chwilę przystało, w paradny mundur, przepasany orderową wstęgą, w białej peruce, wysoki, chudy, z poradloną twarzą żołnierza, któremu życie zbiegło w posługach Rzeczypospolitej, siedział pod jednym z okien, zapamiętale kurząc lulkę i ledwie dojrzany w obłokach dymów.

Czas wlókł się niemiłosiernie wolno, że już ogarniało wszystkich wzburzenie z denerwacji wyczekiwań. Więc gdy się ukazał pomiędzy nimi Kościuszko, w sali uczyniło się jakby jaśniej i weselej. Porwali się witać jakby dawno niewidzianego. Wszystkie oczy wpiły się w niego z natarczywością. Zarzucono go pytaniami, a otoczywszy nie pozwalano prawie się ruszyć z miejsca.

W obejściu dworny i prosty zarazem, foremnej postaci, z włosem nieco zwichrzonym, z czołem jasnym i otwartym, piękny wyrazem dobroci, o spojrzeniu wyniosłym i jakby zadumanym, ujmujący słodyczą, uśmiechem i szlachetnością, dawał ze siebie obraz człowieka, w którym nie mogła postać nikczemność, fałsz ni egoizm. Promieniował niby słońce - ogrzewał i rozjaśniał. Może byli w narodzie więksi od niego wodzowie i statyści, ale nie było większego serca, większego umiłowania ojczyzny i większej cnotypoświęceń. Przeto górował jako orzeł w locie podniebnym nieprześcigły.

Spoglądano w niego z uwielbieniem. Rozjaśniły się najchmurniej zasępione oblicza i spokój wracał do serc. Ożywili się, jakby im nagle do żył zwątlałych napuszczono świeżej i bujnej krwi.

Kościuszko pomówiwszy prawie z każdym zabrał się do picia kawy, gdy kapitan Wasilewski wpadł do sali meldując zadyszanym głosem:

- Imć Lichocki z rajcami miejskimi. Mają sobie za dyshonor powolność rozkazom pana Generała! - dodał nie bez ukrytej intencji.

Jakoż wszedł Filip Lichocki, prezydent Krakowa, w asyście imci panów Czałczyńskiego wiceprezydenta, Tomasza Krzyżanowskiego syndyka i Jana Wytyżkiewicza zarządcy. Wchodzili odęci i rozsrożeni, dając poznać minami, jako ulegają jeno przymuszeniu. Szczególniej Lichocki, nad miarę ambitny i zadufany w swoim dostojeństwie, pokazywał lekceważenie dla zgromadzonych, uważając ich za uzurpatorów i warchołów.

Wodzicki powstał na niego z gniewem.

- To ty, niegodziwcze, jesteś prezydentem Krakowa?

- Ja nim jestem - odparł czerwieniąc się, srodze dotknięty

traktamentem i rozumiejąc, że mu to nic dobrego nie wróży.

- Wiedziałeś, że Łykoszyn będzie uciekał z miasta i znać mi o tym nie dałeś!

- Nie wiedziałem - wystawił się mężnie. - A że tam krupne baby na trecie mełły ozorami o spodziewanym wyjściu Moskali, nie sądziłem powinnością moją takowe bajki Generałowi donosić...

- Nie rzucaj mi klimkiem w oczy, niegodziwy arystokrato!

- Nigdy nie miałem dyspozycji do łgarstwa - zaperzył się - opowiem z rzetelnością, jak było: Owo wczoraj z rana o piątej godzinie, kiedym jeszcze spał, dobił się do mnie sierżant moskiewski i powiada: "Jest rozkaz od jaśnie wielmożnego Łykoszyna, komendanta, byś, panie prezydent, zaraz do niego przyszedł, bo będziemy wychodzili z miasta."

Kazałem przywołać Zaydlera, prowentowego, i poszliśmy. Kiedym dochodził jego kwatery, właśnie z bramy wyjechała w kolasce Łykoszynowa, a szwadron jazdy i kozacy stali gotowi pod kamienicą. Na kwaterze, już w pustych pokojach, zastałem Łykoszyna. Oddał mi książki pożyczone od pana Heppena, klucze od wypróżnionych magazynów i powiada: "Bądź zdrów, prezydencie, a daleko do Pińczowa? Czy zdążę tam na południe?" Po czym wypadł z domu, siadł na konia i na czele jazdy wyjechał z Krakowa przez Sławkowską Bramę. Prawdziwość mojej relacji mogą poświadczyć wszyscy. Ani słowa nie ująłem, ni też dodałem.

Generał Wodzicki mimo takich eksplikacji powsiadłszy na niego zekpał od ostatnich, aż Kościuszko chcąc nieco załagodzić sytuację przytrzymał Lichockiego za pas i powiedział:

- Mój panie prezydencie, nie wchodzę ja w to, jakim byłeś względem Moskali, ale spodziewam się, że i dla mnie będziesz grzecznym. Cóż, rozkazałeś swoim pachołkom zwoływać lud pod ratusz?

Rumor wchodzących zgłuszył dalszą rozmowę, weszło bowiem paru oficjerów, a pomiędzy nimi Fiszer z Zarębą.

Naraz bębny zagrały i zadudniała ziemia pod ciężkimi krokami.

- Batalion Czapskiego bierze dyrekcję na Rynek; i my tam zaraz ruszymy - objaśniał cicho Fiszer.

- Ja sięwysunę naprzód. Mój moderunek tak w drodze ucierpiał, że wstyd mi ściągnąć na siebie oczy. Wolę się zaszyć między pospólstwo. Rad bym się też dowiedział o duchu Krakowa, co mi snadniej dopiąć w pojedynkę - odpowiedział Zaręba i upatrzywszy sposobną porę, wydostał

się z pałacu.

Ogarnęło go prawie wiosenne powietrze. Nad miastem wisiały postrzępione mgły, przez które tu i owdzie przecierały się błękitne płaty nieba i wały białych chmur, a chwilami słońce blade niby opłatek. Dzień podnosił się pogodny, od pól pociągał wilgotny chłód, przejęty surowym oddechem ziemi, a chociaż po ogrodach i głębokich fosach leżały jeszcze kupy sczerniałych śniegów, już pierwsza wiosna pachniała w dziwnie słodkim powietrzu. Ptaki świergotały po nagich drzewach i blankach murów, a coś niepojęcie radosnego dźwięczało w głosach i zdawało się rozpierać wszystkie serca. Snadź i te wiośniane podmuchy zrobiły swoje, bo Kraków przybierał zgoła niezwyczajny wygląd, gdyż tłumy świątecznie wystrojone, rozanimowane, burzliwe i wesołe, wylęgały ze wszystkich domów. Każda z ulic stawała się bełkotliwym szumiącym strumieniem, którym mrowia ludzkie spływały w główny Rynek, jakoby w morze rozburzone, sfalowane i tysiącami głosów bijące. A nad tym zlewiskiem, ujętym w cembrowiny prawiecznych kamienic przedziwnej struktury, mariackie wieże strzelały w błękity, wynosiły się spiętrzone dachy i attyki, misterne zręby Sukiennic, strażowała potężna wieża Ratusza i jakoby w czas przypływu mewy, tak kołowały nad głowami stada białych gołębi. Prospectus był bardzo cudny, do zastanowienia zmuszający.

Martwe zazwyczaj miasto budziło się z długiego letargu i na głos powinności ojczyźnie stawało do apelu. Bowiem wielkie polskie święto miało się obchodzić na tym prastarym Rynku, wpośród tych murów odwiecznych, które widziały Łokietków, widziały Kazimierzów, widziały Jagiellonów, widziały Batorych i Sobieskich, gdzie przez długie wieki srebrne surmy rozgłaszały chwałę zwycięstw, gdzie odprawowały się hołdy pruskie i moskiewskie, gdzie koronacyjne pochody, tryumfalne wjazdy, przewagi głośne na świat cały, zasługi bohaterów i wielkość Rzeczypospolitej świeciły nieśmiertelnymi blaski, gdzie snuły się nieprzeliczone pokolenia, gdzie przepływały czasy świetności, zarówno jak i klęsk, gdzie każdy kamień przemawiał głosem przeszłości, gdzie każdy wiek trwał zaklęty w kształt godny siebie. W tym przenajświętszym sanktuarium Polski, pod Wawelskim Wzgórzem, stojącym na straży "narodowego pamiątek kościoła", miał znowu zahuczeć Zygmuntowski dzwon na zmartwychpowstanie.

Wśród tych murów, niby w "arce przymierza między dawnymi a nowymi laty", miała się rozgłosić ewangelia nowego żywota narodu. Więc też spod łachmanów nędznego bytowania zaczynała przezierać

królewska purpura odwiecznej stolicy. Dumny majestat przeszłej wielkości zdawał się mieć swój tron w każdym, choćby najlichszym pachołku. Snadź czucie tego było powszechnym, gdyż kto jeno żył, spieszył na Rynek i dając duszę wzniosłym uniesieniom prostował się w słusznej pysze i toczył zadzierzysto oczami. A tłumy narastały z minuty na minutę, że gwary były już jednym ogromnym szumem, z którego tu i owdzie wydzierały się strzeliste okrzyki nawoływań, dźwięki jakowychśtrąb, to nawet piosenki nie wiadomo przez kogo rzucane. Że zaś ruch kołowy był powstrzymany, tym głośniej słyszały się wrzawy, tupoty kroków i tysiączne pogłosy i dzwony.

Jakoś po dziewiątej, gdy mariacki hejnał prześpiewał, cechy krakowskie zaczęły ściągać na Rynek. Szły w ordynku, ze sztandarami na przedzie i odznakami, a przy odgłosie trąb i wtórze dzwonów ustawiały się pod Ratuszem.

Nieco z boku wzięła miejsce żydowska deputacja: siwe brody, kunie kołpaki, atłasowe chałaty i białe pończochy znacznie ich wyróżniały.

Ciżby tak gęstniały, że między Sukiennicami, ratuszem a połacią domów przeciwną nie sposób się było przecisnąć. Niekiedy tłumy kolebały się gwałtownie i parły ku ulicy Świętej Anny, skąd miał się ukazać Kościuszko.

Powstawały z tej przyczyny niemałe sprzeczki, zamęty i warchoły, zwłaszcza iż akademicy łącznie z młodzieżą kupiecką i rzemieślniczą poczynali sobie coraz bujniej. Na każdym kroku widziało się ich poprzepasywanych czerwonymi bandoletami, na których: "Śmierć lub zwycięstwo", "Równość i wolność", "Wiwat Kościuszko", "Jedność i niepodległość", "Za prawa i ojczyznę" i wiele najrozmaitszych zdań wyrażone były białymi literami. Byli, którzy jeno czarne sylwetki Kościuszki pokazywali, przypięte na kapeluszach lub piersiach. Wszędy zaś spotykało się ludzi uzbrojonych. Kto przy szabli, nieraz odwiecznego kształtu, kto ze strzelbą na ramieniu, kto z całym arsenałem nożów i pistoletów za pasem, kto nawet z halebardą lub kosą na sztorc obsadzoną. Nie brakowało wideł i prostych okutych drągów, co przy zadzierżystych minach, kawalerskich fantazjach i pobudzonych animuszach i zawziętości przeciw nieprzyjaciołom ojczyzny niemało przyczyniało się do ustawicznych tumultów i groźnych zajść. Nierzadko też na widok person, pomawianych o przyjaźń dla Łykoszyna lub o wyznawanie targowickich pryncypiów, wszczynały się zapamiętałe wrzaski:

- Na szubienice zdrajców! Rozsiekać! Bigosować! Dawać ich tutaj!

I wraz z gradem złorzeczeń setki rąk chciwie się darło ku jaśnie wielmożnym gardzielom. Szczęściem, stłumiono te ekscesy w samym zarodku. A przy tym uwagę powszechności ujarzmiała coraz gorętsza chęć zobaczenia Kościuszki. Jakoż i nadeszła ta chwila, gdyż przed samą dziesiątą zagrały bębny.

- Idzie! Kościuszko! Cicho, mospanowie! Cicho! - zawrzały przeciwne głosy. Tłum nagle przycichnął, zwarł się w jednym dreszczu, serca załomotały, a oczy wszystkich poniosły się w jedną stronę.

Bębny warkotały coraz bliżej, potem trąby wrzasnęły niebosiężnymi glosy, huknęła sfornie wojskowa kapela i z ulicy Świętej Anny wypłynęła wielka chorągiew i niby amarantowy obłok powiała nad głowami. Biały Orzeł rozwijając władcze skrzydła unosił się coraz wyżej. Niezmierny krzyk wstrząsnął powietrzem i ustokrotniony odbiciem o mury, bił pod niebo nie milknącymi długo echami. Zadygotała ziemia pod ciężkimi, mierzonymi krokami żołnierzów.

- Miejsca! Na strony! Na strony! - padły rozkazy i w mgnieniu oka uczyniła się przed wojskiem szeroka, pusta ulica. Błysnął gęsty las bagnetów, zażółciły się rabaty, rozbłysły mosiężne blachy u kapeluszów. Batalion regimentu Czapskiego w bojowym moderunku, zwarty na mur, sypał krokiem miernym i uroczystym. Na czelepod chorągwią postępował Kościuszko w asyście oficjerów i cywilnych. Kiedy znaleźli się na prost wylotu Szewskiej, batalion rozłamał się na cztery części i utworzywszy wielki czworobok, stanął z bronią u nogi. Wtedy wszystkim oczom odsłoniła się postać Kościuszki.

Stał w pośrodku wojsk i ludu, wyniosły, surowy, wielki, jakoby posąg wszystkiej Polski, zjawiony tęskniącym oczom w tej cudów godzinie.

Właśnie słońce wybłysło spoza chmur otaczając go złocistą glorią majestatu, zaś z piersi tysięcy wybuchnęły grzmiące okrzyki. Jakoby szał ogarnął ciżby, wrzeszczano ze wszystkiej mocy, machano rękami, a z okien i balkonów, z galerii Sukiennic i Ratusza powiewano chustami, rzucano kwiaty, płakano.

Lecz kiedy bębny nakazały spokój, zaległa taka cisza, że słychać było trzepotanie chorągwi i wystraszony lot uciekających gołębi.

Wystąpił naprzód Linowski, a rozwinąwszy wielki papier rozpoczął odczytywać: Akt powstania obywatelów i mieszkańców województwa krakowskiego.

Czytał głosem wyraźnym, równym i niezmiernie donośnym:

"Wiadomy jest światu stan teraźniejszy nieszczęśliwej Polski. Niegodziwość dwóch sąsiedzkich mocarstw i zbrodnie zdrajców ojczyzny pogrążyły ją w tę przepaść."

Słuchano z zapartym tchem i nadzwyczajną uwagą.

"...nie masz rodzaju fałszu, obłudy i podstępu, którymi by się te dwa rządy nie splamiły dla dogodzenia swojej zemście i chciwości."

Pomruk wzbierającej burzy zaszemrał w ciżbach.

Linowski czytał coraz dobitniej, głos jego bił spiżowymi dźwiękami gniewów, gdy jął oskarżać aliantów o zbrodnie, spełniane nad wolnym narodem. Zdrady wypominał nikczemne, wiarołomstwa, deptanie najświętszych praw wolności, a nawet i czucia, tyranię, rozszarpywanie ojczyzny, pogwałcenie traktatów, całą litanię podłości, barbarzyństwa, gwałtów i zbrodni, cały ogrom nieszczęść i upadku, w jaki pogrążyli Rzeczpospolitą. Głos jego urastał do potęgi gromów, druzgotał okropnością przedstawianych krzywd i wstydem hańby przepalał.

Otwierały się nie przyschnięte rany i wszystkie krzywdy stawały w pamięci. Gniew wzburzył serca, poniżona duma i majestat człowieka i obywatela zawyły w sercach krwawą żądzą odwetów i zemsty!

A Linowski jakoby przed sądem narodów i odwiecznej sprawiedliwości wołał głosem ogromnym, głosem wszystkiej uciemiężonej Polski:

"Mając więc niezłomne przedsięwzięcie zginąć i zagrzebać się w ruinach własnego kraju albo oswobodzić ojczystą ziemię od drapieżnej przemocy i haniebnego jarzma, oświadczam w obliczu Boga, w obliczu całego rodzaju ludzkiego, iż używając niezaprzeczonego prawa odporu przeciwko tyranii i zbrojnej przemocy, wszyscy w duchu rodackim, obywatelskim i braterskim łączymy w jedno siły nasze i zaręczamy sobie nawzajem nie oszczędzać wszelkich ofiar i sposobów, jakich tylko święta miłość wolności dostarczyć zdoła ludziom, powstającym w rozpaczy na jej obronę. Uwolnienie Polski od obcego żołnierza, przywrócenie i zabezpieczenie całości jej granic, wytępienie wszelkiej przemocy i uzurpacji, ugruntowanie wolności narodowej i niepodległości Rzeczypospolitej, ten jest cel święty powstania naszego."

Przerwał, by złapać powietrza: ni jeden szmer nie zmącił modlitewnej cichości, jeno oczy paliły się ogniami powstrzymywanych uniesień i twarze dawały obraz najgłębszej uwagi, czułości i skupienia.

Przeczytał jeszcze zarys urządzeń, jakie muszą powstać, żeby

insurekcja w skutkach pomyślnych zawiedzioną nie byłai przeszedł do szczegółów:

"Za powszechną więc nas wszystkich wolą stanowimy, co następuje:

Primo: Obieramy i uznajemy niniejszym "aktem naszym Tadeusza Kościuszkę za najwyższego i jedynego Naczelnika i rządcę całego zbrojnego powstania naszego..."

Nagle jakoby orkan się zwalił i wybuchnął wszystkimi potęgami żywiołów.

- Niech żyje Kościuszko! Wiwat! Niech żyje Naczelnik! Niech żyje!

Uczynił się nieopisany zamęt, ledwie kordony żołnierzów odparły napór uderzających ciżb. Wzdymali się niby morze do dna rozburzone i rozszalałymi falami bijące. Wszystkie głosy, wszystkie spojrzenia i wszystkie czucia, pijane uniesieniem radości, leciały pod stopy Naczelnika. Burze okrzyków, tysiączne wołania, gdzie już płacze radości, gdzie jeno ręce wzniesione, gdzie twarze zalane łzami zachwyceń, gdzie rozwiedzione ramiona, gdzie oczy obłąkane w szczęściu nadludzkim - dawały słaby jeno obraz tego, co się działo w sercach i umysłach.

Nikt już nie słuchał dalszego czytania Linowskiego. Zbędne już im były słowa i zgoła niepotrzebne w tej chwili, kiedy stał wśród nich On, Wódz, Naczelnik Narodu, Władca wszystkich dusz, prawdziwy król powszechności! On wydźwignie Rzeczpospolitą! On zaprowadzi sprawiedliwość! Prawdziwą wolność ugruntuje! Ufna radość przepełniała serca i głosiła się dokoła, łączyła pobratane dłonie i wśród płaczów roztkliwienia rzucała ludzi sobie w objęcia przyjaźni.

Trwało to pewien czas, aż znowu twardy warkot bębnów nakazał milczenie.

Naczelnik wystąpił na środek czworoboku; wyrwana z pochwy szabla zamigotała w słońcu, podniósł ją w górę i z oczami wzniesionymi, podobien do archanioła wzniosłością oblicza, przysięgał narodowi:

- "Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu narodowi polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania samowładności narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi, Panie Boże, dopomóż i niewinna męko Syna Jego..."

Przestał tocząc dokoła wniebowziętymi oczami.

Pochyliły się przed nim sztandary, wojsko sprezentowało broń, kapele uderzyły tryumfalną fanfarą, zadzwoniły we wszystkich kościołach

dzwony, ze wszystkich piersi wyrwał się krzyk niezmierny i Zygmuntowski dzwon zahuczał, aż zadygotały mury; bił z wolna, głosząc uroczyście dalekim ziemiom i miastom, i morzom, i górom, i ludom, całemu światu i wszystkiej Polsce zmartwychpowstania godzinę.

...............................................................................................................

Naczelnik, otoczony ciżbami, ruszył na Ratusz podpisywać akt powstania.

...............................................................................................................

Rozdział II - Qui non est nobiscum, est contra nos - zakończył obszerne wywody ksiądz Dmochowski, zabierając się do pisania. - Zaczekaj, waszmość, na instrukcję!

Zaręba, który miał z nim tajną naradę imieniem klubu "Obrońców Wolności", obsunął się na jakieś krzesło, śmiertelnie przemęczony. Dyskurowali bowiem od paru godzin, a teraz już przebrzmiał hejnał Mariackiej wieży i dzwony po kościołach rozgłaszały południe. Ta właśnie długa narada, przeplatana zaciekłymi dygresjami, namiętna i co chwila grożąca wybuchem partykularnych animozji, przyprawiła go o wielkie wzburzenie.

Ksiądz bowiem wydał się jakobinem najkrwawszego wzoru i z nieprzezwyciężonym uporem powtarzał swoje generalne principia: doskonała równość, śmierć króla i objęcie rządów przez Kołłątaja. Tymi tylko sposoby mniemał wydźwignąć Rzeczpospolitą. Zaś ani słuchać niechciał przedstawień rozsądku, jako praktyki paryskich sankiulotów zastosowane w Polsce mogą zaszkodzić powstaniu: odstręczą umiarkowanych i wystraszą szlachtę.

- Powiesić z tysiąc, a reszta skapituluje! - uznawał tylko takie remedium. Takim też duchem przejęte desideria i instrukcje koncypował dla socjuszów w klubie "Obrońców Wolności" zebranych. Zaręba miał je przewieźć do Warszawy; ale Zarębą jęły targać buntownicze wątpliwości.

- Żołnierzem jestem, wodzem mi Naczelnik, a powinnością posłuszeństwo i walka w polu - zdeterminował otrząsając się z awersją. Zwłaszcza to formowanie politycznej fakcji za plecami Naczelnika, może nawet i przeciwko niemu, przejmowało go zgryzotą. Zali mógł się przykładać do takiej sprawy? Wydawała mu się niegodną zdradą ubóstwianego wodza! Innymi teraz oczami spojrzał na swoich przyjaciół z klubu "Obrońców Wolności". I przeraził się obrazem panowania fakcjonistów i pospólstwa - obrazem zamętów, terroru i nieuniknionej

wojny domowej. Przykład Francji utwierdzał go w tym przeświadczeniu. Zaś z wielu półsłówek Dmochowskiego, nieoględnie rzucanych w zapale dyskursów, wychodziło, jako Naczelnik miał być tylko powolną kukłą w rękach Kołłątaja.

- Jakże? - zastanawiał się, przejęty gniewem i troską. - Wódz ma iść pod dyktaturę klechy? Prawy da pierwszeństwo podstępnemu? Najwyższa cnota i patriotyzm - ustąpi miejsca maksymom, widzącym zbawienie jeno w szubienicach! Nie może tak być! - protestował w duszy, spoglądając na Dmochowskiego.

Ksiądz pisał pod oknem wychodzącym na ciemną uliczkę, że tylko profil jego głowy znaczył się wyraźnie. Często się prostował, gryzł pióro, zażywał tabakę, wyciągał palce u rąk, aż trzeszczały stawy, śmiał się cichym, okrutnym śmiechem i rzucał się z powrotem do pracy, z takim rozmachem atakując papier, jakby godził w nieprzyjacioły. Jego sucha twarz mieniła się w grze najróżniejszych dyspozycji serca, bladoniebieskie oczy świeciły lodowymi blaski, a przez zaciśnięte wargi wił się przyśmiech podobien do migotu puginału.

- W rogowej szafie znajdziesz waszmość kiełbasę, chleb i gorzałkę! Przegryź, jeśliś głodny - poradził nie odrywając się od pracy. - Zaraz skończę. A sentymenta wybij sobie z głowy. Rozumem wszystkiego dochodź, nie pobłądzisz.

- Sam rozum chuda szkapa, niedaleko na niej zajedzie! - zaśmiał się rubasznie.

Ksiądz wkrótce skończył i wręczając mu pismo wyznał z naciskiem:

- Stawiam jeno principia, waszmość resztę wyłożysz ustnie. Jak tylko ksiądz podkanclerzy przyjedzie, znajdziemy się rychło w Warszawie. Kiedy wyruszasz?

- Kiedy mi rozkaże Naczelnik. - Skłonił się po wojskowemu i odchodził.

- Jeszcze jedno - zatrzymał go dźwigając się z miejsca - przypominam, jako każdy z klubistów powinien najgłębszą tajemnicę i posłuszeństwo.

- Ojczyźnie powinien, nie f akcji! - mruknął, szarpnięty gniewną przekornością i nie zważając na jego dłoń wyciągniętą do pożegnania wyszedł pospiesznie.

- Właśnie moją powinnością , uwiadomić Naczelnika o formującej się kabale! Wrzał, przyprowadzony do wzburzenia, i w pierwszym poruszeniu postanowił wydać te zamysły. Nim się jednak przedostał do Naczelnika, przyszło zastanowienie i rozwaga wzięła górę nad denerwacją i gniewem.

- Dawałem nasekret kawalerski parol! Niepodobna mi zdradzać socjuszów! Łamał się w sobie czas jakiś, błąkając się bezradnie po Szarej kamienicy, którą był Żeleński, kasztelan biecki, oddał do dyspozycji Naczelnika. Przeto cały ogromny dom przedstawiał się aktualnie jednym obozowiskiem. W sieni obszernej i wysokiej niby kościół rozkładało się wojsko; na dziedzińcu paliły się ogniska, parkotały kotły z jedzeniem i również mrowiło się od żołnierstwa; po schodach wiodących na piętra snuły się nieskończone sznury schodzących i wchodzących, brzęczały szable i ostrogi, rozlegały się rozmowy i ciężkie tupoty, a wszędzie połyskiwały bagnety i wrzał gorączkowy, zadyszany ruch. Bowiem na pierwszym piętrze znajdowały się kancelarie Naczelnika. W pierwszej izbie ze schodów, poprzedzonej ciemną antyszambrą, siedział kasztelan Dębowski w asyście skrybów, prowadzących regestra ofiar, jakie składano na cele insurekcji. Izba duża, sklepiona i mroczna, zapchana była ludźmi po wręby. Na szerokim stole pod oknem, na ławach, na podłodze nawet i gdzie się dało, piętrzyły się góry tobołów, paczek i przeróżnych rzeczy.

Kilkadziesiąt person różnego wieku, płci i stanu tłoczyło się do regestru, że pisarze zaledwie nadążyli konotować, bowiem wciąż napływali nowi ludzie i znoszono nowe ofiary: składano broń sieczną i palną, klejnoty, stopione srebra i połamane, stołowe zastawy, ciężkie dzbany i roztruchany, złote pektoraliki, staroświeckiego kunsztu manele, zausznice i pierścienie, trzęsienia od kołpaków, rzęsiście obsypane diamentami, pasy przerabiane złotą i srebrną nicią, srebrne faramuszki z kobiecych gotowalni, wyczynione marcypanową robotą, wschodnie kubki sadzone kamieniami, zapinki złote, guzy od kontuszów rznięte w koralach i drogich kamieniach. Niektórzy zaś gotowym groszem wyuczali po kilkadziesiąt dukatów, inni srebrem supłali po paręset złotych, a jakieś mieszczki wytartych trojaków przynosiły torebki, Byli deklarujący całe wozy mąki, zboża, słoniny i siana, które już stały w Rynku pod oknami. Byli, za którymi pachołkowie dźwigali kręgi ołowiu, beczułki prochów, torby skałek, postawy żołnierskiego sukna i ogromne sztuki płócien. Dawali stadka baranów i wołów. Którzy ofiarowywali wozy z zaprzęgami i woźnikami, którzy znosili stosy ładownic, wypełnionych gotowymi ładunkami, którzy znosili skóry, siodła z czaprakami, pasy do karabinów, pendenty i tornistry, którzy dźwigali toboły koszul i lejbików dla gemejnów. Nie brakowało i czystych szmat na flejtuchy. Dostawiono też sporą kwotę co najwybrańszych koni do harmat. Jacyś szewieccy majsterkowie przynieśli kilkanaście par butów submitując się pokornie,

że nie mogą dać ojczyźnie więcej. Kapostas ofiarował pięć tysięcy kos. Ksieni norbertanek na Zwierzyńcu przysłała dwie armatki, dwa moździerze i jedne szmigownicę - i kto by tam wszystkich wyliczył i wszystko.

Na głos powinności stawili się wszyscy cnotliwi obywatelowie, że nie brakowało szlachty, księży i mnichów, mieszczan ni nawet pospólstwa, składającego ostatnie grosze na potrzeby ojczyzny. Zbrakło jeno najbogatszych, jaśnie wielmożnych, jak zawsze nieobecnych w podobnych okolicznościach. A że przy tym Kraków był z dawna podupadły wielce i cały kraj zrujnowany, więc summa summarum te ofiary wproporcji potrzeb insurekcyjnych były jeno przykładem poczciwości i żarliwego patriotyzmu podnoszącego ducha.

Zaręba przyglądając się czas jakiś ludziom i darom przeszedł do sąsiedniej komnaty, gdzie pod komendą szambelana Linowskiego pracowała osobista kancelaria Kościuszki, W następnym pokoju siedział on sam z generałem Wodzickim, któremu właśnie chirurg bandażował chore opuchnięte nogi.

Na widok wchodzącego Fiszer podniósł się od stołu.

- Masz sprawę do Naczelnika?

- Nie... nie... Przyszedłem za nowinami. Gdzie wojska wychodzą?

- W pole! Tyle ci jeno powiem: naprzeciw Moskalom! - szepnął mu do ucha.

- Fama rozgłasza, jako pod Skałą widziano już kozaków!

Usiedli w kącie pod oknem. Z Rynku biły wrzawy głosów, turkoty wozów, porykiwania spędzonych stad, a niekiedy grania trąbek, aż pobrzękiwały szyby.

- Tak blisko jeszcze ich nie ma - szepnął Fiszer - ale z wielu stron nadciągają.

- Skutek ucieczki Łykoszyna. Ciężko się będzie wywinąć z tej matni.

- Przyjdzie chwycić byka za rogi!

- Żeby to nastąpiło jak najrychlej, bo już w mieście szerzą się popłochy!

- Nastąpi to prędzej, niźli sobie imaginujesz. Gdzie ci się spieszy?

- Nigdzie! Powłóczę się po mieście, a o zmierzchu pójdę do Parissota.

- Rozumiem: Kraków dał ci się we znaki! - zaśmiał się cicho. - Gdzie mu do Warszawy!

- Bezczynność raczej. Nie wypieram się, rad bym do Warszawy choćby w tej minucie i nie potrafię wyrozumieć, dlaczego mnie Naczelnik nie wyprawia.

- Szykuje ci jakąś szczególną funkcję. Tak sobie imaginuję! - dodał ostrożnie.

- I przyznam ci rację, Kraków nudzi mnie setnie. Mam powyżej uszów tego lamusa, gdzie żywe pomieszane z umarłem i zwalone na jedną kupę rupieci truchleje w czcigodnym zapomnieniu jak w grobie.

Wybiła godzina, wyznaczona na przyjęcie u Naczelnika. Fiszer porwał się do swoich powinności, gdyż w antyszambrze pełno już było wyczekujących.

I drzwi się prawie już nie zamykały w tej niezliczonej procesji.

Szła szlachta przyjezdna i okoliczna: buńczuczne posesjonaty w odświętnych kontuszach, pasach i pozłocistych karabelach; i szli chudopachołkowie przy szerpentynach na konopnych rapciach, w wytartych czamarach, z czapkami w garściach i kłaniający się na wszystkie strony. Szli mieszczanie, szły mnichy z odległych klasztorów; szły damy w czerni żałobnej i szły damy wyfiokowane, pachnące francuskimi wódkami. Przemykali się Żydzi z tajnymi wiadomościami. Były jakieś postacie proszalnych dziadów przypominające. Wpadali kurierzy obłoceni po czoła. Cisnęli się zdezarmowani oficjerowie. Nie brakowało modnych frantów, brząkających łańcuszkami i pieczątkami. Znalazł się i poeta z sążnistym dytyrambem na cześć wodza. Zgłaszali się ludzie mający sekret pewnego zwycięstwa. Inni zasię znali niechybne sposoby wyniszczenia wrogów z kretesem. Dopraszała się przed oblicze Naczelnika różna biedota, filuci, wydrwigrosze i ludzie wiecznie cisnący się do wszystkich możniejszych. Trafiła się i chłopska para z pobliskich Bronowic, z koszykiem jaj i gąską w podarunku, którzy zaraz w progu gruchnęli na kolana, wybuchając lamentliwą skargą na jakieś żołnierskie swywole. Cisnęli się nawet, którzypragnęli jeno nasycić oczy widokiem ukochanego wodza, wyrazić mu swoją radość i wziąć ze słów jego święty wiatyk nadziei.

Słowem, jakoby pan zasiadł na majestacie z powszechnej ufności zbudowanym, tak niby rzeka wezbrana niosły się przed niego serdeczne troski, bezgraniczne uwielbienia, krzywdy zadawnione, sieroce łzy, powinne hołdy, prośby i skargi.

Na próżno Fiszer mnożył przeszkody, na próżno szambelan Linowski

wystawiał utrudzenie Naczelnika i brak czasu. Fala wzbierała z minuty na minutę, takimi molestacjami szturmując w strzeżone podwoje, że Naczelnik rozkazał dopuszczać wszystkich.

Zaręba nie widząc końca tych audiencji wyszedł na świat.

Dzień był jasny, nagrzany a przejęty chłodnymi powiewy, jak, to bywa w początkach kwietnia. Słońce stało jeszcze wysoko. Strzeliste wieże i dachy miasta pławiły się w bladym, złotawym świetle. Grały szyby wyniosłych kamienic. Spokój leżał na wysokościach pod szaromodrawym niebem, gdzie stada gołębi wirowały wystraszonym lotem. Zasię na dole, w gęstwie ulic, placów i domów wrzały tysiączne gwary, głosy muzyk, porykiwania stad, tętenty końskie, turkoty wozów i jakby szamotania burzy, miotającej się wśród murów. Albowiem główny Rynek i przyległe ulice dawały obraz walnego jarmarku. Na całej połaci między Sukiennicami a Mariackim kościołem ledwie się było można przecisnąć wśród mrowia wozów z furażami, bryk pod białymi budami, chłopskich wasągów, koni wyłożonych, wołów spędzanych z różnych stron, bab z kramami, chłopstwa i przeróżnej liberii.

Na każdym kroku widziało się ciągnące z dalszych stron, srodze obłocone, dworskie kałamaszki, karoce, pojazdy, przypominające strukturą odległe czasy, podwody pełne podróżnych tobołów, kredensów i spyży.

Zaś co pewien czas maszerowały przez Rynek bojowe kolumny wojsk, wychodzących w pole przy grzmiącej muzyce trąb, piszczałek, suchym warkocie tarabanów i wrzasku pauprów i pospólstwa, wieszającego się po bokach. Rozwinięte chorągwie, furkoty proporców, migotanie bagnetów, twardy, akuratny łomot kroków i marsowe postacie żołnierstwa wyruszającego na wroga budziły powszechne uniesienia. Jakby szał radości ogarnął tłumy. Zatrzeszczały rzęsiste aplauzy; powiewano czapkami, krzyczano ze wszystkiej mocy, błogosławiono, żegnano łzami, zachętą, pacierzem, obdarowywano, czym kto jeno mógł. Kto grosze dawał, kto złotówki, kto i dukata wciskał w twarde żołnierskie ręce. A ile kiełbas ponieśli, wiele chlebów i flach z gorzałkami! A kiedy w jakiejś chwili wyrwała się z ciżby znana wszystkim piosenka:

Do broni! bracia, do broni!

Dzień sławy dla nas przychodzi!

Tłumy zawtórowały z entuzjazmem nie do opisania. Cały Rynek buchnął w niebo taką potęgą zapału, szczęścia i radości, aż mury

zadygotały, załomotały chorągwie i zakolebowały się drzewa. Śpiewali jak jeden mąż, czuciem jednym porwani, jedną wiarą zwarci i jedną nadzieją pijani.

Gdy zasię szeregi przeszły, pospólstwo zbierało się pod Szarą kamienicą i dojrzawszy w oknach pierwszego piętra choćby cień przypominający Kościuszkę, wiwatowało na jego cześć długo i burzliwie. Rozanimowanie było tak powszechnym, iż co chwila znajdowały się powody zbiegowisk, tumultów, wzburzeń i okazowywania najżywszej radości. Nawet prawieczne pałace i domy otaczające Rynek,zrujnowane, obdarte z tynków do żywej cegły i kamienia, ponure, z pozabijanymi oknami, prawie opuszczone, przybierały weselszą postać pod ozdobą powywieszanych chorągwi i dywanów. Nie raziły nawet łachmany pospólstwa i nędza, wyzierająca ze wszystkich twarzy i kątów. Radość nadawała wszystkiemu tęczowe farby nadziei. Tchnienie wielkości uskrzydlało duszę, wynosząc ją ponad nędzę szarych, przyziemnych bytowań. Bowiem cały Kraków żył pod wtór tarabanów, wymarszów, głuchego dudnienia przetaczanych harmat, żołnierskich piosenek, ognistych przemówień, patriotycznych uniesień i wojennych wieści, nadlatujących ze wszystkich stron. Każda nowina znajdowała wiarę i głębokich wyznawców. Każda szynkownia stawała się klubem zawzięcie politykujących. Każda plotka szerzyła się gwałtownie niby ogień. Najnieprawdopodobniejsze wieści wstrząsały do głębi. Rozporządzenia Naczelnika i władz świeżo uformowanych rozlepiane po murach odczytywano w modlitewnym skupieniu. Nie brakowało i trwóg, niepokojów i fałszywych alarmów. Byli, którzy jako krucy krakali najgorsze horoskopy. Byli z rozmysłem, a po cichu sączący jady zwątpień i niewiary, i tacy, dla których wszystko przybierało kształt przerażenia, klęski i upadku. Miasto żyło w gorączce, naprężeniach i zmieniających się z godziny na godzinę nastrojach. Lecz pomimo wszystko dawało obraz wytężonej pracy, zabiegów i patriotyzmu. Zbierano broń, formowano milicję, składano ofiary. Po kramach i sklepach sprzedawano konterfekty Kościuszki, puginały wolności, narodowe kokardy, bandolety z napisami, piosenki, patriotyczne pisma, mapy. W kuźniach dzień i noc kuto kosy i piki, toczono szable i bagnety. Po klasztorach wyrabiano ładunki. Kobiety w oknach i po głębokich sieniach skubały szarpie i szyły bieliznę dla żołnierzów. Mówiono sobie "obywatelu". Przysięgano na wolność, równość i Kościuszkę. Zawzięcie tropiono za szpiegunami. Całe miasto wylęgało na ulice zbrojnie i wrzaskliwie, gdy prowadzono kozaków złapanych w okolicach. Publicznie nazywano zdrajcami targowiczan

domagając się na nich szubienicy. Sadzono drzewa wolności. Klubiści na oczach powszechności palili konterfekty króla jegomości. Młodzież paryską modą paradowała we frygijskich czapkach. Sypano szańce pod Wawelem i dokoła Krakowa. Co dzień o świtaniu wychodziło przeszło trzystu ludzi do tej roboty: szli starzy i młodzi, bogaci i biedni, arystokraci zarówno jak i pospólstwo. Nie brakowało znacznych dam ni gamratek. Były to regimenty pracy, maszerujące przez miasto ze śpiewami, zbrojne w łopaty, taczki, żelazne łomy...

Kto zaś był czulszego serca na niedolę ojczyzny, zaciągał się do wolentariuszów.

Opustoszały sklepy, handle i warsztaty, gdyż wszystka młodzież stanęła pod insurekcyjnymi chorągwiami. Napływali z przedmieść i miasteczek, przedzierali się mimo zdwojonych straży z cesarskiego kordonu, uciekali z klasztorów. Major Jagielski egzercyrował ich od rana do późnej nocy pod Ratuszem.

Właśnie Zaręba przecisnął się był na drugą stronę Rynku, gdzie na ogromnym kwadracie ocembrowanym głowami gapiów uczyli się wojskowych obrotów. Było ich paruset, podzielonych na drobne oddziały, pod wodzą starszyzny z regimentu Wodzickiego. Jagielski miał nad nimi generalną komendę, a sierżant Derysarz, podoficer Mikołajczyk prowadzili egzercyrunek. Nauka szła dosyć nieskładnie i tępo, gdyż zbieranina to była szczególniej pstrokata.

Obok szlacheckich synków, sejmikowych rębaczówi jarmarcznych obiboków znajdowali się mniszkowie zbiegli spod klasztornej klauzury, rzemieślnicy, kupczykowie, przeróżna liberia, pokłóceni z ekonomskimi kijami parobcy, dezerterzy i ultajstwo pourywane z postronków. Jednym pachniały żołnierskie swywole, drugich pędziła żądza przygód, trzecich zaś kondemnatki przymuszały chronić się pod chorągwiami. Stawali i z przyrodzonego animuszu. Byli, którym żołnierka widziała się jedyną deską ratunku. Większość jednak pchnął w szeregi święty głos powinności. Słowem, były to zgoniny nawiane podmuchami gotującej się wojny ze wszystkich kątów Polski. Każdy też był na swój sposób obdarty, nieledwie w łachmanach, lecz gęby mieli zabijaków na każdą sprawę zdeterminowanych. Naród był przy tym niesforny, burzliwy, przebiegły, do karności nieprzywykły, w szelmostwach nieprzebrany, a posłuch za kajdany uważający. Trzeba go było wziąć w żelazne garście, by na jakiego takiego żołnierza przerobić. I akuratnie trafili; wprawdzie komendant Jagielski, mimo srogich maksym, jakie wyznawał, był ciapą,

lecz sierżant Derysarz i podoficer Mikołajczyk pokazali się w sam raz. Derysarz ze szczególniejszą pasją pieścił się z nimi po swojemu, nie przepuszczając żadnych uchybień, a żołnierz był srogi i wymagający.

- Pluton, marsz! Na prawo zwrot! Stój! Równaj się! - grzmiała po sto razy jedna i ta sama komenda i po sto razy sierżant, przelatując przed rozwiniętym szeregiem, wyrównywał front pięścią, kolanem i kpinami.

- Wciągnij kałdun - wrzeszczał - mocium tego, gdzie to zostawiasz kulasy! Ty, trąba, nie zadzieraj łba, bo ci gołębie napuszczą!

Mikołajczyk miał inne zgoła sposoby egzercyrunku, cichsze, ale przy których niejeden gwiazdy zobaczył w południe, popuścił juchą lub splunął własnymi zębami. I posłuch znajdował prędszy, że jego plutony sprawniej wykonywały obroty, maszerując z takim wigorem, aż błoto rozbryzgiwało się na wszystkie strony.

Zaręba przystąpił do Jagielskiego z zapytaniem:

- Cóż to za franty w obcisłych białych portkach? Chodzą niczym tancmistrze.

- Górale z Nowotarszczyzny! Chwaty i zbóje pierwszej wody.

- Za dużo laktansów - mruknął rozpatrując się w twarzach i postaciach.

- Takim najbardziej pachnie wojenka i ojczyzna nie jest czczym słowem.

- A tamci przed Derysarzem? Istne łamignaty, paroby jak tury!

- Cieńskiego z Polanki ludzie! Sam ich zwerbował w kordonie cesarskim.

- Generalnie mało tu widzieć chłopstwa! - zauważył lustrując szeregi przebrane w kapelusze wojskowego kształtu, natomiast nierzadko powiewające łachmanami.

- Dziedzice bronią ich na wszystkie sposoby. Wczoraj z niemałą burdą odebrali mi kilkunastu swoich zbiegłych poddanych. Prawo mają za sobą. Wzięli ich w dyby i pognali kijami jak stado. Nawet Naczelnik nie mógł przeszkodzić!

- Ja bym chłopów nie dał, a dziedziców przepędził choćby kolbami! - warknął.

- Chciałem tak postąpić, ale przyleciał Fiszer z dyspozycją, żeby się nie przeciwić, bo szlachta może podnieść larum na całą Rzeczpospolitą, czego ze względu na aktualne okoliczności unikać nam potrzeba. I słuchać musiałem! - westchnął ciężko.

- Psiakrew - zawrzał poruszony do gniewu - byle szlachetka ma swoje

prawa, nie maich tylko ojczyzna! Jakżebym pragnął takiej okazji! - wzdychał żarliwie i napatrzywszy się do syta egzercyrunkom, ludziom i miastu, gdy zmierzch zaczął zapadać, pociągnął do zajazdu Parissota na Floriańskiej. Tam bowiem w izbie od podwórza, obszernej, niskiej i pełnej fetorów gorzałek i zwietrzałego piwska, zbierali się klubiści. Ku niemałemu zdumieniu zastał tam Kapostasa na rozmowie z Siedleckim, plenipotentem podkomorzyny Górskiej, gorącym patriotą, lecz również, jak i bankier, zaliczanym do moderantów.

- Właśnie imieniem podkomorzyny poluję na porucznika - przywitał go na wstępie, odciągając do kąta na dłuższą i sekretną rozmowę.

Tymczasem w izbie w miarę następującej nocy zbierało się coraz więcej osób. Wchodzili na palcach, lękliwie, z minami srogich spiskowców i przywitawszy się umówionymi znaki zabierali miejsca przy dużym okrągłym stole, ustawionym na środku. Parę łojówek w mosiężnym świeczniku rozniecało żółtawe, dymne światło. Stołowy chłopak z głową okręconą w białą ścierkę, drzemał pod zielonym, pękatym piecem. Z sąsiedniej stancji przedzierał się brzęk naczyń, a niekiedy wrzaskliwe głosy pijaków. Klubiści rozmawiali z cicha, obzierając się podejrzliwie na milczącego Kapostasa i szepcących na stronie. Kurzono tylko zawzięcie lulki, że wkrótce dym wypełnił niską sklepioną izbę, że ledwie było można rozpoznać twarze. Dopiero wejście Żukowskiego, miejskiego patrona, ożywiło socjetę. Żukowski, człowiek dorodnej postaci, twarzy gładkiej i ozdobionej pięknym, sumiastym wąsem, pomimo znacznej cyrkumferencji wielce żywy i ognistego temperamentu, stawał się duszą każdej kompanii. Zadzierżysty, kąśliwy, w gębie obrotny, nie przebierający w słowach, zaciekły jakobin, choć nosił się po polsku w kontuszu i przy karabeli, był postrachem wszystkich spokój miłujących. Z jego też wejściem wnet się zagotowało, powstały spory i głosy nabierały wigoru. Zjawiły się również cynowe dzbany z piwem, a tu i owdzie zalakowana flacha.

Kilku młodzieńców, poprzepasywanych bandoletami, patrzyło w niego jak w obraz nie opuszczając ani słóweczka. Rozmowa stawała się powszechną o ewentach dnia, nowinach, plotkach i nadziejach. Żukowski, protestant z zasady, z pasji i z pieniackiego usposobienia, burzył się powstając ogniście na wszystko, co zrobiono bez jego współudziału. Oponentów mieszał z błotem i wydrwiwał. Wszędzie widział jeno zdrajców, jurgielników i głupców.

Wejście Berniera w kompanii Kuczerowicza, Wolfa, Sztumera i Wilanta

podnieciło jeszcze jego zapalczywość. Były to persony w mieście rej wiodące i socjusze, stanowiący jądro krakowskich jakobinów. Rzucił się do nich o poparcie swoich dowodzeń.

- Oto cnotliwi obywatele! Prawda czy nieprawda? Najlepiej wiedzą, co się dzieje. Mówcież, aspanowie. Cóż słychać?

- Bardzo źle - odpowiedział Wilant, najstarszy, chudy jegomość, napychając krogulczy nos tabaką. - Bardzo źle! - powtórzył złowrogo, zabierając się do kichania. - Naród się burzy i niepokoi. Bezczynność i pobłażliwość władz nie budzi otuchy w pomyślne skutki powstania. Złe wiadomości lecą ze wszystkich stron...

- Exemplum: Kozacy byli wczoraj pod Szycami - przerwał mu Wolf.

- Wiem gorsze - jął prawić Kuczerowicz, ogromny, łysy, zkwitnącym nosem i twarzą osypaną pryszczami; srodze wysadzony brzuch oparł na rancie stoła i odsapnąwszy gadał, pryskając śliną dokoła:

- Znajomy ksiądz uciekł spod Pińczowa! Wiecież, dlaczego? Oto przed wielkimi siłami Moskali ciągnących na Kraków!

- W mieście już powiadają, jako brygada Madalińskiego rozbita ze szczętem. Z pewnych ust wiem! Plotek bym nie powtarzał - wyrzekł nieśmiało Sztumer.

- A ja wam powiem najgorsze! - zabrał głos Bernier, Francuz, ale czujący po polsku i gorący patriota. - W mieście zmawiają się, aby skoro tylko wojska wyruszą w pole, oddać się pod cesarską protekcję!

Nowina była wagi niezmiernej; wszystkie oczy wpiły się w niego z niepokojem, on zaś podniósł się i żywo gestykulując jął siekać prędkimi, syczącymi wyrazy:

- Ja wiem kiedy! Ja wiem gdzie! Ja będę wiedział kto! Tyle wam jeno zawierzę, że dzisiejszej nocy chodziła deputacja na Podgórze do cesarskiego komisarza. Bayr przyjął ich z otwartymi ramionami. Paktowali z nim do świtania. I musiano tam zawrzeć jakieś haniebne układy! - poczerwieniał nagle i bijąc pięścią w stół, aż zadzwoniły naczynia, zakrzyczał: - To zdrada główna! Domagam się na zdrajców szubienicy!

Porwali się żądając ściślejszej relacji. Odmówił zasłaniając się tajemnicą in statu, którą zaraz poniesie Naczelnikowi. Strach i przygnębienie zasępiły oblicza. Nowina zdawała się nie do wiary, ale przynosił ją człowiek godny, żarliwy patriota i doskonały jakobin. Spoglądano więc na siebie w cichym przerażeniu. Nawet Zaręba srodze

się zaniepokoił, na co zaszeptał mu do ucha Kapostas:

- Bajędy strachajłów, zbierane po kafenhauzach i rynkach. Słuchajmy cierpliwie dalej tych osłów, poprzybieranych we lwie skóry!

I czekali niedługo, bowiem Żukowski zaintonował na ten sam tenor:

- Po owocach ich poznacie je! Prawda czy nieprawda? Cóż to mamy dzisiaj? Ostatni marca. Ileż czasu od proklamowania insurekcji? Cały tydzień. I cóż przez tyle dni uczyniono? Pytam się, cóż uczyniła Rada Narodowa? Nic jeszcze nie uczyniła - odpowiedział wodząc tryumfalnie oczami po kompanionach.

- A ja się pytam - skorzystał z przerwy Kuczerowicz - czemu jeszcze nie wystąpiła Warszawa? Czemu Poznań milczy? Czemu Wilno nie ruszyło? My tutaj, boże światy, wystawiamy się na sztych, nadstawiamy głowy, na nas cała moc moskiewska spada, my boże światy, pierwsi możemy paść... - wyrzucał coraz żałośliwsze słowa.

- Nie to jest groźne - przerwał mu niecierpliwie Bernier - ale to, że targowiczanie spiskują, księża spiskują, arystokraci spiskują, zdrada chodzi w biały dzień i naigrawa się z ojczyzny! I wszystko bezkarnie. Trybunału żądam i szubienic!

- Skoro się tak zaczyna, nietrudno przewidzieć skutki - zakrakał Wilant.

- A któż to pierwszy wołał na Ratuszu: króla zdetronizować i zdrajców powywieszać! Prawda czy nieprawda? Nie w smak im to poszło, radzi mostów za sobą nie palić. A któż się domagał wyrzucenia ze sali królewskiego konterfektu? Znowu ja, i znowu nadarmo! Ja pierwszy wołałem: rewolucję dokonywa się rewolucyjnymi praktykami. Ja pierwszy żądałem: skonfiskować majętności kościołów, arystokratów i opieszałych; ogłosić uniwersał o zrównaniu stanów, zniesieniu tytułów i zaprowadzeniu doskonałej równości. Żądałem zaprowadzenia trybunałów rewolucyjnych, szubienic na każdym placu i wieszania zdrajców, wieszania arystokratów, wieszania podejrzanych! Nie słuchano mnie! A dlaczego? Bowiem u góry siedzą zamaskowani wrogowie ludu! Bowiem tyranowie przywdziali maski patriotów! Prawda czy nieprawda? - grzmiał coraz potężniej.

- Właśnie nieprawda! - padł mocny, spokojny głos z ciemnego kąta.

- Kto śmie! Zdrada! - zaryczał w gniewie Żukowski. - Mości panowie, do broni! Zdrada! Rumor się uczynił, porwali się z miejsc, zamigotały puginały i kilkanaście stalowych żądeł zmierzyło w piersi Kapostasa, który nie bacząc na zabójcze żelaza wystąpił na światło. Poruszony był

do głębi, ale wyrzekł spokojnie:

- Schowajcie broń na prawdziwe nieprzyjacioły! Nie pusta ciekawość mnie przywiędła, chciałem jeno posłuchać mężów radzących de publicis. I byłbym głosu nie zabierał, lecz skoro tutaj padło tyle inwektyw i insynuacji, skoro jakieś zawiedzione ambicje przewodzą, skoro byle bajęda znajduje wiarę, a strach kieruje opiniami, muszę wystąpić i powiedzieć: W tydzień po przysiędze już bunty! już formowanie spisków przeciw władzy przez was ustanowionej! już warchoły! już nieszczęsne liberum veto! Rozumiałem was mężami in statu, a widzę poczynania fakcjonistów. Kto zaś mówi: lepiej niech przepadnie Polska, jeśli miałaby powstać nie na obraz moich maksym, ten ci ją po trzykroć zabija! Chodźmy, poruczniku, nic tu po nas.

Ustępowali im z drogi bez słowa, nawet Żukowski zaskoczony srogą reprymendą, nie zdobył się na respons. Powszechna konsternacja odprowadzała ich w grobowym milczeniu, gdy drzwiami, do których się kierowali, wpadł Gabriel Taszycki z Januszewiczem, sekretarzem Akademii, duszą i głową krakowskiego sprzysiężenia.

- Wiecie - wołał od proga - nadzwyczajne nowiny! Cielecki w Sieradzkiem podniósł powstanie. Toruń również powstał, nawet nie przepraszając króla pruskiego wyrżnięto jego knechtów co do nogi. W Gdańsku wylądowali Francuzi, przy ich pomocy wierni gdańszczanie przywrócili panowanie Rzeczypospolitej. Niektóre komendy dywizji ukraińskiej ruszyły ze swoich leż i jak burza roznoszą wrogów, zastępujących im drogę, na szablach i kopytach. Litwa lada dzień wybuchnie! Oto macie pewne nowiny!

Kapostas wyszedłszy przed dom szepnął smutnie do Zaręby:

- Tyle prawdy w tym co i w tamtych, trwożnych wieściach! Bajędy i oman!

- Nawet pierwsze rozumiem bliższymi, prawdy. Waszmość odchodzi?

- U pani starościny wolbromskiej dzisiaj asamble, obiecałem przyjść. Zbiera się tam wyższa socjeta krakowska i wszyscy bawiący przejazdem. Pani Dembińska wzór patriotek i poświęcenia. Warto się jej pokłonić.

- Żałuję, lecz powinienem oczekiwać na Fiszera w tym zajeździe! - submitował się i pożegnawszy Kapostasa powrócił do Parissota, jeno już do głównej izby od ulicy, gdzie było pełno gwarów i dymów z lulek.

Zebrała się liczniejsza kompania miejskich personatów, przejezdnej szlachty i oficjerów. Rozprawiano z ożywieniem, a niekiedy zgorącością,

buchającą ostrymi kontrowersjami, że Zaręba znalazł się jakoby na dnie kipiącego kotła. Dopiero usadowiwszy się w jakimś ustronniejszym kącie zaczął to i owo wyławiać ze sprzeczek i dyskursów. Przeszkadzały mu jeno pijackie wrzaski, huczące nieustannie z bocznej stancji. Lusztykowali tam oficjerowie ze swoimi gamratkami. Brzęki kielichów, piski dziewczyn, sprośne przyśpiewki, nieprzystojne słowa i żołnierskie klątwy hulały tam wraz z szaloną wesołością.

Znany dobrze Zarębie głos Biegańskiego górował nad wszystkimi, trzymał prym i najczęściej pobudzał towarzyszów do śmiechów, tupań, dzikich okrzyków i wznoszenia coraz innego zdrowia. Pito na umor i zabawiano się, jak zwyczajnie przed wymarszem na wojnę. Ale generalną uwagę zwracała obszerna nisza w głębi, gdzie siedziała kupa okolicznej szlachty: kontuszowa, podgolona, wąsata, miniasta, głośno wyznająca swoje opinie, tracące staroświecczyzną, i dziedzicowskie, święte racje. Kwitnął pomiędzy nimi, na pierwszym usadzony miejscu, gruby bernardyński przeor, o czerwonej i pełnej niby księżyc twarzy, wspartej na obfitych kondygnacjach tłustych podbródków, przyozdobionej potężnym nochalem ślicznej farby śliwkowej. Mówił przez nos reformacką modą, gęsto szpikując wywody łaciną i jeszcze gęściej zalewając wzniosłe cytacje wielkimi szklenicami wina. Snadź dyskursy, jakie prowadzili, były gorzkawe w posmaku, bowiem mimo częstych kolejek twarze mieli skwaszone, posępnie brzmiały słowa i troska wyzierała z oczów. Dawali obraz zebranych na pogrzebową stypę. Deliberowali też nad sprawami de publicis, jakby odprawowali egzekwie wśród długich pauz, ciężkich westchnień i nieledwie płaczów.

- A w konkluzji bunty i rebelie! - determinował ponuro i z najgłębszym przeświadczeniem stary Chwalibóg. - Jeno patrzeć, jak rozbestwione podżeganiami chłopstwo rzuci się na nas i primo impeto zacznie wyrzynać, rabować i palić! Jeśli ta rewolucja zwycięży, to kaput z nami, mości panowie!

- Frukta to nikczemnych maksym i niedowiarstwa! - rzekł swoje ktoś drugi.

- Co poczyna się nie z Bogiem, przeciwko porządkowi świata się aklamuje!

- Volenti non fit iniuria - szepnął mnich wycierając spoconą łysinę.

- Co przeor powiada? A któż z nas pragnął tego, co się aktualnie zaczyna?

- Vide, cui fide - dorzucił jak wyrocznia, macając za szklenicą.

- Słyszane to rzeczy! - zabrał głos szlachcic tak chudy, że grały mu gnaty przez granatowy kontusz; twarz miał na podobieństwo szabli, strzępiaste wąsiska i siwy, srodze zwichrzony czub na długiej głowie. - Chamom wolność i ziemię! Moją ziemią i moimi poddanymi sobie dysponują! I kto? Rzeczpospolita! prawa! konstytucje? Zaś by! Jacyś zwarcholeni oficjerkowie, jakieś głodne sawanty, jakieś pierwsze lepsze skurczybyki! Zali to krotochwila? A my, panowie bracia, pozwalamy czynić ze siebie pośmiewisko, my szlachta, my sól tej ziemi, my jedyni panowie tej Rzeczypospolitej! - huczał groźnie Jacek Kluszewski.

- Veto, powiadam! Veto! - podjął namiętnie siwy, ale zadzierżysty szlachcic w pawiowym kontuszu, wspaniałej postawy i pięknego oblicza. - Więc ja, Kasper Męciszewski, szlachcic z dziada pradziada, od prawieków broniący swoją krwią tej ziemi, od prawieków stanowiący fundamentum tej Rzeczypospolitej,mam mieć odjęte wolności i przywileje! Mnie, Kacprowi Męciszewskiemu, mogą nadawać prawa jakieś Kościuszki, jakieś skryby, jakieś zbrojne ultajstwo! Chrystusie ukrzyżowany! Królowo Korony Polskiej, ratujcie, bo nie wytrzymam! - wołał z rozpaczą.

- Vana sine viribus ira! - żgnął niby z przypadku przeor.

- Bezsilnego! Co też jegomość powiada! - zaprotestował gorąco najmłodszy pomiędzy nimi, Sobieniowski, rudy jak lis i zapalny niby siarka. - Otóż nie! Właśnie ważyłem w głowie pewien zamysł, miałem go wyłożyć indziej, ale kiedy okoliczności przymuszają, zaraz wyłożę: Eo instante zawiązać konfederację: za wiarę, ojczyznę i klejnot szlachecki! Rozesłać uniwersały, a sto tysięcy szabel nas poprze. Wszystek naród szlachecki opowie się przy nas jak jeden mąż. Innej rady nie znajduję.

- I powtórzy się historia nieszczęsna barskiej! - szepnął smutnie Chwalibóg.

- Właśnie iż się powtórzyć nie może! Barska miała przeciwko sobie prawie wszystkie sąsiedzkie potencje, a za nami stanie cała potęga najjaśniejszej gwarantki, stanie król pruski, staną wszyscy monarchowie, walczący z hydrą rewolucji. Wszakże hasłem naszej konfederacji będzie walka za wolność, porządek, święte zasady, za monarchię i Boga! - wrzał, porwany zapałem.

- Nie krzycz tak głośno! Posłyszy który z tamtych frantów i każe cię przyaresztować. Mają władzę. Może się przy tym waści coś niemiłego

przygodzić - ostrzegał szydliwie przeor. - Gotowi zapomnieć się! Gbury są, wiadomo.

- Mnie aresztować! Niechaj spróbują - burzył się uderzając dłonią po głowni karabeli. - Kto by mnie śmiał tknąć! - wyzywał tocząc zdziczonymi oczami.

- Królom obcinają głowy, to i do szlacheckiej skóry dobrać się potrafią - jurzył z jakimś tajonym rozmysłem bernardyn. Rozmowa przeto przybrała obrót ostrzejszy, namiętny i przejęty rozdrażnieniem. Rozsrożone oczy krzyżowały się ze spojrzeniami mieszczan niby szable tnące ze ślepą, mściwą uporczywością gniewów. Niekiedy leciały ku nim kąśliwe, zaczepne słowa, niekiedy urągliwe, wyzywające śmiechy. Nie dali się jednak sprowokować. Siedzieli porozpierani przy stolikach, zajęci jedynie grą w domino, kurzeniem lulek, piciem i dosyć swarliwymi dyskursami. Ale Zaręba, biorący miejsce jakby na miedzy dzielącej obie socjety, dobrze widział, że pod tym pozornym spokojem dygotali ledwie powstrzymywaną wściekłością, że ten i ów zgrzytał zębami przeklinając z cicha na czym świat stoi. Odwieczne awersje groziły wybuchem lada chwila i Zaręba był zdeterminowany wystąpić, chociażby przyszło do szabel, przeciwko braciom szlachcie. Na szczęście do burdy nie doszło, nie musiała być na rękę przeorowi, gdyż skierowawszy rozmowę na inne materie wyrzekł na końcu:

- Chciałbym sobie wyimaginować, który z nas najpierwej uczyni akces do powstania. Podniosła się cała burza, każdy z osobna i najuroczyściej przysięgał o niezmienności swoich opinii. Nawet myśl o akcesie wydawała się im zdradą i zaprzaństwem. Przeor się bronił, całował najbliższych, dolewał wszystkim i dobrodusznie prawił.

- A jeśli za Kościuszkiem opowie się cały naród? Pora jeszcze zawrócić! Uderzyć w pokorę! Jak to powiadają: pokorne cielędwie matki ssie.

Juści, że tym wywołał jeszcze gorętsze protestacje i wzburzenia. Zaręba zdumiewał się obrotności, z jaką bernardyn prowadził swoich kompanionów do jakiegoś, sobie jeno wiadomego celu. Przerwał mu te mimowolne podsłuchiwania Fiszer, który wpadł do kafenhauzu, jak zawsze buńczuczny, strojny, miniasty, pobrzękujący szablą i ostrogami, roześmiany i witający się na wszystkie strony.

- Mam dla ciebie rozkaz - szepnął siadając przy nim i podając szarą, zalakowaną kopertę - rozkaz Naczelnika, otworzysz go na miejscu, w Rzeplinie. Ślaski już tam pojechał rano. Konie i twój mantelzak czekają przed domem. Możesz jechać, kiedy zechcesz, byleś jeno zdążył do

Rzeplina na świtanie. Uprzedzam: cztery mile i droga, że i do piekła gorsza być nie potrafi.

- Moje gnaty zwyczajne wszystkiego. Naczelnik już wyruszył?

- Nie wiem. Wojska pomaszerowały do Bosutowa. Są ważne doniesienia. Lada dzień przyjdzie do spotkania z Moskalami. Bóg jeno wie, jak wypadnie: harmat mało, jazdy mało i licha, cała nadzieja w piechocie, garść to jednak nikczemna! - szeptał zatroskany.

- Męstwo i poświęcenie musi starczyć za liczbę - odrzekł z wiarą Zaręba.

- A musi! Chodźmy do towarzyszów! Słyszysz, jak się zabawiają? Wypijemy strzemiennego i pojedziesz. Na jedną tylko minutkę! - prosił serdecznie.

Ale Zaręba, nie dając się niczym skusić, wyszedł pospiesznie.

Przed kafenhauzem czekał wózek i spod budy odezwał się jakiś głos.

- Powinne służby panu porucznikowi! Jestem ojciec Anioł, kapucyn kapelan kosynierów Ślaskiego! Jedziemy razem do Rzeplina.

- Bardzom rad kompanii! Będzie weselej i ojciec musi znać drogę.

- Jak swój różaniec! Juści, zawżdy milej duszy, jak jedna drugą ruszy. Noc była ciemna, przejmował mroźny wiatr, na ulicach było pusto i właśnie, gdy ruszali, mariacki hejnał zaczął wyśpiewywać swoje cudne trele i zegary wybijały dziesiątą godzinę.

Rozdział III Pora była wczesna, przedświtowa, ziemię obtulały jeszcze grube kożuchy mroków, jeno na niebie poczynało się już nieco przecierać i wskroś chmur rozsypanych szarawymi stadami, leciał ku zachodowi blady, jakby przetrwożony księżyc. Dzień był już niedaleki, zwiastowały go bowiem piania kogutów i pierwsze przebłyski zórz. Niekiedy zawiewał zimny, przenikający wiatr. Brał też cale grzeczny przymrozek, jaki nawiedza pola o wczesnej wiośnie, że ścięta na grudę ziemia łamała się z chrzęstem pod nogami wolontariuszów Ślaskiego, stojących głębokimi szeregami przed rzeplińskim dworem. Prawie dwa tysiące zbrojnego chłopstwa pokryło wielki majdan jakoby śniegiem, przyprószonym sadzami nocy. Mrowili się gąszczem nieprzejrzanych cieniów. Las pik i kos, osadzonych na sztorc, polśniewał w mrokach lodowymi soplami. Stali rozwiniętym frontem, ramię przy ramieniu i w przepisanym ordynku, z oficjerami na swoich miejscach.

Bił od nich szmer cichych szeptań i pobrzęków; pary oddechów

przysłaniały twarze szarym tumanem, że nie sposób było rozpoznać.

- Zewrzyj się! Baczność! - przeleciała grzmiąca komenda.

Zbrojny lud zwarł się w nieprzełamaną ścianę zjeżoną lśniącymi grotami. W ganku dworu pod wysokimi kolumnami wystawiony ołtarz rozmigotał się naglejarzącym światłem. Obraz Częstochowskiej wyzierał spośród świateł, choin i kwiatów, jakoby z obłoków.

- Naprzód! Marsz! - padł znowu krótki rozkaz. Zadudniała ziemia pod ciężkimi krokami; jakoby ciemny bór poruszył się z miejsca i szedł szeleszcząc rozchwianymi konarami, ogromny i groźny.

- Stać! Do nogi broń!

Ucichły bicia kroków tysięcy; szczęk przerzucanej broni wionął niby wicher i zbrojny lud znieruchomiał nagle i jakby wrosnął w ziemię o kilkanaście kroków przed ołtarzem. Pęk znaków i chorągwi wykwitnął przed frontem, stanęli pod nimi oficjerowie z kapitanem Kaczanowskim i Janem Ślaskim, generałem ziemiańskim, na czele. Na flankach nieco jeno naprzód wysunięci dobosze, przybrani weselnie w pawie kity i wstęgi u czapek, z pałeczkami w rękach, czekali tylko znaku, aby uderzyć w tarabany.

Zasię na stronach i pod białymi ścianami dworu cisnęło się chłopstwo niby na odpuście. Dwie ogromne lipy, dźwigające się pod oknami, obwieszone były chłopakami, jakby stadem rozćwierganego ptactwa.

Poruszyły się naraz ciżby i zaszemrały, gdy w ganku zasiadła imć Ślaska, de domo Walewska, siostra wojewody sieradzkiego, pani obywatelskiego ducha i cnót wielkich, prawdziwa matka poddanych, matrona postaci wspaniałej, a mimo lat pięknego jeszcze oblicza. Otoczył ją liczny fraucymer i najmłodsi synaczkowie. Kilku sąsiadów i rezydentów stanęło na stopniach ganku, rozglądając się ciekawie po szeregach. Widniały bowiem w tej przedświtowej bladości niskiego nieba jak łan zbóż, polśniewających sinymi kłosami.

Dzwonek zabrzęczał i ksiądz proboszcz ze Skały wyszedł ze mszą świętą.

Na jakiś znak zbrojne zastępy padły na kolana, pochyliły się gąszcza kos i pik, wszystkich przejęło uroczyste skupienie. Rozmodliły się dusze, z warg spływały gorące szepty pacierzy, że zdało się, jakoby ten rozdrgany, wzmagający się szmer był tajemniczym śpiewem wszystkiego przyrodzenia o słońcu, cieple, bujnym roście i świętych łaskach budzącej się wiosny...

Aż owo dzwonki dały sygnał na Podniesienie.

Bębny zawrzały rzęsistym grochotem, trąbki uderzyły fanfarą, pokłoniły się chorągwie; jęk zerwał się palącym wichrem, rozpinały się ramiona, gdzieś z cieniów buchnęły łkania kobiet i naraz runęli w proch przed Majestatem.

I kiedy msza przeciągnęła się dalej, znowu przyszły chwile żarliwych rozmodleń. I znowu tysiące wiernych serc w tym momencie żywota może ostatnim przywierało w kornej czci do stóp Częstochowskiej.

Chłopskie rycerstwo modliło się wszystką mocą wiary i ufności.

Chłopskie rycerstwo suplikowało żarliwie o zwycięstwo nad wrogiem.

"Przyczyń się, Królowo Korony Polskiej! Ziścij błagania! Wyproś u Syna."

Niby młoty zabiły rozpalone serca. Gdzie już łzy brużdżą srogie oblicza, gdzie z szeregów wyciągają się błagalne ręce i ktoś głośno wzywa Boskiej pomocy. Święte uniesienia ogarniają zbrojne męże. Nagła burza wezbranej potęgi rozpręża przygięte w jarzmie karki, skrzepią dusze i ponosi je szlakiem chorągwianym na bój zaciekły, na zwycięstwo, na wolność!

- Jezu, Maria! Jezu! Hej! - rwą się upalne westchnienia. Ledwie już gardziele zdołają wydać głos jakiś. Ledwie już serca pomieszczą czucia. Dziw, dusza nie wyrwie sięjak ptak w obłoki. Pazury ściskają drzewce aż do bólu. Pot zalewa czoła. Twarze stają w łunach. Dygot wstrząsa. Pioruny migocą w oczach jadowitymi połyskami mieczów. Bezmierna, cicha radość przejmuje szeregi.

"Daj śmierć, daj rany, ale spraw zwycięstwo!" Oto prośba jedyna, oto pacierz powszechny, oto wiara dufna, wybuchająca niebosiężnym krzykiem tysięcy, i bije ku gasnącym gwiazdom, do zórz widnym już krwawym rąbkiem wschodu, unosi się w nieskończoność i tam leci, gdzie nawet najzuchwalsza myśl nie dosięga.

- Żołnierzu polski! - zagrzmiał naraz tubalny głos od ołtarza. - Żołnierzu! - powtórzył ksiądz tocząc dokoła orłowymi oczyma - któryś z dobrawoli stanął pod chorągwiami Polski, któryś gotowy wylać za nią krew swoją, mówię ci: Uczyniłeś, jak Pan Bóg przykazał, jak uczynić byłeś powinien. Pytam się jeno, za kogo to jeszcze wybierasz się wojować? Czy i za panów, jak ten i ów głupi powiada? Nie wierz kpom. Za pohańbione kościoły, za sponiewieraną świętą wiarę, za swoją wieś, którą ci wrogowie łupią i palą, za swoją wolność i ziemię bić się będziesz! Za

swoją ziemię i wolność będziesz wojował, żołnierzu. Bowiem na Polskę, niby paskudna szarańcza, zwaliły się nikczemne somsiady i dalejże ją rozrywać na strzępy! Wrogi nie wybierają, co pańskie a chłopskie, jednako paląc, rabując i do nędzy przywodząc. Ostatnią krowinę wyprowadzą ci z obory, ostatni kęs chleba odbiorą, ostatni grosz ukradną. Wszystka Polska we łzach i uciemiężeniu! Ciężkie terminy spadły na tę prześwietną Rzeczpospolitą! Więc kto jeno żyw, kto ma Boga w sercu i sumienie, staje w obronie matki rodzonej! Generał Kościuszko zwołuje na wielką wojnę wszystkie mieszkańce tej ziemi, wszystkie stany i wszystkie chłopy polskie. To mówię ci, chłopie czy panie, spadaj na wrogów, gdzie ich dopadniesz, i bij psubratów; bij kłonicą, bij orczykiem, bij kamieniem i czym ci się jeno żywnie spodoba, byłeś ich tylko prał do ostatniego dechu, do ostatniej pary. I ty, żołnierzu, bądź bez miłosierdzia dla nieprzyjaciół wiary i ojczyzny! Zwycięstwo albo śmierć! A zbawisz Polskę, wolność weźmiesz w nagrodę i największym panom równym się staniesz. Zasię pogromione twoimi rękami wrogi wnukom swoim zapowiadać nie przestaną: "Nie zaczepiajcie chłopskiego narodu. Cichy on i sprawiedliwego serca w pokoju, ale straszliwy i nieprzebłagany w wojnie. Cudzego on nie łakomy, lecz swojego z garści nie popuści, a krzywdy nie daruje." A pamiętaj tam jeden z drugim, że nie grzechem jest wytępiać wroga, a jeno zasługą przed Bogiem i narodem. Bo jeśli padniesz w tej potrzebie i już w białej szacie niewinności zapukasz do niebieskich podwojów, święty Piotr wyjrzy i zapyta:

"A coście to za ludzie?" to śmiele wołajcie: "My polscy żołnierze!" - "Cóżeście znacznego dokonali, że się tak na dwór Boski ciśniecie?" - "Pobilim wrogów i dalim gardła , za wiarę iPolskę." Zdziwuje się temu wielce święty Namiestnik, może i głową pokręci, może zrazu i nie powierzy, że to jeszcze do tej pory rycerzów w sukmanach do nieba nie wpuszczał. Ale wy nic, jeno wołajcie: "My kosyniery pana Ślaskiego! My som chłopy z Rzeplina, ze Skały, z Cianowic, z Przegini, z Sułoszowej, z Jerzmanowic, z Łaź, i gdzie się tam który uplągł, które z dobrawoli stanęlim bronić Rzeczypospolitej: otwórz, święty Pietrze!" Wysłucha i rzeknie: "Kiedyście tacy poczciwi, to wejdźcie." I otworzą się przed wami święte wierzeje wiecznej szczęśliwości! Sprawiedliwe lenungi wypłacą ci w niebie, żołnierzu, a na ziemi sto mszów odprawi się za ciebie i wspominać cię będą po wiek wieków, zaś wdowy i sieroty opatrzy szczodrze Rzeczpospolita! Płaczcie, ojcowie i matki - wołał potężniej dosłyszawszy szlochania - płaczcie! Pofolguj swoim łzom i ty, jaśnie

wielmożna dziedziczko, aby się spełniło wedle Pisma Świętego: "Czyja siejba w płakaniu, tego żniwo weselem się stanie." Nie łamać szeregów! - zagrzmiał widząc wyginający się tu l. owdzie front. - Stój w miejscu! Amen!

Po czym przystąpił do poświęcenia znaków i chorągwi, nastożonych na stopniach ganku. Odprawowała się ta ceremonia bardzo uroczyście i wśród rzewnego nastroju, a kiedy skończywszy modlitwy pokropił wodą święconą wszystkich dokoła, chorążowie dźwignęli w górę bojowe sztandary. W perłowym powietrzu świtów jakby zaszemrały orle loty. Królewski biały ptak uniósł się na skrzydłach amarantów.

Na ten obraz zagrały trąby, zawarczały wszystkie bębny, mosiężne kotły huknęły, zakolebał się gwałtownie las pik i kos, wyrwane z pochew szable zamigotały błyskawicami, lunęła karabinowa salwa i z tysięcy gardzieli buchnął ogromny krzyk:

- Zwycięstwo albo śmierć!

- Żołnierze! - wołał ksiądz wskazując chorągwie. - Oto święte znaki, które was powiodą na bój, na zwycięstwo i na wolność!

- Zwycięstwo albo śmierć! - zerwał się głos tysięcy i od uderzeń kos o kosy poszedł brzękliwy łomot, jakoby bicia niezliczonych żelaznych cepów. Bojowa zawierucha ogarnęła wszystkich. Wichura krzyków, strzałów i uniesień zatargała chorągwiami, że załopotały rozwijając amarantowe skrzydła i pokazując na przemian to orła białego, to pszeniczny złoty snop na skrzyżowaniu kosy z piką i napis z dala widny: "Żywią i Bronią", złotem aftowany.

- Baczność! Równaj się! Stać! - huknęła komenda. Przycichło, szeregi stanęły zwartym, nieprzełamanym murem.

Ksiądz stanąwszy na stopniach ganku podniósł wysoko srebrzysty krzyż i przy blaskach zórz jął odczytywać rotę przysięgi. Czytał z wolna, wyraźnie i z taką mocą, jakby wrębując w umysły na wieczną rzeczy pamięć. Wiara zaś powtarzała niby pacierz jednym wielkim głosem. Przysięgali warem serc ofiarnych, wszystką duszą i wszystką dufnością, że ten zgodny chór podobien się stawał w swojej mocy wiosennym grzmotom, huczącym gdzieś nad polami.

- W kozły broń! Odstąp! - padła znowu komenda po skończonym, ślubowaniu, że w mgnieniu oka broń zastożyła się na majdanie w akuratnychodstępach, a karne szeregi poszły w rozsypkę. Każdy leciał do swoich zebranych na stronach.

Wraz też z dworskich oficyn wyniesiono potężne kotły z gorącą strawą i kuchty jęły rozlewać barszcz, dawać chleby i kawały mięsa pozatykane na patykach. Pod lamusem stojącym z boku dworu wytoczono cale grzeczne antały z gorzałką i piwem, którymi szafowali podoficerowie. Potworzyły się na majdanie bezładne obozowiska, jakoby na jarmarku, cichsze jeno i sforniejsze, chociaż gęsto upstrzone kobiecymi przyodziewami. Ugwarzano się, pojadając zarazem należycie. Nad porządkiem czuwał Jacek Bujak z Bartoszem z Rzędowic, bowiem starszyzna poszła na śniadanie do dworu. Jeno dziedziczka we własnej osobie rozdzielała pomiędzy kosynierów pierniki, słodzone ciasta i suche kiełbasy, jakie za nią dźwigali w koszach pachołkowie. Zasię synaczkowie, każdy na swoją rękę, wtykali żołnierzom paczki z tytuniem i krótkie, wiśniowe lulki. Nawet proboszcz, jak był na przysiędze w komży i stulę, tak się promenował nie szczędząc poczciwego słowa, otwartej tabakierki, a gdzie i skaplerzów.

Gwar panował na majdanie znaczny, lecz dziwnie przystojny i w należytą powagę obleczony. Owszem, zdarzało się, iż jakieś matczysko popłakiwało żałośnie, że tam któryś z ojców wzdychał i sfrasowany łeb pazurami orał, że jakaś opuszczona dziewka wybuchała wstydliwie tajonym szlochem, lecz wszystko ginęło w radosnym rozgwarze, jakoby w szumie borów o wschodzie słońca. Śmiały się oczy, spłomieniały twarze, wrzała krew bujna i serca nabrzmiewały junacką ochotą na święte gody bojów, przygód i azardów.

I poranek się był zapowiadał cudny, właśnie w sam raz, żeby rozweselać człowiecze dusze. Księżyc zaszedł, chmury się gdzieś zapodziały, niebo się uczyniło jakby z perłowej, lśniącej masy i na wschodniej stronie rozlewały się rubinowe zorze, gęsto przetkane smugami litego złota i seledynu. Dzień wstawał pogodny i cichy. Dymy z kominów biły prosto niby topole. Powietrze pachniało szczypiącym w nozdrzach przymrozkiem. Świetlisty namiot nieba rozpinał się coraz szerzej i błękitniej na przyjęcie słońca, o którym już wieściły gońce zórz, przebudzeni ptakowie, porykiwania stad i radość ogarniająca ludzi, radość dziwnie bujna, wylana i zarazem uroczysta. Cieszono się powszechnie, jakby w dniu wielkiego święta. Majdan wrzał od śmiechów i pokrzykow wzbierającej mocy. Niecnotliwe krakowskie junactwo, burzliwe i nieposkromione, pełne tężyzny, pobrzękiwań, przyśpiewek, pawich czubów, fantazji, zuchwałości a wesela, panowało niepodzielnie wśród kosynierów. Komu tam powstały w sercu frasunki? Komu tam straszne

były trudy, znoje i rany? Komu tam co ważyła nawet śmierć sama?

Hej! Niech jeno trąbki zagrają, niech jeno bębny zawarczą i Naczelnik powiedzie! Runą jak burza i wszystek świat wraży na kosach rozniosą!

Rozpalone imaginacje dawały cudne farby obrazom bojów, tryumfów i przewag.

Jakoby tęcze snuły się te baśniowe rojenia przez wszystkie dusze i polśniewały we wszystkich spojrzeniach. A podsycał je niestrudzenie Jacek Bujak. Tyczkowaty, zawsze spocony, nieśmiały a zapalczywy, uwijał się między kupami, ognistymi słowy zagrzewając ducha. Do pomocy miał parukrakowskich akademików z bandoletami na ramionach i z oficjerskimi feldcechami przy szablach. Owszem, słuchali go z uważaniem, choć śmieszył swoją postacią i płaczliwym głosem, że ten i ów z cicha przekpiwał lub czynił złośliwe a trafne uwagi. Bowiem duszą obozu był kto drugi, za którym chodziły rozmiłowane wszystkie oczy. Był nim Bartosz z Rzędowic, kniazia Szujskiego bywszy poddany! Chłop w sile lat, krzepki jak dąb, w barach rozrosły, średniak wzrostem, gibki w pasie, chyży i rączy niby jelonek. Twarz miał suchą i przystojną, oczy niebieskie, nos prosty, wąsy krótko przycięte, zęby wilcze, rozum niepowszedni, a serce lwie. Rzucił grunt, żonę i dzieci, pana, i prawie pierwszy stanął pod insurekcyjnymi sztandarami. Ślaski przeznawszy go w lot, niemałą z niego miał wyrękę i pomoc przy werbunkach. Roztropny bowiem był, przebiegły, jedyny do sekretu, a przy tym wytrwały, twardy i nakazujący sobie posłuch. Z przyrodzenia krewki, zawsze skory do wypitki i wybitki, wesoły jak szczygieł, zuchwale na każdy azard się ważący, wzbudzał w chłopstwie głęboką ufność i ślepe przywiązanie. Więc chociaż jeszcze na żadną szarżę fortragowany nie został, znaczył w obozie tyle, co sam kapitan Kaczanowski, którego zresztą żarliwie wyręczał w egzercyrunkach i komendzie.

Stal był właśnie pod lamusem rozpowiadając o czymś kamratom tak wesoło swoim zwyczajem, że pokładali się od śmiechów, gdy Bujak nakazawszy zakładać konie do wozów naładowanych furażami, spyżą i mantelzakami, poleciał do komendanta zasięgnąć języka względem wymarszu.

I niemało się stropił obrazem, jaki był ujrzał w dworskiej jadalni.

W jarzących światłach pająków widniały twarze zatroskane, nieledwie posępne. Wesoły ogień trzaskał na kominie, sędziwe a brzuchate gąsiory stały na stole, smakowite zapachy łechtały nozdrza, służba uwijała się na palcach i Ślaski co chwila molestował panów braci, sam podsuwając

półmiski, a skinieniem rozkazując nalewać co najstarsze tokaje! Nie osiągał jednak zamierzonych skutków. Siedzieli bowiem dziwnie smutni, milczący i schmurzeni. Somsiedzi zdawali się drzemać nad pełnymi kielichami, zaś oficjerowie zebrani przy sobie, przeglądali planie okolic Krakowa nie rozmawiając jak tylko w materiach wojskowych. Nawet kapitan Kaczanowski nie miał zwyczajnego humoru; siedział sfrasowany, wzdychał, odgarniał wzgardliwym ruchem dania, nasłuchiwał czegoś od strony dalszych komnat, a tylko niekiedy zwracając się do Ślaskiego szeptał z grobowym animuszem.

- Jasiu! napij się do mnie! - wypijał duszkiem i milczał w dalszym ciągu.

- Jakiż giez cię ukąsił? - zagadnął go wreszcie Ślaski.

- Trapi mnie, czy aby chłopy dotrzymają placu regularnym wojskom.

- Stawię głowę o zakład, że dotrzymają!

- Żeby się zdarzyły okoliczności małych utarczek, pochodów, dłuższych następowań, to by się rychło zaprawili w żołnierce, lecz jak się ma aktualnie, lękam się spotkania nawet z Łykoszynowymi rotami. Niechby im tak na przywitanie plunęli z harmat! Zwieją, gdzie ich oczy poniosą. Gdzie tam parobkom prosto od cepa mierzyć się z prawdziwym żołnierzem!

- Nie zlękną sięi harmat, uręczam! Poznałem ich naturę i nieraz mi aż dziwno, skąd w tym chłopstwie bierze się tyle wojennego animuszu i kawalerskiej fantazji.

- Animusz animuszem, a grunt egzercyrunek, sprawność, obroty i karabin dla żołnierza. Znasz mnie, iż byle czym się nie trapię.

- Wojna zrobi z nich żołnierzów, jakich drugich na świecie nie najdziesz.

- Wiem, będą młócili nieprzyjacioły niby cepami - szepnął zniechęcony i kwaśny - do każdej bijatyki w sam raz się przygodzą, nie neguję. Dla mnie zaś, starego żołnierza, tyle się widzą warci, co i pospolite ruszenie albo Kawaleria Narodowa. Szczęściem, jako do posłuszeństwa nieco lepiej wdrożeni. Pij do mnie, Jasiu! To mi dopiero wojsko, do którego można przystąpić tylko z wiatrem! - splunął.

- I dobrze urodzeni nie pachną z natury larendogrą. Jak się z nich zbierze stutysięczną armię, to ci przestaną śmierdzieć!

- Wojaczka tym chamom do cna we łbach poprzewracała! Szlachta się użala, że przez twoje werbunki poddani się burzą przeciwko swoim panom.

- A cóż dopiero powiedzą, kiedy Naczelnik wyda uniwersał, poręczający wolność każdego chłopa stojącego pod sztandarami! Przestaną się wtedy burzyć.

- Nie posłuchają! Ślaskich, szczerbiących swoje fortuny dla miłości ojczyzny i ludzkości, nie naliczy w Polsce nawet i mendla!

- Na nieposłusznych prawom ustanowią się trybunały!

- Pij do mnie, Jasiu! A któż to przyniewoli do posłuszeństwa jaśnie wielmożnych? - Jaśnie wielmożni? Wiadomo, kruk krukowi oka nie wykolę. By szlachta broniła Rzeczypospolitej z takim ferworem, jak umie bronić swoich fortun i przywilejów, jedna wraża noga nie postałaby w naszych granicach. I byłyby zbędne takie medicamenta heroica, jak werbowania chłopstwa - podkreślił z naciskiem. - Bujak, cóż tam nowego?

- Wszystko nagotowane do wymarszu! Przyszedłem po rozkazy!

- Bym sam coś wiedział! Czekamy na kuriera z Krakowa, powinien być lada chwila. Jeszcze nie skończył, gdy pod dwór zajechał długi wasążek pod zieloną budą i po chwili wszedł Zaręba w asyście kapucyna.

- Od Naczelnika do jaśnie wielmożnego generała Ślaskiego! - meldował podając opieczętowaną kopertę. Nim Ślaski odczytał, Kaczanowski rzucił się na szyję przybyłemu i wolał radośnie:

- Zaręba! Jakże się masz! A to fortunnie się składa! Nowy duch we mnie wstąpił. Prezentuję waszmościom: Zaręba, porucznik artylerii koronnej! I prosto z Warszawy, co? - nie dał mu jednak przyjść do słowa. - Hej! służba, dawać tu jeść i pić, a prędko! Ledwie się trzyma na nogach! Siadajże, waszmość! Nasze drogi pod zdechłym Brysiem. Takim rad z waścinego przyjazdu! Cóż tam w Warszawie, powiadaj, bo mnie krew zaleje z niecierpliwości! Chyba sobie podpiję na takie święto! - wołał rozanimowany.

- Mości panowie, rozkaz Naczelnika! - odezwał się Ślaski otwierając papier. - Wymarsz ma nastąpić natychmiast. Podpułkownik Kaczanowski obejmie komendę i poprowadzi kosynierów do wsi Koniuszy. Porucznik Zaręba pozostanie przy nim ażdo dalszej dyspozycji. Kapitanie, oto patent na twoją podpułkownikowską szarżę. Winszuję ci awansu z całej duszy! - uściskał go serdecznie, dając przystęp towarzyszom, cisnącym się z radosnymi powinszowaniami. Kaczanowski zaskoczony nieoczekiwanym faworem Naczelnika, ledwie wykrztusił:

- Bóg wam zapłać! Jeszcze ja czegoś znacznego dokonam, choćby z

tymi parobami. Bujak, trąbić na zbiórkę! Ruszamy! Nim to jednak nastąpi, powiadaj waszmość o Warszawie, bo ginę z ciekawości! Jasiu, pij do mnie, okrutnie mi zaschło w gardle.

- Zdrowie podpułkownika Kaczanowskiego! - wniósł Ślaski półkwartowym kielichem. Aż dwór zadygotał od wiwatów, krzyków i karabinowej salwy pod oknami na cześć nowego podpułkownika. Podochocony Ślaski rozkazał wydać kosynierom beczkę gorzałki, zaś dla swojej kompanii przynieść co najstarsze gąsiory! Rozpoczęła się pospieszna pijatyka, niezmierne ożywienie ogarnęło wszystkich. Pito na umór i wiwatowano bez przestanku, lecz pomimo tych wrzasków Zaręba musiał składać obszerną relację o Warszawie, Mówił ogniście i z wielkim poruszeniem.

- Miody najsłodsze lejesz mi w serce! - przerywał mu co chwila Kaczanowski. - Słuchajcie, waszmoście! Słuchajcie! - wrzeszczał nie mogąc się już pohamować, aż w jakimś miejscu zerwał się i ryknął: - Za zdrowie Warszawy!

Spełniono toast duszkiem, trębacze za oknami zagrali fanfarę, bębny zawarczały.

- Inny wigor poczułem w kościach! - wyznawał się radośnie i gdy Zaręba jął przedstawiać gorącego ducha Warszawy i pragnienie walki, znowu mu przerwał:

- Bić psiekrwie, bić i pobić! Oto moja żołnierska maksyma, oto moja filozofia! Niczego nam więcej nie potrzeba! Reszta głupie wymysły sawantów, piecuchów lub zdrajców! Prać wroga, gdzie się da i czym się da, to mi jedyna polityka! Daj pyska, poruczniku! Razem deklarowaliśmy się czasu Wielkiego Sejmu na prawo miejskie, to i razem pójdziemy aktualnie w chłopską służbę. Byle to jeno ojczyźnie wyszło na dobre. Jasiu, piję zdrowie twoich kosynierów! Ślaski porwał się z miejsca i gdy nalano kielichy, wygłosił uroczyście:

- Wnoszę zdrowie nowych obywatelów Rzeczypospolitej! W twoje ręce, Bartosz! - zwrócił się do wchodzącego właśnie Bartosza, który jakby nagle skamieniał w progu. Wetknięto mu w garść pełny kielich, otoczono, trącano się jak z równym. Oprzytomniawszy rychło, podniósł w górę kielich i ryknął ze wszystkiej mocy:

- Do ostatniej pary za Polskę i wolność! Wiwat Naczelnik! Wiwat wszystkie stany! Rumor powstał niesłychany, wiwatowania bez końca i prawdziwa pijatyka. Roztkliwienie ogarnęło całą kompanię. Ściskano

Bartosza jak rodzonego brata. Każdy cisnął się do niego z kieliszkiem i serdecznymi wynurzeniami. Niejeden już płakał, pobudzony świętym obrazem zgody i miłości. Któryś przypasywał mu swoją karabelę. Ktoś już przypuszczał do herbu i nazwiska. Tylko jeden Kaczanowski nie stracił głowy, bowiem w jakiejś chwili krzyknął jakby przed frontem:

- Basta! Bartosz do szeregów! Mości panowie, wyruszamy!

Na to właśnie weszła pani Ślaska ze swoim fraucymerem i domownikami. Zaczęły się tkliwe, pospieszne pożegnania, zwłaszcza iż za oknami grały już trąbki, warkotałybębny i ziemia dudniała pod stopami tysięcy.

Pito jeszcze strzemiennego, pito zdrowie pani domu, rodziny, domu, przyjaciół, somsiadów, nieobecnych, Kościuszki, że co chwila buchały wrzaski wiwatów niby salwy i brzęki tłuczonego szkła. Prawiono oracje, których nikt nie słuchał! Ściskano się, brano w ramiona, padano damom do nóg i płakano z rozczulenia. Skorzystał z tego zamętu Kaczanowski, bo ujrzawszy swoją bogdankę, do której wzdychał całą zimę, śliczną pannę Maciejowską, wielkiego domu sierotę, na opiece Ślaskich pozostającą, przysunął się do niej skwapliwie.

- Moje najniższe służby! Z pożegnaniem staję przed waćpanną.

Panna, cudna niby majowy poranek, zatrzepotała trwożnie złocistymi rzęsami, na różane policzki padły bladoście i wyrzekła z powstrzymaną żałością:

- Jedź, waszmość, z Bogiem i niech cię anieli święci strzegą od złej przygody.

- Bóg zapłać za poczciwość, ale zdaje mi się, jako waćpanny już więcej nie zobaczę...

- Powiedziała mi wczoraj kabała, że wrócisz zdrowy! - zasromała się nagle wyznania.

- Moje ty krocie! - wykrzyknął, zuchwale atakując jej rączki. - Moje ty krocie! I na tym musiał poprzestać, powinność oderwała go od lubej, wołano na niego, wojsko czekało na wodza, wszyscy wychodzili w ganek i panna umknęła z drugimi. Dzień był na świecie, widno się zrobiło, siwy mróz pokrywał ziemię, z dachów już kapało, zorze pobladły, gdyż słońce co tylko miało się pokazać. Niebo zdało się być wydęte, jakby szklane, bez chmur, niebieskawe. Powietrze pachniało przymrozkiem. Nad ziemią słał się jeszcze niski, rzadki tuman mgiełek, przez który białe kapoty kosynierów dawały obraz zagonów rozkwitłej gryki, nad nimi powiewały

suche badyle kos, pik i bagnetów. Ciche szepty brzęczały niby pszczoły. Stali rozwiniętym frontem we cztery bojowe kolumny; w odstępach, czyniących podobieństwo głębokich ulic, widnieli dobosze. Oficjerowie zajmowali powinne miejsca, zaś flanki okrywały sekcje fizylierów z karabinami o nastawionych bagnetach.

Kaczanowski obrzucił wzrokiem wodza zbrojne zastępy, zabłysnął szablą i krzyknął:

- Hufiec w kolumnę, półsekcjami, dyrekcja na lewo krok drożny! Marsz! Ruszyli z miejsca ostro i wraz zagrała kapela do wtóru krokom, bijącym w ziemię; maszerowali defilująco przed dworem, skręcając na drogę wyboistą, wijącą się w łagodnych spadkach wskroś nagich sadów.

Z ganku leciały za nimi błogosławieństwa, słowa tkliwych pożegnań, znaki krzyża, wiewania chustami, a nawet ciche szlochania fraucymeru. Zaś chłopstwo, ciżbiące się na majdanie, wybuchało lamentami, kobiety zawodziły wniebogłosy, a co młodsi wieszali się po płotach, drzewach i zrębach, byle dłużej się napatrzyć, jak rozciągnięta kolumna, niby wstęga barwista, połyskująca ostrzami grotów, pawimi czubami, białością sukman, przewijała się wśród niskich chałup, poletek, sadów i zarośli, opłyniętych jeszcze modrawą przysłoną mgieł porannych.

Ostatni właśnie pluton był przemaszerował i ostatnie furażowe wozy się przetoczyły, że nawet kapelę słychać było coraz ciszej, gdy pokazało się słońce. Wyniosło się nad światem ogromne i czerwone, niby oko Pańskiego majestatu. Wtedy na ganku poprzyklękali, a samadziedziczka zaintonowała pobożnie:

Kiedy ranne wstają zorze,

Tobie ziemia, Tobie morze,

Tobie śpiewa żywioł wszelki:

Bądź pochwalon, Boże wielki!

Wiatr był się poruszył od wschodniej strony i poniósł dufnością przejęte głosy za wojskiem, że ten i ów odwracał oczy na biały, wyniosły dwór, na wieś przywartą do wzgórza, na pola rodzone, ten i ów westchnął żałośnie, a niejeden cicho zapłakał.

- Krok podwójny! Broń do woli! Marsz! - śmignęła niby biczem twarda komenda.

I szli już karnie, ostro i w powinnym ordynku. Spływali ze wzgórz niby rzeka, burząca się w ciasnych brzegach, spieniona, rozmigotana w słońcu, kręta i niczym niepowstrzymana W swoim biegu. Któryś na

przedzie, by ulżyć nabranemu sercu, zaśpiewał drygliwego krakowiaka; trąbki jęły z cicha przywtórzać, niekiedy warknęły hulaszczo bębny, a czasem piszczałka dodała wigoru, że szeregi rozśpiewały się ze wszystkiego serca i ochoty. Zdawało się, jakoby żurawiane klucze, nisko przeciągające nad ziemiami, zaśpiewały radosną pieśń powitań. W porankowym, cichym i chłodnym powietrzu, pod niebem, polśniewającym najcudniejszymi bławatami, wśród ciemnych, osędzielizną okrytych borów i pogarbionych pól jeszcze przymglonych i niegdzie po wyżach grających tęczowymi farbami szronów, w słodkich promieniach słońca, te pleśnie zdawały się stawać żywym głosem tryumfującej wiosny. Tryskały w niebo jak młode pędy, pijane mocą, radością i weselem. I ledwie ścichała jedna piosenka, już druga biła w niebo, już trzecia świergotała nad polami niby skowronkowie, już dalsze dzwoniły nieustannie.

Śpiewali radośnie i smutnie, żartobliwie i zgoła nabożnie, weselnie i na żałobną, posępną nutę. I z tym śpiewem rozgłośnym, bujnym i serdecznym maszerowali niepowstrzymanie wskroś pól niezmierzonych, jeszcze szarych, a jeno tu i owdzie zielonymi płachtami ozimin przytrzaśniętych, wskroś lasów mrocznych i chłodem dyszących. Parli się drożynami podobnymi do rzek błotnistych, gęsto nasadzonych kamieniami; przez wąskie i głębokie jary, gdzie zimno tchnęło ze skalnych zboczy, a pod nogami chrupały poczerniałe śniegi; niby węże pełzali przez nagie wzgórza, zasiane złomami białych skał; przechodzili wsie zapadłe w sady i przywarte do ziemi, nędzne, obdarte a cudne w przepychach wiosny i słońca.

Mijali kościoły, krzyżami znaczące daleką, nieskończoną drogę. Mijali białe pańskie dwory, wynoszące się pysznie nad ciżbami pokrzywionych chałup. I Męki Pańskie na rozstajach spoglądały na nich przekrwionymi oczami. I przydrożne drzewa witały cichym poszumem. I sama ziemia zdała się budzić pod ich stopami z zimowych odrętwień. Grzmieli bowiem, jak pierwsza wiosenna burza! Wiosna wraz z nimi spływała. Zmartwychwstania nowina rozniosła się po ziemiach. Rozgłaszały ją nieustannie skowronkowe świergotania, niesły ją ciepłe, pieszczotliwie całujące powiewy. Coś o niej tajnie szemrały pokręcone przygięte do ziemi sady. Coś powiadały pszczoły, burzące się po ulach. Coś krzyczeli przelatujący ptakowie i coś bełkotały zadyszane ruczaje i poniki, srebrzystymi pasmami połyskujące w słońcu. Wieść się niesła niby błyskawica, oblatująca w mgnieniu pół świata. Wiedziały już o niej ziemie

i góry wiedziały, wiedziały i bory. Wiedziało całeprzyrodzenie. Bowiem na dnie wszystkiego zawrzało coś, od czego rozum się mieszał, a serce zamierało z dziwnej lubości, że człowiek byłby leciał bez pamięci gdzieś, za czymś, w cały świat; byłby się chwytał tych złocistych promyków, śmiał się, klękał przed słońcem, przed każdym zielonym ździebłem i przed każdym listkiem bił pokłony, a zarazem chciało mu się płakać z niewypowiedzianego szczęścia, rozbierała go tęskność i bujna radość kazała śpiewać, krzyczeć, biec w pola i zdawać się na wolę każdej szalonej przygody.

Wiosnę śpiewały chłopy, ciągnące na krwawe boje!

Już pąki topoli były nabrane i pachnące niby usta dziewczyny; już w miejscach zacisznych i nagrzanych stokrotki podnosiły różane rzęsy; już listki blade i wilgne, niby świeżo wyklute pisklęta, rodziły się w słonecznej pieszczocie! Pierwsze motyle leciały jak biały okwiat wiśni. Niekiedy bocian przepływał nisko nad szeregami okrywając żołnierzów cieniem. Gdzieś niebami, znaczące się jeno przeciągłym krzykiem niesły się ciągi dzikich gęsi. Bydło ryczało po oborach! Jaskółki śmigały rozświergotanymi kulami. Dzieci wraz z pieskami szalały po drogach. Dzwony biły z nie dojrzanych kościołów. Czasami stada kruków przeciągały na północną stronę, że długo dawały się słyszeć złowróżbne krakania. Niekiedy wiatr stoczył się z szumem ze wzgórz, załomotał chorągwiami, zadzwonił na ostrzach, stargał pawie pióra i pognał z chichotem na bory i lasy.

A kiedy słońce podniesło się wyżej i spłynęły szrony i grudy, zamrowiło się po polach; ludzie wychodzili na robotę, wyjeżdżały wozy, ciągnęły brony, pędzono stada lękliwych owiec na zrudziałe zbocza wzgórz, pługi zaprzężone w czerwone woły odwalały czarne, lśniące skiby, a już miejscami, na świeżych i nieco przeschniętych rolach dojrzał chłopów, jak przepasani w szare płachty, posiewali ziarna półkolistym akuratnie wymierzonym ruchem; ale na widok maszerujących wojsk, na pogłos śpiewek i turkotów trąbek, na migotanie kos porzucali pracę i kto jeno żyw, leciał przyglądać się z bliska żołnierzom.

- To nasi! Chłopy! Jezu miłosierny! Chłopy idą na wojnę! - wrzały zdumione krzyki. Stawali w osłupieniu! Kobiety wybuchały płaczem, szlochały dziewki, poznawano bowiem niejednego ze swoich w szeregach.

- A kaj to ciągniecie, kaj? - pytali sfrasowani starce.

- Na wielką wojnę! Za wolność bić się idziema, za Polskę! - odkrzykiwali

dumnie, junacko, potrząsając bronią i hardo tocząc oczami.

I maszerowali dalej wśród błogosławieństw, płaczów i podziwów.

Bywało, iż gdy przechodzili wsie, wszystka ludność wysypywała się na powitanie, wynoszono im, co kto miał, dzieląc się radośnie ostatnim kęsem chleba. Zdarzało się, iż jakiś chłopak niby urzeczony przystawał do szeregów i szedł za głosem trąbek, za wiewem proporców i kos migotem, szedł na śmierć lub zwycięstwo. W jakiejś wsi kościelnej przyjmowano ich biciem dzwonów i świętymi obrazami, a ksiądz ognistym przemówieniem pokrzepił na ciężkie boje. Było, że i jakiś dwór pański na roścież otworzył serca, gumna i podwoje na przyjęcie chłopskiego rycerstwa.

Ina krótkim odpoczynku sam dziedzic jaśnie wielmożny Wielowiejski ugaszczał ich, czym jeno mógł. A gdy odchodzili, kazał dać cztery konie i wozy wyładowane różnym dobrem i żołnierskimi moderunkami, zaś Kaczanowskiemu wsadzono do bryki srodze pękaty tobół, wypchany jadłem i napitkami. Ale zdarzały się i mniej fortunne przyjęcia. Maszerowali bowiem i przez takie wsie, w których z rozkazu dziedziców kołowroty zastawali zamknięte, chałupy jakby wymarłe, a w opłotkach i obejściach ani żywej duszy - gdzie tylko pospuszczane z łańcuchów pieski naszczekiwały zajadle. Żołnierstwo szemrało na takie praktyki, lecz Kaczanowski, jadący wraz z Zarębą dobrze wymoszczoną bryką na końcu kolumny, nie zwracał na to uwagi, zajęty indagowaniem towarzysza o Warszawę, a głównie rozpowiadaniem o cnotach i gładkościach imć panny Lusi Maciejowskiej.

Jechali wolno, konie, chociaż tęgie i wybrane, szły stępa, krok za krokiem, bowiem droga stawała się coraz cięższa. Rozmiękłe, rzadkie gliny naszpikowane kamieniami, pełne wybojów i kałuż; miejscami grząśnie i ruchome niby wody bajory; miejscami potoki, rozlewające się w jeziora, poznoszone mosty i rozmyte wiosennymi deszczami groble czyniły niemałe przeszkody pochodowi. Kolumna rozciągała się niby wąż pełzający z trudem przez wzgórza i doliny.

- Aż mnie zatyka z lubości, jak o niej wspomnę! Stoi mi na oczach! - wzdychał.

- Czy to już po deklaracji? - pytał Zarębą, setnie już znudzony i srodze senny.

- Ustaną w tym błocie! Bujak, Bartosz, uważać! Rozłażą się na strony niby cielaki! Równaj się! - krzyknął nie tracąc z oczów kolumny ani na

chwilę. - Nie mogłem! Jakże, pora to na zrękowiny! Ptaszka moja złocista!

- A pewnyś waszmość chociaż jej sentymentów?

- Nie było akuratnej sposobności wyrozumienia jej w tym względzie. Nieraz ja zaczynałem cyrkulować w tę stronę, ale panna, jako że przekorna z przyrodzenia, oczkami jeno wierci, żarcikami sadzi, a do konfidencji nie dopuszcza. Mniemam jednak, że jest mi przychylna, niejeden luby dowód zakonotowałem w pamięci. Nawet imć Ślaska nieraz dawała mi to rozumieć.

- Waszmość w czepku urodzony, boć tam i Andzia trawi czas na tęsknocie...

- Andzia? Mówże mi o niej! Cóż porabia ta cipuchna, co? - rozrzewnił się wspomnieniem, lecz dotknięty nazbyt szczerymi relacjami, skręcił pospiesznie w inną stronę.

- Coś nie widać Ślaskiego! Miał wkrótce wyruszyć za nami.

- Może stronami przebrał się już do Koniuszy.

- Psiakrew, te drogi! Dobrze, jeśli tam się dowleczemy na północek.

- Z pewnością wyczekuje nas Naczelnik...

- Niepodobna przyspieszyć! Patrz utytłani w błocie niby świntuchy! Dziw, nie pogubią kulasów! Prędzej, chłopcy! Marsz! Marsz! - zagrzmiał wychylając się z bryczki, ale jakby na złość, znowu cały tabor się zatrzymał. Kilka wozów utknęło w błocie i konie zapadły się po brzuchy. Powstała znaczna mitręga. Przeszkody mnożyły się na każdym kroku i pochód się opóźniał.

Kraj był cudny, wysoki, górzysty, porosły lasami, pełen wiosek, dworów i kościołów,dający co chwila rozległe widoki na dolinę Wisły i aż dalekich, sinych Tatrów sięgające, lecz do marszów większymi siłami zgoła nieprzysposobiony. Głębokie, wąskie parowy, niesłychanie strome zbocza, spadziste drogi, nieprzebyte błota, wezbrane rzeczki, gliniaste, do dna rozmiękłe ziemie, często w miejsce gościńca kamienista dróżka, przemieniona w rwący potok, w najwyższym stopniu krępowały ruchy wojsk, a szczególniej taborów. Miejscami trzeba było rąbać lasy i mościć nimi bajory, kłaść mosty, rozkopywać jary, konie przeprowadzać stronami, a wozy przenosić na drągach. Wszystko jednak przezwyciężano wśród nieustających śpiewek, drwin, wrzasków i śni na chwilę nie słabnącego animuszu.

- Towarzystwo w takich okolicznościach już by sadziło diabłami, a klęło

na czym świat stoi, a ci jeszcze sobie stroją żarciki - admirował szczerze Zaręba.

- Bo zwyczajni trudów, błota i nadstawiania własnymi gnatami - odburknął jakoś sennie Kaczanowski i już się nie odezwał do samej Goszczy którą był wyznaczył na nieco dłuższy wypoczynek. Zasię skoro kosynierzy roztasowali się nad wielkim stawem, rozlanym w pośrodku wsi, przepadł w jakimś wozie taborowym. Ale jak tylko trąbki zagrały na wymarsz, znalazł się na powinnym miejscu. Stał przy wyjściu ze wsi niby włodarz, bacznymi oczami przeglądający stada mimo przepędzane. Kolumna rozwijała się w tęgim, wypoczętym marszu.

- Bartosz, a wyciągać kulasy! Wieczór za pasem.

- Melduję pokornie, że już niedaleko, za tym borem - wskazał granatową pręgę horyzontu.

- Trzymaj krok! Prędzej, chłopcy, prędzej! Naczelnik nas czeka - zachęcał. Wesoły był po wypoczynku i żartobliwie usposobiony, a kiedy znowu kałamaszka potoczyła się za wojskiem, powrócił do lubej materii sławiąc nad miarę zalety swojej bogdanki.

- Urodą przenosi wszystkie, jakie znałem - zapewniał ogniście. - A poczciwa i zdatna do wszystkiego. I gospodarna! Takich krupniczków, jakie ona przyprawia, nie piłeś waszmość nigdy w życiu. Przy tym nie żadna udana trusia, co to wobec kawalera rumieńczykiem się okrywa, podłogę oczkami wierci, pary z gęby nie popuści, niby się to sroma, a dobrze wie, gdzie raki zimują. Moja przeciwnie, rozmowna, rezolutna i potrafi palnąć, że w pięty pójdzie. Nie zaczynaj z taką, jeśliś niepewny swojego. Fortunę też ma grzeczną w Sandomirskiem. Co tam dłużej obwijać w bawełnę, kocham się! Zaręba, jak mi Bóg miły, strasznie się kocham. Słyszysz?

- Słyszę i gorąco admiruję takowe sentymenta. Całym sercem życzę, aby fortunne okoliczności pozwoliły podpułkownikowi zapalić pochodnie Hymenu - wyrzekł z szorstką nieco porywczością, bowiem nagle przypomniała mu się Ceśka i dziwna tęskność zagrała w jego sercu, nie nazbyt skorym do miłosnych tkliwości.

- Bóg ci zapłać! Niech no wojna się skończy, a w mig się ożenię! Zobaczysz mnie jeszcze waszmość osiadłym na roli! Ha! ha! będę wołki wypasał, gorzałę pędził, zboże spławiał do Gdańska, pieniał się ze somsiady, syny płodził, na sejmikach gardłował i po urzęda sięgał, jak przystało poczciwemu człowiekowi. MiłyBoże, dajże mi tej szczęśliwości

zażywać choćby z kopę latek. Jak bym się na nowo urodził! Patrz, waść, jak pięknie na świecie, jakby na jakimś italskim kopersztychu! Człowiek sobie folguje, a nie wiadomo, co nam jutro przyniesie fortuna - zasępił się na chwilę. - Do diabła z melancholią! Napijmy się lepiej. Mam pod siedzeniem przedni miodek, w sam raz na taką wiosenną aurę i miłosne termedie. W twoje ręce, poruczniku! Pijmy, a reszta jakoś tam będzie! Co się nam smucić! Nie darmo śpiewają:

Kieliszek braciszek, gorzałeczka siostra,

Rączka przyjaciółka, do gęby zaniosła.

Wnet ja waści wykuruję ze złych humorów! Teraz na drugą nogę. A może i waści nie oszczędzi ten szelma Kupido? Szepnij imię miłowanej, a wypijem jej zdrowie i każę na jej cześć dać salwę!

Nie doszło jednak do tego, bo Zaręba się jakoś wykręcił zagadując o czym innym.

Kaczanowski gadał bezustannie i gęsto różne zdrowia koncypował nie przestając jednak ani na chwilę baczenia na wojsko, gdyż w jakimś miejscu huknął rozgłośnie:

- Krok podwójny! Raz, dwa! Raz, dwa! Kapela, zagrać mi, a siarczyście! Jakoż prostowały się natychmiast ustające w błocie szeregi, kapeliści rznęli od ucha, zrywały się znowu junackie piosneczki, a tarabany głuchym warkotem dawały takt mocnym, sprężonym krokom i długa kolumna, zjeżona błyszczącymi grotami, raźnie maszerowała wskroś rozsłonecznionych pól.

Dzień się już był kończył, gdy w jakimś miejscu szeregi wynurzyły się nagłym skrętem z mrocznych lasów na świat, zalany krwawą pożogą zachodu.

- Koniusza! Pokornie melduję! - ozwał się Bartosz wskazując nieco na prawo srogą górę, wynoszącą się samotnie niby wyspa na rozległym morzu ziem spiętrzonych i zastygłych. Oblewały ją czarne lasy, a na szczycie, w łunach zachodu, majaczyły kościelne wieże i jakieś białe mury.

- Patrzy na orłowe gniazdo! - szepnął Zaręba podnosząc perspektywę do oczów.

- Za dobry pacierz staniemy u podnóża - dołożył jeszcze Bartosz.

- Ciężko się będzie na nią wciągać, zwłaszcza taborom - sfrasował się Kaczanowski. - Musi tam być przed kościołem jaki plac. Znasz tę górę? - zwrócił się do Bartosza.

- Toć moja parafia! Miejsca tam dosyć choćby dla całego wojska! Co zaś do dróg, to jedna idzie prosto do kościoła zakosami, stroma jeno i żmudna. Ale kto nie chce wstępować do Koniuszy, ma drogę obiegającą całą górę, która wychodzi do traktu na Słomniki. Dymy widać gęste na wierzchołku, pewnikiem biwaki.

- Prawda! Prędzej! Chłopy, prędzej! Zagrać fanfarę, niech nas dosłyszą! Rozwinąć chorągwie! Ostrym krokiem! Marsz! Marsz!

Słońce zachodziło za burą, wielką chmurę. Mrok prószył na ziemię popielnym oparem. Głębokie doliny zapływały mgłami, że zdały się być jeziorami, ujętymi w modrawe ściany borów lub w skaliste cembrowiny łysych poszarpanych wzgórz.

Trąby grały rozgłośnie i w mrokach coraz gęstszych kolumna szarzała niby wielka, wzburzona rzeka, tocząca się z głuchym bełkotem.Niekiedy zaświeciły nad nią ostrza kos, a niekiedy załopotały chorągwie, jakoby ogromne skrzydła ptaków, lecących w purpurowych zorzach i brzaskach.

- Słońce zachodzi źle, pewna plucha w nocy! Bujak, tabory wysunąć na czoło! Koniusza wyrastała przed nimi coraz groźniejszym cieniem, jakby sięgającym rozkrwawionego nieba. Bił od niej mrok, chłód i pogłosy dalekich wrzaw.

U samego podnóża, na skrzyżowaniu dróg, pod kamiennym Chrystusem, siedzącym z twarzą wspartą na ręku, już oczekiwał Ślaski.

- Widziałem was z daleka, może od godziny, a nie mogłem się doczekać - zwrócił się do Kaczanowskiego - zdaj służbę któremu z oficjerów, bo musiemy prędzej stanąć przed Naczelnikiem, Bartosz, a dawajże konia panu podpułkownikowi!

- Mości poruczniku, bierz komendę i prowadź dalej kosynierów.

- Sama droga doprowadzi cię na miejsce - dorzucił jeszcze Ślaski. Pojechali tak spiesznie, aż iskry posypały się spod kopyt.

Zaręba nie tracąc czasu zaraz w ich ślady pociągnął kolumnę. Droga była fatalna, stroma, naszpikowana odłamkami skał, wyboista, miejscami nawet niebezpieczna, szczególniej dla koni i wozów, a tak ciemna z racji boru, który ich okrył czarną, nieprzeniknioną płachtą, że musiano zapalić pochodnie. W czerwonych, smolistych brzaskach dawali obraz fantastycznego korowodu cieniów. Na domiar złego zaczął mżyć drobny, uporczywy deszcz i z wolna droga przemieniała się w potok. Z tych różnych okoliczności zmitrężyli tyle czasu, że już noc zapadła, nim się dowlekli na szczyt wzgórza.

Fiszer, oczekujący na nich na górze, zakrzyczał już z daleka:

- Zgasić pochodnie! Nie wolno żadnych świateł ni krzyków! Cicho tam!

- Zali tak blisko Moskale? - zaszeptał Zaręba.

- Zbliżają się z paru stron i na pewno obserwują tę górę. Miejsce dla kosynierów pod kościołem! Nie popuszczaj z garści, bo lada chwila mogą zaalarmować na dalszy pochód. Lecę meldować o waszym przyjściu.

- Jeszcze słówko: gdzie główna kwatera?

- W tym białym domu obok cmentarza. Naczelnik srodze zajęty, siedzi u niego cały sztab z Madalińskim i Manżetem. Ale jeśli szukasz towarzyszów, znajdziesz ich w karczmie, jest tam już Biegański. Za jakie pół godziny przylecę do was.

Ale Zaręba myślał przede wszystkim o kosynierach. Kolumna wydostając się na wierzchołek rozlewała się cicho niby woda, zajmując wyznaczone miejsca. Rozbito parę namiotów, zaś z wozów Bujak rozkazał postawić jakby barykadę, pod osłoną której rozkładali się żołnierze. Chorągwie i znaki umieszczono w dzwonnicy i obstawiono wartami. Kościelny parkan, zakończony daszkiem, dawał schronienie niejednemu. Przytulali się, gdzie mogli, lecz większość musiała się kontentować gołą, kamienistą ziemią, że ta część placu z racji białych sukman dawała pozór jakby przyprószonej śniegiem. Że ognie były wzbronione, ciżbili się dla ciepła coraz gęściej i pojadając gwarzyli z cicha. Cały zresztą wierzchołek wzgórza, nadspodziewanie obszerny, był zatłoczony wojskiem, namiotami i taborem. Kilkanaście chałup i wszystkie budynki tak były zapchane żołnierstwem, że chłopstwo szukało schronienia po sadach i wboru. Wszędzie stały warty i rygor panował srogi, wojenny. Wyloty dróg spadających w doliny były szczególniej obsadzone, stały w nich nawet armaty nabite kartaczami.

Noc szła ciemna, ni jedna gwiazda nie migotała na niebie, zawalonym burymi, skołtunionymi chmurami. Wiatr huczał w dolinach i bił w lasy niby przypływ gniewnego morza. Na górze zaś nie drgnęła nawet gałązka, cicho było i ciemno, tyle jeno, że deszcz szemrał nieustannie, a tu i owdzie żarzyły się lulki. Pomimo nakazanego spokoju ściszone szeptania, kroki, parskania koni, szczęki broni czyniły głuchy szum jakoby wód płynących niedojrzanym łożyskiem wskroś ciemności.

Zaręba spenetrowawszy cały plac i wszystkie obozowiska stanął jakby na warcie przed główną kwaterą. Pożerała go ciekawość rezultatów narady. Niestety, okna szczelnie zasłonięte okiennicami nie dawały

zajrzeć do wnętrza, zaś z głosów, jakie się niekiedy wydobywały, nie sposób było wyrozumieć cośkolwiek. Co chwila ktoś tam wchodził, a wtedy strumień światła chlustał z białej sieni na stratowane klomby, straże wartujące pod oknami i na drzewa, wynoszące się przed gankiem niebosiężnym pióropuszem. Dojrzał też jakieś konie przywiązane do sztachet i kupę ludzi siedzących na ziemi. Parę łojówek w podróżnych świecznikach, przysłoniętych z góry derą, rozpiętą na szablach wetkniętych w ziemię, oświetlało nieco jakieś młodzieńcze twarze. Była to młódź szlachecka, same gołowąsy, która pouciekawszy ze szkół i domów przystała do insurekcji. Formowali jakby przyboczną gwardię Naczelnika. Któryś z nich dojrzawszy stojącego oficjera zaprosił go do kompanii. Zaręba się wymówił i poszedł zlustrować swoich kosynierów. Prawie wszyscy spali nie bacząc na deszcz i przejmujące zimno, czuwały jeno warty postawione przy wozach i znakach oraz Bujak. Znalazł go pod oficerskim namiotem, na barłogu, latarnia stała na ziemi, czytał przy niej jakąś książkę. Chciał się zrywać na nogi, lecz Zaręba nie dopuścił i przysiadłszy na słomie spytał żartobliwie:

- Regulamin służby czy Ksenofont?

- Prawa człowieka. Ewangelia wszystkich ludów i wszystkich czasów!

- I, nie osłoni od kuli ni pchnięcia bagnetów! - rzekł lekceważąco.

- A jednak ta broń skuteczniej zwalcza tyranów niźli harmaty i armie! - zawołał górnie po swojemu i powstał gotowy do zaciekłych dyskursów.

- Kto ma zginąć, ten zginie, choćby miał na sercu samego Jana Jakuba!

- Padnie za ludzkość i szczęście przyszłych pokoleń. Zginie bohatersko, a z krwie jego wstaną mściciele - wybuchnął obcierając spoconą twarz i ręce, gotowy już do najzacieklejszych sporów i dowodzeń, rozanimowany i wyzywający.

- Waćpan naszpikowany wzniosłymi maksymami niby zając słoniną - zauważył nie bez irytacji i poszedł do karczmy ogrzać się nieco i pożywić.

Karczma murowana, z ogromnym, łamanym dachem, wspartym na potężnych słupach, stała akuratnie naprzeciw kościoła. Pod ścianami i w sieni wielkiej jak stodoła leżeli pokotem żołnierze i połyskiwały stogi karabinów. Zaś w izbie czarnej, obszernej i przetłoczonej niezmiernymi belkami, buzował się tęgi ogień na trzonie komina, przysłoniętego niskim okapem, i wrzałoniby w ulu. Spora kompania oficjerów zabawiała się kielichami, wielu drzemało po ciemnych kątach, a byli, którzy rozciągnięci na kupach siana chrapali, aż się rozlegało. Z alkierza

dochodziły brzęki szklenic i pijackie wrzaski. Grano tam w karty i pito. Snadź im przewodził Biegański, gdyż najczęściej dawał się słyszeć jego zapalczywy głos.

Zaręba zasiadłszy przed ogniem zapalił lulkę i puścił wodze jakimś dziwnie smutnym rozmyślaniom. Czuł się znużony, wyzbyty ze sił i wielce niespokojny. Jakby na coś czekał i czegoś się obawiał. Naraz podniósł zdziwione oczy: stał przed nim jakiś młody, smukły chłopak i dziwnie znajomym głosem mówił:

- Nie poznaje mnie waszmość? Jestem Stach Górski!

- Stach! Śmierci bym się spodziewał prędzej niźli ciebie. Jakże się masz? No, siadaj, mów! Co cię tutaj zagnało? - pytał, głęboko poruszony niespodzianką.

Chłopak przysiadł się i wyznawał, jako uciekł ze Sieniawy, z dworu księcia generała ziem podolskich, i wstąpił do wojska. Pachniała mu wojaczka, szabelka i wrony konik. Prawie dzieciuch, czarny jak kruk, śliczny, o czerwonych wargach, promiennym oku i panieńskiej cerze, dawał pozór wypieszczonego papinka, nie umiejącego ani be, ani me, a w istocie był młodzieńcem rokującym najpiękniejsze nadzieje. Zaręba cieszył się nim jak rodzonym bratem, chociaż mu tylko wypadał ciotecznym i w dodatku był synem nienawistnego kasztelana. Chłopak pokazował się bystrym i pojętnym nad swój wiek, umiarkowanym w sądach i opiniach, szlachetnym i o wielce dwornych manierach. Hardo nosił głowę i z góry spoglądał, lecz ubrany był skromnie, w krótki kożuszek, baranią czapkę i jałowicze buty. Głos miał przy tym ujmujący, delikatne obejście i czarujący uśmiech. Porucznik opowiedział mu o matce, zatrącił o Izie, ale nie wspomniał o kasztelanie.

- Ja wiem, że mój ojciec zaprzedany imperatorowej - zaczął nie bez goryczy - nie krył się z tym w listach. Najgorsze, iż z tydzień temu przyjechał do Sieniawy Klotze, aby mnie zawieźć do Petersburga. Miałem być pomieszczony w kawalergardach następcy tronu.

- Aż tak! To patrzy na kasztelana: żądny fortuny i wyniesienia.

- Właśnie w tę porę gotowałem się z towarzyszami uciekać do Kościuszki. Nie wiedziałem, co począć! Ojciec nakazywał pod błogosławieństwem, Klotze nalegał, nawet sam książę generał zachęcał. Komuż winienem był posłuszeństwo?

- Ojczyźnie! Ręczę, jako twoja matka dumna będzie z takiego postąpienia.

- Żal mi ojca: tyle sobie na mnie zakładał nadziei! Zali mogłem służyć wrogom? A jakby mi kazali podnieść oręż przeciwko ojczyźnie? Strach mi nawet pomyśleć - pobladł, łzy mu zaświeciły w oczach i groza podnosiła włosy - sam powiedz, com był powinien?

- To, coś uczynił. Uwielbiam taką determinację. Postąpiłeś jak prawy Polak.

- Uciekliśmy ze Sieniawy we czterech: ja, Cieński, Bobrowski i Toczyłowski; gnaliśmy lasami, żeby zmylić pogonie, Klotze na pewno mnie wyszlakuje.

- Tutaj jesteś przezpieczny, nie obawiaj się niczego. Pod kim służysz?

- Podsamym Naczelnikiem. Jest nas wolonterów przy jego boku ze stu. Jeździmy na podjazdy. Już nawet zażywałem utarczki z kozakami - pochwalił się radośnie.

Zaręba jął go w tej materii obszerniej indagować, kiedy wpadł Bartosz.

- Pokornie melduję - zaszeptał strwożony - jakiś dziedzic przyjechał ze starościńskimi sługami i chce siłą odbierać swoich zbiegłych parobków.

- Co? Śmiał aż tutaj, do obozu? Chodź, Stachu, zobaczysz rzecz niepowszednią. Bartosz, co bądź się zdarzy, pamiętaj, ani pary z gęby! Sekret jak na spowiedzi! Kiedy dochodzili biwaku kosynierów, Bartosz zaszeptał niespokojnie:

- Czy pan komendant wyda tych chłopów? - strach zadygotał w jego głosie.

- Zobaczysz! Przyprowadź paru co najtęższych parobków i czekaj rozkazów. W namiocie Bujaka czekał tęgi, wysoki szlachcic w piaskowej opończy, podbitej futrem. Twarz miał krotochwilnego opoja, wyłupiaste oczy, konopne, nastroszone wąsiska i stentorowy głos.

- Jestem Jaworski z Krakuszowic - prezentował się z niemałą godnością. Zaręba rzucił swoje nazwisko i traktując go z wyszukaną grzecznością, jakby najmilszego gościa, przymuszał do rozmowy o gospodarstwie, pogodzie i sąsiedzkich stosunkach. Jaworski pienił się, przysapywał i czas jakiś odpowiadał politycznie, lecz w końcu zbrakło mu cierpliwości i gruchnął prosto z mostu:

- Ja tam, panie święty, matko jedyna, nie przyjechałem na asamble i dyskursy. Przed obliczność generała Kościuszki nie dopuścili mnie, więc tandem rżnę do oficjera kosynierów i powiadam: żądam wydania moich poddanych. Byli wczoraj w Rzeplinie, więc są tutaj, w obozie. Dam ja

bobu tym ultajom. Trzech parobków i jeden żonaty: summa summarum, dwanaście dni pańszczyzny pieszej i dwa konnej, nie licząc już powinności w naturaliach. To nie bagatela, zwłaszcza teraz, kiedy wiosenne roboty się zaczynają.

- Masz waćpan katalog tych ludzi?

- Oto jest: Michał Zawada, Józef Szczepanów, Adam Mikołajczyk i Tomek Barabasz.

- Bartosz, przyprowadź ich tutaj! Jeśli zechcą dobrowolnie wracać z waćpanem, nie będę ich przyniewalał do pozostania - wyrzekł surowo i obejrzał się za siebie. W odchylonych skrzydłach namiotu stał Bujak, a za nim kupa chłopów. Oczy się im paliły złowrogo, dały się słyszeć krótkie sapania i przestępowanie z nogi na nogę. Jaworski zapalczywie wywodził swoje prawa, żalił się i groził na przemiany.

W jakiś pacierz Bartosz przyprowadził tych zbiegłych. Stanęli w drzwiach namiotu nieruchomo jak posągi. Światło latarni zaledwie wyjawiało ich twarze i posępnie rozgorzałe oczy. Kosy ściskali w rękach, topory błyskały za pasami.

- A psy jedne! A gnojki! Ja wam pokażę wojaczkę! - wrzasnął Jaworski trzęsąc pięścią.

- Milczeć i ani kroku z miejsca! - huknął Zaręba i zwrócił się do chłopów. - Dziedzic przyjechał po was! Jeśli macie ochotę, to wracajcie z nim do domu...

- My nie dziedzicowi, Polsce przysięgalim - wyrzekł pierwszy Zawada.

- Nic mu do nas, my som żołnierze Kościuszka.

- Któż by chciał wracać do jarzma i pod bat, lepiej by zdechnąć pode płotem.

-To z panów najgorszy. Pies ma u niego większe znaczenie niźli poddany, kątownik, o bele co każe tłuc do ostatniego dechu, do żywego mięsa obdziera, głodem morzy i dziopom nie przepuszcza. Mało tego, bo łońskiego roku zaprzedał dwóch parobków do cesarskiego wojska. Wszystkie chałupy płaczą na niego! Krzywdą jeno ludzką żyje! Miłosierdzia nie zna! Piekielnik to nad piekielniki!

Padały ciężkie słowa oskarżeń niby kamienie na bardzo podniesioną głowę Jaworskiego. Jeno wąsy szarpał, ściskał kurczowo głownię szabli, a zbiesionymi oczami nienawiści jakoby świdrem przewiercał parobków.

- Tandem, powracać nie chcecie? - przerwał skamlenia Zaręba.

Runęli przed nim w proch i czepiając się jego nóg zawyli w śmiertelnej trwodze:

- Na miłosierdzie boskie, nie wydawaj nas, panie, temu piekielnikowi!

- Dosyć. Odstąp! Marsz na swoje miejsca! Słyszałeś waćpan respons! Nie mam nic do nadmienienia. Moją powinnością bronić ich przed każdą przemocą.

- Protestuję! Panie święty, matko jedyna, protestuję! - zaryczał już siny z gniewu, ledwie władnący mową i strasznie dotknięty. - Jak to, ja nie mam prawa do moich poddanych? Waszmość wyprawia sobie ze mną niegodne igraszki! Waszmość gwałci kardynalne prawa Rzeczypospolitej. Obranyś waszmość z rozumu czy co? Wolne żarty, nie mnie brać na plewy! Chłopcy, chwytać moich ludzi, zakować w dyby i na wozy! Nuże, a pospieszać! Sam sobie wymierzać będę sprawiedliwość! Prędzej tam!

- Bujak, kto się tknie choćby palcem tych ludzi, wsypać mu pięćdziesiąt odlewanych.

- Wedle rozkazu się stanie, panie poruczniku! - trzasnął ręką w daszek i wyszedł.

- Tego kpa znam, był dyrektorem moich dzieci, podmawiał chłopstwo do buntów... Teraz mi jasno, teraz miarkuję, w jaką wpadłem kompanię! Rebelizantów!

- Nie będę się tłumaczył, jeno przypomnę: któren z poddanych stanie pod chorągwiami insurekcji, wolnym ma być od pańszczyzny i powinności. Jeno Kościuszko władny jest szafować ich krwią i życiem. Waść nie masz do nich najmniejszego prawa.

- Właśnie że mam: jak mi się spodoba, odpuszczę ich w żołnierkę, ale na przymus odpowiem szablą! Do króla pójdę ze skargą, przed trybunały, na sejm!

- Nie wrzeszcz, waćpan! I coś jeszcze rzeknę, wysłuchaj: oto nie masz wstydu ni sumienia! Kraj w upadku, nieprzyjacioły w granicach, kto jeno poczciwy, stawa w obronie ojczyzny, Kościuszko ogłosił świętą wojnę o całość, wolność i niepodległość. Nawet chłopstwo się garnie pod chorągwie na głos powinności, ale dla waści i jemu podobnych najważniejszą sprawa: zachowanie pańszczyzny! Milsze wam jakieś parszywe psie Wólki niźli ojczyzna! Podłe egoisty!

- Nie przyjechałem słuchać peror, jeno po swoich zbiegłych poddanych!

- Nie podnoś, waść, głosu i ruszaj sobie do wszystkich diabłów!

- Jak? Do mnie taka mowa? Może się przesłyszałem, może mnie słuch myli?

- Toć powtórzę, żeś cymbał i wynoś się, pókim dobry! - zawołał Zaręba.

- Za taką obelgę zapłacisz mi krwawo, hetko pętelko! Popamiętasz Jaworskiego! Nie puszczę ci tegopłazem, smyku jeden! - wyrwał szablę i rzucił się ku niemu.

- Rata! - krzyknął Zaręba, nawet nie racząc się zasłaniać przed ciosem. Wpadło sześciu żołnierzów z nasadzonymi bagnetami.

- Wyprowadzić tego jegomościa na dół, na trakt do Goszczy. A będzie się opierał, burdy wyrabiał, bronił: macie kolby. Bujak, poprowadź! Precz z nim!

Zakotłowało się nagle pod namiotem; lecz po chwili Jaworski był rozbrojony, zakneblowany, gdyż ryczał niby wół zarzynany, i wyniesiony.

Stach Górski patrzał w Sewera oczami przerażenia i zarazem admiracji.

- Narobi wrzasku na całą Rzeczpospolitą! - nieśmiało zauważył.

- Niechaj krzyczy. Nie obejdzie się tam bez dotkliwych pamiątek! Oto masz szlacheckie fanaberie! Cokolwiek byś poczynał dla szczęścia i ocalenia ojczyzny, musisz takiego pierwszego lepszego cymbała molestować o przyzwoleństwo. Bowiem on jest panem Rzeczypospolitej i może krzyknąć: Nie pozwalam! I może ćwiertować ją na części i bezkarnie sprzedawać! Niepodobna znosić tego dłużej! - skarżył się przejęty zgorzkniałymi czuciami. Rozmawiał w tej materii do późna, lecz zaraz po odejściu kasztelanica rzucił się na słomę i natychmiast zasnął.

Nie słyszał nawet powrotu Kaczanowskiego i wołań Ślaskiego, spał jak zabity.

Wkrótce cisza oprzędła całą Koniuszę i sen pogasił wszystkie gwary i ruchy. A jakoś wnet po pierwszych kurach deszcz był ustał, zrobiło się chłodniej, chmury opadły w doliny, niebo się przetarło i tu i owdzie zaświeciły gwiazdy. Potem zaś księżyc wypłynął na modrawe nieskończoności. Świat przemieniał się w senne majaczenie. Srebrzysty welon spowił kiry nocy. Ziemia stała się już tylko wzburzonym morzem sinych mgieł, po których niby chmury płynęły czuby gór i czarne majaki lasów. Nie wiadomo już było, gdzie kończy się ziemia i zaczyna niebo. Wszelaki kształt był już tylko skrzeniem świateł i mroków. Bezdenna otchłań się rozwarła milczenia i tajemnicy. Wszystkie żywioły zapadły w senne upojenia.

Aż wiatr zbudzony gdzieś w nizinach przybiegł zatargać odrętwiałymi drzewami. Nagie gałęzie chwiały się cicho, lękliwie, jakby goniąc za własnym cieniem. Nawet się zdało, iż czarna wieża kościoła również się kołysze. Na placu drżały połyski karabinów, poustawianych w kozły. Grudy uśpionych żołnierzów znaczyły się rzędami, niby czarne zagony. Niekiedy rżały gdzieś konie. Stąpania wart odmieniały się równo i monotonnie, jak ruchy wahadeł. Wozy rzucały mętne, przerywane groble cieniów. Niekiedy podnosiły się jakieś senne głowy, ktoś zakaszlał, szczęknęły bronie, zaskowyczał pies obozowy. Cisza potem stawała się jeszcze uroczystsza.

Tylko w głównej kwaterze czuwano. W jakiejś chwili otwarły się drzwi, ktoś wyszedł i bezszelestnie snuł się między uśpionymi wojskami.

- Wer da? - wołały straże nastawiając bagnety. Cień przystawał.

- Warszawa! - padało hasło. Żołnierz prężył się, karabin wracał na ramię, a cień majaczył w coraz innej stronie. Żołnierskie psy chodziły za nim nieodstępnie. Czasem pochylał się nad pośpionymi szeregami; to słuchał ech z głównego obozu, rozbitego pod Koniuszą na skalbmierskiej drodze, ale najczęściej wsparty naarmacie, zapierającej drożną gardziel, patrzał czułymi oczami troski w nieprzejrzane dalekości, jakby w duszę własną, a może w jutro, wstające z niezgłębionych otchłani przeznaczenia?...Rozdział IV Pora była jeszcze wczesna, na świtaniu; na wschodzie rozpalały się pierwsze zorze, a niskie niebo zaczynało się, podnosić i przecierać z ciemności. Szare mgły pokrywały ziemię jakoby wzburzonymi wodami, z których tu i owdzie wytryskiwały samotne drzewa, łysiny skalistych wzgórz i czarne lasy, pnące się na wyniosłości. Niezmierny spokój rozpościerał się nad światem. Oszroniałe gąszcze, jakoby z perłowej masy uczynione, stały zdrętwiałe, bez ruchu. Powietrze było stężałe, rzeźwe i bardzo słuchliwe. Nie przepadał szmer choćby najlichszy. Bełkotały nie wiadomo gdzie jakieś strumyki. Z dolin od wsiów, zatopionych we mgłach, dochodziły piania kogutów i niespokojne naszczekiwania. A gdzieś z południowej strony, jeno daleko, daleko, zadrgały głucho i trwożliwie jakby bicia dzwonów i brzask pożarów zatlił się w mrokach krwawymi zarzewiami. Zdawały się tam pomnażać czarne chmury skłębionych dymów. Gasło to jednak w świtaniach i ściekało. Natomiast skowronki coraz liczniej śpiewały nad ziemią. Kroki pikiet, brodzących we mgłach, bity akuratnie i miarowo jak wahadła zegarów. Niekiedy zagrzmiał tętent przelatujących podjazdów. Czasem zatargał krzyk straży żądających hasła i twardy zgrzyt odwodzonego kurka!

Czuwano wszędzie żarliwie i nieustannie.

Koniuszą, widna nad morzem mgieł niby czarny korab unoszący się w spienionych odmętach, zawrzała ruchem i rozbłysnęła ogniskami. Wstawał również i główny obóz, zatoczony pod górą, nad drogą do Skalbmierza, skryty pod drzewami i cały jeszcze we mgłach. Wielkie ogniska rozkwitały w szarych ćmach czerwonymi krzakami dając niekiedy widzieć majaki oddziałów, zwierających się do wymarszu, chwiejne zarysy łbów końskich, pęki lanc z obwisłymi proporcami lub czarne gardziele harmat. Obóz zawrzał wytężonym ruchem, ale pomimo pośpiechu, z jakim zwijano namioty i upakowywano wozy, nie dojrzał bezładnej gorączkowości, bowiem wszystko odprawowywało się w wymierzonym tempie i wedle komendy. W miarę jeno przybywającego dnia wzmagał się pośpiech i głośniały końskie rżenia, skrzypy wozów, brzękania zaprzęgów, nawoływania i krótkie rozkazy.

Właśnie pod tę porę zadzwoniła gdzieś z góry sygnaturka na znak rozpoczynającej się mszy świętej. Obóz z nagła przybrał postać cichszą i bardziej skupioną. W nieprzejrzanych tumanach i brzaskach ognisk rozszeptały się pacierze jakby szmerem niezliczonych liści. Zaś po rosie spływały z Koniuszy echa śpiewań i przejmujące, dalekie grania organów. Msza odprawiła się prędko, gdyż pokrótce zaśpiewały dzwony ogromnym głosem. I jeszcze były coś rozgłaszały na wszystkie strony świata, gdy na urwistej i krętej drodze z Koniuszy pokazał się oddział kawalerii. Pędzili na dół, ginęli oczom na skrętach, znowu migotali na białej drodze, aż zjechawszy na podgórze przepadli w nizinnych mgłach na długą chwilę. Pokazali się dopiero za obozem, na wzgórzu znacznie wyniesionym, przy gardzieli szerokiego wąwozu.

Naczelnik się pokazał ze swoim sztabem i asystą konnych wolonterów.

Obóz ścichnął, znieruchomiał i dech przytaił. Wszystkieoczy darły się do niego przez mgławe przesłony niby przez ogromną, zapoconą szybę.

Owo w tym momencie słońce się pokazało, ogniste płomienie trysnęły na świat, mgły nagle skłębione zaczęły bić w górę pierzastymi słupami niby dymy z niezliczonych kadzielnic.

Wielka chorągiew dźwignęła się przy Naczelniku i zagrała trąbka.

W odzewie wszystkie tarabany naraz zabiły, suchy grochot posypał się prędko, mocno, nakazujące i wraz zadudniła ziemia pod krokami tysięcy. Armia ruszyła w pochód.

Wynurzali się spod góry, z mgieł rzednących i leśnych mroków, jakoby

z wnętrza samej Koniuszy, owi bajeczni rycerze, śpiący tam od prawieka, którzy gdy pora nadeszła i trąby zagrały, powstali na krwawe boje, na zbawienie ojczyzny.

Zagrzmiała ziemia pod kopytami, zalśniły lance i powiał szum proporców biało-zielonych. Ukazała się straż przednia, oddział wyborowej kawalerii, uformowanej z poszczególnych szwadronów Madalińskiego, Manżeta, Biernackiego i Wirtemberga. Wiódł ich major Rożniecki na ścigłym siwoszu, czwaniąc nim przeróżne obroty. Konie mieli rosłe, suche, zwrotne i o krwie gorącej. Siedział na nich lud dorodny, zarówno towarzysze, jak i pocztowi. Spod wysokich, czarnych czap, przepasanych na skos białymi sznurami i zdobnych w białe kity, widniały twarze ogorzałe, nastroszone, konopiaste wąsiska, oczy niebieskie, a miny srogie. Pierwsze szły szwadrony Madalińskiego pod porucznikiem Zborowskim. Chłopy drapieżnym orłom podobne, ci to właśnie pierwsi podnieśli chorągiew insurekcji; sam żołnierz wyborowy i w ogniu wypróbowany. Porwali się z Różan i Ostrołęki, wymówili posłuszeństwo królowi i hetmanom, a zawróceni spod Warszawy racjami polityki poszli na przebój ziemiami króla pruskiego wycinając mu garnizony, rozbijając oddziały, łapiąc kasy i obalając graniczne słupy. Znaczyli swój pochód trupami knechtów i paleniem pruskich urzędów, rozsiewając blady strach, sięgający aż Berlina! Jechali czwórkami, każdy szwadron z osobna i ze swoimi oficjerami na czele, z karabinami na plecach, z długimi lancami u prawego biodra, pochyleni nieco naprzód, spokojni a uważni. Sprezentowali broń przed Naczelnikiem i gdy padła komenda, porwali się z miejsca galopem, aż zafurkotały proporce, oficjerskie białe płaszcze wzdęły się na kształt skrzydeł i linia czerwonych pantalonów z białymi lampasami zamigotała rozwianą wstęgą.

Za nimi w przepisanym odstępie wyłaniały się głębokie szeregi piechoty.

Dwa prawie kompletne bataliony regimentu Wodzickiego. Żołnierz rosły, barczysty, dobrany wzrostem i zgoła w nowym moderunku: granatowe kurty z różowymi rabatami i takież pantalony, obcisłe z lampasami. Na głowach wysokie, czarne kołpaki z wąskimi daszkami, nad którymi trójkątna, wysoka mosiężna blacha z orłem, czyniąca z kołpaka podobieństwo biskupiej infuły; denko czerwone i strojne zakrzywione niebieskie pióro; skórzana podpinka pod brodą; białe flintpasy, ledewerki, czarne z białymi orłami patrontasze, cielęce tornistry przy boku, płaska blaszana flasza u pasa i karabin z

nasadzonym bagnetem na ramieniu. Oto była postać tych walecznych żołnierzów. Przed pierwszym batalionem jechał na karoszu major Lukke, a drugim dowodził major Kalk.

Maszerowali w przepisanym porządku, ściśniętym frontem, z doboszami w odstępach między kompaniami imłodszymi oficjerami na bokach. Przeszło tysiąc doborowego żołnierza; ława serc mężnych i oddanych ojczyźnie. Mimo drożnego marszu przeciągali przed Naczelnikiem wyciągnięci i sprężeni jak na defiladzie, rypiąc nogami, aż się otwierało błoto. Krok przy tym trzymali tak akuratnie mierzony, że las bagnetów dawał pozór stalowej, równej szczotki.

Naczelnik pochylając się z konia obejmował ich zadowolonym spojrzeniem, znajdując ich w wyśmienitej kondycji, o czym był nawet mówił do stojących pobok: Zajączka, Madalińskiego, Manżeta i Fiszera.

Potem zazieleniła się niby łan kompania artylerii Deybla: dwanaście armat różnego wagomiaru, cugi dobrane do maści, czarne i w czarnych zaprzęgach. Za każdą półbaterią jaszcze amunicyjne i porządkowe wozy, zielono pomalowane. Konnowody w czerwonych, wysokich rogatywkach z białymi kitami na przodkowych koniach. Kanonierzy w zielonych kurtach z czarnymi obszlegami, przy szablach, w stożkowych kapeluszach z podwiniętym rondem i rozstrzępionymi, białymi piórami, maszerowali z prawej strony, zaś bombardierzy z wyciorami na ramionach i amunicyjnymi torbami, przewieszonymi przez plecy, jak czasu marszu w bliskości nieprzyjaciela, trzymali krok tuż za armatami. Baterie przesuwały się powoli, miejscami nawet utykając, gdyż wozy, jaszcze i lawety zarzynały się w błocie aż po osie. Nieraz wypadało doprzęgać zapasowe cugi, a całą kompanię ruszać do pomocy. Rwały się zaprzęgi, przez co i czasu niemało zmitrężono.

Rudawe, długie cielska harmat, toczące się na niskich łozach, dawały podobieństwo straszliwych krokodylów, jakoby gotowych do skoku. Czekało się, rychło li te potwory zaryczą i buchną ogniem i żelazem.

Dowodził nimi kapitan Laskowski.

Naczelnik lustrował działa ze szczególniejszą uwagą, bowiem na tej broni zwykł był zakładać wielkie nadzieje. Cóż, kiedy ich kwota była w proporcji potrzeb nikczemna!

Nowy grochot bębnów i głuche bicia kroków odwróciły jego zatroskane oczy.

Nadchodził batalion trzeciego regimentu imienia Czapskiego pod

kapitanem Waligórskim; ludzi pół tysiąca, różniących się jeno żółtymi rabatami i kapeluszami.

Po nim następował szóstego regimentu Ożarowskiego batalion drugi pod starym pułkownikiem Szyrerem. Batalion wiódł ze sobą dwa działa trzyfuntowe.

Zaczem znowu pokazała się kawaleria długą kolumną zbrojnych mężów i koni wesoło parskających. Czoło kolumny sprezentowawszy broń przed Naczelnikiem ruszyło truchtem. Łoskot bębnów i tętent koni dawał podobieństwo przelatującej burzy. Przemknęło ośm szwadronów Madalińskiego, główna siła jego brygady, wyprowadzonej niespełna miesiąc temu aż hen znad Narwi. Znać było na nich trudy gwałtownych pochodów i nieustannych przerąbywań się wskroś nieprzyjacielskich zasieków. Właśnie o tej porze, gdy już były mgły opadły i słońce zaświeciło im w oczy, łacno dojrzał ich wymizerowanie. Wielu miało jeszcze głowy w zakrwawionych szmatach i na twarzach ledwie podgojone plejzery. Moderunek też pokazowa! się zszarzany i obdarty, zaś wychudzone, poszerszeniałe konie jeno grały żebrami. Przeciągali jednak miniasto, buńczucznie i z nie osłabłą ochotą na nowe trudy, boje i rany...

Za nimi przejechało również ośm szwadronów z brygady Walewskiego; tych brygadier Manżet osadził na miejscu, że dziw konie nie zaryły nozdrzami w błocie, zasalutował Naczelnikowi iruszył na czele swojej brygady naprzód.

Ledwie zady ostatniego szwadronu zginęły w wąwozie, kiedy cała droga od Koniuszy zabieliła się jakby śnieżną nawałą i tysiącznymi migoty.

Następowała potężna kolumna kosynierów. Prowadził ją Kczewski, bywszy pułkownik regimentu Czapskiego, wraz ze Ślaskim i adiutantami.

Chłopi pokazali się w zwartych szeregach, niby młody, brzozowy gaj, jednako śmiali, gibcy i biali. Pokrywała ich niby ruchoma fala maków rozkwitłych, nad którą gęsto chwiały się sine, połyskliwe kłosy pik, kos i bagnetów. Walili mocno, prędko i niefrasobliwie, jakby na procesją. Już tu i owdzie pękały szeregi, łamały się linie i gubili krok, a na widok Naczelnika zapomnieli o wszelkiej subordynacji, bowiem naraz tysiące czerwonych krakusek wyleciało w powietrze i wybuchnął ogromny, niebotyczny krzyk.

- Niech żyje Naczelnik! Niech żyje nasz ociec! - I wraz jęli czynić

pokłony chorągwiami. Szczęściem następujące tuż piechoty tak potężnie na nich napierały przymuszając do pośpiechu, że przeszkodziły rozsypce całej kolumny, wielu już bowiem darło się na wzgórek do stóp Naczelnika.

- Podwójny krok! Marsz! Marsz! Biegiem! - grzmiał zgniewany Kaczanowski do swoich żołnierzów, następujących na pięty kosynierom. I sprawił, co był chciał, nie dopuszczając większego rozprzężenia. Prowadził bowiem cztery kompanie wyborowej piechoty: dwie z regimentu Czapskiego i dwie Ożarowskiego. Kościuszko powierzył mu asekurację kosynierów. Funkcja była ważna i dowód niemałej wiary w jego zdatność, ale chociaż komendę przyjął, sprawował ją nie nazbyt usatysfakcjonowany. Właśnie w tej materii był się zwierzał Zarębie obok jadącemu.

Po nich już tylko ciągnęły tabory pod osłoną żołnierzy municypalnych Krakowa.

Naczelnik przepuściwszy ostatnie szeregi wjechał na dość wyniosłe zbocze wąwozu i podniósłszy do oczów perspektywę, przeglądał maszerującą armię. Pokazowała mu się garścią znikomą, ledwie się znaczącą w przestrzeniach. Chmurniał nie odpowiadając na jakieś słowa Zajączka, jakby jeszcze raz obliczał te skąpe siły do proporcji wrogów, przeciwko którym wyruszały: sześciotysięczny korpus, powstający zuchwale na wszystką potęgę imperatorowej i króla pruskiego!

Zali to nie szaleństwo?

Spiął konia ostrogą i wymijając żołnierzów, patrzał im w twarze.

Każdy starczył na dziesięciu! Mówiły mu to spojrzenia, pełne męstwa i bezgranicznej miłości ojczyzny. Każdy da głowę z uniesieniem! I położyć ją musi!

Dumał podnosząc wzrok na orły szamocące się na chorągwiach: Padniemy wszyscy, lecz krzyk ginących obudzi sumienie powszechności. A skoro raz ocknie się Rzeczpospolita, walczyć musi aż do zwycięstwa!

Skręcił nieco na stronę i polami pospieszał na czoło armii, okryty jakby chmurą oddziałem wolonterów cwałujących za nim.

Zasię wojska, mitrężąc sporą kwotę czasu z racji ciężkich dróg i utykania w błocie artylerii, maszerowały rozciągniętą kolumną, wyginającą się po sfalowanych polach wstęgą rozmigotaną barwami tęczy. Powiewały nad nią proporce i lśniły lasy bagnetów. Czasem zagrała trąbka, zawarczały bębny lub rozdzwoniły się na kamieniach kopyta

szwadronów. Świeciło blade słońce, skowronki śpiewały nad głowami wszystką radością, niebo rozpinało się seledynową oponą i tchnienia wiosennej aury przejmowały lubością. Adokoła roztaczał się kraj cudny, wysoki, dziwnie pofałdowany, pełen niespodzianych rozpadlin, długich grzbietów, wąskich dolin, bełkocących wezbranymi potokami, głębokich, mrocznych wąwozów, rodzajnych pól, wiosek, rozłożonych u stóp wzgórz, dzikich pustek, zielonych łąk, czarnych lasów, stawów podobnych do modrych oczów pogubionych w nizinach i szarych skał występujących z ziemi niby pięście gniewnie grożące. Kraj cudny, ale mało sposobny do obrotów większymi masami wojsk i niebezpieczny, gdyż na każdym kroku zjawiały się przeszkody, tamujące poruszenia i mogły czyhać zasadzki. Armia z tej przyczyny posuwała się z wolna i z niezmierną ostrożnością, prawie z palcami na kurkach karabinów. Konne i piesze patrole nieustannie brodziły dokoła z uwagą, przetrząsając najbliższą okolicę, zaś na dłuższych odpoczynkach wojsko przybierało postać wyczekującego napadu wroga. Nie wypuszczano z garści karabinów.

- Jaka nakazana dyrekcja? - zagadał Kaczanowski Zaręby.

- Oczywiście na Skalbmierz; gdzie dalej pomaszerujemy, ani sobie imaginuję.

- A ja wiem jedno: że od Warszawy nadciąga Tormasow, od wschodu czai się tu gdzieś Denisow, od Lublina pospiesza Rachmanow; i Łykoszyn także musi być niedaleko, że idziemy jakoby w nastawiony sak, w który jeśli pozwolimy się wpędzić, to i całej garści kłaków z nas nie pozostanie. Wyszliśmy, aby ich pobić! Szukajże wiatru w polu! Paskudna okolica, na staje nie odkryjesz przyczajonego wroga. Górki, gaiki, białe chatki, strumyki; brakuje tej sielance pasterza z piszczałką i owieczek z błękitnymi szarfami, a byłoby jak na teatrum! - drwił klnąc na przemian.

- Masz podpułkownik humory, jak po occie siedmiu złodziejów! A może jaka kontuzja?

- Sam nie wiem, co mnie do pasji przyprowadza. Chyba bliskość bitwy, którą czuję w powietrzu! A może waść podejrzewa, że mnie tak ekscytuje dowództwo nad kosynierami Kczewskiego? Kawalerski parol, nie pragnąłem tego honoru i sam na tę szarżę doradzałem tego starego kpa. Ślaski z polecenia Naczelnika indagował mnie w tej materii. Wolałem dostać w asekurację tych nowych obywatelów. Ho! ho! niech no mi się zachwieją w ogniu, dam ja im bobu! Mniemam, jako na taką okazję długo czekał nie będę. Zobaczysz, jak będą brali nogi za pas!

Zaręba zbył ten przedmiot milczeniem, szło mu o nierównie ważniejszą

sprawę.

- Czy istotnie Moskale nadciągają i z tylu stron?

- Prawda, i rachują ich na kilka tysięcy. Naczelnik miał pewne wiadomości, a nie dopuszczając, aby nas przydybali w Krakowie i może wygnietli, postanowił wystąpić naprzeciw. Niemały to azard ruszać z taką garścią!

- Od tego wystąpienia zależy powodzenie insurekcji i przyszłość Rzeczypospolitej.

- Jakby waść słyszał, że takie same racje podawał Naczelnik. Zadanie nasze bardzo ciężkie: trzeba nam nie dopuścić połączenia się nieprzyjaciół, rozerwać sieć, jaką nas chcą ułowić, i maszerować na Warszawę. Tom słyszał w nocy na naradzie w Koniuszy. Tylko Zajączek się temu przeciwił. Nie lubię rudego pyska tej wielmożności. Zawsze stawia veto i wściekły, jeślinie postawi na swoim. Większy to ambit niźli zdatność. A przy tym przybiera pozór srogiego jakobina, żeby łacniej przycinać każdej zasłudze i cnocie! - mówił z nietajoną niechęcią.

- Trudno o bardziej utrafiony konterfekt. Cóż to za wsie przed nami?

- Pierwsza nad drogą Imbramowice, zaś tamta za nią, nieco na prawo, Gruszów - objaśniał zaglądając do marszruty - tam właśnie mamy wyznaczony dłuższy odpoczynek. Piechota już nawet sięga opłotków. Naturalnie, do chałup się nie dociśniemy, przyjdzie nam rozkładać się na błocie. Żeby nas tylko nie ugościł jaki rzęsisty deszczyk! - szepnął wskazując na długą szarą chmurę, zaciągającą słońce.

Naraz w Imbramowicach czy też gdzie za nią zatrzeszczały karabinowe wystrzały, zrazu pojedyncze, rozsypane i bezładne, a po chwili już regularnymi salwami.

- Baczność! Formuj się w kolumnę ściśniętą! Kolumna przez lewo w tył - zwrot! - zakrzyczał Kaczanowski, bowiem już cała armia drgnęła gwałtownie wstecznym rochem. Bębny biły krótkim, groźnym werblem. Zagrały trąbki kawalerii. Komendy grzmiały ze spokojną mocą. Adiutanci pędzili z rozkazami, aż koniom grały wątroby. Wojska cofnąwszy się nieco, rozwijały się na polach szerokim frontem przed Imbramowicami. Piechota wzięła stanowiska z obu stron drogi, armaty zatoczono w przerwy i na boki, kawaleria stanęła na flankach, rezerwy na wskazanych sobie miejscach, zaś kosynierzy sformowani w ściśniętą kolumnę, strzeżoną na skrzydłach przez kompanię Kaczanowskiego, pozostali na drodze jakby wrośnięci w ziemię. Tyralierskie łańcuchy czołgały się z

karabinami gotowymi do ataku. Kiedy armia ustawiła się do bitwy i jakby zakrzepła w miejscach, strzały rozległy się mocniej, gęściej i bliżej. We wsiach wybuchały straszne lamenty i krzyki. Czasami dochodziły tętenty koni, wrzaski jakieś nieludzkie i głuche szczęki broni. Wrzask podniósł się niebosiężny, gdy jakaś chałupa w Gruszowie stanęła w ogniu i wystrzeliły fontanny czarnych dymów. Wojska jednak stały nieporuszone, twarze były skupione w zasłuchaniu, oczy błyszczały żywiej, serca się tłukły niby spętane ptaki, a garście silniej ściskały kosy, lance czy karabiny.

Naczelnik raz po raz ukazował się przed frontem z trębaczem, otrębującym rozkazy. Jakieś szwadrony, odłamujące się z flanków, wymykały się gdzieś na strony.

- Już ich docinają, ani jedna kozacka noga ujść nie powinna - powiedział Fiszer osadzając konia przy Zarębie.

- Chwała Bogu, doda to wojskom ducha.

- Ba, nie wiadomo, czy za tym podjazdem nie następują główne siły. Na razie nic jeszcze pewnego. Trzeba czekać! - szepnął i pognał do taborów pozostawionych dalej. Zaległo uroczyste milczenie jakoby w czas nabożeństwa, wojska stały z przytajonym tchem, zasłuchane w odgłosy potyczki, która zdawała się przetaczać ze strony na stronę; wieś i sady zasłaniały walczących, lecz już słyszeć się dawały coraz bliższe wrzawy, tętenty i gorączkowe, prędko następujące salwy. Wkrótce zaś na polach z prawej strony Imbramowic pokazały się konie bez jeźdźców, zbiesione, całe w pianie i pędzące naoślep. Potem kilkunastu kozaków, leżących na końskich karkach, rwało ze wszystkich sił próbując się przemknąć pomiędzy wzgórzami a kawalerią stojącą na swoich stanowiskach. Szwadrony ani raczyły spojrzeć na tę czerń uciekającą w popłochu, natomiast tyralierzy, przyczajeni w zaroślach, przywitali ich z boku rzęsistym i celnym ogniem; kilku spadło na ziemię, a reszta, snadź oprzytomniona strzałami i widokiem wojsk, zawróciła w miejscu z niesłychaną sprawnością i akuratnie pod nastawione lance nadbiegających dragonów Zborowskiego.

Na oczach wszystkiej armii zawiązała się krótka, rozpaczliwa walka. Kozacy zwartą kupą i rozpuściwszy konie uderzyli pikami. Dragoni gruchnęli z pistoletów. Wstęga ognia i dymów przeleciała. Zamigotało kilkadziesiąt szabel siekąc bez pardonu. Splątany wir ludzi i koni okręcał się dokoła, jak kiedy wicher pochwyci kupę zwiędłych liści, zakotłuje nimi, zatarga, rozmiecie a kręci bezustannie niby wrzecionem. Nie

sposób było rozeznać ludzi w tej zawierusze, zaledwie dojrzał oszalałe skręty koni i migotania szabel. Czasem złowrogo zgrzytnęły żelaza, koń wypadał z odmętu, raz po raz buchał chrapliwy, nieludzki krzyk i raz po raz jakiś człowiek spadał pod kopyta. Wszystko odprawiało się tak błyskawicznie, że nim się dobrze przyjrzano, kozaków już nie stało; dragoni roznieśli ich na szablach, porąbali, zatratowali i na głos trąbki, nie chowając okrwawionych szabel, ruszyli z powrotem.

Chłopstwo rzuciło się łapać konie, obdzierać zabitych i zbierać rozrzuconą broń.

Wojska snuły najszczęśliwsze horoskopy z tej zwycięskiej potyczki, ale wciąż czuwały z bronią u nogi, gotowe na każdą okoliczność. Oficjerowie stali na swoich miejscach, dobosze czekali z podniesionymi pałkami, trębacze z trąbkami w rękach. Zapalone lonty dymiły cienkimi pasmami, amunicyjne jaszcze były otwarte, paszcze armat narychtowane, kanonierzy na swoich miejscach, cugi z przódkarami również.

Czas dłużył się wszystkim niezmiernie; głód już skręcał kiszki, drętwiały nogi, ciężyła broń, niejednego morzył sen, lecz co pewien czas wstrząsał znieruchomiałymi szeregami krótki, twardy głos komendy:

- Baczność! Stać! Baczność!

Tak przechodziła godzina za godziną. I tak przeszła reszta dnia. Słońce skryło się za wyniosłymi, lesistymi wzgórzami, cień padł na niziny i chłód wstawał z przemiękłej ziemi.

Zmierzch sypał na świat szarym tumanem zimnych oparów.

W pierwszej z brzega chałupie Imbramowic odbywała się narada, badano rannych jeńców i wyczekiwano z rosnącym niepokojem powrotu rozesłanych podjazdów.

Było już zupełnie ciemno, gdy pojawił się znowu przy Zarębie Fiszer.

- Nareszcie! Już mnie diabli bierą z wyczekiwania! - zagadał Kaczanowski.

- Rozkaz Naczelnika! - zasalutował podając mu długi, nie zapieczętowany karteluszek.

- Nim skrzeszą ognia i przeczytam, dostanę z ciekawości pypcia na jęzorze.

- Nie ma sekretu, powtórzyć mogę: "Podpułkownik Kaczanowski natychmiast obsadzi swoimi kompaniami Imbramowice i weźmie pod szczególny dozór trakt do Skalbmierza. Na okoliczność pojawienia się

nieprzyjaciela w ciągu nocy zatrzymywać go ma jak najdłużej, zbada jego siły i cofać się będzie do głównych sił. W razie spokoju opuści pozycje o świcie."

- Widzę, dyspozycje odmienione. Nie idziemy już naSkalbmierz? - ledwie wykrztusił.

- Zmieniły się okoliczności. Armia pomaszeruje akurat w przeciwną stronę.

- Przebóg, czyżby od tamtej ściany już nam zagradzali drogę!

Fiszer pochyliwszy się z siodła szepnął im z trwożnym naciskiem:

- Mówię sub secreto: jesteśmy jakby otoczeni z trzech stron! Tylko cicho, na Boga!

- Bywało się w gorszych opałach! Zmienia to jednak postać rzeczy. Rozkaz to rozkaz, ale jakże mi odpowiadać za dobry skutek bez armat i choćby szwadrona kawalerii?

- Zapomniałem dodać, że dwa granatniki i jedną sześciofuntówkę już prowadzi waszmości porucznik Małachowski. I stawi się na rozkazy szwadron z brygady Manżeta!

- Cóż postanowiono względem kosynierów? pytał Zaręba, głęboko poruszony wieściami.

- Pułkownik Kczewski już dostał rozkazy. Pozostaną przez noc na tych polach, zajmą miejsca wojsk odchodzących na nowe pozycje. Mają się tak roztasować i tyle zabrać miejsca, jakoby biwakowała wszystka armia!

- Fortel dla zamydlenia oczów! Z tego konkluduję, jako Moskale gdzieś blisko!

- Być może, jako aktualnie już patrzą na nas z tamtych gór z prawej strony i na wprost! - wskazał pogarbione i czarne linie lasów, oddalone zaledwie o parę wiorst. Jasne niebo wydawało ich stromość i rozległość. - Mości poruczniku - zwrócił się do Zaręby - Naczelnik przyzywa cię do swojego boku. Do fortunnego jutra, panie podpułkowniku! - popędzili spiesznie w stronę Imbramowic.

Kaczanowski z prawdziwą przykrością rozstawał się z Zarębą, wobec jednak wyraźnego rozkazu jeno zaklął siarczyście i przystąpił gwałtownie do wypełniania poleceń wodza. W jakąś godzinę wszystko było dokonane na godne przyjęcie wrogów i wieś pogrążona w ciemnościach i ciszy dawała obraz jakby wymarłej.

Równocześnie i kosynierzy rozkładali się na opuszczonych przez wojska

stanowiskach. Zatoczono bardzo szerokie obozowisko. Rozbito kilkadziesiąt namiotów, a kilkaset niewielkich ognisk, rozrzuconych bezładnie i na dużej przestrzeni, buchnęło w niebo czarne niby smoła. Rozmigotała się cała nizina, wrząca już niemałym gwarem i krętaniną. Zwłaszcza po gorącej strawie, kiedy przedzwoniły kociołki, humory jęły się podnosić i coraz swobodniej ujawniać. Wielką do tego przyczyną okazały się żołnierki, jakie były ściągnęły do obozu wraz z taborami, każdą bowiem obsiadły kupy parobków, suszących do nich zęby i po swojemu baraszkujących. Juści, dłużne nie pozostawały, że zaś gęby miały wprawne i w słowach nie przebierały, to niefrasobliwy śmiech nieustannie rozlegał się przy ogniskach. A że starszyzna niczego nie wzbraniała, więc doszło do tego, iż gdzieś w środku obozu zagrała chłopska kapela: skrzypki rżnęły od ucha, bębenek warczał i basy pobekiwały drygliwie do wtóru, że tu i owdzie prawie same nogi jęły przytupywać i jakieś zawadiackie piosneczki wylatywały niby pobrzękiwania pasików. Obóz przybierał postać odpustowego zbiegowiska, lecz z dala mógł się istotnie wydawać obozem wielkiej armii, dufnej w swoją siłę. Nieposkromione śmiechy, śpiewy, grania i światła rozchodziły się daleko w nocnej cichości. Z wolna też i ludzie ze wsiów pobliskich:z Imbramowic, z Gruszowa, ze Smoniowic, przywabieni tym zgiełkiem, ściągali pośpiesznie całymi gromadami, jakby na dziwowisko. Stawali zrazu z daleka, nieśmieli, rozciekawieni, a nie mogący zawierzyć własnym oczom.

Jakże, toć za dnia widzieli tysiące maszerującego wojska, tysiące konnicy przewalało się drogami, poszóstne cugi ciągnęły harmaty, szły nieskończone wozy, widzieli starszyznę na wspaniałych koniach: a tu jeno pokazywały się oczom same chłopskie twarze i chłopskie ubiory! I odprawowała się zabawa niby na jakimś chłopskim weselu! Ki diabeł poprzemieniał! Przecierali sobie oczy.

- Patrzajta no, ludzie! Samo chłopskie wojsko! Parobki z Rzędowic, z Żydowa, z Koniuszy i ze wszystkich okolicznych parafii! Sami nasi! - dziwowali się niepomiernie, przysuwając się coraz bliżej. Bartosz zapraszał do ognisk, a straże nie wzbraniały. I nabrawszy śmiałości runęli całą kupą do obozowiska. I dalejże witać swojaków obłapiać się z nimi, a cieszyć. Niejedna matka ułapiła za szyję swojego chłopaka i niejedna dziewczyna. Końca nie było uciechom, gawędom i radościom, oblewanym rzęsistymi łzami powitań.

Pułkownik Kczewski rozkazał pejzanów należycie ugościć.

Do nóg mu padły starce w podziękowaniach, czym głęboko poruszony kazał im przynieść gorzałki wysłuchując przy tym długiej litanii błogosławieństw.

Godnie się też odpłaciło chłopstwo za ten przyjacielski traktament, gdyż niezadługo zjawiły się całe wozy naładowane żywnością, zaś prócz tego wiedli na postronkach spasione wieprze, wiedli cielęta i barany nie rachując już drobiu.

- Co to znaczy? Dla kogo? - pytał zdumiony obfitością darów pułkownik.

- Melduję pokornie: Dla wojska! Dla Polski! - odpowiadał prosto Bartosz.

- Żeby ordynaryjne chamstwo miało tyle czucia dla ojczyzny! Świat się przewraca do góry nogami - myślał pułkownik nie mogąc tego wymiarkować. Schronił się pod namiotem rozbitym z dala od gwaru, nasłuchując szemrzących borów, zali nie wydadzą jakichś zdradnych nieprzyjacielskich zamysłów. Ślaski z kapitanem Casparim zawieruszyli się gdzieś z chłopami, więc sam był przymuszony czuwać nad bezpieczeństwem wszystkich niby żuraw. Co pewien czas lustrował straże i przez Bartosza, warującego przy nim nieodstępnie, utrzymywał czucie z Kaczanowskim. A czas mu się przy tym dziwnie przedłużał i ze wzmożonym niepokojem wyczekiwał świtania. Jeszcze do niego było daleko, zaledwie dziesiątą wydzwonił mu do ucha pektoralik. Noc też stawała się coraz ciemniejsza i od zachodu podnosił się wiatr, staczał się niekiedy ze wzgórz i ze świstem roznosił głownie ognisk.

Tymczasem główna armia, zaraz, skoro się ściemniało, wziąwszy się z miejsca na lewo, ruszyła między wsie Przemęczany a Radziemice, drogą wielce błotnistą i stopniowo wznoszącą się pod górę. Wojska opuszczały swoje pozycje w największej cichości, oddział za oddziałem i nieznacznie wsiąkały w gęstniejącą noc. Zapadała taka nieprzenikniona ciemność, że na krok nic nie rozpoznał i każdą kompanię czy szwadron musiał prowadzić wytyczny w asyście chłopów, znających wszystkie okoliczne wertepy. Posuwano się też jakby po omacku, krok za krokiem i ze ściśniętymi kolumnami. Błoto tłumiło żywsze odgłosy. Koła wozówi harmat, pookręcane słomą, zaledwie dawały znać o sobie. Nikt się nie mógł odezwać głośniej. Oficjerowie szeptem wydawali rozkazy. Wzbroniono palić lulki. A za Radziemicami, na zboczach porytych starymi łomami wapniaka i pełnych głębokich, zalanych jam i pułapek, kawaleria poprowadziła konie za uzdy, że cały ten pochód dawał podobieństwo jakby czarnej chmury, pełzającej niepowstrzymanie wskroś pól i wzgórz, porośniętych krzakami. Zaś te stąpania tysięcy ludzi i koni, nie

dojrzanych w ciemnościach, dawało impresję, jakby plusku nieustannej ulewy czy wodospadu. Podobieństwo utwierdzał głuchy turkot jakiegoś młyna od strony Radziemic. Dopiero kiedy poruszył się wiatr i zaszumiały lasy, nic już nie zdradzało pochodu wojsk. Tylko w ciemnościach przydrożne drzewa siekły gałęziami po twarzach, że żołnierz klął w rozdrażnieniu drogi, kamienie, noc i wszelkie zawady, zwłaszcza iż z chwilą wymarszu niepokój jął się wdzierać do umysłów. Nie potrafili wymiarkować, co się stało. Czemu zbaczają z drogi wytkniętej rano i zgoła w niewiadomym kierunku? Co znaczy ten marsz nocny, prawie ucieczka, i do tego po takich psich wertepach? Lęk przejmował serca. I jakby na cięższą udrękę i podsycanie obaw z opuszczonych pozycji leciały za nimi wzmagające się wrzawy i świeciły coraz jaskrawsze łuny. Czyżby to nieprzyjaciel rozkładał się na ich dawnych stanowiskach? A może już następują? Skóra cierpła na takie przypuszczenie i niejeden mimo woli przyśpieszał kroku. Trwożne szeptania wrzały w szeregach i oczy odwracały się z utajoną obawą. A prawdy nie wiedzieli nawet oficjerowie maszerujący wraz ze wszystkimi. Na krótkich odpoczynkach przykładano uszy do ziemi: żadnych tętentów ni oznak pogoni ani żadnego podejrzanego głosu, nic, jeno poszumy wiatru, bełkoty jakichś rzeczułek i niekiedy rżenia końskie.

- Marsz! Marsz! - popędzały ciche rozkazy; żołnierz brał broń na ramię, prostował grzbiet i maszerował dalej już znacznie spokojniejszy.

Mijali jakieś wsie zacieśnione kamiennymi płotami, a strasznie błotniste; jakieś wody, ledwie siwiejące z nocy, mieli po jednej, to po drugiej stronie; jakieś orne pola sprawdzały nogi, utykające na czubatych zagonach i w głębokich bruzdach. Kościół podobien wyniosłej skale zamajaczył na chwilę. Głębokie wąwozy, obrośnięte lasem, że tylko nad głowami szarzał pas nieba, zanurzały ich w ciszę i noc jeszcze czarniejszą. Czasem przeprowadzały ich drzewa wyciągnięte nad drogą niby pikiety sprężone w powinnej postawie. Niekiedy podnosili się na obnażone grzbiety zasiane głazami, gdzie było znacznie widniej i przestronniej, a wiatr krzyczał przeciągle w same uszy i uderzał rozkolebanymi barami.

I tak przechodziły długie, zda się, nieskończone godziny.

Sen kleił powieki, ciężyła broń, nogi się plątały i niejednemu tak się już troiło w głowie, iż byłby utknął nosem w jakim rowie i pozostał tam bez pamięci, lecz z racji zwartych szeregów płynęli niepowstrzymanie naprzód, jak rzeka wezbrana w ciasnym łożysku i tocząca się ciężarem

masy i nabranego rozpędu.

Było już dobrze po północy, gdy armia sięrozłożyła na jakimś polu osłoniętym lasem zacisznym i na tyle widnym, że można było rozpoznać mrowiących się po nim ludzi Żołnierz przysiadał, gdzie był stanął, i nie wypuszczając broni zabierał się skwapliwie do sucharów i manierek.

Pole było nieco spadziste i na samym dole, przy drodze, szarzało jakieś domostwo, w którym rozkwaterowała się główna kwatera.

Zaręba, chociaż całą drogę przebył w orszaku Naczelnika i parę razy był przyzywany do jego boku, nie kwapił się wraz z drugimi do ciasnych izdebek, tak się bowiem czuł śmiertelnie przemęczony, że pozostał na dworze, koniowi popuścił popręgi, okręcił się burką i przycisnąwszy się do ściany natychmiast zasnął. I nic go nie potrafiło rozbudzić, nawet Górski próbujący się z nim koniecznie rozmówić. Koń snadź również znużony położył się przy nim i tak spali obtuleni w noc i ciszę, jaka wnet ogarnęła wszystek świat. Obóz jakby zamarł. Nawet główna kwatera nie dawała znaku życia, przysłonięte okno broniło od ciekawych. I wiatr z wolna przestawał szumieć.

Czuwały jeno konne i piesze pikiety gęsto porozstawiane.

Równo jednak z pierwszym świtem, kiedy niebo na wschodzie pobielało i wierzchoły gór wynurzały się z morza ciemności, Naczelnik ukazał się przed kwaterą, skoczył na konia i tylko w asyście Zajączka i trębacza pomknął ku Janowiczkom. Nim straże zdążyły sprezentować broń, już go przysłoniły drzewa niedalekiego parowu.

Wraz też zabito werbla i wojska w jednej chwili porwały się na nogi.

Dzień czwartego kwietnia 1794, wypadający w piątek, ów nieśmiertelny racławicki dzień, podnosił się jasny, przejęty cichością i operlony rosami. Zorze rozkwitały na wschodniej stronie i w ich purpurowych brzaskach zaświergotały pierwsze skowronki. Powietrze dyszało wiosną. Rosa siwą wełną pokrywała ziemię i drzewa. Świat z wolna wyłaniał się z chaosu nocy, jakoby w czas stworzenia, i oczom tkliwym na powaby natury pokazował się w dzikiej, pierwotnej urodzie. Okolica jawiła się w szczególniejszej piękności: górzysta, przeorana parowami, strojna tu i owdzie w lasy i w zielone płachty ozimin, a patrząca siwymi oczami stawów i rozlewisk. Pod wzgórzami w szarych mrokach świtań przebłyskiwał kręty Cieklec srebrzystymi pasmami migotów. Dzwoniły jakieś niewidzialne ruczaje i poniki. Ale mało wielbiono te cuda, jakie był jasny dzień odsłaniał, bowiem oczy przetarte

z krótkiego snu orały z niepokojem w mrokach i głuchych dalach.

Obóz pogrążony jeszcze w cieniach zawrzał zwyczajną krętaniną i codziennymi zabiegami. Żołnierz zajmował się jakby do wymarszu na paradę. Rozlegały się śmiechy, żarty i złośliwe uwagi; lecz spodem tej piany codziennych zabiegów krążyły wieści szeptane do ucha i jakieś słowa krakały o bliskości nieprzyjaciela, o jego ogromnych siłach i o nieuniknionej bitwie. Wiedziano tam, z czym powracają rekonesanse i w jaką stronę zmierzają nowe podjazdy, przemykające się skrajami lasów i ciemnymi jeszcze parowami. Stary żołnierz, czując wzbierające nad głową niebezpieczeństwo, tym żarliwiej opatrywał broń,zakładał świeże skałki i próbował ostrza lanc i bagnetów. Nie uszli też powszechnej uwagi pomimo oddalenia oficjerowie wyczekujący Naczelnika przed główną kwaterą ni ich zasępione twarze i tajemnicze narady.

Jakoż istotnie, w miarę podnoszącego się dnia, twarze ich chmurniały zdradzając źle maskowane zgryzoty. Wielka planta, rozłożona na stole wyniesionym pod chałupę, ściągała wszystkich do siebie. Raz po raz ktoś nad nią nisko pochylony wodził palcem po liniach i znakach, a potem odwracał zatroskane oczy na okolicę, coraz jaśniej na widok występującą.

Generał Madaliński w kudłatej burce na ramionach i w czerwonej, wysokiej konfederatce promenował się przed domem okrążając wielką gnojówkę, na której gdakało całe stado wystraszonych kur, przystawał niekiedy i powlókłszy oczami po szeregach formujących się na polu, ruszał dalej i coraz niecierpliwiej szarpał jasne, nastrzępione wąsy. Brygadier Manżet, coś dziwnie ponury, kołysząc się na pałąkowatych nogach, rozmawiał w drzwiach z majorem Lukką. Kapitan od artylerii Laskowski otoczony towarzyszami wskazywał na plancie strome zbocza i kręte górskie drożyny i klął siarczyście. Stary pułkownik Szyrer szeptał do ucha krępemu kapucynowi, a kwatermistrz Wasilewski siedząc na przyzbie gwizdał.

Wolontery z Górskim na czele stali na stronie przy swoich koniach.

Niepokój brzmiał w szeptach, czaił się w oczach, rył się w twarzach i szarpał sercami. Rozmawiali, a oczy mimo woli brodziły po lasach i uszy nasłuchiwały. Sytuacja bowiem przedstawiała się groźnie, a nawet wprost beznadziejnie.

Wojska zajmowały podłużne płaskowzgórze, ostro wynoszące się z południa ku północy, od zachodu zamknięte zboczami ściętymi równo jakby nożem; od wschodu bagnistą niziną, przerżniętą strumieniami, za

którymi gwałtownie podnosiły się wzgórza porośnięte lasami; zaś od południa leżały wysokie grzbiety Górki Kościejowskiej. Jakoby żelazna obręcz więziła armię znajdującą się w kotlinie. Pozycja pokazywała się pułapką prawie bez wyjścia. Pogorszały jeszcze sytuację zwarte lasy, głębokie parowy, mokradła i strome zbocza, niezmiernie utrudniające wszelkie ruchy masami. Na północy za dziemierzyckim dworem wynosił się bór, przerwany parowami i lasami, a łącząc się z lasami Marchocic i Racławic wielką płachtą spływał po spadzistości do drogi wiodącej z Dziemierzyc do Janowiczek. Na wprost tej drogi, stanowiącej oś rozłożonej armii, nad dworem. Janowiczek wyrastało Zamczysko, góra podobna do olbrzymiego kopca i przenosząca wszystko swoją wysokością; od niej na prawo, niby zastygłe fale, rozchodziły się kamieniste grzbiety Górki Kościejowskiej, Wrocimowic, Lelowic Górnych i będzińskie lasy, niby potężny amfiteatr, piętrzący się zwałami wzgórz i borów.

I właśnie ów amfiteatr zajmowali Moskale.

Podjazdy doniosły, że już obsadzili Marchocice, Racławice, Zamczysko, Górkę Kościejowską i Lelowice Górne, czyli wszystkie wyżyny i wszystkie wyjścia.

Zagrodzili drogi od północy, od południa i od wschodu i przyczajeni po lasach na dogodnych, górujących stanowiskach, pięćkroć liczniejsi czekali gotowi.

Jedynie wolna strona od zachodu, w razie przegranej i odwrotu, strome zbocze Smoniowic było nieprzebytą tamą i stawało się grobem.

Nie pozostawało jak zwyciężyć lub zginąć.

Rozumiał to Madaliński irozumieli wszyscy zebrani oficjerowie. Generał nie stracił ducha i wyszedłszy na szersze pole przed formujące się oddziały, z perspektywą przy oczach uważnie lustrował okolice, a zwłaszcza płaszczyzny nadające się do działań kawalerii. Fiszer z konotatką w ręku nazywał każdą miejscowość i objaśniał. Madaliński długo medytował nad położeniem, ale powróciwszy rzekł:

- Tak czy owak, a z tej diabelskiej matni wyrąbać się musimy!

I wyrąbiemy się, panie generale! - wraz odpowiedzieli w najgłębszym przekonaniu. Szczególniejsza zaszła przemiana we wszystkich; bo o ile z początku dręczyły ich niepokoje, obawy i wszystko jawiło się w najposępniejszych farbach, to obecnie, gdy każdy już zważył całą grozę położenia i zajrzawszy śmierci w oczy, własnej duszy się spowiadał,

nabierali cale innego animuszu. Prostowały się hardo postacie i spojrzenia skrzyły się ogniem dumy i pewności. Jakby właśnie w tę porę wschodzące słońce rozpalało w nich radość i dziką moc męstwa. I ani kto mógłby imaginować okoliczność klęski! Lwie serca biły zgodnie jedną wiarą i pewnością. Wróg zapędził ich w matnię!

- Wyrąbiemy się! - wołali z żelazną determinacją. Wróg pięćkroć silniejszy, ma potężną artylerie, zajął górujące stanowiska, może atakować od razu z trzech stron. Zali kępa trzcin oprze się huraganowi?

- Niechaj uderza! Czekamy! Tym chwalebniejsze będzie zwycięstwo i większy tryumf - odpowiadały wszystkie czucia zestrzelone w jedno pragnienie i w jedną pewność.

Kwestia była rozstrzygnięta, że poniechano tej materii. Rozmowy potoczyły się o innych sprawach, dopomagał do nich żarliwie Fiszer swoimi żartami, wesołą twarzą i niefrasobliwym śmiechem. Miał zawsze jakąś facecję do opowiedzenia.

Baczność, Biegański ucieka z jakimś skarbem! - zwrócił uwagę na adiutanta, który z ogromnym garem w rękach wyszedł spoza węgła chałupy i siadł na przyzbie.

- Kto by sięgnął po mój skarb, weźmie w łeb! - groził wesoło Biegański. Jakaś bosa babina, podkasana do kolan, a z głową omotaną w czerwoną chustę, niosła za nim miskę runtową i jajka w podołku koszuli. Nalał w michę, trzymającą ze dwa garnce, wybił w nią jaja i przyprawiwszy w należytej proporcji pieprzem i solą przywołał Zarębę, frasującego się pod krzywą wiśnią sumiennie ogryzaną przez jego konia. Porucznik przypiął się do miski z niekłamanym zapałem. Znalazły się wnet i dwa cudne charty Manżeta oraz kilka kundlów skomlących na stronie. Nie wytrzymał również i Fiszer z paru towarzyszami. Byli ciekawi tej uczty.

- Ordynaryjny chłopski żur na osikowym kołku, tyle że zasypany kaszą, omaszczony pół kopą jaj i śmietaną. Niegodne to waszych brzuniów, mości panowie - dworował Biegański - i ma tę przykrą właściwość, rozdymę, co w bitwie czy marszu może być przyczyną wielce ambarasujących przypadków. Zaręba, spieszysz się, jakby cię gonili! Siadaj, Fiszer! Jeśli za nic uważasz swoje zdrowie, spróbuj! No, raz, dwa, trzy! Halt, dosyć!

- Specjał, jak Boga kocham! Każę nagotować dlaNaczelnika. Hej, babuś, sam tu!

- Niech Pan Bóg opatrzy, księże kapelanie! - zakrzyczał naraz

wystraszony Biegański do kapucyna kierującego się w ich stronę. Uśmiechnął się pobłażliwie i poszedł dalej.

- Przepaścisty niczym studnia; widziałem wczoraj na Koniuszy, jak nalał w siebie spory cebrzyk maślanki. Miałby tego żuru na jeden łyk - usprawiedliwiał się Biegański. Naczelnik powrócił z Zajączkiem i zniknął w chałupie. Fiszer poleciał za nimi, a reszta oficjerów się rozproszyła. Dojadali już spokojnie, kiedy pole przed kwaterą rozbieliło się szeregami kosynierów. Kczewski ze Ślaskim poszli do Naczelnika, zaś Kaczanowski oddawszy konia ordynansowi przysiadł się do Zaręby.

- Jakże tam przeszła noc? - spytał porucznik - zaszły jakieś przeszkody w marszu?

- Owszem, noc spokojnie, a ranek syto! Wyruszyliśmy późno, pokazało się bowiem, że zniknęło kilkunastu chłopów. Znaleźli ich po wsiach u swoich bab pod pierzynami. Zwojujże świat z takim żołnierzem - dał upust niechęciom. - Cóż Moskale?

- Leda chwila dadzą znać o sobie. Jak waszmość znalazłeś wojska?

- W doskonalej kondycji. Baraszkują niby w koszarach. A jakiż duch w sztabie?

- Pewni, że jak nas nie pobiją, to my ich rozniesiemy! - ruszył dowcipem Biegański.

- Nie pora na krotochwile! - powsiadł na niego Kaczanowski.

- Naczelnik wzywa waszmość podpułkownika! - meldował Fiszer asystując mu do kwatery. Biegański popędził za nimi. Zaręba zaś zawiesiwszy koniowi torbę z owsem poszedł wałęsać się między wojskami już gotowymi do wymarszu.

Cudnąż bo przybrały postać owe dziemierzyckie pola, pokryte rozwiniętymi oddziałami. Tysiące proporców igrało z porannym powiewem; tysiące lanc i bagnetów kwitnęło długimi zagonami, okrytymi jakoby źrałym, kłosistym zbożem.

Rżały konie gryząc wędzidła i grzebiąc niecierpliwie nogami. Wiały pióra i kity przy czapach i kapeluszach. Wiały chorągwie i znaki. Mieniły się w słońcu barwy.

Tysiące srogich, żołnierskich twarzy czekało jeno znaku; tysiące oczów płonęło nieulękle; tysiące wiernych, polskich serc rwało się do walki za wolność i ojczyznę.

Stały głębokie szeregi piechoty z bronią u nogi. Falowały nieco, niby

wody poruszane ukrytym nurtem, brygady kawalerii. Szczupła artyleria w pochodowym ordynku zalegała część drogi. A nieco niżej przy parowie, wiodącym do Janowiczek, i dokoła głównej kwatery szumiały chłopskie zastępy, pstre od kapot, rozmigotane kosami, czerwonymi ferezjami i rogatywkami. Przy nich niby owczarki pilnujące stada stały kompanie Kaczanowskiego.

Słońce świeciło jasno i niezgorzej dogrzewało. Powietrze niesło upajający smak wiosny. Skowronki śpiewały nad głowami. Od lasów pociągały zapachy, że aż w nozdrzach wierciło. Szwadron Zbrowskiego przystroił się w całe pęki niebieskawych przylaszczek, zaś drugie zatykały za kokardy kołpaków zielone gałązki choiny, jakby na jakieś gody. Boć i zgoła weselna dyspozycja przepełniała serca. Żołnierz był niezgorzej wypoczęty, syty, gorzałką skrzepiony, ochotny do bitki, a wszystek bujnym animuszem wrzący. Wzmogły się jeszcze humory, gdy wraz z taborami pokazały się żołnierki. Radosny szmer poszedł po szeregach. Prawie co parę kroków dojrzał szepcącepary. Kobiety wieszały się u boków mężów i przyjaciół. Dzieci wesoło harcowały za rozwiniętymi frontami. Wiwandierki z baryłeczkami na pasach i z kramami pełnymi różności kręciły się między żołnierstwem, witane przyjaźnie. Jurkowa, szczególniej uważana w regimencie Wodzickiego, ze łzami witała kamratów.

A sierżant Derysarz, ukontentowany jej widokiem, wystąpił szarmancko:

- Jurkowa, mocium tego, o ślicznych kolorach niby róża!

- Ktoś w nią z bliska nadmuchał, to się przez noc rozwinęła - dociął któryś z gemejnów.

- Dmuchnę ja ci w ucho, aż ci się w ślepiach zaróżowi! - odkrzyknęła ze śmiechem.

- Cały regiment wyglądał pani Jurkowej! - podchlebiał stary podoficer Mikołajczyk.

- Rada bym była przylecieć choćby na skrzydłach, ale przez tych parobów zmitrężyliśmy niemało czasu. Maszeruje to chłopstwo niczym krowy na jarmarek. Pułkownik aże zbladł ze złości! Pono na srogą bitwę się zanosi? - spytała ciszej.

- Jatki tu będą, moja pani Jurkowa, prawdziwe jatki. Właśnie na tę okoliczność chciałbym coś poradzić - rzucił tajemniczo, odciągając ją na stronę. Nie zdążył jednak, bowiem w tejże chwili wybuchnęły wrzawy,

tupania i śmiechy.

- Szarak! Huzia go! Łapaj! Bierz go! Huzia! - zakrzyczeli z szeregów. Zając sadził polami dziemierzyckimi, a prosto na wojska. Gnały za nim chłopskie kundle zawzięcie naszczekujące. Sadził szczupakami nie zważając na wrzaski, psy zostawały coraz dalej. Naraz zabielały z prawej strony charty Manżeta biorąc go w swoje obroty. Szarak, snadź stary gracz, jednym susem przesadził głęboką drogę do Janowiczek i rwał jak szalony w stronę dziemierzyckiego dworu. Charty śmigały za nim niby białe strzały. Skręcił gwałtownie w prawo. Przeleciały go w zaślepieniu. Zdążył się znacznie odsądzić. Dojrzawszy fortel rzuciły się w pogoń wyciągnięte jak struny, prawie nie dotykające ziemi Wojska umilkły, czekano końca z zapartym tchem i z jakąś zabobonną ciekawością.

Szarak dobywał ostatnich sił; naraz wywinął młynka i zbiwszy ich z tropu przejechał im pod samymi nosami. Zaskowyczały krótko i złowrogo. Nastało mgnienie wahania. Biały talerz szaraka ledwie się znaczył na szarym polu. Pognały takim pędem, że się wydawało, jakby płynęły powietrzem, tak ruchy były szybkie i falujące. Już dopadały, już nawet się zakotłowało, gdy zając jakimś ostatnim, rozpaczliwym rzutem cisnął się na szeregi, stojące o kilkanaście zaledwie kroków. Bezwiednie się otwarły przed nim i bezwiednie się zamknęły dla psów. Ogłupiałe, zjuszone, latały bezradnie, skowycząc i próbując się przedrzeć. Kolby zagradzały im drogę. Przyleciał ordynans i wziąwszy je na smycze oćwiczył w zapłacie.

Dobry czy zły omen przed bitwą, panie sierżancie? - pytali żołnierze Derysarza.

- Diabli wiedzą, mocium tego. Na dwoje babka wróży. Niby zły, z drugiej jednak strony... Zbrakło już czasu na wysnuwanie horoskopów: bębny zabiły na wymarsz.

Naczelnik ukazał się przed frontem, jechał przy nim kapelan z krzyżem w ręku. Komendy przeleciały po szeregach i wojska jęły się sprawnie dzielić i rozłamywać na częściformując się wzdłuż drogi do Janowiczek, we trzy korpusy złożone z różnej broni. A kiedy zagrzmiały kapele, zagrochotały wszystkie tarabany i podniosły się chorągwie i znaki, każdy korpus ruszał w swoją stronę.

Pierwszy poprowadził Zajączek na lewo, w pola od strony północnej.

Na czele drugiego, przeważnie kawalerii, stanął Madaliński, a wziąwszy z miejsca dyrekcję na prawo zajął stanowisko wsparte o szeroki wąwóz

od Wrocimowic idący.

Trzeci korpus, główne siły, Naczelnik posunąwszy na skraj płaskowzgórza rzucił we środku, na poprzek drogi do Janowiczek, mając przed sobą potoczystość pól spadających aż pod Zamczysko, przerżniętych pod tą górą strumieniami, a bliżej siebie łańcuchem pagórków, zarośniętych krzakami. Od lewej strony, prawie przed samym frontem, jeno znacznie niżej, za drogą tworzącą parów, miał las na dół schodzący; tam przywarli w zupełnym ukryciu kosynierzy z półbaterią i asekuracyjnymi kompaniami Kaczanowskiego.

Skrzydło Zajączka, rozwinięte w czystym polu, żadnej naturalnej obrony nie miało.

Utworzona tym kształtem pozycja z racji znacznego wyniesienia z daleka była widna i dająca niejakie podobieństwo wielkiej reduty, z frontu opasanej parowem, na węgle lasem na dół schodzącym, zaś z lewej strony jeno żywymi piersiami żołnierzów. W przerwach między skrzydłami a centrem usypano baterie pod takim kątem, by działa skrajne mogły sukursować, sztrychując boki następujących.

Tabory cofnięto w tył, na rozstaje dróg przed Dziemierzycami.

Naczelnik z adiutantami, pomiędzy którymi był Zaręba, zajął jakąś prawieczną mogiłę, wyniesioną nad drogą do Janowiczek, z której mógł ogarniać wojska, już w porządku batalii uformowane i czuwać nad ruchami następującego nieprzyjaciela.

Jakoż Moskale nie kazali długo na siebie czekać.

Godzina była trzecia z południa, gdy z prawej strony zatrzeszczały pierwsze strzały.

Nad zaroślami podniosły się obłoczki dymów. Gdzieś głucho zadudniła ziemia. Na pagórkach między jałowcami pokazały się nieprzyjacielskie jazdy. Powiew przynosił dalekie pogłosy jakiejś dziwnej śpiewki. Śpiewali awansując na bok Madalińskiego.

Z nie dojrzanej jeszcze strony zagrzmiały armaty; nie donosiły jednak, kule prały ziemię daleko przed frontem. Madaliński stał nieporuszony, tylko szwadrony przedniej straży pod majorem Lukke ruszyły naprzeciw. Po wydobyciu się z wąwozu poszły z miejsca kłusem i szeroką ławą. Zagrochotały prędkie salwy. Krzyk wstrząsnął cichym powietrzem.

Zawiązała się utarczka. Zwarli się raz i drugi. Rozbłyskiwały szable i po krótkim zmaganiu się Moskale jęli się cofać. Lukke chciał ich zgarnąć z lewego flanku: wymknęli się ku Kościejowskiej pod osłonę armat,

bijących stamtąd coraz potężniej. Potem pokazali się na górujących pozycjach w stronie Racławic. Sytuacja miejsca nie sprzyjała widokom atakowania.

Madaliński, ściągnąwszy z powrotem szwadrony, całą swoją kawalerię przesunął za wąwóz, na szeroki wzgórek, mocno go ubezpieczywszy.

Równo z końcem tej akcji na lewym skrzydle pokazały się nieprzyjacielskie piechoty, artyleria i głębokie kolumny jazdy. Spuszczali się ze wzgórz, z lesistych parowów i dróg.

Pustowałow wyprowadzał całą armię na szczupłe siły Zajączka.

W czystym, przesłonecznionym powietrzu widać było mimo oddalenia jak na dłoni zielone szeregi jegrów, rozwianeżółte sztandary z czarnymi orłami, czerwone koła jaszczów i nieprzejrzane gąszcze bagnetów. I wyraźnie dochodziły grania trąbek, bicia bębnów i głuche, a mocne kroki maszerujących. Wzbierali z wolna, niby chmura pełna piorunów. A jednocześnie i na wyniosłościach z prawej strony i naprzeciw, po lasach, formowała się jeszcze groźniejsza nawałnica. Słychać ją było coraz wyraźniej. Dudnienia toczących się armat, stąpania tysięcy koni, marsze licznych pułków, chociaż zakryte dla oczów lasami brzmiały w powietrzu jakoby szumem rzeki z gór spadającej.

Naczelnik wyjechał przed front. Wojska stały z karabinami u nogi, karne i zdeterminowane. Twarze były uroczyste i surowe, brwie ściągnięte, spojrzenia zimne.

Kawaleria zwarła się jak bór, że jeno niekiedy z tych cichych głębin zadzwoniły kopyta, zaparskały konie i powiał szum proporców. Przy armatach trzeszczały rozpalone lonty, jaszcze stały otwarte, przódkary i cugi w tyle, kanonierzy na powinnych miejscach; trębacze i dobosze w oczekiwaniu komendy.

Żelazny spokój bił od szeregów gotowych na śmierć. Tchnienie wielkości owiewało tę garść bohatyrów, nieulękle patrzących w chmury nadciągających nieprzyjaciół.

Świeciło radośnie słońce, nagrzany wietrzyk pieściwie muskał twarze i poruszał sztandarami. Na tle szarych pól, w obręczy zielonych lasów i kamienistych wzgórz, pod niebem lśniącym najcudniejszym bławatem, w powietrzu pachnącym pierwszą wiosną i przejętym świergotami ptaków ten hufiec, ledwie się znaczący barwami, kładł się zuchwale w poprzek burzy nieprzemożonym progiem.

Naczelnik czuł to całą istnością i rozumiejąc jako zbliża się chwila, od

której rozpoczną się nowe dnie polskiego żywota, popędził przed szeregami. Spromieniona twarz grała mu najgłębszymi poruszeniami duszy, oczy ciskały błyskawice, postać brała kształt wymierzonego ciosu; leciał jak wicher palący i w jakimś miejscu osadził konia, uniósł się w strzemionach i wyrwawszy szablę, podobien orłu chwały i zwycięstwa, wołał ogromnym głosem:

- Żołnierze! Za wolność i niepodległość! Zwycięstwo albo śmierć!

- Zwycięstwo albo śmierć! - niebosiężny krzyk wybuchnął mocą świętej przysięgi. Jakby w odpowiedzi zagrały moskiewskie armaty.

Pustowałow rzucił swoje piechoty do ataku.

Zajączek przywitał je ciągnionym, nieustającym ogniem, a półbateria Kaczanowskiego, ukryta w lesie i dobrze celowana, orała mu szeregi czyniąc w nich głębokie szczerby. Ani drgnęli maszerując niepowstrzymanie po pochyłości jak staczająca się lawina. I pod przykryciem flankowego ognia armat i dymów naraz pierwsze linie podniósłszy nieludzki wrzask biegiem uderzyły na bagnety.

Zajączek wytrzymawszy to pierwsze, straszne uderzenie, cofnął się gwałtownie o kilkanaście kroków, zasypał batalionowymi salwami, a odpowiadając zuchwałym kontratakiem wziął ich na bagnety. Zachwiali się, jak kiedy rozjuszone bydlę w największym pędzie wytnie niespodzianie o mur. Wtedy Manżet z jazdą zajechał im z prawego boku i zanim się zastawili frontem, skłuł lancami pierwsze szeregi, poszarpał następne i już dobierał się na tyły. Drugie linie stały bezradne nie mogąc strzelać, aby nie razić swoich w plecy; dopiero kozacy z wyciem zastąpili mu drogę. Szwadrony w mgnieniu oka niby na paradzie odmieniły szyk i pomimo ciężkiegoterenu rzuciły się na nich z niepohamowanym impetem. Nie wytrzymali ani Zdrowaś Maria. Manżet ogarnął ich z obu skrzydeł i wsiadłszy na karki pognał przed sobą jak stado wylękłych baranów. Chciał ich rzucić na szeregi drugiej linii, ale ogień flankowych kartaczów przymusił go do odwrotu. Tymczasem piechota, odepchnięta przez Zajączka i mocno przerzedzona, cofała się w porządku na dawne stanowisko. Pustowałow już nie następował tak natarczywie, ale baterie nie przestawały bić, nieustannie groziły jazdy, a piechoty, otworzywszy gęsty ogień, co pewien czas robiły poruszenia jakby do generalnego atakowania. Były to fałszywe manewra celem uwięzienia sił i uwagi, bowiem równocześnie druga potężna kolumna moskiewska zaczęła awansować na środek i skrzydło Madalińskiego. Pokazała się na wzgórkach porośniętych krzakami i uderzyła mocno, zapamiętale

napierając.

Słońce się przyćmiło od dymów i zadygotała ziemia, jakby się zwalił huragan.

Kolumna atakowała zaciekle raz po raz to środek, to prawe skrzydło, usiłując za każdą cenę skruszyć i przełamać ten żywy, niezwalczony wał. Bronili się jak lwy, odpierając atak za atakiem. Ogień węgłowych baterii wyrywał głębokie szczerby, celne salwy strzelców prażyły niemiłosiernie; Lukke z jazdą bił niby taranem, że w atakujących szeregach trup gęsto padał i powstawało zamieszanie. Pomimo takich wstrętów kolumna spowita dymami, zionąca ognistymi paszczami dział, miotała się po polach z dzikim rykiem niby potworny gad, bijący na oślep łbem, zjeżonym tysiącami bagnetów. I chociaż wielokrotnie odrzucana niezłomnym męstwem, dziesiątkowana i miażdżona, powracała uporczywie i wzmożona posiłkami, następowała z taką siłą, że w końcu zdobyła górzyste stanowisko Madalińskiego. Całą jazdę rzucił jej od lewego flanku. Niby o skałę, odbiła się o potężne zastępy jegrów. Wtedy, przywiedziony do ostateczności poprowadził cały swój korpus do kontrataku. Nie odzyskał jednak wzgórza i musiał się cofać za wąwóz pod straszliwą ulewą żelaza. Popłoch wkradł się w szeregi. Moskale darli się za nim szturmowym, krokiem, z flanku baterie rozwijały ogień natężając go co chwila. Bronił się jak osaczony dzik cofając się krok za krokiem, spychany coraz bardziej na środek ogólnych pozycji. Na domiar złego szwadron Kawalerii Narodowej Biernackiego, mając wszystko za stracone i ogarnięty paniką, haniebnie pierzchnął z pola przyczyniając się do chwilowego zamętu.

Położenie stawało się groźnym; na szczęście nadbiegły w samą porę posiłkowe piechoty i po zażartej walce na bagnety powstrzymały wroga osadzając go w miejscu.

Naczelnik nakazywał bronić pozycji nad wąwozem do ostatniego tchu.

Już coraz ciężej przychodziło stawiać czoło wrogowi, przeważającemu liczbą i artylerią.

Bowiem świeża, jeszcze potężniejsza kolumna moskiewska pokazała się na lewym skrzydle i wraz z wojskami Pustowałowa zaczęła następować z całą forsą.

Bitwa rozgorzała na całym froncie.

Dwie armie jakby chwyciły się wpół i mocując się, szamocąc, gnąc w skręty, biły się ogarnięte szaleństwem, pijane krwią i mordem.

Szczupłe polskie zastępy walczyły z zawziętą, zimną furią straceńców. Nie ustępowały już ani piędzi ziemi. Cochwila zatapiały je tumany kurzawy, dymów i ognia, że jeno krwawe płachty chorągwi targanych zawieruchą, rozwiane proporce i płoty lanc wskazywały ich pozycje. Zdały się być nikłą wysepką, przeciwiącą się nieustraszenie rozszalałym potęgom żywiołów. Biły w nich całe orkany piorunów. Wyżerały mózgi ogniste rozwieje błyskawic i dręczyły nie milknące kanonady. A co pewien czas głębokie szeregi jegrów niezliczonymi falami spadały na nich z dzikim skowytem nienawiści - i rozpryskiwały się jak fale podarte o bohaterskie piersi obrońców.

I tak przechodziły długie godziny śmiertelnych zapasów i zmagań. Bitwa huczała jak burza przetaczając się z miejsca na miejsce i bijąc nieustannie grzmotami armat, gradem kul i dziką, obłąkańczą wrzawą.

Zaś niekiedy nastawały nagłe, nieoczekiwane przerwy. Bitwa jakby zamierała, obie armie jednako znużone krwawym trudem nabierały tchu. Wrzała tylko gorączkowa praca poza frontami, w ambulansach, gdzie opatrywano ranionych.

Opadały dymy i pod promiennym słońcem i niebem błękitnym śpiewały skowronki.

Ale w tej dziwnej, chwilowej ciszy tym okropniej podnosiły się jęki rannych i konających, wołania o ratunek i jakieś rozdzierające szlochy. Pokazywało się pobojowisko zasłane trupami koni i ludzi, stosami połamanej broni, strzępami krwawych szmat. Całe pole zdawało się drgać, krzyczeć i płakać. Człowieczy ból wył strasznymi ranami. Czołgali się na czworakach umierający. Słaniały się jakieś postacie, podobne maszkarom zlepionym z krwi, błota i ran, a wrzeszczące nieludzkimi głosami. Okropnie charczały zdychające konie. Ze wszystkich stron rozbrzmiewał łkający jęk, podobien klangorom żurawi odlatujących za dalekie, dalekie morza.

I ledwie zadyszane piersi wytchnęły, ledwie przewiązano rany i obtarto czoła uznojone krwią i potem, ledwie pijane okropnościami oczy spojrzały w słońce, w błękity nieba i we świat wiosną dyszący - już znowu zabiły bębny, grały trąbki, grzmiały działa.

Bitwa rozpoczynała się na nowo. Na polach nieprzyjacielskie szeregi, podobne do płotów najeżonych bagnetami, poruszały się w różne strony, sypały ogniem, zwierały się i odmykały, maszerowały z miejsca na miejsce sprawiając się w szyki gotowe do natarcia. Nad bateriami wykwitały kłęby czarnych dymów. Z flanków zaczęły się wysuwać

oddzielne komendy jazdy. Wkrótce mógł rozpoznać nawet gołym okiem czerwonych kozaków Denisowa, dragonów Rachmanowa i huzarów Muromcewa, jak z wyciem, świstem, śpiewaniem, przy wtórze mosiężnych blach i trąb pędzili na skrzydła.

Naprzeciw podnosiły się szwadrony Madalińskiego, Manżeta i Zbrowskiego, ochoczo występujące na harce. Ruszyli w skok, aż ziemia zadzwoniła pod kopytami, a koniom zagrały śledziony. Nieśli się rozwiniętym szykiem, równo jak pod miarę, głowa w głowę, z pochylonymi lancami w pierwszych liniach, uderzali z prawiecznym okrzykiem: "Jezus, Maria!" i z takim niepohamowanym impetem, że zwykle nieprzyjaciel nie wytrzymawszy ciosu szedł w rozsypkę. Brali na szable pierzchające hordy i gonili tak daleko, dokąd się tylko dało, nieraz w zapale aż pod same paszcze armat.

Ale i piechoty do ostatniego gemejna potykały się z niezrównanym męstwem, stałością i wzniosłą wzgardą niebezpieczeństwa. Żołnierzpijany czadem krwie, prochów i walki zapamiętywał się w zawziętości. Za nic już sobie ważył rany, za nic śmierć, za nic wielką przewagę nieprzyjaciela. Prześcigali się w bojowych azardach. Niejeden jak orzeł uderzał na całe stada. Bili się za wolność, za ojczyznę i za Naczelnika w jednej osobie, który wciąż był na wszystkich oczach i zawsze tam, gdzie mogło grozić niebezpieczeństwo. Żołnierz czuł się pod jego okiem bezpieczny. On zaś jednako w gęstym ogniu, jak i w bagnetowych rzeziach, spokojny i zamknięty w sobie, czuwał niezmordowanie nad parowaniem ciosów przeciwnika. Nie uszło przy tym jego uwagi zachowanie się w boju żołnierzów i oficjerów. Każdemu natychmiast wymierzał sprawiedliwość, a szczodry był w łaskach i tak tkliwego serca, że nieraz sam podtrzymywał ranionych. Umierali też z jego imieniem na stygnących wargach. A gdzie się pokazał, tam rosły serca, wzmagały się mdlejące siły i utrwalała się niezachwiana wiara w zwycięstwo. Nierzadko widziano go na mogile z perspektywą przy oczach, śledzącego obroty nieprzyjaciela. W jednym z takich momentów stanął przed nim chorąży Dębowski z raportem od Kaczanowskiego.

- Dwa regimenty, cztery ciężkie baterie, liczne jazdy - czytał półgłosem z karteluszka i podniósł raptem oczy na las na dół schodzący, ale niepodobna było dojrzeć pól za nim położonych.

- Powiedz podpułkownikowi, że dobrze! - rzucił krótko.

Zjechał z mogiły i samoczwart, z nieodstępnym Fiszerem, Biegańskim i Zarębą, odprawiwszy na stronę chorągiew wolonterów, ruszył pomiędzy

walczące wojska. Jechał stępa nie zważając na świszczące dokoła strzały. Przyglądał się ze szczególną uwagą szeregom. Walczyli wciąż z niezachwianym męstwem. Oficjerowie dystyngowali się nad wszelkie pochwały. Baterie celnie dyrygowane ani jednego naboju nie miotały na próżno. Jazdy niby stada sokołów raz po raz biły na wroga. I wśród straszliwych odmętów bitwy, wśród dymów, kanonad, nieustających atakowań i coraz sroższego naporu wojska trzymały się z niewzruszoną stałością. Lecz jego zatroskane oczy łacno dojrzały, że żołnierz się już wyczerpywał, że nabrzmiałe ręce od ciągłego nabijania i strzałów ledwie już utrzymywały rozpalone karabiny, że konie ledwie się już trzymały na nogach od ciągłych szarż i wycieczek, że fronty były coraz cieńsze, że ubytków nie było czym zastępować. Jedyne rezerwy jeszcze nie wyczerpane stanowiła chłopska ruchawka, uzbrojona w kosy, oraz kompanie Kaczanowskiego. Mimo woli obejrzał się na pola za frontem; stało tam kilkanaście namiotów okolonych wałami rannych, między którymi bielały komże kapelanów i kręcili się chirurgowie. Odwrócił zasmucone oczy na walczące szeregi, ledwie widne w dymach i błyskach.

- Wytrwają jeszcze z godzinę, może ze dwie - konkludował równając topniejące wojska z chmarami następujących Moskali. - A co potem? - wzdrygnął się; chłodem śmierci przeniknęła ta myśl. Tormasow trzyma wielkie rezerwy na moment decydujący i może je pchnąć lada chwila na punkt upatrzony. - Rozważał patrząc z niepokojem naśrodek swoich pozycji i skrzydło Madalińskiego, wciąż osłabiane dla podtrzymywania Zajączka, na którego napierano z coraz większymi siłami. Na to właśnie skrzydło z wolna przetaczała się cała bitwa. Niebezpieczeństwo takiego obrotu pokazowało się oczywiste, ale sposobu zaradzenia skutecznego nie było. Nie miał czym należycie zasłonić wschodniego boku. Nie miał również ani jednej zbędnej kompanii do ubezpieczenia centrum. I targając się w bezsilności, jeszcze raz przejrzał doniesienie Kaczanowskiego i zażądał od Fiszera planty okolicy. Nie sposób było ją rozpatrywać na koniu, szarpał ją wiatr i uprzykrzenie świstały kule. W pobliżu, ale o dobre strzelenie, paliło się duże ognisko, siedziała przy nim kupa rannych i stały jakieś konie. Na widok wyższych szarży odstąpili na stronę. Fiszer przyniósł bęben, na którym Naczelnik jął rozpatrywać położenie gruntów i kierunek parowów i dróg.

Kaczanowski bowiem meldował o formowaniu się Moskali na polach za lasem.

Jasno wychodziło, że tylko z tamtej strony Tormasow mógł wymierzyć ostateczny cios.

Po dłuższych medytacjach Naczelnik podniósł głowę znad karty, dziwnie przemieniony; twarz mu grała radością i oczy strzelały błyskawicami. Napisał na bębnie jakieś dwa rozkazy i zwrócił się do Zaręby.

- W skok do Kczewskiego! Ten drugi oddaj Kaczanowskiemu; znajdziesz ich w lesie nad parowem. Na wszelki przypadek weź sobie jakiego żołnierza - spojrzał po lżej rannych. Wystąpił jakiś potężny wyrostek z twarzą obwiązaną, a zuchwałymi oczami.

- Melduję pokornie: mój koń zdrowy, mnie tylko pysk przechlastali... jeśliby był rozkaz...

- Któżeś? - spytał Naczelnik; podobał sobie w rezolutach i junackich postawach.

- Pocztowy spod porucznika Zborowskiego. Urodzonym Dmowski z Dmoch, województwa podlaskiego - nie zaniedbał prezentacji - na towarzysza nie pozwoliła ojcowska fortuna...

- Ruszajcież z Bogiem! Któryś z was musi dowieźć rozkazy.

Zaręba zasalutował, przeżegnał się i zmacawszy w olstrach pistolety, konia spiął i popędził, a okrążywszy skrzydło Madalińskiego wydobył się za parów i pod ogniem moskiewskich flankierów gnał polami jak wicher.

Naczelnik spojrzał na zegarek; było już dobrze po szóstej. Wieczór się zbliżał. Słońce leciało na dół. Góry i lasy kładły długie cienie. Rosa pokrywała ziemię i pociągał chłód. Dymy wiszące nad polami modrawe, poszarpane przędzą, kolebały się od grzmotów.

Ognie strzałów błyskały coraz wyraźniej i bitwa srożyła się z coraz większą gwałtownością. Nieustannie trzeszczące salwy karabinów ledwie się dały zauważyć przy huku dział. Ciężkie baterie ryczały głosami, od których wszystko dygotało, a drzewa przyginały się do ziemi. Co chwila jęk rozdzierał powietrze i buchał hukiem piorunu. Z przeszywającym wizgiem leciały granaty i pękając dawały obraz garści rozżarzonych węgli, ciskanych na szeregi. W przedwieczornej cichości te dzikie wrzawy bitwy nabrzmiewały głosami huraganów. Niekiedy wydobywał się ponad wszystko świst, chichoty i nieludzkie wycia jakby tysiąca oszalałych diabłów: to kozacy rzucali się do boju. Zasię chwilami spływała ze wzgórz ku zorzom wieczornym bijąca pieśń, szeroka, smutna, rozkołysana tęsknym poszumem borów, oddającychrozełkanymi echami. To śpiewały

moskiewskie piechoty, następujące ścieśnionymi kolumnami.

Bataliony Wodzickiego, pchnięte naprzeciw, odpowiadały siarczystymi przyśpiewkami, jakoby obertasowych hołubców trzaskaniem, przeplecionym żałosnym zawodzeniem lub osmęconą, rzewną nutą, i wraz do wtóru rypiącym gwałtownie tarabanom uderzały zapamiętale na bagnety. Rzucali się w pląsach, obrotach i podrygach, jakoby w taniec. Śpiewy gasły w potokach krwi. Rwali się do siebie z zajadłością wygłodniałych wilków. Buchały przeraźliwe krzyki, jęki, klątwy. Człowiek polował na człowieka. Pierś uderzała o pierś. Zgrzytały żelaza. Wolność potykała się z ciemięstwem, żołnierz świętej sprawy z niewolnikiem. Łamały się szeregi. Każdy uderzał na upatrzonego. Każdy, by nie być zabitym - zabijał. Tworzyły się okropne kłębowiska, w których jeno dojrzał okrwawione bagnety i szable, nieprzytomne twarze i oczy oszalałe. Powietrze wrzało rozjuszonym wrzaskiem. Bito się na wszystkie sposoby. Śmiertelnie splątane wiry przewalały się po pobojowisku. Krew bluzgała pod nogami. Ludzie padali ciężko jak podcięte drzewa. Raz po raz ryki bólów tryskały jakby fontannami krwi. Nierzadko zapaśnicy walili się na ziemię i tarzając się w zaciekłej walce i własnej krwi marli, zatratowani przez swoich i wrogów. Gorącość bitwy nie pozwalała brać niewolnika. Mordowano się bez pardonu i miłosierdzia. W strasznych tumultach, gdzie już nie było miejsca na broń, chwytano się za gardła, za łby, za włosy i prano o ziemię, duszono, rwano pazurami. Walczono na bagnety, na szable, na kolby, na noże i na pięście, a w potrzebie i zęby umiały zadawać rany i śmiercie. Bito się do ostatniego tchu Bataliony Wodzickiego walczyły z takim męstwem i niepowstrzymaną furią, że nieprzyjaciel zdziesiątkowany i rozbity szukał ratunku w bezładnym cofaniu się w tył. Wtedy bębny gwałtownie nakazały zwycięzcom powrót i drugie linie zakrywając ich sobą występowały na front szturmowym krokiem, z bronią do strzału.

- Plutonami ogień! Pierwszy pluton zaczynaj! Tuj, cel, pal! Nabijaj! - podnosiły się twarde, miarowe komendy i na zbroczone i stratowane pola, pełne trupów, konających, porzuconych rynsztunków, okrwawionych szmat i tlejących się pakuł od przybitek, występowały nowe szeregi. Rozpoczynała się bitwa ogniowa. Salwy trzeszczały za salwami, dymy znowu zasnuwały pobojowisko, huki armat wstrząsały ziemią, błyskawice strzałów ślepiły, a śmierć ciągnęła dalej swoją nieubłaganą kośbę. Napierały ze wszystkich stron piechoty, uderzały jazdy i grzmiały wszelkie kalibry dział. Moskale całą przewagą swojej

liczby i artylerii znowu próbowali przełamać i zgnieść polskie szeregi. Trzymały się jednak niepokonanie, niezachwianie, utrzymując szyk i porządek.

- Tuj, cel, pal! Nabijaj! Tuj, cel, pal! Nabijaj! - rozlegały się jednako czujne komendy. Niekiedy, gdy wojska pod osłoną dymów z bliska na siebie nacierały i ogień stawał się rzęsistszy, a gęściej wywracali się żołnierze, te same głosy rozkazywały:

- Otwórz szeregi! Rannych i zabitych za front! Zamknij! Ścieśnij się! Tuj, cel, pal! Nabijaj!

I tak szło w kółko na całym polu walki, jakoby w straszliwym kieracie.

Nawielkiej baterii sześciodziałowej, usypanej na węgle pomiędzy centrum a skrzydłem Zajączka, dobrze umocnionej szańczykami, panował taki sam spokój i porządek.

Kapitan Laskowski sam rychtował działa i znaczył stopień odległości, a po każdym wystrzale kazał naprowadzać armaty na miejsca, przez co bateria nie zmarnowała ani jednego pocisku zadając ciężkie straty nieprzyjacielowi.

- Pierwsze działo od lewego pal! Nabijaj! Drugie działo pal! Nabijaj! - wołał przeciągle tubalnym głosem sprawdzając co trochę wiatr i gdy zawiewał z prawej strony, armaty zaczynały grać z lewej półbaterii, żeby dym nie zasłaniał.

- Huncwoty, huczą i grzmią jak na odpuście. Myślą, że nas tym jak Turków wystraszą! - odezwał się wzgardliwie na straszliwy ryk moskiewskich baterii. Naczelnik stał przy nim.

- Nasze szczęście, mają kiepskich kanonierów. Poniosła jakie straty bateria?

- Dwa konie zabite, trzech gemejnów rannych i wóz kowalski zdruzgotany. Można wytrzymać!

- Ale jak długo? - rzucił nasłuchując wściekłych kanonad ciężkiej artylerii.

- Mam jeszcze po pięćdziesiąt pełnych strzałów na działo nie licząc kartaczów. W tej chwili zjawił się konny z raportem od Kaczanowskiego.

Naczelnik przeczytawszy doniesienie pchnął z rozkazami Fiszera do Zajączka, Biegańskiego do Madalińskiego i poszeptawszy coś Laskowskiemu skinął na swoich wolonterów.

Popędzili galopem głęboką drogą ku Janowiczkom. Las schodzący na

dół wnet ich osłonił od strzałów. Mroczno było w parowie, drzewa dygotały od grzmotów. Wąski pas nieba nad głowami znaczył kamienistą i błotną drogę. Naczelnik tak popędzał konia, że w kilkanaście minut pokazały się pola. Na brzegu lasu, dobrze jednak ukryte w gąszczach, już czekały wybrane kompanie kosynierów ze Ślaskim na czele. Przeszło trzystu chłopa co najwyborniej egzercyrowanego w wojskowych obrotach stało w cieniu drzew, podobni do smukłych a potężnych pni. Obok uformował się oddział Kaczanowskiego.

Naczelnik nakazawszy najgłębsze milczenie posunął się na sam skraj lasu. Na obszernym polu, zbiegającym ku dworowi w Janowiczkach, widniały moskiewskie wojska, wyciągnięte w pochodową kolumnę. Szły jakby od Racławic i w najzupełniejszej cichości, bez zwykłych trąbień, bębnów i wrzawy. Na czele poruszało się kilka ciężkich baterii, dobrze okrytych piechotą i chmarami jazdy. Łatwo można było odgadnąć, że bierą dyrekcję ku wschodowi, właśnie na skrzydło Madalińskiego. Cios był obmyślany doskonale: zgnieść słaby flank i runąć przeważającymi siłami na tyły Zajączka! Taki plan obiecywał niechybny skutek: klęskę Polaków. Los jednak zdarzył inaczej.

Naczelnik przejrzawszy sytuację miejsca rzekł do Kczewskiego prędko:

- Wszystko teraz zależy od niespodziewanego i mocnego uderzenia w bok tej kolumny. Spokojnym się wydawał, ale przy wydawaniu rozkazów głos mu się łamał.

- Kaczanowski, awansuj waszmość na środek, ja uderzę z chłopami od czoła. Tylko nie bawić się strzelaniną! Na polu biegiem i od razu brać na kosy i bagnety! Pułkowniku - zwrócił się do Kczewskiego - ubezpiecz resztą kosynierów nasze tyły i dziemierzycki parów. Górski, zasłonisz z wolonterami prawy bok od jakowejś niespodzianki.

- Obywatelu Generale! - wystąpił Zaręba- pozwól mi wziąć udział w tej akcji jako prostemu żołnierzowi. Pragnę pod twoim okiem walczyć, a choćby i zginąć.

- Rób, co uważasz. Mości panowie, pamiętajcie: wroga trzeba bić, jeszcze raz bić i pobić! Spojrzał po szeregach i wydobywszy szablę zawołał donośnie:

- Naprzód w imię Boga! Podwójny krok! Marsz! - Nacisnął konia i pojechał przed frontem. Chłopi ruszyli z miejsca jak jeden, przesuwając się między drzewami jakimś przyczajonym, wilczym krokiem. Ślaski prowadził czołową kompanię, mając pod ręką Bartosza. Zaręba stanął

przy nim z wydobytą szablą. Przy drugiej szedł Bujak. Trzecią wiódł porucznik Munkiewicz. Maszerowali w uroczystym skupieniu, w mrokach dziwnie świeciły im oczy, z warg płynęły gorące, porwane szepty pacierzów; febra trzęsła niejednym.

Nagle las się urwał i jasny dzień uderzył w oczy. Zawahali się na mgnienie. O jakieś sto kilkadziesiąt kroków przed nimi wyrosła moskiewska kolumna, płynąca wielkim półkolem ku Wrocimowicom, niby wezbrana groźnie rzeka.

- Kosy do ataku! Za wolność i ojczyznę! Naprzód, chłopy! - zagrzmiał głos Naczelnika. Wraz załomotały wszystkie bębny i biły przyspieszonym tempem do ataku. Porwali się jak burza, z okropną wrzawą i krzykiem.

Gwałt powstał w kolumnie. Zagrały spiesznie trąby i bębny. Gorączkowo odprzodkowywano armaty. W zamieszaniu rozpoczęli bezładną strzelaninę.

- Biegiem! Biegiem! Biegiem! - krzyczeli coraz szybciej oficjerowie.

Nagły huk wstrząsnął powietrzem, kartacze chlusnęły warem ognia i żelaza.

- Jezu! - ktoś jęknął, ktoś się zwalił, a reszta pędziła groźna, rozjuszona, niepowstrzymana. Jeszcze nie dobiegli, gdy kartacze znowu rzygnęły im prawie w same twarze.

- Bij w nich! Jezusie, Maryjo! Bij, kto w Boga wierzy Za mną! - ryknął Bartosz rzucając się z kosą na asekurację dział i tnąc straszliwie. Chłopy spięły się za nim, jakby tabun dzikich koni, kosy wzniesły się wstęgą błyskawic i spadły piorunami. Runęli jak orkan, druzgocąc wszystkie przeszkody. Zawyła dzika zawierucha! Prali jakoby cepami, jeno nie ziarno tryskało spod tej młocki, ale krew z ran okropnych, odwalone łby, obcięte ręce, krwawe strzępy ciał. Bartosz prowadził niby zjurzony odyniec, a za nim, jako potężne warchlaki, szły rozsrożone kumy tnąc straszliwymi kłami na śmierć.

Bartosz pierwszy rzucił się na armaty, kanonierów pogromił, roztlały już zapał przydusił czapą i wyrwał jak żądło, a skoczywszy okrakiem na zdobyczne działo zakrzyczał:

- Moja harmata! Moja, psiakrew! - I kto się zbliżył, marł pod ciosami jego kosy. Kum Świstacki zdobył drugą. Bujak wziął trzecią, lecz pozostał na niej przewieszony i podarty jak szmaty bagnetami. Ale wtedy, jak przez wyłom w pękniętej tamie, chlusnęła spiętrzona fala chłopów na połamane szeregi Moskalów. Rozpoczęła się rzeź, urągająca wszelkim

wyobrażeniom. Nieludzki ryk wydzierał się raz po raz. Siekli, jakby gęsty i zwarty łan, do czysta. Siekli bez miłosierdzia. Co chwila zrywała się chmura migotów i co chwila okropny krzyk bił w niebo. Kto żebrał pardonu - marłnie wymówiwszy jeszcze tego słowa. Kto się próbował bronić - padał jak zrąbane drzewo. Jakaś rota przywiedziona do rozpaczy, próbowała ich powstrzymać bagnetami. Hej, nie przeszło i Zdrowaś, a już leżała pokotem, poćwiertowana jak woły. Kozacy próbowali stawić czoło. Luty wicher tak nie rwie, nie łamie drzew, nie roznosi liści, jak prędko rozsypali się krwawą sieczką pociętych ciał. Walili zwartą ławą, zmiatając kosami, co się tylko dało.

Kaczanowski ze swoimi kompaniami dokazywał nie mniejszych przewag, wgryzając się w nieprzyjacielskie boki jakoby żelaznymi kłami. Porwany bojową furią walczył nie szczędząc własnych sił, zaś jego chorąży Krzysztof Dębowski, zuchwały młodzik o niepohamowanej waleczności, prawie sam jeden zdobył baterię dział ze wszystkimi zaprzęgami i amunicją. Dokonał tego na oczach Naczelnika i upojony zwycięstwem, szalał bijąc w nieprzyjaciół niby grom, roznoszący śmierć i przerażenie.

Kolumna pod takimi ciosami jęła się gwałtownie miotać, niby przydeptana żmija, na darmo usiłując się sprężyć i rozwinąć. Sytuacja miejsca już nie pozwalała na odzyskanie przewagi, nie dopuszczała nawet zebrania myśli. Naczelnik bowiem czuwał nieubłaganie, prowadząc atak za atakiem.

- Za wolność! Za całość! Za niepodległość! Naprzód! - grzmiał nie pozwalając im na oprzytomnienie.

Moskale, ogarniani potężnie od czoła, szarpani coraz zajadlej z całego boku, spychani na kupę, splątani, gęsto znacząc pole trupami i rannymi, zaczynali się już na wszystkie strony wyginać, chwiać i kolebać.

Naraz Zaręba dojrzał, że ostatnia bateria, jaka im jeszcze pozostała, i to najcięższego kalibru dział, próbuje się wydobyć z ciżby, że już zaprzęgi prane batami ruszają z miejsca. Jeszcze chwila, wydostanie się na wolniejszy plac, otworzy ogień i wszystko stracone! Włosy mu powstały na głowie i błyskawicowo zmierzył całą przepaść niebezpieczeństwa.

- Za mną, chłopy! Kosy do ataku! Biegiem! Biegiem! - zakrzyczał rzucając się naprzód. Zagrodził mu nagle drogę płot bagnetów, kozackich spis, wycierów, a nawet i drągów. Sto ciosów zagroziło śmiałkom! Skoczył pierwszy, chłopi runęli za nim niepowstrzymaną nawałnicą. Zarębie w

pierwszym starciu rozleciała się szabla, wyrwał któremuś kosę i cisnął się wściekłym rzutem na całą kupę. W mgnieniu oka uformowała się zawierucha, opętańczo rycząca, pokryta kurzawą i tryskająca potokami krwi.

Ale chłopi przemogli, rozgromili, wycięli co do jednego i zdobywszy armaty rwali się naprzód z niemałym wrzaskiem zwycięstwa. Zaręba prowadził, a groźny wojennym wyćwiczeniem, męstwem i zimnym objęciem sytuacji mnożył uderzenia, rozbijał kupę po kupie i tak szybko a uporczywie następował, że czoło kolumny rozprysło się pod uderzeniami chłopskich pięści jakoby krucha szklana zastawa. Świst kos, straszliwa siła ciosów, od których rozłupywali się ludzie jak szczapy, przejmowały Moskalów taką zgrozą i strachem, że widząc niechybną śmierć uciekali, ciskając broń i co im przeszkadzało.

Naczelnik w jakiejś chwili przywołał Zarębę.

Stawił się cały w krwi, w podartej kurcie, ledwie dyszący, ale upojony niezmierną radością.

- Widziałem, coś dokonał. Ojczyzna ci tego nie zapomni - uściskałgo czule.

- Moja powinność - ledwie wyszeptał z utrudzenia - zasługa to kosynierów, Obywatelu Generale!

- Zasłużyli się ojczyźnie ponad spodziewanie. Ale to potem. Bierz konia i pędź z rozkazem do Zajączka! Powiedz, co się tu dzieje. Ma wszystkimi siłami atakować, całą forsą. Porzucił go pędząc do walczących. A już zarówno żołnierze Kaczanowskiego, jak i kosynierzy zdawali się być wściekli; pijani walką i własną mocą, oszaleli, często bez czap, a nawet i bez kurt i kapot, zjuszeni krwią własną i nieprzyjaciół, straszliwie się zwijali przy tym okropnym żniwie. Chłopi wyrąbywali ten człowieczy bór z nieopisaną furią, a bór z jękiem żałosnym walił się pokotem, wył miłosierdzia i litości. Nie przepuszczali nikomu. I krzykając junacko, niekiedy z dzikim śmiechem rąbali jakby na wyprzódki, któren prędzej, któren mocniej, któren więcej.

Kiedy Zaręba ruszał do Zajączka, kolumna była już przełamana, rozbita i uciekała na wszystkie strony świata w panicznym popłochu.

W dogasającym dniu, w modrawym zmierzchu i cichości, jaka świat ogarnia wraz z następującą nocą, tragicznie brzmiały krzyki rozpaczy, jęki rannych i konających. Docinano broniących się jeszcze tu i owdzie. Jakiś oddział jazdy, osłaniający sztabowe powozy, torował sobie drogę

pałaszami, ogromna żółta chorągiew z czarnym orłem powiewała nad nimi. I już się wymykali, kiedy pod kaplicą, naprzeciw dworu w Janowiczkach, spadł im na karki Górski z wolonterami, rozbił w mgnieniu oka, powozy zagarnął, sztandar wydarł i wziąwszy na szable pognał bez pamięci aż na błotne łąki Racławic. Co nie padło od miecza, potopiło się w bagniskach. I gdzie jeno się obrócił, mógł już dojrzeć sromotnie pierzchających. Wielu spróbowało schronienia w lesie na dół schodzącym; tych Kczewski przywitał kosami, a przyczajeni tyralierzy pożegnali celnym ogniem, że z krzykiem rozpaczy uciekali, gdzie ich oczy poniosły. Prędki zmierzch, a głównie rozkaz wzbraniający pogoni salwował resztki rozbitej kolumny.

Bitwa skończyła się równo ze dniem.

Jeszcze na lewym skrzydle Zajączek gromił, aż trzęsła się ziemia od huków, wrzasku i tętentów, a już trąby uderzyły zwycięską fanfarą. Zagrały kapele. Tarabany jęły bić tryumfalnym marszem i ze wszystkich stron tryskały w niebo krzyki radości!

Owo po skończonej walce Zajączka, w której Pustowałow poległ, a jego korpusy w szybkiej rejteradzie szukały ocalenia, zwycięskie wojska zaczęły ściągać na punkt wyznaczony.

Naczelnik stał konno na wzniesieniu, cały w łunach pochodni i ognisk, jakoby w złocistych gloriach, z daleka widny wszystkim oczom. Pokazywał się tak rozjaśniony radością i strzelisty niby pacierz dziękczynny za ten szczęśliwy dzień dla ojczyzny.

Wojska ściągały z wolna z szumem niemałym i gwarem; niektórzy ze śpiewem, podobnym do szczęku rąbiących mieczów; niektórzy z hulaszczą, pijaną piosneczką; niektórzy zaś z czapkami w rękach pobożnymi głosy czcili miłosierdzie Pańskie.

Wracały uznojone piechoty, całe w plejzerach, krwawych szmatach, poczerniałe od dymów, a świecące upojonymi oczami; powracały groźne jazdy w poszumie proporców; wracały bateriew bojowym porządku, z zapalonymi lontami. Wszystkie wojska defilując przed Naczelnikiem składały wraz trofea zdobyte na nieprzyjacielu. Spiętrzały się stosy broni i wszelakiego rynsztunku. Oddawano pozdzierane ordery. Zatykano w ziemię oznaki rot i batalionów. Prowadzono jeńców; niewielu ich było, ponieważ zaciekłość walki nie pozwalała brać niewolnika. Górski stawił się ze zdobytym sztandarem. Naczelnik zgromił go za to, że wbrew zakazowi poważył się ścigać uciekających; na zakończenie dostał jednak pochwałę za męstwo. Defilada zajęła sporo czasu, gdyż Naczelnik

oddawał sprawiedliwość każdej zasłudze. W obliczu wojsk ucałował czule Zajączka, Madalińskiego, Manżeta, Lukkę i Kaczanowskiego, nie pomijając nawet niższych szarż.

Na ostatku, z przyczyny dalszej drogi, nadciągnęli kosynierzy. Już z dala niesły się pogwary, śmiechy i pokrzyki jakby powracających z jarmarku. Wiedli ze sobą dwanaście zdobytych armat. Groźne, spiżowe paszcze, obficie zlane krwią pokornie przyległy u stóp Wodza. Chłopska wiara stanęła półkolem, chorągiew z orłem i snopami dumnie powiewała.

Naczelnik podjechawszy przed front wzruszonym głosem zawołał:

- Chłopi! Swoim męstwem w znacznej mierze przyczyniliście się do zwycięstwa! Dziękuję wam imieniem Polski. Krwią za nią wylaną podpisaliście swoją wolność. Świadczę, jako wolni jesteście i równi każdemu. A czego dokonaliście, zachowa wdzięczna potomność! Zaś ciebie, Bartoszu, od dzisiaj Wojciechu Głowacki, placuję chorążym przyszłych grenadierów krakowskich. Daj mi swoją kapotę, mości Głowacki: będę ją nosił do końca wojny jako znak poważania i miłości dla nowych obywatelów Rzeczypospolitej!

- Niech żyje Naczelnik! Wiwat naród! Wiwat wolność! - zerwały się huragany uniesień i wraz z wieścią o zwycięstwie leciały po wszystkiej Polsce echami wstającej wolności. Nad ranem Biegański wraz z Zarębą ruszyli do Warszawy, lecz dla bezpieczeństwa każdy inną drogą.

Rozdział V Teatr wrzał ukropem braw, długo nie milknących i tak gwałtownie potęgowanych tupaniem i krzykami, że trzęsły się ściany i gasły światła. Aktorowie stali w owej ulewie rzęsistych aplauzów, jakby nieco skonsternowani, wylękło zezując ku marszałkowskiej loży. Skoro jednak przycichło, Bardos znowu zaśpiewał:

Gdzie się w niewoli żyje,

Nie masz tam wzajemności;

Pies na powrozie wyje,

Każdy pragnie wolności.

Publicum podchwyciło melodię i wraz wszyscy zaśpiewali jednym, ogromnym głosem. Szczególniej śpiewał parter zapchany młodzieżą wojskową i cywilną. Nawet z wielu lóż wtórowały głosy zapału i uniesień. Strojne damy do pół wychylone z lóż, twarze w gorączce, oczy w błyskawicach, ręce złożone do braw, ciche łzy entuzjazmu i ta zwrotka w powszechnym rozanimowaniu bijąca zgodnym rytmem czucia wolności to był obraz Narodowego Teatru na reprezentacji Krakowiaków i górali w

dniu 8 kwietnia.

Patrzcie, Polacy, patrzcie.

Jak mało wam potrzeba

Do niewoli, którą macie:

Kajdan, wody i chleba.

Tysiące pięści podniosło się groźnie i ryk wstrząsnął teatrem.

- Precz z tyranami! Precz z niewolą! Precz z aliantami!

Niemądry, kto wśród drogi

Z przestrachu traci męstwo;

Im sroższe ciernie, głogi,

Tym milsze jest zwycięstwo.

Teatr już słuchał z tchem zapartym, w milczeniu, jeno mimowolne okrzyki, westchnienia i niekiedy jakiś przejmującyszloch dawały miarę powszechnego poruszenia, że kiedy spadły zasłony, niełacno się otrząśnięto z tych patriotycznych ekscytacji. Spoglądano na siebie przejawionymi oczami uniesień i zarazem zdumienia.

Właśnie wtedy był wszedł Zaręba i poszeptawszy na stronie ze spiskowcami, przypadkowo napotykanymi, przecisnął się na przód parteru i wsparty o barierę, grodzącą miejsca muzykantom wyznaczone, najspokojniej rozglądał się dokoła. Był jak zwyczajnie po wojskowemu, niezwyczajnie tylko wymizerowany i blady, lecz dorodnością oblicza i foremnej postaci ściągający uwagę dam. Stal pod migotem lornetek, niby pod krzyżowym ogniem, nieulękle parując zaczepne spojrzenia i uśmiechy, tak zdawało się tym jedynie zajęty, że ani kto zauważył, jako raz po raz ktoś brał od niego jakieś sekretne słówka i roznosił je w ciżbach. Bowiem teatr natłoczony był od stropu do pawimentów. Aż ćmiło się w oczach od strojów i piękności. Parter był nabity i jakby wybrukowany głowami mężczyzn, zaś cztery piętra lóż wystawiały się być amfiteatralnie spiętrzonym żardynem, gdzie pod blask rzęsistych świateł grały najcudniejsze kwiaty wdzięków. A wszędzie połyski diamentów, pióra, obnażone ramiona, łabędzie szyje, fryzury kunsztowne, promienne oczy, wargi nabrane purpurą, suknie utkane jakby z pajęczyn i motylich skrzydeł, migotania wachlarzów i strzeliste spojrzenia, wszędzie bogactwo, uroda i wyszukana dworność manier. Wizytowano się wedle zwyczaju po lożach. Słychać było brzęki szabel i skrzypienia drzwi. Niekiedy z loży do loży leciały słowa powitań.

Spojrzenia krążyły w nieujętych lotach. Gwar się podniósł. Modne franty w pasiatych frakach, z włosami misternie wzburzonymi, okręceni w chusty po brodę, z gałkami lasek pod wargą, wykrygowani, opięci, brzękający łańcuszkami, pieczątkami, kręcili się nieustannie po lożach i parterze. Nieustannie też rozlegały się po różnych piętrach przenikliwe wołania teatralnej liberii:

- Afisz reprezentacji! Libretto Krakowiaków i górali. Afisz!

- Cóż to za socjeta? Prawie nikogo nie znam! - pytał Zaręba jakiegoś towarzysza.

- Patriotyczni łyczkowie ze swoimi magnifikami i progeniturą! - posłyszał szydliwie. Nie pytał więcej, bowiem rozdarły się zasłony i rozpoczął się mowy akt spektaklu. Skończył się również rzęsistymi brawami, długo nie milknącymi, on zaś tym ciekawiej lustrował owe publicum, rzadko spotykane w takiej proporcji na reprezentacjach. Odszukał pomiędzy nimi panią Barssową z córkami i panią Radzimińską. Konopka siedział przy nich. Dopiero w lożach dolnych, nad parterem, o ile rozsunięte złocone kraty pozwalały, zobaczył więcej znajomych twarzy. Obok królewskiej, na wprost sceny, ciemnej i zasłoniętej, brała miejsce pani generałowa Mokronowska ,ze swoim ślicznym fraucymerem. Tuż za nią siedziała piękna Jula Potocka ze synaczkami, zaszeptana z Gardinerem, angielskim rezydentem. Nieco dalej pani Grabowska w asyście jakichś fircyków; w białej peruce, wyblechowana, upstrzona muszkami, wyczupirzona i nadęta, dawała podobieństwo sowy drzemiącej wśród gawronów. Była i pani hetmanowa Ożarowska z kompanią rosyjskich dam i oficjerów. Dziwiła niemało obecność starej księżny wojewodziny Jabłonowskiej, otoczonej dworem przyjaciół, ludzi znanych z obywatelskiego ducha. Księżna cieszyła się u powszechności takąestymą, że wszyscy uchylali przed nią czoło jako przed doskonałym wzorem cnót i patriotyzmu. Generalne jednak zdziwienie wywoływała słynna Luhlli, nigdy nie spotykana na polskim teatrze. Wystawiała się na przedzie loży piękna, strojna, połyskująca rosą diamentów, zimna i do modnej kukły podobna. Siedziała, obojętnie przyjmując ciekawe, natarczywe spojrzenia i złośliwe uwagi parteru. Woyna rozpierał się przy niej z cynicznie drwiącym uśmieszkiem i częstym, niedbale maskowanym poziewaniem.

Naraz uwaga powszechna zwróciła się w inną zgoła stronę. Padła wieść o Racławicach i szerzyła się jak pożar. Szeptano ją sobie na ucho, pod sekretem: podawano z ust do ust, z piętra na piętro; wszędzie znaczyła

swój ślad wybuchami radości, ledwie stłumionymi okrzykami, osłupieniem niespodzianych zdumień, gdzie nawet łzami cichego szczęścia. Zwłaszcza parter wzburzył się i zaszumiał jak morze. Nie było końca gorączkowym dyskursom. Twarze stawały w łunach i błyskawicach uniesień. Ściskano sobie dłonie i padano w ramiona. Piersi zaledwie zdołały objąć czucia wzmożone. "Racławice! Naczelnik! Zwycięstwo!" Te słowa huczały w teatrze niby wiosenne, upajające gromy. Powietrze stawało się upalne. Zagrała krew. Sprężały się chęci natychmiastowego zmierzenia się z wrogiem. Imaginacje snuły obrazy zwycięstw. Trzaskano w szable. Znikały niepodobieństwa. Dusze płonęły ekstazą poświęceń i miłości. Już głośno dawano wyraz swoim opiniom i nadziejom. Nawet marzenia przyoblekały się w słowa płomienne, nasycone krwią. Naraz wszyscy zagadali zgoła inaczej, bo wyniośle i zuchwale. Nie zważano na szpiegunów ni oficjerów rosyjskich, siedzących z panią Ożarowską i w marszałkowskiej loży. Wysykano jakiegoś oficjera Polaka w moskiewskim mundurze. Natomiast Zakrzewskiego, prezydenta Warszawy czasu Wielkiego Sejmu i jednego z twórców Konstytucji Trzeciego Maja, który się był pokazał w loży pani Mokronowskiej, przywitano burzliwymi okrzykami radości. Parter manifestował swoje patriotyczne czucia przy każdej zdarzonej okazji.

Ale byli i niewierni Tomasze pytający z niepokojem każdego ze znajomych:

- Zali to prawda, co mówią? Zali to nie kabała Igelströma czy Buchholtza? Odsyłano ich do naocznego świadka, do Zaręby, stojącego na dawnym miejscu. Ścisk się już był czynił przy nim. Wszystkie spojrzenia leciały do niego, spojrzenia uwielbień, zachwytów i nieledwie modlitw. Śledzono każde jego poruszenie, a każde słowo brano w serca jakoby komunię. Stał się naraz dla wszystkich drogim i kochanym. Cały teatr mówił jedynie o nim. Już szeptano nie tylko jego imię, ale i o jego wojennych przewagach powstawały fantastyczne opowieści. Już fama wieńczyła go nimbem nadzwyczajnych zasług. Już damy, że był urodziwym, widziały w nim prawdziwego bohatyra i zbawcę ojczyzny. Niejeden kwiat, przywiędły od gorących całunków, leciał mu do nóg. Brał to jedynie za jakiś przypadek. Rozumiał bowiem, że przyczyną powszechnego poruszenia i szeptów była wiadomość o zwycięstwie, ale ani mógł imaginować takie generalne zajmowanie się swoją osobą. Z tych względów niektórym spiskowcom, winszującym mu sukcesów, odpowiedział porywczo:

- Że raport Naczelnika przywiozłem? Konie, na których jechałem, mają większą zasługę.Rozpoczął się nowy akt spektaklu. Mało jednak zważano na perypetie sztuki, a skoro się pojawił na scenie Bardos, parter natarczywie zażądał powtórzenia piosenek. Śpiewano je znowu przy takich samych aplauzach, krzykach i entuzjazmie.

Po skończeniu piosenek ktoś z publiki podał jakiś karteluszek Bardosowi. Bogusławski, grający tę rolę, przeczytał spiesznie i prosząc o ciszę wystąpił na przód sceny. Zapadło takie milczenie, że słyszeć się dawały łomotania serc, gorączkowe oddechy i skrzypienia podłóg. Oczekiwano w najgłębszym napięciu i niecierpliwości.

Bogusławski zaśpiewał głosem grzmiącym jak wojenna pobudka:

Na polach Racławic krwawo, Z nich okrzyk w niebo bije: Zwycięstwo!

O miejże powstania męstwo, Warszawo! Naczelnik woła: Warszawo!

Wszyscy porwali się z miejsc i wraz wybuchnął nieopisany orkan krzyków.

Zarębę ktoś wyprowadził z parteru i zawiódł do loży pani Mokronowskiej, gdzie rad nierad musiał złożyć obszerniejszą relację o Racławicach. I pomimo śpiewów, rzęsistych braw i tupotów, od których teatr trząsł się i dygotał niby we febrze, Zakrzewski próbował go jeszcze indagować w różnych materiach; na szczęście zjawił się Woyna i pod jakimś bardzo ważnym pretekstem wyprowadził na korytarz.

- Że ci to przyszła ta genialna myśl ratowania mnie z prawdziwej opresji!

- Margrabianka rozkazała mi cię ocalić choćby za cenę własnego życia - śmiał się Woyna.

- Margrabianka? Nie znam. Ach, to ta królewska gamratka - szepnął lekceważąco.

- Mam cię do niej zaprowadzić żywym czy umarłym. Przysiągłem i spełnię.

- Oszalałeś, widzę. Mam iść do niej z wizytacją? Jutro ogłoszą mnie za jej amanta, dziękuję!

- Tak sobie ważysz opinię cnotliwego, racławicki herosie! Nie obawiaj się. Prosi cię...

- Byłem jej prezentowany w Grodnie, ale wątpię, aby mnie zapamiętała.

- Pamięta i prosi cię na chwilę rozmowy. Jeśliś niepewny siebie, to przy

świadku...

- Coś w tym się kryje! I radzisz, abym poszedł? - pytał zgoła przyjacielskim tonem.

- Proszę cię o to. Nikt cię nie zobaczy! Nawet te bogdanki, które ci rzucały kwiaty...

- Dlaczego nazwałeś mnie racławickim herosem? - zapytał nagle z niepokojem.

- Wiem od margrabianki, żeś przyjechał prosto z obozu Naczelnika.

- Ona wie! Zaczekajże! Ona ci to powiedziała? Niepodobne do wiary.

- Parol kawalerski. Dziwiła się nawet, że po takiej drodze jesteś jeszcze w teatrze.

- Znaczy, iż jeszcze ktoś trzeci przyjechał z relacjami, i to do króla!

- Albo do Igelströma, co zresztą na jedno wychodzi.

- Trudno mi się z tym pogodzić! Prawda, Tormasow mógł powiadomić ambasadora o swojej klęsce pod Racławicami. Czego ona może chcieć ode mnie?

- Wyglądasz jak lew, który by po walce chętnie pożarł co smacznego...

- Właśnie mi teraz w głowie amory! - wzruszył wzgardliwie ramionami.

- A propos amorów! Nie pęknij ze śmiechu, zakochałem się po uszy.

- Po staremu, trzymają ci się krotochwile. Może potrzebujesz drużby? Służę ci...

- Myśl przednia. Pomówimy o tym. Chodźmy, damy nie powinny na nas czekać. Zapukałumówionym sposobem do jakichś drzwi, otworzył je liberyjny. Mały przedpokój oddzielony był od loży ciężką, wiśniowej barwy, zasłoną. Margrabianka siedziała przy zaciągniętej kracie, pilnie lustrując scenę i publiczność. W loży, urządzonej z przepychem, szumiało wzburzone morze głosów niby w muszli, że aby się zrozumieć, rozmawiano szeptem. Podała Zarębie rękę obciągniętą w białą rękawiczkę, pokrytą misternymi malowidłami. Patrzyła przy tym z taką zimną przenikliwością, że jakby lód poczuł w sercu i poruszył się niespokojnie. Z bliska wydawała mu się nawet piękniejszą i jeszcze bardziej przypominającą maskę. Rysy miała jakby rznięte w słoniowej kości, zastygłe, twarz bladą, wielkie oczy, nos orli na podobieństwo dzioba i pełne, czerwone usta, niby otwarta krwawa rana; ciągnęły jak gorejące otchłanie. Mówiła głosem niskim o pieściwych brzmieniach. Postaci była foremnej, smukła i gibka o ruchach niespodzianych, gnąca

się wężowymi skręty lub w nagłości tygrysich sprężyn rozdygotana. Jej czarne oczy połyskiwały zdradną tonią, zaś chwilami zapalały się w nich zielone skry. Rozmawiała dwornie, ale jakby z rozmysłem wtrącając gminne i dosadne wyrażenia.

- Pan może nie wie, że jestem wróżbiarką? - zwróciła się do Zaręby przeskakując nagle z innej materii - bardzo pragnę zobaczyć pańską rękę.

- Nie znajdzie pani w niej nic godnego ciekawości - szepnął skonsternowany.

- Bardzo interesująca! Bardzo! Tutaj za ciemno. Jean, zasłona! - rozkazała. Liberyjny spuścił grube firanki na kraty, uczyniło się znacznie ciszej. Przeszli w głąb loży, do stolika, na którym służący postawił świecznik z płonącymi świecami. Wzięła znowu jego rękę i długo rozpatrywała zagmatwane linie dłoni.

- Niezwykłe losy! Bujne życie! Niesłychane szanse! - szeptała z patosem jarmarcznych wróżbitek, motając go przy tym spojrzeniami, jakby siecią niewidzialną. Słuchał z dwornym uśmiechem, zdziwiony raczej, niźli przejęty.

- Wielkie ukochania i wielkie cierpienia! - ciągnęła palcem po jego dłoni.

- Kto wierzy, będzie zbawiony! Zbawiajcie się! - zadrwił Woyna sięgając po kapelusz. Taka burza znowu zahuczała w teatrze, że margrabianka zasłoniła spiesznie uszy.

- Niepodobna już wytrzymać - jęknęła opadając w złocony fotelik - przyjdź pan do mnie po spektaklu, Woyna zna drogę. Powiem, co wyczytałam w dłoni, tutaj nie mogę zebrać myśli. Proszę mi dać słowo, że nie będę czekała na próżno. Mam ważną sprawę, może nawet związaną z tym, co pan dzisiaj przywiózł od Naczelnika.

Zadrżał topiąc w niej zaniepokojone oczy. Jej krwawe usta uśmiechnęły się zagadkowo.

- Przyjdę z pewnością! - powiedział z taką prawdą, że już więcej nie nalegała. Wyszedł zaraz, ale w korytarzu zatoczył się na ścianę; ledwie go Woyna podtrzymał.

- Teraz dopiero poczułem forsowną jazdę, nogi mi zesztywniały... w głowie się kręci...

- Zabieram cię do siebie, musisz nieco wypocząć, A może cię urzekła ta

Sybilla?

- Kości mi się rozłażą i ledwie już patrzę na oczy. Chodźmy na powietrze.

- Śmiechu warte, lecz znam osoby, którym odkryłanajtajniejsze ewenty życia. Podobno król nic nie poczyna bez jej wróżb. Tym go przy sobie trzyma.

- Nie na wiele mu się to przydaje. Nie jej wróżby mnie zdumiały... Ciekawa persona...

- I pono biegła w swojej sztuce miłośnica.

- Kto drugi parsknąłby śmiechem na twoje "pono", ale ja ci wierzę. Powszechność sądzi.

- Powszechność sądzi mnie kochankiem każdej, która się ze mną pokaże na ulicach. Może kiedyś powiem, co ja mniemam o powszechności, kiedyś, bo aktualnie nudzi mnie ta materia. Wyjdźmy drzwiami od sal redutowych, tam pusto.

- To lepiej, wyjdę niepostrzeżenie. Niepotrzebnie pokazywałem się w teatrze.

- Ta brawada dawała pozór, jak byś się krokiem nie ruszał z Warszawy.

- I to miałem na celu, a wyszło przeciwnie. Słyszysz, co się tam wyrabia? Byli już w dziedzińcu Krasińskich, a jeszcze goniły za nimi huragany braw, krzyków i śpiewań. Teatr rzęsiście oświetlony przybierał w ciemnej nocy podobieństwo korabia burzliwie żeglującego. Przed głównym wyjściem tłoczyło się mnóstwo pojazdów, służby, pachołków z latarniami do odprowadzenia pieszych, konnych laufrów z pochodniami i marszałkowskich dragonów, trzymających w ryzie kupy swywolnego ultajstwa.

- Znam Warszawę, ale nie imaginowałem jej tak zapalną - oświadczył Woyna.

- Boś znał tylko górną socjetę, popioły dawno zetlałe, ale dopiero pod nimi, na spodzie tają się wielkie żary, wielkie czucia i wielkie dusze.

- Nie neguję, a jeśli z taką samą furią powstaną do boju, biada wrogom!

- I biada zdrajcom! Stratują ich żelazne stopy gniewu. Gdzie Biegański?

- Śpi w arsenale u Dobrskiego. Próbowali go zbudzić: klnie, kopie i pistoletami grozi.

- Wyprzedził mnie o sześć godzin - szepnął markotnie. - Razem

ruszyliśmy spod Racławic!

- Jakże tam było? Rozumiesz moją ciekawość?

- Opowiem ci w domu. To jeno wiedz: Zwycięstwo; Naczelnik - wódz; chłopy - bohatyry! Przy bramie z dziedzińca Krasińskich na Długą stał mocny oddział piechoty z kozakami i jedną armatą. Palili ogień, jakby na biwaku gdzieś w polach.

- Mają się na baczności - mruknął Zaręba penetrując jegrów.

- W całym mieście straże zwiększone w czwórnasób. Weszli na Miodową, prawie ciemną i pustą z racji rozkazu marszałka, by wszystkie sklepy zamykano równo ze zmierzchem. Wcześnie było, zaledwie po ósmej. Siał drobny deszczyk, jakby przez sito. Błoto chlupało pod nogami. Rzadkie latarnie dawały skąpe światło. Pod Gdańskim Domem, gdzie kwaterował Zubow, trzymała straż półkompania grenadierów kijowskich w bojowej gotowości.

- Snadź się lęka wykradzenia przez wielbicielki - zauważył drwiąco Woyna.

- Co wiesz o tej rzekomej margrabiance?

Woyna opowiadał nie oszczędzając jej pod żadnym względem, lecz pomimo ironicznego tonu i drwin zdradzał zupełną wiarę w jej wróżbiarstwo. Pokazywał się przy tym zabobonnym, jak prawdziwy ateista. Zaręba słuchał deliberując równocześnie nad niepokojącym, go pytaniem: Od kogo wie, co przywiózł od Naczelnika? Ale przechodząc obok pałacu Borcha mimo woli przystanął. W apartamentach Izy błyszczały światła.

- Wstąpięna chwilę do kasztelanowej - nagle zdeterminował, sam nie wiedząc dlaczego - jutro nie będę miał czasu. Daruj im, za godzinę stawię się u ciebie z pewnością.

- Mówi się: kasztelanowa, a myśli się: piękna Iza! - zaśmiał się ironicznie. - Potrzebuje pociechy, ciężkie bowiem terminy na nią przychodzą!

- Nie wiem o niczym. Cóż jej zagraża? - pytał żywo, żywiej nawet, niźli chciał.

- Spod Racławic wracasz, bohatyrze; zaraz to znać, skoro nie wiesz, jaki tutaj panuje płacz i zgrzytanie zębów i jaki ordynaryjny strach trzęsie najpiękniejszymi łydkami wielkiego świata Warszawy! I to od dnia, w którym przyszła wiadomość o krakowskiej insurekcji. Słodkie dnie

polsko-moskiewskiego aranjuezu minęły jak sen. Skonały nagłą śmiercią wspólne przyjacielskie promenady, baliki champétre, wizytacje, teatry amatorskie i miłosne intrygi. Wszyscy gotują się do ucieczki. Już panią Załuską wysłał Igelström do Królewca. Już wyżsi oficjerowie również odsyłają swoje żony w bezpieczniejsze miejsca. Cała nasza górna socjeta wzdycha tęskliwie do Petersburga! Ucieka tam, kto jeno może! Najgorętsi adherenci Moskwy nie poznają na ulicach swoich wczorajszych socjuszów! Patrzę się i boki mi pękają ze śmiechu. Myślę, że Zubow nie pozostawi szambelanowej na zmienne azardy wojennej fortuny.

- Śmiałe przypuszczenia! - przerwał mu dość raptownie. - Za godzinę będę u ciebie.

- Pamiętaj: kamienica Roeslera, drugie piętro, i wejście od Senatorskiej. Ja wracam na chwilę do teatru, muszę się porozumieć z Konopką.

- Mówi się: Konopka, a myśli się: piękna Barssowa! - oddał mu wet za wet.

- Spudłowałeś. Myśli się: piękna panna Radzimińska! Oto prawda i wyznanie zarazem.

- Radzimińska, siostra rotmistrza! Czy ja się nie przesłyszałem?

- Nie. Ale czemu przypisać to zdumienie! Czyżbyś miał na nią jakie widoki?

- Mam przecież narzeczoną. Zdziwiłem się jak gap. Śliczna panna - pilnie się wykręcał.

- A ponieważ chciałeś drużbować, trzymam cię za słowo. Nie spóźniaj się! I poleciał. Zaręba wchodząc w dziedziniec pałacowy obejrzał się za nim i pomyślał:

- Skoro się dowie o historii z Zubowem, gotowa trajedia. Biedny chłopak. I pełen troski o przyjaciela wszedł do pałacowej sieni.

- Już od godziny oczekują pana porucznika - oznajmił poufale stary, znajomy służący.

- Czekają na mnie! Cóż to znowu za facecje? Wstąpiłem zupełnie przypadkowo.

- Wszyscy zebrani są w bawialni pani szambelanowej. Jest i panna Terenia! Przeleciał schody i jak wicher wpadł do zacisznego pokoju.

- No i macie go we własnej osobie - mówiła tryumfująco kasztelanowa całując go czule na przywitanie - i przynosisz nowiny od Stasia!

- Mam nawet list od niego. Kto panią kasztelanową uprzedził o tym?

- Moi przyjaciele wczoraj wieczorem - szepnęła z jakimś zaświatowym uśmiechem.

- Więc nie panna Luhlli? - pytał, owładnięty jakby ciemną trwogą.

- Nie znam tej osoby nawet z widzenia! - wyrzekła z nieskrywaną awersją. Obejrzał się tonącymi oczami. Był wbawialni, siedzieli przy okrągłym stole, w blaskach świec płonących w białych, farfurowych kandelabrach; patrzyli na niego przyjaźnie. Przemógł to jakieś mgnieniowe przyćmienie umysłu, być może powstałe z przemęczenia i przywitawszy się ze wszystkimi zasiadł przy nich. Okazywali się dla niego uprzedzająco dobrzy i czuli. Marcin Zakrzewski z rozłożonymi rękami, przemieniony na motowidło, z którego Terenia zwijała jakieś barwne nici, ucałował go serdecznie. Iza patrzyła w niego oczami uwielbień. W bawialni było ciepło i widno; ogień wesoło trzaskał na kominku. Rozmawiano półgłosem. Służba przesuwała się bez szelestu. Więc po tygodniach, spędzonych na koniu, po biwakach, pochodach i bitewnych przygodach, po chłodzie i głodzie, poczuł się naraz w lubej atmosferze rodzinnego domu. Szambelan zadysponował obfity posiłek i sam nakładał mu z półmisków. Iza czuwała, by mu niczego nie brakowało. Przybrana w skromny dezabil złotawej barwy, z włosami gładko przyczesanymi nad czołem, a spiętymi na karku w grecki węzeł, była piękna tą pięknością pierwszych lat dziewczęctwa. Nie mógł się jej napatrzyć. Uderzała mu do głowy jak wino. Nawet kasztelanowa mimo posępnej czerni i twarzy widmowej jaśniała dzisiaj szczególniejszą pogodą.

- Staś pisze, że Naczelnik zganił go i zarazem wyróżnił. Jak to rozumieć? Opowiedział, jak było, nie szczędząc mu przy tym pochwał i szczerego uznania.

- Więc stawał tak mężnie i z takim azardem? - Słodka duma przepełniła jej serce.

- Bohatyrsko! Mam o tym szczegółowe relacje - zaznaczył z naciskiem.

Spojrzenia skrzyżowały się nad jego głową w niemym porozumieniu.

- To porucznik nie wraca spod Kościuszki? - wyrwała się po swojemu Terenia.

- Niestety, wracam tylko z Grabowa! - odparł spokojnie z pozorami najszczerszej prawdy. I korzystając skwapliwie ze zboczenia rozmowy w tę stronę, narzekał na kłopoty, jakie na niego spadły wraz ze śmiercią

ojca. Czy wzbudził wiarę, nie mógł wymiarkować, lecz tyle zyskał, że rozmowa potoczyła się w bieżących materiach. Szambelan nie bez złośliwej intencji dokuczenia Izie wydrwiwał popłoch, jaki się szerzył pomiędzy towarzystwem polskorosyjskim, a w końcu powiedział:

- Przyjaciele obligują, byśmy na te straszne czasy wyjechali do Petersburga. Mogą się tutaj powtórzyć paryskie historie. O siebie się nie obawiam!

- A ja zapowiadam, że z Warszawy się nie ruszę - powiedziała ze stanowczością Iza.

- Nie odpowiadam za następstwa. Przestrzegam, to moja powinność.

- I ja nie wyjadę, chociaż kasztelan codziennie nalega - oznajmiła kasztelanowa.

- Ja się tam niczego nie boję i nigdzie nie uciekam - zadeklarowała Terenia.

- Pod komendą Marcina nic nie grozi - rozśmiał się Zaręba.

- Mam jeszcze Königowskich ułanów - dodała dumnie - tysiąc wiernych szabel i tatusia.

- Zostajesz aktualnie w Warszawie i na dłużej - zwróciła się Iza do Zaręby.

- O ile rachuby nie zawiodą, pozostanę. I myślę, iż dla wszystkich będzie w Warszawie pozostać najbezpieczniej. Chyba że ktoś ma ciężkie obrachunki z narodem...

-A jak te straszne jakobiny pomordują nas wszystkich? - wystrzeliła Terenia.

- Może i niektórych pomordują, nie wszystkich jednak - odpowiedział żartobliwie.

- Bo wiem, jako spiskują na samego króla! Ale niech się ważą! Nasi ułani już są w Warszawie, dzisiaj przysięgali na wierność królowi, dadzą oni bobu spiskowcom!

- I panna Terenia będzie broniła króla!

- Do ostatniego tchu! I Marcin będzie bronił z gwardią! - zapewniała gorąco.

- Marcin, a jeśli do tego czasu znowu dostanie abszyt od panny Tereni?... Żachnęła się obrażona i uciekła. Marcin pogonił za nią amfiladą pokojów. Szambelan się podniósł, jego nieodstępny Kubuś przypomniał porę lekarstwa. Pozostali we troje, ale kasztelanowa zapadła w jakieś

odrętwiałe milczenie nie odpowiadając nikomu, może nawet nie słysząc ich głosów.

Wybiła właśnie dziewiąta i Zaręba podniósł się do wyjścia.

- Uciekasz? Tak ci pilno czy tak ci ze mną nudno? - spytała bez ogródek.

- Pilno, czekają na mnie o wyznaczonej porze. Uwierzysz, że wolałbym pozostać z tobą.

- A tak mnie unikałeś! - powiedziała ze szczerością wielce kłopotliwą dla niego.

- Od chwili, w której mnie ostrzegłaś, musiałem się kryć, a potem wyjechałem. Boże, toż jeszcze ci nie podziękowałem za ocalenie moje i towarzyszów! I nie wiem, jak to wyrazić! Stali przy sobie blisko, prawie się dotykając piersiami. Zagrała w nim pijana, szalona żądza pochwycenia jej w ramiona i całowania nabranych, purpurowych ust. Patrzyła bowiem tak wyzywająco, była tak kusząco piękna, tak zdała się być gotową na wszystko, że w głowie mu się zakręciło. Powstrzymał się jednak i tylko ucałował jej ręce; były chłodne i nie oddawały uściśnień. W oczach jej zabłysła jakby mgła łez.

- Dziękuję ci całą duszą w imieniu ocalonych. Postąpiłaś wzniosie.

- Ciebie pragnęłam widzieć wolnym, tylko ciebie... - posłyszał namiętny szept.

- Dług mojej wdzięczności nigdy nie będzie spłaconym - sięgnął po jej rękę; cofnęła prędko.

- Igelström wie o wszystkim i ma spiskowych w obserwacji - szepnęła - wiem, że układają nowy regestr tych, którzy lada dzień mają być pochwyceni przez Baura. Czy jesteś na nim wymieniony, nie wiem. To ci jeszcze chciałam powiedzieć. Odpłacisz mi, jeśli będę wiedziała o dniu wybuchu.

- Jeszcze nie zdeterminowany, ale będziesz wiedziała - zapewniał gorąco.

- I niech się wszystek świat zawali! - wyrzekła z niewysłowioną boleścią. Zadrżał na ten jęk rozpaczliwy, zbudziła się w nim jakby dawna miłość, pełna jeno współczucia i litości. Straszliwy żal zaszarpał mu sercem. Stała przed nim taka bezbronna i żałosna, taka dziwnie inna, bliska i jak siostra droga. Nic z tego nie wyraził, nie śmiał, obawiając się nieprzewidzianego obrotu.

Już przy drzwiach posłyszał za sobą jej kroki, odwrócił się wyczekująco.

- Czy to prawda, że się żenisz? Nie wierzyłam pogłoskom - spytała otwarcie.

- Mam narzeczoną - odpowiedział nieco wykrętnie, sam nie wiedząc dlaczego. Aleto pytanie, uderzające jakby kamieniem, przywróciło mu równowagę chwilowo straconą. Poczuł się opancerzonym na wszelkie ciosy.

- Życzę ci szczęścia! - powiedziała cicho i odeszła jakoś chwiejnie i bardzo powoli. Widział, jak siadła na dawnym miejscu, wsparła się łokciami o stół i łzy popłynęły z jej oczów ciężkimi sznurami pereł. Dawała im spływać, jakby krwi z rany śmiertelnej. Płakała spokojnie, bez jęków i szlochań, beznadziejnie.

Cóż miał począć? Uciekł poruszony do trzewiów, zacinając zęby, aby nie zakrzyczeć z jakiegoś szarpiącego bólu. Wciąż miał przed sobą jej twarz zakrzepłą na kamień i radloną strugami łez. Te jej łzy zalewały mu serce zgryzotą i wszystkimi furiami nagle zbudzonych żalów. Kochała go! Miał teraz oczywisty dowód. Ale nie chciał temu zawierzyć. Krwawił serce wspominaniem jej zdrad i życia, wydzierał z pamięci, zohydzał przed samym sobą i pomimo tego płakała mu dusza nad grobem umarłej miłości. Płakała nad nią i zarazem nad sobą.

Woyna czekał zniecierpliwiony i natychmiast wyszli z kwatery. W drodze - margrabianka mieszkała niedaleko, na Krakowskim obok kamienicy Wasilewskiego - Woyna jął się spowiadać ze swojej miłości. Mówił innym, niźli zazwyczaj językiem i sposobem. Aniby kto rozpoznał z jego słów płomiennych i tkliwych dawnego cynika, kpiarza i hulakę. Nawet głos mu brzmiał jakby flotrowers w noc majową, rozśpiewaną słowików trelami, a zapachami kwiatów dyszącą. Nie wyszydzał żadnej z takim żarem, z jakim teraz wystawiał tę jedyną. Był jej wyznawcą i czcicielem.

Zauważył to Zaręba pomimo swoich udręczeń i spytał z nieukrywaną irytacją:

- Jesteś już po deklaracji?

- Czekam sposobnej okoliczności. Jeszcze się obawiam rekuzy. No, i jestem przymuszony przyprowadzić swoje interesa majątkowe do jakiego takiego ładu. Na szczęście stryjaszek zapisał mi znaczne dobra w sandomirskim województwie.

- Właśnie wybrałeś porę na miłosne gruchania!

- Na miłość zawsze jest pora. Z małżeństwem tylko bywa inaczej. Nie myślę ja o Hymenie teraz, pod grzmoty dział, chociaż zwłoka mi nie na rękę i nie do smaku.

- Można konkludować, jako pewny jesteś wzajemności. Może to jakiś dawny sentyment?

- Poznałem ją przed miesiącem u pani Mokronowskiej i z miejsca utonąłem. Pewności nie mam, ale imaginuję sobie, że mi sprzyja. Bywa, iż kobieta sama nie wie o swoim uczuciu, aż do chwili wyznania amanta.

- Musisz znać i jej brata rotmistrza?

- Znam i przyznaję, że ten pan brat nudzi mnie setnie swoją traiczną twarzą i opiniami parafialnego pedanta. Wydaje mi się być tępszym od swojego konia.

- Sąd z gruntu mylny; to człowiek oświecony, jeno srodze doświadczony przez złe losy i przeto posępny i zgryźliwy. I panna też nie pierwsza lepsza z brzegu... Wiem, i to mnie aż przeraża. Patrzę na nią prawie codziennie i wciąż znajduję inną, niepodobną do wczorajszej. Humory ma tak zmienne, że ciężko mi się połapać wsytuacji, bo raz mnie unika, odstręcza, słówkiem nie zachęci, to znowu szuka mnie i godziny całe przesiadujemy w najczulszej zgodzie. Mieszka obecnie u Barssowej; wiem od Konopki, jako często rozmawia z nim o mnie...

- Miała pono inklinację do klasztoru, jakiś czas była w nowicjacie wizytek!

- Wspominała, brałem to za panieńskie fantazje; co to dzisiaj chce klasztora, jutro pragnie umierać, pojutrze wyjść za królewica, zaś kończy się nową robą od Łazarewiczowej i tańcami przez trzy dni z rzędu. Znam ja te panieńskie faramuszki. Jeśli jednak zajdzie okoliczność, stoczę o nią walkę choćby z Panem Bogiem i nie oddam..

- Słuchając cię myślę: To mówi ktoś drugi, nie Woyna. I zdumiewam się przemianie.

- Mniemasz, jakom doszczętnie zbaraniał? Chwalę sobie ten stan głupawej szczęśliwości. Czy wiesz, że panna Zofia strzela z pistoletu jak mało kto? I ćwiczy się w tym niestrudzenie.

- Z taką nie zadzierać, bo w łeb palnie z lada przyczyny. Krzywdy nie daruje - szepnął Zaręba. Stanęli pod niskim, zaledwie piętrowym domkiem, wciśniętym pomiędzy wysokie kamienice. Na odgłos kołatki otworzył im służący z koślawą łojówką w ręku.

- Tutaj kończy się moja misja. Niech ci dalej sprzyja fortuna - oznajmił żywo Woyna.

- Nie idziesz ze mną? Byłem pewny twojej asysty.

- Powiedziano: Woyna zna drogę. Woyna też spełnił powinności i teraz rusza w swoją stronę - zaśmiał się z jego zakłopotania, popchnął nieco do sieni i zatrzasnął za nim drzwi. Służący poprowadził go na piętro i oddał olbrzymiemu pajukowi, przybranemu z węgierska, ten zaś otworzył przed nim wyzłocone podwoje białego salonu rzęsiście oświetlonego. Zaręba wszedł posuwiście i zatrzymał się na środku, wodząc zdumionymi oczami dokoła - nie było nikogo. Salon był urządzony ze smakiem i nie lada przepychem. Lśnił cały od białości, zwierciadeł i złota. Pawimenty wykładane drzewem różanym dawały podobieństwo kobierca bogatego barwami. Drzwi były zamaskowane zwierciadłami. Na suficie amorki, splecione wieńcami róż, pląsały radośnie na łące pełnej motyli. Upajający zapach hiacyntów białych rozchodził się z przecudnej żardiniery, drążonej w marmurze złotawym. Meble o wyszukanych kształtach, złocone, były obciągnięte bladoliliowym bławatem, dzierganym w kwiatuszki. Cztery kandelabry z farfuru, stojące w rogach na postumentach, obficie siały światłem. Jedna ze ścian dźwigała naturalnej wielkości portret Stanisława Augusta z jego lat dawniejszych. Przedstawiał pięknego młodzieńca w stroju francuskim, rozpartego w złocistym karle przy stoliku, na którym leżały rękawiczki, laska i kapelusz. Żaboty, koronkowe manszety, diamenty, biała peruka w misternych puklach, błękitny frak w złoty rzucik, słodkawy uśmiech, wypieszczone ręce, białe kiuloty z pękiem wstążek przy kolanach i niedbała, wzgardliwie leniwa poza dawały obraz jakiegoś wymuskanego paniątka. Jeno że mądre, wyraziste oczy kłóciły się z tym strojem wykwintnego modnisia. Patrzał król, ujawniony w postaci prawego muscadina, ulubieńca dam i bohatyra buduarów. Patrzał majestat spośród jedwabnych łachów iświecideł. Ta dziwna dwoistość nadawała portretowi szczególny urok.

Dojrzał to Zaręba nie mogąc się napatrzeć do syta. Odchodził i znowu powracał. Te królewskie, przenikliwe oczy przykuwały go do miejsca.

Dopiero odgłos jakichś kroków zbudził go z medytacji. Jakaś Murzynka czarna jak noc, w czerwono-żółtych szatach, skłoniła się przed nim zapraszając wymownym gestem do pójścia za sobą. I powiodła go amfiladą małych, ciemnych pokojów. Na jego pytania odpowiadała francuszczyzną, z której nie pojął ani jednego słowa. Szedł wielce

podekscytowany niezwykłością sytuacji i tajemniczością. Przechodził jakieś korytarze, jakieś schodki wybite w murach i prowadzące na dół, to w górę, że po paru minutach zupełnie już nie rozeznawał, gdzie się znajduje. Wreszcie otworzyła drzwi do niskiej, sklepionej izby. Znalazł się w mrokach, przesianych czerwonawym brzaskiem. W ogromnym kominie narożnym, pod nisko zwisłym okapem żarzyła się kupa węgli, owiana błękitnawym płomieniem. W tych blaskach rozpoznał margrabiankę, siedzącą przy samym trzonie, z kartami w rękach. Wskazała mu miejsce naprzeciw siebie. Czarna wiedźma przyniosła stolik i postawiła go między nimi. Margrabianka stasowawszy karty rozkazała mu je zebrać lewą ręką i trzy razy. Uczynił posłusznie. Rozkładała je w głębokim skupieniu. Dwa śnieżnej białości koty z czerwonymi oczami skoczyły jej na kolana i zwinąwszy się w puszysty kłębek mruczały monotonnie.

- Przeszłość! - wyrzekła tak obcym zgoła głosem, że zadrżał oglądając się mimo woli. Zaczęła czytać z kart jakoby z księgi dzieje jego przeszłości. Nic się nie ukrywało przed jej strasznym widzeniem. Niekiedy badała linię jego dłoni. Chwilami czuł w sobie lodowate groty jej spojrzeń przeszywających. Opowiadała nie pomijając niczego. Wzbudziła w nim pamięć całego życia. Przesuwał się widmowy korowód lat przeszłych, pomarłych zdarzeń, miłości, uniesień, zgiełkliwy tłum tego, co było, zapomniane majaki.

- Co to jest? Skąd ona wie? Zali takim byłem? Zali to moje dzieje? - zdumiewał się coraz głębiej udręczony. Przeglądał się, jakby w czarodziejskim zwierciadle, nieubłaganie odbijającym zarówno zło, jak i dobro. Nie oszczędzała jego dumy ni próżności zdzierając wszelkie osłony pozorów. Jej zimny głos miał świst batoga i ranił boleśnie.

Jeszcze nie zebrał rozpierzchłych myśli, gdy stasowawszy nowe karty oznajmiła sucho:

- Teraźniejszość! - Karty upadały z szelestem jak obumarłe liście jesieni. Stał na wiotkiej krawędzi pomiędzy otchłaniami "wczoraj" a przepaściami "jutro". Jeszcze wszystko miał żywe w sercu i pamięci. Sprawdzał z bijącym sercem historię prawie każdego dnia. Pokazywała je w przemijającej prawdzie. Odkrywała udział w spisku, wyprawę do Paryża, stosunki z Izą. Nie zapomniała o Krakowie ni Racławicach.

Słuchał zdrętwiały i przerażony tym jakimś okropnym rabunkiem, jaki się spełniał nad jego duszą. Poczuł się obnażonym do najtajniejszej nagości. Palił go jakiś niewytłumaczony wstyd. Nie śmiał spojrzeć na nią. Cierpiał, jak muszą cierpieć wystawieni pod pręgierzem. Czuł się

obdartym i niezmiernie pokrzywdzonym. Nie miał już nic swojego i tylko dla siebie.A przy tym groza zjeżała mu włosy na głowie i strach dziki, obłędny chwytał za gardło żelaznymi pazurami.

- Przyszłość! - zabrzmiał daleki, jakby z przestrzeni płynący głos.

Ostatnim wysiłkiem chwycił ją za rękę i wyszeptał błagalnie:

- Nie mogę! Boję się! - zęby mu szczękały i śmiertelny chłód przejmował serce. Zdała się nie słyszeć i klasnęła w dłonie. Czarna wiedźma postawiła na stole wielką kryształową kulę, napełnioną bezbarwnym płynem i okrywszy wróżkę ciemnym płaszczem, zahaftowanym w srebrne znaki zodiaku, jęła sypać na węgle jakieś suche zioła. Buchnęły gęstymi dymami, rozszedł się odurzający, gorzkawy zapach i zielonawa mgła wypełniła izbę pokrywając wszystko rozdrganym, połyskliwym tumanem.

Margrabianka wyciągnęła ręce nad kulą i szepcąc jakieś niezrozumiałe słowa patrzyła w kryształ długą chwilę, aż ów płyn zaczął mętnieć, burzyć się i pryskać.

- Jeśli masz mężne serce, spojrzyj: zobaczysz, co ci zapisało przeznaczenie. Umilkła, oczy się jej zawarły, zesztywniała w tej pozie, nawet krwawe usta pobielały na płótno. Wzburzone włosy, poprzeplatane perłami, przybrały podobieństwo wężów.

Kula zagrała barwami tęczy i świeciła, jakby utajone w niej słońce rozbłysło.

Spojrzał i już nie potrafił się oderwać.

Widział w głębi kryształu jakiegoś człowieka okutanego w płaszcz, z kapeluszem nasuniętym na oczy i w czarnej masce na twarzy, a siebie stojącego naprzeciw. Krzyknął z podziwu! Przyglądał się samemu sobie! Nieznajomy coś mówił. Kto to może być? Znał skądściś ten głos. Obraz zniknął, nim potrafił skupić uwagę. Ujrzał się w arsenale wpośród spiskowych. Noc, prowadzi Izę jakimiś zaułkami, przelatują kozacy. Świt na niebie, dzwony biją, dalekie strzelania, krzyki, bitwy, ulice, pożary, trupy i krew. Woyna z okrwawioną Radzimińską na rękach! Jakieś tłumy na ulicach! Jakieś sceny niezrozumiałe, jakieś zdarzenia, w których widzi siebie, a zgoła nie pojmuje związku ze sobą. Obrazy lecą jakby na skrzydłach błyskawic; nie potrafi nawet zapamiętać, już patrzy na siebie jak na obcego i obojętnego. Ale majaki ludzi, spraw, miejsc i zdarzeń przepływały wciąż rwącym potokiem, coraz jeno bledsze, dalsze i bardziej mu niepojęte. Czuł się już śmiertelnie wyczerpanym, ledwie się

trzymał na nogach i wsparłszy się o stolik, jakby zamierającymi oczami patrzył na dziwną scenę: jakaś bitwa wrzała dokoła, otoczyła go czerń kozacka, broni się szablą; pękła, chwyta więc z ziemi karabin, grzmoci kolbą, odpiera ciosy; nacierają ze wszystkich stron i naraz dostał piką w twarz, ktoś go pałaszem rąbie przez głowę, ktoś piersi przebija bagnetem. Wypuścił broń i pada na kupę trupów! Już nic więcej nie widzi, w oczach robi mu się ciemno, brakuje tchu, nogi się uginają, odbiega przytomność i padł ciężko na ziemię jak kłoda.

Kiedy otworzył oczy, margrabianka siedziała przy nim z rzeźwiącymi solami. Porwał się na nogi srodze zawstydzony i gorąco się sumitował. Położyła palec na ustach.

- Ktoś pragnie pomówić z panem, ale musisz daćparol na sekret.

- Na niewidzianego! W jakiejże materii ma być rozmowa i z kimże?

- Możesz mu waszmość zaufać. A jeśliby to był ten, któregoś widział przed chwilą? Pamięć niedawnych widzeń buchnęła mu do mózgu panicznym strachem, zerwał się gwałtownie do ucieczki, ale nie zdążył, bo właśnie stanął przed nim ów nieznajomy, obtulony w płaszcz, z kapeluszem nasuniętym na oczy i w czarnej masce. Zaręba cofnął się przerażony, przetarł oczy i obejrzał się dokoła. Nieznajomy siedział naprzeciw niego.

- Siadaj, poruczniku, chwiejesz się na nogach - ozwał się uprzejmie.

Boże, ten sam głos znany mu skądścić! Te same ruchy i postawa!

- W trzy dni zrobiłeś drogę spod Krakowa, kawalerzysta z ciebie nie lada.

- Byle pachołek tego samego dokona! - odmruknął burząc się nagle.

- Czy raport Kościuszki o bitwie racławickiej będzie opublikowany powszechności?

- Waszmość bierze mnie na spytki? - żachnął się zgniewany już nie na żarty.

- Obliguję gorąco tylko o respons.

- Nie rozpowiadam sekretów pierwszemu lepszemu - wybuchnął opryskliwie, bowiem sceną wróżeń i przemęczeniem doprowadzony do denerwacji nie panował już nad sobą - zachodzi jakaś omyłka. Waszmość bierzesz mnie za kogoś drugiego. Ja nic nie wiem o jakimś raporcie Kościuszki, o bitwie racławickiej pierwszy raz słyszę i znikąd nie przyjeżdżam. A zresztą nie myślę się suplikować.

- Estymuję taką oględność; nie wykręcisz mi się jednak, wiem o tobie wszystko...

- Udław się tym waćpan, a mnie poniechaj. Dosyć mi tej krotochwili. Widzę naplątaną kabałę, jakby na reducie: tajemnicze podziemia, mistyczne przepowiednie, czarodziejskie sztuki, jegomość w masce i dziwne indagacje. Nie wiem, jaki jest cel tego wszystkiego, i dochodził nie będę, ale bądź waćpan zdrów i do tej zabawy poszukaj sobie innego. Ja nie twojej maści - ruszył spiesznie do drzwi.

- Nie wyjdziesz bez mojej woli - zagrzmiał za nim władczy, rozkazujący głos. Odwrócił się groźnie jak żbik napastowany i stanął naraz niby wrośnięty w ziemię. Król we własnej osobie siedział przy kominie, bez maski już i kapelusza. Poznał go z pierwszego rzutu oka i wielce skonsternowany niespodzianką sprężył się w powinnej postawie i z nachmurzoną twarzą zaszeptał:

- Najjaśniejszy panie, anim imaginował o takim honorze! Pokornie suplikuję o przebaczenie.

- Ognisty z ciebie kawaler i kąśliwy jak osa. Siadaj przy mnie bez ceregieli. Fatigatus, widzę, jesteś, nogi ci drżą, pobladłeś. Siadaj!

- Czynię to jeno na wyraźny rozkaz - opadł na wysunięty trzon komina, bokiem do ognia.

- Zachodzą takie okoliczności, że potrzebuję pewnych wiadomości... ty je wiesz...

- Bylem je znał i mógł powiedzieć, pytaj, najjaśniejszy panie! - szepnął lodowato.

- Daję ci moje słowo, jako wszystko, co mi powiesz, będzie pogrzebane między nami. Zaręba struchlał, rzęsisty pot wystąpił mu na czoło i trwogą załomotało serce. Chwila stawała się osobliwa i szczególniej ciężka. Jak ma sobiepostąpić? Wszak pyta go król i w materiach, które chował w skrytości, pod pieczęciami przysięgi. Musi odmówić posłuszeństwa. Nikt nie jest mocen zwolnić go z raz danego słowa. Wprawdzie król obiecuje parol na sekret. Ale od zachowania tajemnicy zależy powodzenie insurekcji, podnoszonej przeciwko jego socjuszom i jemu. A może zawierzyć królewskiemu słowu? A jeśli wyda Igelströmowi, żeby ocalić siebie i zarobić na względy imperatorowej! Nigdy! Nigdy! Wirowały w nim myśli podobne gwałtownym, oślepiającym błyskawicom, aż nagle zdeterminował i opanowawszy wewnętrzny dygot odpowiedział z wielką godnością i przejęciem:

- Najjaśniejszy panie, powinienem ci posłuszeństwo, ale jeszcze więcej powinienem ojczyźnie. Odpowiem na to, na co mi pozwoli przysięga, dobro sprawy i mój honor.

- Takiś to! - szepnął niemile dotknięty król i zrzuciwszy z ramion płaszcz jął niecierpliwie przemierzać izbę. Tarł czoło, znać w nim było jakieś wahanie; kilka razy przystawał przed nim i odchodził, nie mogąc się na coś zdeklarować. Trwało to niedługo, lecz Zarębie wydawało się nieskończonością. Stał sprężony, goniąc za nim oczami. Burza znowu srożyła mu się pod czaszką. Wszystko, co był kiedyś o nim wiedział, słyszał i myślał, powstało teraz w pamięci, wzmożone jeszcze. Stawiał go przed trybunałem swojego sumienia i niemiłosiernie osądzał. Zdał się być jego sędzią i zarazem katem.

- Chce mnie pociągnąć za język i wydać aliantom - myślał nienawistnie. - Niedoczekanie twoje, królu! - szydził zacinając się w sobie na kamień - nie przemienisz mnie na swojego konfidenta, królu! - srożył się coraz zacieklej - nie stanę się ja Judaszem! - wołał wyniosłą wzgardą, uważał go bowiem za generalną przyczynę wszystkich klęsk Rzeczypospolitej, za najgorszego z parycydów. I byłby z przyrodzonej porywczości skoczył mu z tym do oczów i wypowiedział bez ogródek, gdyby nie ten jakiś majestat, bijący od niego, i poszanowanie, zaszczepione w duszy od dzieciństwa dla pomazańca. A przy tym, kiedy znowu zasiadł przed kominem w brzaskach ognia, znalazł go dziwnie zmienionym, budzącym raczej współczucie niźli nienawiść. Widział przed sobą starego człowieka, pochylonego pod brzemieniem lat i zawodów, o twarzy obrzękłej, zrytej troskami i wargach spalonych gorączką. Mądre, wyraziste oczy zamglone smutkiem wbił w ogień i coś medytował.

Przybrany był skromnie w kadecki granatowy mundur z czerwonymi obszlegami, przy prostej szpadzie. Zaręba widywał go na posiedzeniach sejmowych, na paradach różnych, na kadeckich uroczystościach, na promenadach i zawsze jako króla, otoczonego przepychem, pompą, pokorną ciżbą dworaków i pełnego majestatu, i wyniesionego ponad powszechność! Zasię teraz pierwszy raz w życiu patrzał na niego jak na człowieka, tylko szczególniejszym losem wyniesionego na tron, i czucia jego przybierały obrót życzliwszy.

Naraz król wyprostował się i uczyniwszy znak masoński mistrza rzekł hasło:

- Szabaleth!

Zaręba jakby poderwany nadludzką silą rzucił się ku niemu i

odpowiedziawszy znakiem wtajemniczenia, stopnia i hasłem skłonił się przed nim trzy razywedle ceremoniału i wyrzekł głuchym, schrypniętym ze wzruszenia głosem patrząc mu pilnie w twarz:

- Posłuszeństwo aż do śmierci, mistrzu i bracie.

- Siadaj przy mnie, pomówimy otwarcie. Nie mogłeś odpowiedzieć królowi, to zawierzysz bratu. Wprawdzie to nie na kapitule, ale mam prawo żądać od ciebie na każdym miejscu.

- Posłuszeństwo aż do śmierci, mistrzu i bracie - powtórzył przyjętą formułą.

- Więc ci rzeknę: Zapomnij o królu, zapomnij nawet o mistrzu, a mów do mnie jak do brata, jak byś mówił ze swoją duszą i sumieniem, jak byś się wyznawał na spowiedzi. Chcę usłyszeć prawdę, szczery sąd, opinię nie zmąconą żadnymi względami, człowieczy głos!...

Co się działo w Zarębie, niepodobna tego oddać w mowie. Słyszał, widział, czuł, rozumiał, a razem wydawało mu się to niepokojącym snem i jakimś diabelskim omanem, jakby dalszym ciągiem widzeń w kryształowej kuli. Myślał, iż to, co się stało przed chwilą, na żaden ludzki sposób nie jest podobne prawdzie. A jednak była to rzeczywistość, bardziej wstrząsająca jego trzeźwym umysłem niźli czarodziejstwa margrabianki. Król pokazujący się mistrzem loży masońskiej! Król szukający tajnej rozmowy z prostym porucznikiem! I do tego w takich okolicznościach! Miało to pozór fantastycznej bajędy! Ale nie pragnąc już tego zgłębiać ni brać na rozwagę stał się powolny rozkazom mistrza. Czuł się przymuszonym do posłuszeństwa. Zwarł się jeno w czujności, jak czasu bitwy, na ciosy, mogące uderzać z nieprzewidzianej strony. Wzrosła też w nim podejrzliwość i zatargał głuchy niepokój przed niewiadomem.

- Mam relację o tobie i twoich peregrynacjach po świecie - zaczął król przeglądając w świetle komina jakiś regestrzyk. - Azardowałeś się - podniósł oczy na niego.

- W dobrej sprawie, najjaśniejszy panie! - mruknął, niemile dotknięty jego wyznaniem.

- Nic ci też nie wypominam! Pokazują tu ciebie jako mojego jawnego wroga, lecz i zarazem jako człowieka w sprawach publicznych nie szukającego fortuny ni własnego wyniesienia. I wiem, jakim hołdujesz maksymom. Nie eksplikuj się, każdemu chętnie pozostawiam jego opinię. Jesteś synem miecznika Zaręby?

Ledwie odpowiedział, tak nim poruszyło to niespodziane pytanie.

- Szczególne! - zasępił twarz patrząc w jakąś dawno odeszłą przeszłość - dziwnie się plecie. Znałem kiedyś twego ojca - dodał król żywo - wyniosły to był szlachcic i zmiennych humorów; zali żyje jeszcze?

- Niedawno zamknął oczy! Całe podlaskie województwo opłakuje go szczerymi łzami żalów! - powiedział, podrażniony królewską wzmianką i jej tonem.

- Pomińmy przykre materie. Wezwałem cię na rozmowę, bo przekładam otwartego nieprzyjaciela nad podchlebców. Wzbudziłeś we mnie wiarę. I powtarzam, mów ze mną, jak byś rozmawiał ze sobą, bądź echem powszechnych mniemań. Wiele spraw nie dochodzi do mnie, a powinienem wiedzieć o wszystkim. Czasy są brzemienne w nieobliczalne następstwa. Świat się trzęsie w posadach. Padają trony i ludzkość pragnie nowym bóstwom wznosić nowe ołtarze. Nie rozstrzygam, zalisię ziszczą marzenia filozofów. Może to jeno wieczny sen o szczęśliwości ludzkiej. Więc znajduję naturalnym, że i my płacimy ciężki haracz powszechnemu zamętowi. Polska znalazła się na tragicznym pograniczu czasów, jakoby na krawędzi dnia i nocy, a że skłócona do głębi, słaba i rozdarta, łacno stać się może łupem mocniejszych! I już nie wiadomo, skąd wyglądać ratunku! - załamał bezradnie ręce.

- Musimy go naleźć w sobie! - rzucił porywczo nie bacząc na etykietę. Król, jakby tego nie słysząc, ciągnął dalej z bolesnym naciskiem.

- A na domiar złego generał Kościuszko podnosi żagiew wojny domowej, której następstwem być musi ostateczny upadek i podział kraju.

- Wojny domowej? - przerwał mu Zaręba - insurekcja nie jest wymierzona przeciwko tobie, najjaśniejszy panie, ani przeciwko panującym stanom, boć jej świętym hasłem: wolność, całość i niepodległość! - wstrzymał się raptem, zbyt wiele było do powiedzenia.

- A cóż Kościuszko zamierza uczynić ze mną? - podchwycił prędko król.

- Nie wiem - odparł szczerze - nie wyznawał się w tym względzie w mojej obecności. I w głównej kwaterze nic w tej materii determinowanego nie słyszałem. Wiem tylko, że Naczelnik poza sprawami aktualnymi chętnie i często dyskuruje o Polsce na wzór amerykańskiej republiki ukształtowanej! Jego to ulubiona myśl!

- Więc nie gotuje mi doli Ludwika XVI? - wracał uparcie do tego przedmiotu.

- Znalazłem go dalekim od terrorystycznych opinii. Człowiek to wzniosłego ducha! Żyje myślą podźwignięcia Polski i uszczęśliwienia ludzkości. Prawdziwy filantrop.

- Być może. Kołłątaj jednak z klubem "Obrońców Wolności" spiskują przeciwko mnie.

- Za generalny cel uważają walkę z tyranami. Pragną przekształcenia Polski sposobami, jakimi zwycięża francuska rewolucja. Walczą o prawa człowieka i obywatela Umowę społeczną J. J. Rousseau'a przyjęli za ewangelię. Progresję i szczęście ludzkości mają za najwyższe prawo. Chcą panowania cnoty i rozumu. Za hasło wzięli: wolność i równość! - objaśniał żywo, lecz bez widocznego zapału.

- Wszystko, co wiedzie do zniwelowania, wiedzie do sytego barbarzyństwa - szepnął dość cierpko król. - Powiedz, którzy tak skwapliwie wyciągają ręce po królewskie głowy? Padło kilkanaście nazwisk, a w pierwszym rzędzie: Kołłątaj, ksiądz Dmochowski, ksiądz Meier, d'Aloe, Maruszewski, Konopka, Pawlikowski i mniej znani. Z wojskowych nie wymienił ani jednego; nie chciały mu przejść przez gardło, dusił się nimi.

- Nie obcy mii ten katolog, spodziewałem się tylko uzupełnienia.

- Wielu nie pamiętam - submitował się pokornie - wielu nie zmam, a wielu pokazuje się na zebraniach pod maską.

- Wiem i o damach, jakie uczestniczą w tych krwawych sabatach.

- Widywałem je zawsze zamaskowanymi. Wyróżniają się zapalczywością, z jaką domagają się egzekucji wszystkich pomawianych o zdradę. Pozwól mi dodać, najjaśniejszy panie, że na wielu punktach rozchodzę się z klubistami - dodał szczerze.

- Znam pomiędzy nimi takich, którzy jedną rękę wyciągają do mnie po łaski, aw drugiej chowają puginał na okoliczność odmowy. Żebrzą i grożą. Tacy przybierają potem postacie Koriolanów i swoje cnoty i miłość ojczyzny szumnie obnoszą wśród powszechności. Znam i te pisma burzące przeciwko mnie. Nazywają mnie nieprzyjacielem ludzkości, tyranem, żądają mojej głowy, bo nie chciałem opłacić ich milczenia. Nikczemna kuźnica, pryskająca jadem obmowy i fałszów!

Zaręba słuchał ze ściśniętym sercem i z nachmurzoną twarzą.

- Znam co do jednego całą tę zgraję paszkwilistów i nie mogę przeszkodzić ich plugawym fałszom i haniebnym oskarżeniom. W Polsce po staremu wszyscy mają prawo strofowania króla, jeno król jest poza

prawem nawet własnej obrony i nie może, jak tylko kupić dla siebie sprawiedliwość! Chcą w nim widzieć jedynie szafarza faworów i łask. Chcą go mieć kukłą, by snadniej się nim posługiwać dla swojej wygody i partykularnych profitów. Z tronu słyszy się tylko jeden głos: "Dawaj!" i widać jeno drapieżnie wyciągnięte ręce. A potem krzyczą tym głośniej: "Rozdaje Rzeczpospolitą, trwoni dobro powszechne." Snadź po to, aby się stało, jak gdzieś powiedziano: Za podany chleb weźmiesz kamieniem. I niedaleko mi szukać przykładów. Exemplum prawie cały kor artylerii, aktualnie konsystującej w Warszawie. Zaręba poruszył się gwałtownie, zaczepiał jego przyjaciół i socjuszów.

- Szczególniej grożą się przeciwko mnie właśnie ci, których z nikczemnego stanu podniosłem do prerogatyw należących się tylko urodzonym. Nie żałowałem dla nich ofiar własnej szkatuły ni zabiegów przed stanami, by ich fortragować na wyższe szarże. I pozyskałem najzaciętszych nieprzyjaciół.

- Najjaśniejszy panie, fałszywie ci przedstawiono - zaczął gorąco Zaręba.

- Zali niewdzięczność jest jedyną cnotą Polaków? - ciągnął król nie zważając na jego słowa.

- Nie obronisz! Zresztą nie żalę się, stwierdzam jeno jeden z tysiącznych dowodów niewdzięczności. Życie strawiłem na zabiegach koło dobra Rzeczypospolitej, a nie doczekałem się innej nadgrody jak nieufność, oskarżenia i niezrozumienie. Jakaś głęboka przepaść mnie dzieli od powszechności. Za wszystko złe mnie winują! Dlaczego? Za co? Pytam, odpowiedz szczerze!

- Rozkazujesz, najjaśniejszy panie, i winienem ci posłuszeństwo, ale...

- Odłóżmy etykietę na stronę, nie pora na nią - ostrzegał zniecierpliwiony.

- Przede wszystkim nie mogą darować zdobycia tronu protekcją imperatorowej.

- A kiedyż to w Polsce osiągano koronę bez pomocy ościennych potencji? A kiedyż to wola narodu wynosiła na tron, a nie opłacone głosy elektorów! Mów dalej! Mów!

Zaręba jął z żołnierską otwartością i cale nie dobieranymi słowy opowiadać grzechy, o jakie powszechność oskarżała króla. Były pomiędzy nimi ciężkie, wciąż żywe w pamięci, a przy lada okolicznościach wypominane na sejmach i sejmikach. Były i przewiny, o

których dziwne powieści rozchodziły się po dworach siejąc wzburzenia i gniewem zapalając cnotliwe serca. Ale były i takie zgoła niepodobne do prawdy, a rozsiewane na ucho, pod pieczęcią tajemnicy. Zaręba, wychowany w domu nieprzyjaznym królowi, gdzie skwapliwie zbierano wszystkie bajędy, formując z nich coraz cięższe oskarżenia, był istotniedoskonałym echem malkontentów. A że i sam przyuczył się widzieć w królu sprawcę wszelkich klęsk Rzeczypospolitej, więc jego relacja miała gorzki posmak bezwzględnej szczerości. Wypowiadał wszystko bez osłon. Zrazu nawet satysfakcjonowała go ta rozkosz smagania samego majestatu. Pastwił się rozumiejąc, jako dokonywa znacznego czynu. A litania owych wypominków ciągnęła się od pierwszego rozbioru aż do dni ostatnich. Kładł mu na głowę koronę, uwitą z cierni nieszczęśliwego panowania, i okrywał purpurą, na której wypisywały się dzieje niezatartymi głoskami: Pierwszy rozbiór! Rządy Repnina! Wywiezienie senatorów! Sprawa Ugromowej! Powolność na każde skinienie carowej! Zgniecenie przy jej pomocy konfederacji barskiej! Marnotrawstwa dóbr koronnych! Faworyci! Haniebne rządy Ponińskiego! Konszachty z sąsiednimi potencjami! Zamachy na wolność! Wojna 1792! Akces do targowicy! Sejm grodzieński! Ratyfikacja traktatów rozbiorczych!

Wyliczał bez zająknięcia, lecz w jakiejś chwili dojrzawszy królewską bladość urwał.

- Proszę cię, nie każoluj mnie, mów! - posłyszał dobrotliwą zachętę.

Król słuchał na pozór spokojnie usiłując nie pokazywać po sobie tej męki biczowania, jaka nim targała. Nawet uśmiech przywołał na zbielałe wargi, przesmutny uśmiech upokorzeń, a oczy grały mu coraz boleśniejszymi poruszeniami duszy. Chwilami zwierał się w sobie i przytajał jakby przed razami; na próżno jednak, bowiem niebaczne i zuchwałe słowa Zaręby smagały nielitościwie, dosięgając najtajniejszych zakamarków. Sądy i oskarżenia, jakie był słyszał, wdeptywały go po prostu w błoto niby nikczemny łachman, tak splugawiony zbrodniami, że godzien jedynie wzgardy. Niełacno przyszło mu uwierzyć, jako to o nim samym mowa, jako to jego własny konterfekt w tak hydliwej malowany postaci! Ale uwierzyć był przymuszony.

Król w nim cierpiał, cierpiała duma, lecz najsrożej cierpiał sponiewierany człowiek.

Zaręba ciągnął dalej, ale już wiele pomijał, wybierał łagodniejsze słowa i zaczynał go oszczędzać. Jakaś niepojęta litość zbudziła się w jego sercu.

Już żałował swojej powolności jego rozkazom. Poczuł jakiś przykry niesmak. Często marły mu słowa na ustach. Zachwiały się w nim nagle dawne wiary, jakie miał w tym względzie. Stało się bowiem, że wypominając królewskie winy przeciw narodowi w tym zarysie zawierającym dzieje haniebnych lat kilkudziesięciu spostrzegał coraz wyraźniej obraz drugi, nierównie ogromniejszy i bardziej wstrząsający - obraz całej polskiej społeczności. Czymże był król w tym rozległym stafażu? Jednym z milionów ludzkiego mrowia czy też jedynym sprawcą powszechnej doli? Któż potrafi dać respons? Nowa udręka ścisnęła mu serce i odebrała głos że siedział milczący, szarpany jeno wątpliwościami własnego sumienia.

- Królowi w Polsce nie wolno niczego" a odpowiada za wszystko! - posłyszał naraz głos, przejęty niechęcią i nieskrywanym żalem. - Potwierdzasz, com już był rzekł: Niewdzięczność to jedyna cnota Polaków - dorzucił jeszcze.

Ta gorzka konkluzja nie dopuszczała zdawkowego responsu. Przykre milczenie zapanowało pomiędzy nimi. Zaręba postanawiał już nic nie mówić, siedział osowiały i wielce ze siebie nieukontentowany, zaś król zaczął się promenować po izbie. Ginął w panujących mrokach i co pewien czas wynurzał sięw brzaskach dogasającego ognia bladym zarysem widma; gruby kobierzec nie dawał słyszeć jego kroków. Dopiero po długiej chwili zaklaskał w dłonie i komuś w ciemnościach rozkazał:

- Dorzuć do ognia: zimno!

Czarna wiedźma wypełzła skądściś i po chwili buchnęły żywe, radosne płomienie, jawiąc przed oczy całe wnętrze izby, wybitej chińskimi, żółtymi makatami w błękitne smoki, że wydawała się być kopulastym namiotem. W głębi naprzeciw komina i na niskim ołtarzu z farfuru niebieskiego siedział złocisty Budda ogromnej postaci, z rękami splecionymi na obwisłym brzuchu. Wiedźma zapaliwszy przed nim kadzielnice zniknęła bez szelestu. Wykwitły strugi dymów roznosząc przejmujące zapachy piżma.

- Są prawdy, które pojmą dopiero przyszłe pokolenia - zaczął znowu król siadając na dawnym miejscu - i winy mogące być poczytywane za zasługi...

Zegar nad kominem wybijał jakąś późną godzinę, huczał niby uderzenie gonga.

- Prawda nie ma ojczyzny, przeto bywa traktowana jak uprzykrzony

włóczęga! Zabobony i ciemnota oto jedyni tyranowie ludzkości - mówił patrząc w ogień i grzejąc ręce; potem zaś z wolna i z namysłem począł objaśniać te grzechy przeciwko ojczyźnie, o jakie pomawiała go powszechność. Była to obrona jakby przed trybunałem własnego sumienia zanoszona. Zwracał się do Zaręby, ale odpowiadał raczej sobie i swojej zaniepokojonej duszy. Bronił się oskarżając zarazem powszechność. Jego słowa, dyszące szczerością, przebłyskiwały ostrzami jadowitej wzgardy i wyniosłości. Nawet w eksplikacjach taiła się być może słuszna duma niezrozumianego człowieka. Chwilami zabierał głos poniżony majestat. Mówił jak do równego sobie umysłem i objęciem materii in statu. A misterna dialektyka, górne maksymy i piękność wysłowienia nadawały jego dowodzeniom kształt niewzruszonej prawdy. Rozmowa migotała niby pas tkany w przecudowne farby. Z wyznań przechodził do konfidencjonalnej pogawędki, ze spraw minionych do projektowań, ze spraw Rzeczypospolitej do aktualnych, salonowych debat, nie zaniedbując przy tym indagowania względem przygotowań insurekcyjnych, pewnych ludzi i dnia wybuchu. Czynił to jakby mimochodem, bez szczególniejszego nacisku. Zaręba nie przygotowany na to, co go spotykało, czuł się niezmiernie onieśmielony. Nie mógł się zgoła połapać ni z tym, co był słyszał, ni z dyspozycjami własnego serca. Przecież ani imaginował, aby miasto znienawidzonego nalazł króla męczennika swoich powinności, jenialnego reformatora, króla, poświęcającego każdą chwilę swego żywota pracy nad oświeceniem i podźwignięciem kraju. Bał się zawierzyć własnym uszom, a zawierzyć musiał. Któż się to bowiem przed nim użala? Któż tkliwiej czuje niedolę powszechną? Któż głębiej pragnie odmiany? Któż lepiej rozumie niebezpieczeństwo? Zaiste, tylko on, król, wielkiego serca obywatel i mąż na miarę największych, jacy byli w narodzie! Rozmyślał nie podejrzewając, że może król próbuje go skaptować i urobić na instrumentum sobie oddane. Dopiero później przyszło mu to na myśl, a tymczasem słuchał oczarowany i przywiedziony do kapitulacji wobec swoich dawnych mniemań i opinii. Ustępował, ale nie bez zastrzeżeń i rezerwy. Rozmowa przeciągnęła się długo w noc.

Rozdział VI Tego roku dzieńPalmowej Niedzieli, chociaż wypadał prawie w połowie kwietnia, przypominał dzień późnej jesieni, bowiem od samego rana mżył deszcz, że ani na chwilę rynny nie przestawały bełkotać i panowało przejmujące zimno. Warszawa tonęła w błocie i szarudze. Ale pomimo tak przykrej aury Krakowska Brama dawała obraz jakby oblężonej przez rozanimowane tłumy. Owo zaraz po nieszporach,

kiedy ciżby wysypywały się z kościołów, zasiadł był w niej Barani Kożuszek na swoim zwyczajnym miejscu w głębokiej framudze i wyprawiał takie ucieszne brewerie, że ciżbiono się coraz gęściej nie bacząc na ziąb ni pluchę. Siedział na znacznym podwyższeniu z daleka widny, i jak zwyczajnie swoim zuchwałym sposobem przypinał łatki najznaczniejszym personom, nie przepuszczając i przejeżdżającym przez Bramę. Co chwila też żądliwe słówka wśród śmiechów, drwin, a niekiedy i rzęsistych aplauzów goniły za skonsternowanymi wielmożami. Znała go z tego wszystka Warszawa. Nie darowywał nikomu, jednako smagając grzechy możnych, jak i przywary pospólstwa. Zasię biczem najsroższym był na damy, znane z rozwiązłego życia i przyjaźni z Moskalami; tym przycinał najszpetniej podając ich imiona na publiczną wzgardę. Jego jadowite epigramaty i wierszyki podawane z ust do ust wciskały się wszędzie i zawsze trafiały w sedno. Z nieubłaganą pasją prześladował zdrajców i egoistów. Obdartych ze skóry wystawiał na pokaz i publiczne urągowisko. Był jakby żywym i czujnym sumieniem narodu. Obawiano się go i nienawidzono, ale nie było ucieczki przed nim; dosięgnął choćby i na królewskich pokojach. Przekupić go było niepodobna i dosięgnąć, o złoto bowiem nie dbał, a broniła go miłość pospólstwa. Przy okoliczności setki piersi podnosiło się w jego obronie i już nieraz dobrze oberwali marszałkowscy pachołkowie.

Przybrany w kożuszek srodze połatany, w baraniej czapie, z torbami przewieszonymi przez plecy, z brodą siwą i kosturem pielgrzymim, dawał pozór prawdziwego dziada, pod którym się taił ktoś wielce oświecony i nader czuły na nieszczęścia ojczyzny. Często też sprawiał wrażenie obłąkanego; widywano go nieraz, jak godzinami rozmawiał ze sobą, jałmużny odrzucał i znajomych nie poznawał. A co by był za zacz, jakie traiczne ewenty przywiedły go do tak nikczemnego stanu, tego nikt nie wiedział, nawet jego socjusze spiskowi, którym był gorąco oddany i pod ich szczególną opieką pozostawał. Właśnie dzisiaj widział się być niezmiernie poruszonym i po różnych zwyczajnych konceptach i drwinach podniósł się naraz i potoczywszy oczami dokoła wyjął z jakiegoś ukrycia małą gilotynę, z łokieć może trzymającą, na obraz prawdziwej uczynioną.

Wołał pokazując ją ludowi:

Patrzcie, cud machina!

Zarówno królowi,

Jak i mospanowi

Gładko łeb ucina!

Postawił ją na szerokim gzymsie i wyjąwszy z zanadrza lalkę, kształt człowieczy pokazującą i przybraną w biskupie szaty, zagrzmiał gromowym głosem:

Na zdrajców wołam kary

I na jurgielniki!

Niech łby spadną w koszyki

Jak w kabzę talary!

Za zdrady zapłata - jednako pobrata:

I tego za ruble, i tych za dukata!

- Sądy otwieram, mości panowie,kapturowe sądy! Sprawiedliwość ma głos! Lalkę nasadziwszy na długi kij pokazywał na wsze strony i jął prawić:

Z kurierem jeździ na przedzie

I w poszóstnej rozpiera się karecie,

Wszystek w purpurze i fiolecie;

Za złoto naród do zguby wiedzie.

Któż to? Nie wiecie?

- Prymas! Prymas! - zakrzyczało kilkanaście głosów.

Za twoje zdrady, prymasie,

Niech piekło się tobą pasie.

Wsunął lalkę pod gilotynę, nóż błysnął i prymasowska głowa spadła obcięta. Tłum cofnął się nieco pod wpływem podziwu i zgrozy. Barani Kożuszek wydobył nową figurkę w czerwonym kontuszu i pokazując ją wołał:

I piekła dla tego za mało,

Nawet śmierć jego zbrodni nie opłaci;

W pogoni za koroną i chwałą -

Zaprzedał wrogom współbraci!

A kto na ojczyznę podnosi rękę

I wraże wprowadza regimenty,

Tego wydać na wieczną mękę,

I niech na wieki będzie przeklęty!

- Potocki! Szczęsny Potocki! - wybuchnął potężny okrzyk. - Potocki! - wrzeszczeli dalsi. Tłum się zakłębił groźnie, rozbłysnęły oczy, podniosły się pięście, przekleństwa posypały się niby kamienie, a kiedy Barani Kożuszek oddawszy na gilotynie nienawistną głowę rzucił ją pod nogi, zaczęli ją deptać i miażdżyć, i kopać jakby głowę plugawego gadu. Nienawiść zagrała w sercach, każdy chciał bić i rozdzierać choćby konterfekt tego sprawcy nieszczęść, hańby i zbrodni! A zaledwie się uspokoiło, już dziad pokazując nową kukłę wołał zawzięcie:

Zdrajco, jurgieltniku, inflancki biskupie,

Już cię nie obroni twoja carowa!

Sprzedawałeś ojczyznę, ty plugawy trupie:

I kat cię za to pochowa!

- Kossakowski! Śmierć mu! Na pohybel! - zawrzeszczano ze wszystkich stron. Obciął mu akuratnie głowę i świeżą lalkę wystawiał na pokaz.

Patrzcie, oto wielki regimentarz!

Z Polski pragnie zrobić smętarz.

Sama podłość, sama zdrada;

Jakaż na takie zbrodnie rada?

Gdy własne wojska sprzedaje carowej,

Śmierć! Patrzcie, już dryga bez głowy!

- Hetman Ożarowski! Ze skóry obłupić! Końmi rozedrzeć! - krzyczano zawzięcie. Przyciszył ich Barani Kożuszek potrząsając nową figurą.

Nic mu ojczyzna ni cnota!

Wszystko poświęci dla złota.

Dusza jego jest z błota,

Nie człowiek, to a sama podłota!

- Ankwicz! Ankwicz! Dawać go tu nam w pazury! Na postronek! Ankwicz!

Już bije twoich zbrodni godzina!

Naród cię skazał, zabija i przeklina!

Zaledwie obciął mu głowę, gdy naraz przeraźliwy gwizd przeszył powietrze; kilkanaście rąk wyrwało dziada z framugi i poniosło w bezpieczne miejsce, gdyż właśnie nadjeżdżał marszałek koronny w asyście swoich dragonów, którzy dojrzawszy kupę pospólstwa z przyzwyczajenia przypuścili szarżę, płazując, kogo się dało. Powstał

nieopisany krzyk i po chwili nie było już nikogo pod Bramą, jeno tu i owdzie walał się w błocie jakiś kornet lub jęczał stratowany.

Nie upłynęło jednak pacierza, kiedy Barani Kożuszek zjawił się na dawnym miejscu i wystawiając pokraczną figurę Moszyńskiego wołał donośnie:

Ni diabeł, ni święty!

Srogą pychą odęty,

Nosi garb i wielbi diamenty.

Ojczyźnie służy trocha,

Lecz i aliantów kocha,

A ma sobie za cnotę,

Że zbiera polskie złote.

Więc niech cię porwą czarci,

Grafie, pomiocie bękarci.

Znowu zebrał się niemały tłumi od Starego Miasta ściągało coraz więcej ludzi, że Staszek obsadził swoimi strażami wyloty sąsiednich ulic, aby się nie dać zaskoczyć marszałkowskim lub kozackim patrolom, zaś Barani Kożuszek, snadź wzburzony przygodą, z niesłychanym ferworem sypał jadowitymi wierszykami, coraz to nowe obcinając głowy. A jurzył tak skutecznie, że tłumy wrzały jak burza wzbierająca z minuty na minutę. Co chwila zrywały się okrzyki gniewów, klątwy i groźby. Co chwila tłum się skłębiał gorączkowo i kołysał niby fale w ciasnym łożysku zamknięte. A przychodziły momenty, iż ciżby stały z zapartym tchem, oniemiałe, kamieniejące w zgrozie i zasłuchane w strasznych litaniach, jakie dziad wygłaszał swoim jękliwym, przejmującym głosem:

Regestr mam jeszcze niemały:

Branicki, Rzewuski, zuchwały

Złotnicki, co sprzedał Moskwie Kamieniec,

Boscamp, Szwykowski, Skarszewski;

Oto jest zbrodniarzów wieniec

I polskiej hańby krwawy rumieniec.

A jedna dla wszystkich zapłata:

Śmierć z ręki kata!

- Śmierć! - wybuchnął jednym ogromnym głosem tłum. - Śmierć zdrajcom! Wywoływane nazwiska głęboko wrażały się w umysły, nizali je

sobie w pamięci krwawym różańcem głów poświęconych katowi. Nasycały się zemstą stare krzywdy i poniżenia, i nędze, i głody. Odwieczna zawiść wyciągała drapieżne pazury po głowy wielmożów, po te głowy sprawców własnej i ojczystej niedoli. Nareszcie widzieli sprawiedliwość sprawującą swoje słuszne rządy. Wzgarda i nienawiść rozpierała serca. Nie było już miejsca na litość. Pobłażliwość przybierała pozór nikczemnej zbrodni. Ale w głębiach, na spodzie, pod wzburzonymi czuciami urastała dzika żądza wolności. I srogi gniew na nieprzyjacioły ojczyzny wstawał. I jakieś jeszcze lękliwe marzenia o powszechnej szczęśliwości rozkwitały. I niewytłumaczona radość brała na tęczowe skrzydła i pod nieba ponosiła. I pragnienie czynów wielkich i ofiarnych, pragnienie jakiegoś dobra i wszystkie wzniosłe czucia jęły targać tym szarym, wynędzniałym pospólstwem. Prostowały się nagle karki, jarzmem niewoli przygięte do ziemi. W przebudzonych duszach roiły się niepojęte, zuchwałe myśli o prawach, o Rzeczypospolitej, matce dla wszystkich, o braterstwie i powszechnej równości. I coraz żywsza troska wyzierała z rozognionych oczów i twarzy, poradlonych ciężkimi ewentami życia. Aplauzowali Baraniemu Kożuszkowi, ale już tu i owdzie ważono jego oskarżenia na szali powszechnego pożytku; już nawet niejeden z rozważniejszych robił ciche zastrzeżenia co do pewnych person. Brała górę ostrożność i strach o własną skórę, niedowierzający demagogicznym maksymom. A poniektórzy już z pewną trwogą patrzyli na kupy wzburzonego ultajstwa, gotowe do wszelakich wybryków i gwałtów. Więc też skoro pierwszy zmierzch zasypał miasto, wielu odsuwało się na strony, w cienie kamienic i zmykało do mieszkań. Właśnie był w tę porę Barani Kożuszek wystawił na pokaz figurkę, wspaniałym płaszczem czerwonym przyodzianą i błyszczącą złotą koroną.

- Król! Król! - zawrzały głosy i zmilkły w oczekiwaniu. Dreszcz trwogi wstrząsnął tłumami. Wszyscy przytaili dech. Zabiły silniej serca i zgroza wyjrzała z oczów. Zaczął Barani Kożuszek:

W imię Ojca, Syna, Ducha!

Kto ma uszy, niechaj słucha,

Kto ma oczy, tym pokażę,

Jak królewskie blednątwarze,

Jak królewska spływa jucha,

Jak miecz zmiecie - podłe śmiecie.

- Veto! Dosyć tego! - przerwał mu gwałtownie Kiliński przepychając się ku dziadowi. - Zabraniam wszelkich krotochwil z osobą króla jegomości! - ryczał majster grożąc sękatym, kijem. - Wara! Chcesz rzezać łby jaśnie panom: nie przeciwię się takiej dyspozycji, ale od majestatu wara, bo łby polecą w drzazgi! Wynoś mi się, pókiś cały! Fora ze dwora! - grzmiał rwąc się zapalczywie do bitki, nie bacząc na srogie miny ultajstwa i jakichś żołnierzów, którzy otoczywszy Baraniego Kożuszka jęli warczeć niby rozjuszone wilki.

- Królewski kundel! A pójdziesz! Huzia go! A do budy! Szpiegun! Huzia!

- Sam tu, cechowi! Pobronię króla! Do mnie, szewcy! Kijami psubratów! - krzyczał Kiliński rzucając się naprzód. I byłoby przyszło do burdy, bowiem sporo ludzi wzięto jego stronę, lecz i przeciwnicy zebrali się w niemałej kupie. I już obie strony zaczynały się zwierać, kląć, wytrząsać pięściami, chwytać za boki, dobierać się łbów i tarmosić, gdy zjawił się Konopka z kilkunastu kanonierami.

- Milczeć i rozchodzić się! Kacper! Rozpędzić hołotę.

Kacper jakby klinem uderzył w tłum, rozszczepił go na dwoje, potem rozbił na czworo i ogarnąwszy każdą kupę z osobna rozpędzał na wszystkie strony. Nie obyło się bez lamentów, a nawet tęgich razów, jakich w potrzebie nie żałowali kanonierzy.

Konopka zaś ująwszy majstra pod ramię osadził go w miejscu i rzekł spokojnie:

- Ja swoje racje wyłożę, chodź aspan na stronę.

- Puść mnie waszmosć! Jakem Kiliński, nie dopuszczę poniżania majestatu!

- Nie wydzieraj się, bo nam tu na karki sprowadzisz marszałkowską psiarnię.

- Jak Pana Boga kocham, sam ją przywołam, niech temu dziadowi nasypią batów.

- Łapże go acan i przytrzymaj! - zaśmiał się Konopka.

Kiliński się obejrzał: pod Krakowską Bramą było pusto, a po Baranim Kożuszku nie pozostało ani śladu, jeno kupa jego adherentów zachodziła z prawego flanka, jakby pragnąc wziąć odwet na majstrze i jego socjuszach, trzymających się blisko.

- Wiem, gdzie go szukać - wrzał zaperzony - nieraz mi donoszono, jako burzy naród przeciwko królowi po bilarach i kafenhauzach. Dzisiaj na

własne uszy słyszałem i nie daruję. Jakem Kiliński, do poniżania majestatu nie dopuszczę!

- Nic mu nie zagraża i aspan niepotrzebnie się o niego kłopoczesz.

- Powinnością poddanego stawać w obronie swojego króla!

- Mój panie majster, znam cię poczciwym i gorącego serca patriotą, aleć rzeknę: są sprawy, do których nie radzę wtrącać swoje trzy grosze - ostrzegał rozdrażniony.

- Skoro materia publiczna, prawo mam i wydrzeć go sobie nie dam - wolał hardo - i to mi się właśnie nie podoba, że się formuje jakaś kabała przeciwko królowi. Konopka żachnął się zniecierpliwiony, lecz umitygowawszy się pociągnął go na róg Senatorskiej, pod daszek sklepu Jarzewicza, gdzie było zaciszniej, i rzekł twardo:

- Przypomnij sobie aspandolę obrońców Capeta!

- Czego te łajdusy chcą od mojej czeladzi - zaniepokoił się majster, dojrzawszy, jak ultaje otoczywszy jego ludzi zaczynają ich brać w swoje obroty.

- Chcą się im dobrać do skóry - zaśmiał się drwiąco Konopka.

- Widzi mi się, że ci sami, którzy stawali w obronie Baraniego Kożuszka.

- Snadź nie pozwalają sobie dmuchać w kaszę!

- Z dobrej woli dziada nie stróżują! Ktoś ich musi formować i płacić. Ale kto by? Gęby obwiesiów spod szubienicy. To może wziąć zły obrót. Poszczerbią mi ludzi, zbóje!

- Nie dopuszczę! - świsnął w szczególny sposób i wszystka banda rozpierzchła się, jakby w nią trzasnął piorun; szewcy zakrzyczeli tryumfalnie i rzucili się w pogoń. Majstra aż zatkało ze zdumienia, wreszcie po dłuższej chwili odzyskał głos.

- Teraz mi jasne, kto inspiruje tę bosą komendę - wykrztusił z nieukrywaną pogardą.

- Chciałem, byś aspan to zrozumiał i dobrze sobie zapamiętał. Masz swoich cechowych, którymi się chełpisz, i zdaje ci się, że wszystko pospólstwo za tobą. Widzisz, jako jest inaczej! Weź ż tego naukę i nie stawaj mi na drodze, bo nie zdzierżysz. Więc jeszcze raz powiem: z obroną króla nie wyjeżdżaj! O złą przygodę nietrudno.

Majster pogniewał się na dobre i głosem, nie dopuszczającym wątpliwości w jego szczerość, zaczął mówić tak ogniście, aż mu chwilami brakowało tchu.

- Tak mi, Panie Boże, dopomóż, jako od dzisiejszego dnia ja Kiliński bierę króla jegomości pod szczególną opiekę. Com rzekł, święcie dotrzymam. Pogróżek się nie boję. Waszmość jest szlachcic, a ja prosty człowiek, zobaczymy, czyje będzie na wierzchu. Dziękuję za honor rozmowy i Bóg zapłać za oświecenie. Mądrej głowie dość dwie słowie. Nie jestem edukowany, ale swój rozum mam. Rozumiałem: patrioci, a widzę: królewskiej krwie chłeptacze okrutni. Rozumiałem: bohatyrzy, wstający za wolność, a widzę: fakcjoniści! Rozumiałem: Polskę chcą zbawić, nieprzyjacioły wygnać, sprawiedliwość utwierdzić i wolność, a widzę, iż jako stało się we Francjej, po króla sięgają i gotowi nawet na Boga podnieść ręce! Tu drogi się nasze rozchodzą, mości panie Konopka! Generał Kościuszek będzie wiedział, jakich ma pomocników! Mną rządzą nie jakobińskie maksymy wyczytane w księgach, a jeno prosta powinność względem króla i ojczyzny. Do insurekcji, do walki z najazdem, do walki o wolność, równość i całość stawam i daję choćby ostatnią kroplę krwi, ale fundamentów powszechności Boga i fundamentów tej Rzeczypospolitej, króla, również bronił będę do ostatniego tchu. Wylazło szydło z worka! Dobrze mi o tym wiedzieć! Dzisiaj króla pod topór, jutro konie do kościołów, a pojutrze Andzię posadzicie na ołtarzu u Fary! - Skłonił się dumnie i niezmiernie poruszony szedł w stronę Podwala.

Konopka szepnąwszy coś na ucho jakiemuś człowiekowi, który się przy nim znalazł, odszedł w przeciwną stronę.

Kiliński poczuł się dotkniętym w swoich najświętszych uczuciach. Nie byłpartykularnym przyjacielem króla, lecz majestatu bezwzględnym wyznawcą. Niebawem słowa Konopki dały mu wiele do myślenia. Oświeciły go w sprawach, o których nigdy nie rozmyślał, jak o codziennym pacierzu, tak nie nastręczały wątpliwości. Boga i króla uważał za nietykalnych i poza wszelkimi deliberacjami. A przy tym żarła go urażona ambicja. Miał się za wyrocznię pospólstwa i za naturalnego jej wodza, a tu ni stąd, ni zowąd wyrasta Konopka z oddaną sobie bandą ultajstwa. Niełacno przychodziło mu się z tym pogodzić. Miał się też za ważne instrumentum sprzysiężenia, w którym zdało mu się, iż przeznawał wszystko na wylot, a nic nie wiedział o formującej się antykrólewskiej fakcji. Stropił się tym niezmiernie. Musi ktoś znaczny stać za Konopką? Medytował obcierając spocone czoło. Ale kto? Komu król stoi na zawadzie? Nie generałowi Kościuszce! Na spiskowych zebraniach również nie słyszał i słowa przeciw królowi. A może targowicy! Podejrzenia zaroiły się w nim kłębami coraz hydliwszego

robactwa. A może carowej i królowi pruskiemu? Niechybnie. Zwaliwszy króla i przywiódłszy kraj do anarchii, a może i wojny domowej, łatwiej go będzie pokonać i zagrabić.

- Jezu miłosierny! - jęknął, porażony grozą tej straszliwej myśli. - Zali to możebne, by taki Konopka szedł im na rękę i przedawał ojczyznę za Judaszowe srebrniki? Nie chciał przypuszczać, ale myśl raz wzbudzona okręcała mu duszę bolesnymi skrętami zgrozy i podejrzeń. Wszak więksi od niego brali jurgielty od ościennych potencji. Wszak więksi dygnitarze Rzeczypospolitej przyczyniali się do jej zguby! Prawda! Przyznawał w duszy, lecz do Konopki miał takie wątpliwości, aż się przeżegnał i uderzył w piersi ze skruchą, odpędzając podejrzenia. Więc aby się pozbyć tych udręczeń, wszedł do traktierni Poltza na Podwalu, naprzeciw pałacu Igelströma położonej. Nie znalazł tam żadnego z kamratów, tylko w kącie przepijali do siebie jakieś skryby z ambasadorskiej kancelarii. Napił się piwa dla ochłody i wyszedł, ale na ulicy dopędził go przyjaciel z czasów młodości, niejaki Karski, przez traiczne przygody zabrany przez Moskalów, przymuszony na prawosławie i aktualnie zatrudniony w tajnej kancelarii ambasadora; przez niego to miewał pierwszorzędnej wagi ostrzeżenia.

- Jasiu! - zaszeptał Karski wyprowadzając go na ulicę - mam ci coś do powiedzenia.

- Wstąpmy gdzie na kieliszek, na ulicy nieprzezpiecznie - obejrzał się na przechodniów.

- Muszę wracać do kamratów, żeby się czegoś nie domyślili, wyszedłem niby to z potrzebą. Przyjdę do ciebie trochę później; żeby mnie tylko kto nie zobaczył...

- Masz, babo, kaftan! Akuratnie dzisiaj u mnie generalne zebranie cechmistrzów i starszej czeladzi! Masz coś ważnego?

- Od czego pewnie zależy twoje życie i twoich dzieci! - powiedział mu w samo ucho.

- Jezus Maria! Pewnie nowe aresztowania! - Nogi się pod nim ugięły z przerażenia.

- Coś groźniejszego! Koło dziesiątej przylecę i opowiem. Ma mnie nikt nie widzieć.

- Mój wiernikbędzie czekał w sieniach i zaprowadzi cię prosto na górę! Karski powrócił do traktierni, a majster mocno sfrasowany i zaniepokojony szedł Podwalem, sapiąc z udręczeń i co chwila przystając.

Nie poznawał nawet znajomych.

- Siarczyste pioruny z tym ciągłym strachem. Człowiek jak ten szarak głowy się boja wyściubić przed psami! - medytował ze złością. - Ciągle proszę zaczynać, sprać to tałałajstwo i wygonić na cztery wiatry! Raz kozie śmierć! Kunktatory, psiekrwie! Co to może być? Groźniejsze od aresztowania! - Jakoś ckliwo zrobiło mu się na sercu i w gardle tak zaschło, że prawie mimo woli pociągnął do szynkowni przezwanej "Indią", na rogu Podwala i Wąskiej. Szynkownia była w piwnicy i schodziło się do niej po kilkunastu stopniach. Parę izb niskich, licho oświetlonych zapełniały tłumy, zwłaszcza w środkowej, najobszerniejszej, gdzie wydawano jadła i napitki, było jakby nabite głowami, a co chwila zrywały się oklaski, śmiechy i takie dzikie wrzaski, aż chybotały się światła łojówek, pozatykanych w żelazne wilki na ścianach. Majster zaledwie docisnąwszy się do drzwi zajrzał tam i stanął jak wryty. Barani Kożuszek stał na ławie i recytując jadowite, podburzające wierszyki, zabawiał tłumy obcinaniem na gilotynce głów swoim kukiełkom.

- Jeśli mnie oczy nie zwodzą, to dziad spod Krakowskiej Bramy?

- Tenci sam! Przysala, że niech go drzwi ścisną! - odparł jakiś sąsiad.

- Aż dziwno, iż mu to przechodzi bezkarnie - wyrzekł ktoś drugi.

- Dobrze gada, niech ciemni przejrzą, jakich to mają panów! - dorzucił kto inny.

- A niechby sobie plótł na uciechę głupich - warknął gniewnie Kiliński - niespełna rozumu, wiadomo! Ale on i na królewską osobę powstaje! O, właśnie rozpoczyna! Milczeć, szołdro jedna, skurczybyku! - wrzasnął nie mogąc już wytrzymać. - Raz temu potrzeba koniec położyć. Zniewaga majestatu! Nauczę ja cię moresu! - zawrócił nagle.

- Gdzież to aspanowi. tak pilno? - pytał ktoś, wyraźnie zapierając mu drogę.

- Diabli komu do tego! - odrzucił porywczo i siłą utorowawszy sobie drogę wyszedł z szynkowni i ruszył w stronę Nowomiejskiej Bramy. Nie ubiegł jednak nad kilkanaście kroków, gdy go opadły jakieś draby z groźnymi minami.

- Majster leci po marszałkowskich! Panu majstrowi nie w smak Barani Kożuszek? Radzę po dobroci, nie wtykaj nosa, gdzie nie dasz grosza! - gadał mu jakiś.

- A to co? Napaść na gładkiej drodze! Precz mi, bo pożałujecie...

Raptem jakaś szmata spadła mu na głowę i oczy, jakieś żelazne pazury

chwyciły za gardziel, posypał się grad kijów na plecy i stracił przytomność.

Oprzytomniał dopiero w swojej stancji, na łóżku, stała przy nim zapłakana żona, czeladź i cyrulik z miską pełną krwi, na głowie poczuł zmoczone chusty.

- W imię Ojca i Syna! Co się stało? - zawołał przerażony, rozglądając się po izbie. Naraz przypomniawszy sobie całą awanturę, ażspąsowiał z bezsilnego gniewu i rozważając różne szczegóły słuchał relacji żony, prawiącej w kółko a płaczliwie, jako go to przynieśli nieprzytomnym, jako posłała po cyrulika, jak się wylękła itd.

- Fraszki małe ptaszki - przerwał jej niecierpliwie - chwała Bogu, czuję się cały!

- Mogło być gorzej! Ale uważaj kum na siebie - wystąpił z perorą cyrulik - masz kompleksję krwistą i właśnie gorzałka pędzi gęste humory do głowy. Nie mówię półkwaterek, nawet dwa, to i dla konkokcji żołądka użyteczne i flegmę rozpuszcza, i przeciwko kolce skuteczna obrona. Owóż radzę: ostrożnie, kocię, gdy idzie o cię.

- Nie bajdurz, kum! Nie gorzałka była przyczyną! - porwał się i opadł z jękiem.

- Cóż to kumowi? Słabo? W głowie się mąci? To zawsze bywa po krwie puszczeniu.

- Gnaty mnie ano bolą - zaskarżył się boleśnie.

- Potłukłeś się kum przy upadku, gorzałką z tłustością warto by wysmarować...

- Idź, kum, do diabła z medykamentami! - Przypomnienie basałyków doprowadziło go do takiej pasji, że wypędził cyrulika, skrzyczał żonę i zaczął się spiesznie ubierać.

- Laboga, toć ósma za pasem, zaczną się schodzić! Odpłacę ja ci, panie Konopko, takim traktamentem, że go popamiętasz! - mruczał groźnie, rozcierając sobie boki.

- Waluś, gamoniu jeden, dawaj czarny kontusz i pas dropiaty. A ruchaj się, do stu piorunów! Zawołaj pani majstrowej!

Majstrowa stanęła w drzwiach zadąsana i z zapłakanymi oczami.

- Moja Marysiu, każ antał z piwem angielskim odbić i postawić na koziołku, gąsiory ze sklepu przynieś, pieczenie po kraj i pozwól grabek i nożów; niech się przyuczą jeść obyczajnie. Ale jeśli przyjdzie Karski,

zabaw go i daj mi znać. Czegóż się boczysz i miny stroisz? Po takim przypadku to i anioł by się wściekł, a nie dopiero grzeszny człowiek! A nie żałuj niczego, trzeba wystąpić godnie - grzmiał z dawną energią i przemógłszy dolegliwości zeszedł na dół pomagać w uprzątaniu izby i sam ustawiał na dużym stole, ukrytym za parawanem, przeróżne specjały i niemałą kompanię gąsiorków i flach.

Zebranie miało być liczne i ważne; schodzili się cechmistrze najważniejszych kunsztów i starsza czeladź na generalną naradę i złożenie uroczystej przysięgi.

Długa, sklepiona izba od frontu, gdzie zwyczajnie stały szewskie warstaty, przemieniła się nie do poznania; umieciona, wysypana żółtym piaskiem, zastawiona rzędami krzeseł i ław, obitych zieloną trypą, dawała podobieństwo sali przyjęć. Okiennice były zawarte i przysłonięte, niskie szafy pełne skór i kopyt zginęły pod zielonymi kitajkami. Pod okrągłym saskim piecem, ściśniętym mosiężnymi obręczami, ustawiono stoliki i dwa paradne fotele dla księdza i komisarza Głównej Rady. W mosiężnych świecznikach, poustawianych na szafach, jarzyły się grube świece z blichowanego wosku. Na jednej ze ścian i w miejscu widnym wisiał Kościuszko, wyobrażony czarną farbą i otoczony wieńcem z bukszpanowych gałązek. Konterfekt Naczelnika dziwnie utrafiony rzucał się w oczyi zdawał się panować nad całą izbą.

- Maryniu, trzeba nieco wykadzić! Nie każdy uważa zapach skór za larendogrę. Majstrowa rozżarzywszy trociczki na jakiejś pokrywie tak wykadzała, że niebieskawy dym wypełnił izbę, a Kiliński kichnąwszy raz i drugi rzekł z przechwałką:

- Pachnie jak na królewskich pokojach! Nagotowane jakby dla senatorów! Waluś, zobacz no, czy Iwan Iwanowicz w swojej stancji. Żeby nie zrobił jakiego szpasa...

- Nie wrócił jeszcze, jeno deńszczyk siedzi a wygrywa na bałabajce...

- Ten zapłacony! Maryniu, poślij kapitanowi zraz pieczeni i sporą karafkę anyżówki, żeby jak skoro powróci, miał się czym zabawić, a nie podsłuchiwał.

Rozstawił jeszcze straże z zaufanych czeladników w sieniach i pod kamienicą. Gdy wybiła ósma, zaczęli nadchodzić zaproszeni. Ściągali się w krótkich odstępach czasu, a tak srodze okutani w płaszcze i z nasuniętymi na oczy czapami, że z pierwszego wejrzenia niepodobna było kogo rozpoznać.

Kiliński przyjmował w progu, z każdym witając się kordialnie, znaczniejszym kłaniał się w pas i wszystkich usadzał wedle wieku i piastowanych godności.

Prócz cechmistrzów i starszej czeladzi przyszło paru delegatów od konfraterni kupieckiej, nieco obywatelów i kilku abszytowanych oficjerów. Starszyzna pozajmowała krzesła i ławy, zaś czeladź wzięła miejsca pod oknem, w przystojnym oddaleniu.

Zebrało się z górą sześćdziesiąt osób, sam wybór kunsztów, rzemiosł i konfraterni.

Kiliński mimo znacznej utraty krwie i rozbolałych kości zwijał się siarczyście, gadał za dziesięciu i z coraz większą pewnością siebie przybierał pozór wodza. Pomagała mu w tym przyrodzona zuchwałość, obrotność języka i zadzierżysta mina. Majster był przy tym foremnej postaci, a cale przystojnego oblicza. Czarne jak kruk wąsy podkręcał junacko i rad wysuwał się na oczy. Nie grzeszył modestią i w mowie był prędki, zapalczywy i przetykający dyskursa rubasznymi facecjami. Nie gardził też wesołą kompanią i niejedną noc przy kielichach przesiadywał. Lubił się chełpić i nad drugich wynosić, ale że znali go poczciwym, że pierwszy był do nadstawiania łba, że i worka nie szczędził, i patriotą był gorącym, i rozum miał bystry, i wielką estymę u pospólstwa - to chętnie przyzwalali mu przewodzić nad sobą nawet oświeceńsi i znaczniejsi w mieście. Kogo zaś nie zniewolił do sprzysiężenia namową, wiarą w powodzenie i miłością ojczyzny, tego umiał zażyć z mańki albo i nawet pogrożą zapędzić i twardo w ryzach trzymać. Zażywał uważania, lecz i strach budził niemały.

Właśnie był rozpoczął prawie o celu dzisiejszego zebrania, gdy wszedł ksiądz Meier z porucznikiem Zarębą i skłoniwszy się obywatelom zajęli miejsca przy stole.

- Obywatelu, proszę przeczytać regestr obecnych - zwrócił się Zaręba do Kilińskiego.

- By się tu jaka parszywa owca nie zabłąkała - ktoś zauważył.

Czytanie katalogu nazwisk zajęło sporą kwotę czasu, ponieważ przy każdym były wymienione wszystkie tytuły, których pomijać nie wypadało.

W pierwszym szeregu byli od konfraterni kupieckiej delegaci, szlachetni: Aleksander Muradowicz, Wilhelm Horalik i AntoniKrieger, senior konfraterni młodziańskiej; potem obywatele i posesorzy, jak

Borakowski, Klause, Piotrowski i drudzy; potem Efraim Osselewski, aptekarz miasta Warszawy, tak od konfraterniów, jako i od cechów, niemniej obywatelstwa warszawskiego delegowany. Zaczym szedł katalog starszych zgromadzeń, jak Michał Borowski - cyrulików; Józef Sierakowski - rzeźników; Meysner - mydlarzów; Dybiński - kowalów; Fischer - kuśnierzów; Korn - jubilerów i złotników; Oswald - stolarzów; Rochus Schlechtinger - kotlarzów; Szczepański - introligatorów; Mathias Bauer - blacharzów; Nobis - piernikarzów; Sobociński - rymarzów; Gugenmus - zegarmistrzów; Chądzyński - krawców; Kiliński - szewców; Szczerbiński - rybaków; Tomasz Jakimowicz - mieczników itd. Lista starszej czeladzi okazała się znacznie dłuższa.

Kiliński odczytywał z wolna i raz po raz wynurzała się z tłumu jakaś twarz i odzywał się coraz to inny głos. Zaręba mając przed sobą drugą listę podkreślał ołówkiem każde wymienione nazwisko, przyglądając się ludziom z ciekawością.

Po skończeniu ksiądz Meier wystąpił ż krótką przemową.

- Obywatele! - wołał niskim, przejmującym głosem, tocząc zapalczywymi oczami po twarzach.

- Zbliża się święta chwila walki. Już drżą tyranowie! Już lud podnosi miecz karzący, już świta zorza sprawiedliwości! Lada godzina rozlegnie się krzyk: "Do broni, obywatele! Za wolność, równość i niepodległość!" Więc i nadchodzi pora, byśmy się przed Majestatem Ojczyzny związali przysięgą, jako stawamy przy niej i bronić jej będziemy wszystką mocą i do ostatniego tchu.

Ubrał się w komżę i stułę, krzyż podniósł do góry. Dwóch ludzi stanęło przy nim z zapalonymi gromnicami. Zaręba wydobywszy szablę przybrał postawę przepisaną.

- Powtarzajcie za mną, obywatele! - wyrzekł ksiądz uroczyście.

Padli na kolana i jak jeden powtarzali rotę przysięgi:

"Przysięgamy Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej Jedynemu i Najwyższemu Naczelnikowi siły narodowej, Tadeuszowi Kościuszce, jako sekretu powierzonego nie wydamy i do obrony ojczyzny w każdym momencie i na każde zawołanie staniemy i bronić jej będziemy. Tak nam dopomóż, Boże, i niewinna męko Syna Jego święta."

Po czym rozpoczęły się akuratne dyskursa. Przewodził im ksiądz Meier, a pióro trzymał Krieger, senior konfraterni kupieckiej-młodziańskiej.

Zaręba siedzący na stronie słuchał, patrzał i coraz głębiej się

zdumiewał. Już był znał tę socjetę z przeróżnych zebrań i okazji, szczególniej czeladź, którą od pewnego czasu miał pod swoją komendą - i prawie ich nie poznawał, tak mu się aktualnie pokazowali przemienieni. Ci sami ludzie, te same twarze, a zgoła niepodobni. Nawet inaczej się jakoś poruszali. Miny mieli zadzierżyste, a nacechowane godnością. Niejednemu z oczów wyzierała nieustępliwa hardość. Ani śladu pokorności, uniżenia i służalstwa. Przemawiali otwarcie, z ferworem i nie przebierając w wyrazach, a pomimo tego panowała przystojność i powaga. Wydało mu się, jakby się znajdował we francuskim Konwencie; ta sama górność wysłowienia, ten sam patriotyczny żar, ta sama troska o Rzeczpospolitą, o powszechność, prawa i sprawiedliwość. Nawet ustępy przeciwko tyranom przejęte były taką samą wzgardą i nienawiścią. Obradowali jakby prawiprzedstawiciele ludu. Zwłaszcza ci z konfraterni kupieckiej zwracali uwagę szerokością opinii, rozumem i znajomością materii in statu. Nie krępowali się w sądach o dygnitarzach i duchowieństwie. Nie zaczepiano tylko króla. Zaręba połknął niejedną gorzką uwagę o szlacheckich rządach. Wiele też słusznych prawd utkwiło mu w pamięci. Chwilami z tych dyskursów rozbrzmiewały echa jakobińskich maksym, a nawet padały ostre skargi na szlachtę, ale ponad te wypadkowe rekryminacje górowało serdeczne pragnienie ratowania ojczyzny. Nie skąpiono dla niej niczego. Głęboka troska zasępiła wszystkie czoła. Deliberowano też głównie nad przyspieszeniem insurekcji i o środkach, jakie podejmowali się dostarczyć. Po czym każdy ze starszych imieniem swojego cechu deklarował pewną kwotę ludzi zdatnych do broni, wojennego rynsztunku i gotowego grosza. I kiedy to wszystko zostało zapisane, odczytano raport Kościuszki o bitwie racławickiej. Powstali na znak uwielbienia dla Naczelnika, zaś Krieger, człowiek młody, zdatny i żarliwy patriota, przemówił gorąco:

- Obywatele! Cechy i zgromadzenia zadeklarowały ofiary, jakie dać mogą. Ale tego nie dosyć! Musi dać każdy, na co go stać. Bo jakiekolwiek bądź kto ma sposoby ratowania ojczyzny, nie może ich bez występku zaniedbywać. A każdy grosz służy ku pomnożeniu siły zwycięstwa! I popierając słowa czynem złożył na stoliku przed księdzem Meierem złoty zegarek z łańcuszkami i pieczątkami. Przykład podziałał. Cichy a uroczysty zapał przejął serca. Niejednemu pociekły łzy z oczów. Jęli się prześcigać w darach. Supłali się do ostatnich złotówek. Zdejmowano ślubne obrączki. Kosztowne zapinki i guzy od żupanów posypały się na stół. Byli, którzy przynieśli ze sobą precjoza żon, córek i matek, składane może przez całe pokolenia; szły na potrzeby ojczyzny.

Wilhelm Horalik ofiarował dziesięciu gemejnów z całym uzbrojeniem i lenungi dla nich przez cały czas wojny. Kiliński obiecywał całą kompanię wysztyftować i deklarował złożyć na ręce Zaręby paręset karabinów, jakie był w cichości zgromadził.

Co chwila ktoś deklarował wśród uroczystego milczenia to buty, to uprzęże, to wozy, żołnierski moderunek i na co tylko kogo było stać. Dawali nawet nad możność, ale tak szczerze, jakby z poczucia prostej powinności i zupełnie na trzeźwo, bowiem dopiero po zapisaniu wszystkich ofiar przez pisarza Kiliński jął zapraszać na gorzałkę.

Zaręba widząc, jako się to może przeciągnąć późno w noc, spróbował się chyłkiem wyśliznąć. Majster go jednak przytrzymał i do kieliszka przyniewolił. Trącał się więc, z kim wypadło, i poznajamiał z najznaczniejszymi personami. Rad był nawet temu, chociaż spieszyło mu się na zebranie "Obrońców Wolności"; ale słyszeć opinie i sądy mieszczaństwa była to okazja nie do pogardzenia, zwłaszcza iż wino rozwiązywało języki, a serca stawały się skłonne do swobodnych wynurzeń. Świat się przed nim otwierał nowy i nadzwyczajnie ciekawy. Zdumiewał się po prostu, znajdując w tym plebsie tyle rozsądku, a nade wszystko miłości ojczyzny.

- Jakże waszmość znajduje moich kamratów? - zagadnął go na stronie majster.

-Że godniejszych i cnotliwszych nie szukałbym pomiędzy senatorami.

- A co! wszystkich zjednałem - chełpił się - poszli za moim głosem.

- Ojczyzna ci tego nie zapomni! Pierwszy będę świadczył przed Kościuszką.

- Generał wie, co trzymać o mnie. Jesteśmy w komunikacji! - szepnął tajemniczo. Zarębie wydało się to przechwałką, poczuł to Kiliński, gdyż rzucił porywczo:

- Mam list od generała w kieszeni; nie wolno mi tylko zdradzać jego materii, ale traktuje mnie jak przyjaciela. Mam ja coś drugiego na wątrobie...

- Słucham, choć Bóg mi świadkiem, powinność mnie wzywa w inną stronę. Kiliński opowiedział zajście z Baranim Kożuszkiem, spotkanie z Konopką i swoją bolesną przygodę w "Indii". Wrzał cały z gniewu i obrażonej dumy.

- Słusznieś postąpił, obywatelu - pragnął pochwałą nadać inny obrót rozmowie. Kiliński nie dając się zbić z tropu zaczął się gorzko użalać na

Konopkę.

- Musiał ktoś druga nasłać swoich ludzi - przerwał mu stanowczo Zaręba.

- Mam ci ja wrogów i zazdrośników, bo któż ich nie ma, jeśli coś znaczy w mieście i prawdy ludziom w oczy nie szczędzi? Nikt by się jednak nie ważył podnieść na mnie rękę...

- Trzeba dojść prawdy. Szkoda, że pora wojenna nie po temu - zauważył z naciskiem.

- Nie daruję swojego. Co się odwlecze, to nie uciecze. A jakom sobie przysięgał bronić majestatu, tak samo święcie wypełnię. Nam tu francuskich sankiulotów do szczęścia nie potrzeba. Bo to pewne, że się jakobińska sekta uformowała i będzie chciała próbować swoich rządów. A ich maksymy wiadome: ani Boga, ani króla! Na szczęście Kiliński zwąchał pismo nosem i choćby sam jeden naprzeciw stanie. Tak mi dopomóż, Panie Boże! - grzmotnął się w piersi podnosząc wyzywająco głowę. - Sawanty psiekrwie! Z Bogiem precz, a króla na postronek! Ja, Kiliński, się pytam: A cóż by pozostało ludziom? Swywola chyba i nic więcej. Jak równość, to równość. Jak nie ma grzechu, to nie ma kary. Każdy by skoczył wydzierać swój dział. Oddawaj, co masz, temu, który nigdy nic nie miał albo swoje przehultaił. Nie ma Boga, to nie ma króla, stróża praw ludzkich, i nie ma księdza, stróża praw niebieskich. Hulaj dusza bez kontusza! W to graj wszystkiemu ultajstwu. Szlachta szczególniej może za to zapłacić. Na waszmościa szablę znajdzie się sto drągów i cepów. Milionom zbuntowanego poddaństwa nie poradzi. Exemplum, jak to było w Humańszczyźnie. Naród nie urzędów się boi, jeno Boga i praw. Wiem ja, przed czym przestrzegam. I widzi mi się, jako Konopką nie sam ze siebie poczyna; patrzy mi na czyjeś instrumentum, komu zależy na zaprowadzaniu anarchii i upadku Rzeczypospolitej - prawił.

Zaręba mitygował go przedstawiając Konopkę w innym świetle i starając się zniszczyć jego podejrzenia i obawy. Majster trwał mocno przy swoim, a na zakończenie rzekł zapalczywie:

- Waszmośćmi gotów krzyknąć: "Pilnuj, szewcze, kopyta!" Zaś ja na to: Właśnie to czynię i na swywolnych i nieposłusznych po szewiecku wezmę się do pocięgla i nie pozwolę sobie odebrać praw przyrodzonych - jakby pogroził przechodząc jeszcze do Karskiego i zapowiedzianych przez niego wiadomości.

- Jeśli będą ważne - szepnął Zaręba kierując się do drzwi - czekam o

każdej godzinie w nocy. Wyszedł na ulicę. Stanął przy nim chłopak z latarnią i zasalutował.

- Dobrze, poświeć, a wyciągaj nogi, żebyś zdążył, bo ci ucieknę i dostaniesz figę marynowaną.

- Jestem na służbie, pokornie melduję! - podniósł latarnię oświetlając swoją kurtę.

- Fajfer od mirowskich! Któż cię tu przysłał? - zdumiał się czyjejś troskliwości.

- Pan Konopka! Ja się nazywam Felek, proszę pana porucznika - meldował z dumą. Zaręba przyspieszył kroku. Miasto już spało, zaledwie tu i owdzie świeciło jakieś okno. Deszcz mżył nieustannie. Bełkotały rynny i lało się z dachów. Przemykali się pod samymi kamienicami. Na ulicach było pusto i ciemno, tylko liczniejsze niźli zazwyczaj moskiewskie warty stały na rogach i przed kwaterami generałów. Na Krakowskiem spotkali kozaków człapiących się środkiem ulicy. Liche światła latarń ledwie dawały rozpoznać w ciemnościach drogę.

- A cóż ty robisz w komendzie pana Konopki? - odezwał się Zaręba.

- Co mi przykażą. Dzisiaj przez cały dzień rozlepialim ze Staszkiem i kamratami raport generała Kościuszka! Zrywalim też z murów rozporządzenia Moskalów i marszałkowskie! Potem byłem w asyście Baraniego Kożuszka pod Krakowską Bramą i gdzie indziej. Pan Konopka nakazał krzyczeć przeciw arystokratom!

Spojrzał uważniej na chłopaka: chudy był, niewyrośnięty, o bladej, mizernej twarzy i niezmiernie bystrych oczach, prawe dziecko ulicy, snadź przygarnięte przez pułk mirowski i w jego barwy przybrane. Minę miał zadzierżystą i głos starego pijaka.

- Felek, dostaniesz złotówkę, jeśli mi odpowiesz prawdę.

- Wedle rozkazu. Już nie pamiętam, jak złocisz wygląda i jego wnuczka dziesiątka.

- Kto w "Indii", wiesz, na rogu Podwalu i Wąskiej, pobił dzisiaj jednego majstra?

- Nie wiem, pokornie melduję. Ja stałem przy Baranim Kożuszku, a skoro pokazywał lalkę, krzyczałem: "Śmierć!" W ariergardzie był Staszek ze starszymi... może to oni...

- Masz swoje i zmiataj! Sam już trafię - odprawił go przed pocztą.

- Życzę dobrego zdrowia panu porucznikowi! - pieniądz wsadził w zęby

i zasalutował. Zaręba ruszył ku Karmelitom, pomiędzy krainy gesto porozstawiane i kałuże. Wyznanie Felka pokazało w prawdziwym świetle rolę Konopki. Trzeba było obmyśleć jakąś satysfakcję dla Kilińskiego; był potrzebny dla sprawy i słusznie obrażony. Zwłaszcza teraz wobec jego zapewnień o związkach z Kościuszką. Poczuł się tym odkryciem jakoś przykro dotknięty! Żeby Kościuszko znosił się tajnie z jakimś tam szewcem! To mu się zgoła nie podobało. Miał to prawie za uchybienie godności wodza.

Jedenastą wydzwonił mu do ucha pektoralik, kiedy skręcał od Karmelitów na lewo w ciemną uliczkę, biegnącątyłami domów Krakowskiego ku Bednarskiej. Uliczka była spadzista, niebrukowana i strasznie błotnista; środkiem bełkotała woda, spadająca bystrym strumieniem gdzieś na dół. Domy wynosiły się na wysokich podmurowaniach, że do furt prowadziły strome schodki. Z prawej strony szarzał wysoki klasztorny mur, spoza którego wychylały się olbrzymie drzewa, zaciemniając do reszty. Ledwie rozpoznał kamienicę Barssa; miała zakratowane okna, zaś wybite z obsady stopnie ruszały się pod nogami niby klawisze. Przystanął dosłyszawszy jakieś kroki za sobą; szereg cieniów skradał się pod murami. Od strony Bednarskiej również nadchodzili. Wszyscy zmierzali do tej samej furty. Kołatano w jeden umówiony sposób, każdy też wymawiał toż samo hasło.

Otwierały się zamczyste drzwi, jakoby do klatki zawartej jeszcze z drugiej strony żelazną kratą. Poza nią, w ciasnej sieni, przy mdłym olejnym kaganku ktoś w czarnej masce uchylając kraty pilnie zaglądał w twarze nadchodzących. Po czym każdy z przepuszczonych nakładał maskę i krętymi schodkami spieszył na pierwsze piętro do stancji, służącej kiedyś Barssowi za kancelarię. Tam na środku wynosił się okrągły stół nakryty czarno, zaś na nim ustawione w trójkąt płonęły trzy woskowe świece, leżała otwarta księga, puginał i trupia czaszka szczerzyła żółte zęby.

Stawali pod ścianami, gdyż prócz krzesła dla przewodniczącego drugich siedzeń nie było. Mówiono szeptem obtulając się szczelniej płaszczami i nasuwając głębiej kapelusze, żeby się nie wydać głosem ni ruchem.

Izba słabo rozświetlona zdawała się napełniać mrocznymi cieniami.

Zaręba naliczył ich trzydzieści trzy, a nie rozpoznał ani jednej osoby. Drażniła go ta tajemniczość. Szczególna zaś woń pachnideł niezbicie wskazywała obecność kobiet. Próżno chciał je rozeznać wśród jednakich

płaszczów i masek. Stanął więc na uboczu pod oknem, coraz niechętniej dysponowany i zły na siebie. O wyjściu jednak nie było mowy. "Obrońcy Wolności" uformowani byli na sposób lóż masońskich i tak samo ich rytuał i hierarchię otaczała nieprzenikniona tajemnica. Na generalnych kapitułach nakładano maski, a zamiast nazwisk oznaczali się numerami na znak doskonałej równości. I pod gardłem nie wolno się było z tego wyznawać przed obcymi. Obowiązywało bezwzględne, ślepe posłuszeństwo. Za cel mieli walkę z tyranią i szczęście ludzkości. Każdą drogę wiodącą do osiągnięcia tych skutków uważali za świętą. Na tym punkcie Zaręba najpierw poróżnił się z nimi. Później znalazły się i drugie przyczyny, iż odstręczał się coraz bardziej.

Niedawna rozmowa z Kilińskim dawała karmę dręczącym podejrzeniom.

- A jeśli istotnie pod tymi górnymi hasłami przyczaja się podła zdrada? Jeśli to jeden z nikczemnych sposobów sączenia jadów anarchii? Jeśli tylko jesteśmy tutaj bezwolnymi narzędziami wrogów Rzeczypospolitej? Jak dojść prawdy? - dumał trwożnie.

Jakaś wyniosła postać zabrawszy miejsce przy stole uderzyła trzy razy w księgę. Otoczyli ją zwartym kołem pochylając głowy na znak posłuszeństwa mistrzowi.

- Obywatele! - zabrzmiał surowy głos, nie znał go Zaręba. - Wyłożę krótko. Za parę dni uderzymy na nieprzyjacioły! Jutro, pojutrze, chwila wybuchuzdeterminowaną będzie. Walka musi być przeprowadzona do szczęśliwego końca. Miecz zemsty spełni, co spełnić powinien. Dnie ciężkich walk przed nami! Ale nie będę mówił, jak tylko o naszych celach - celach obrońców wolności, aby rewolucja dokonała się zgodnie z naszymi hasłami: śmierć tyranom, wolność i równość! Owo jednak, aby krwawy posiew wydał słodkie frukta powszechnej szczęśliwości, powinniśmy wprzódy wyplenić pola ojczyste z nikczemnych chwastów! Zatem konkluduję: Winnych zdrady, winnych tyranii, winnych narodowego zaprzaństwa ogłaszam za wrogów ludu, wyjmuję spod praw i sąd otwieram. nad nimi. Obywatele, każde nazwisko, jakie padnie, jest obrazem najohydliwszych zbrodni, jest hańbą rodzaju ludzkiego. Mocą sumiennego przeświadczenia powiadam: Winni są. Sprawdzone ich zbrodnie, zważono ich niegodziwości, a wy osądzicie stopień kary, na jaki zasłużyli. Pogwałcona cnota, znieważone sumienie i zdradzone człowieczeństwo - oto straszny, nieubłagany trybunał, który mocen wydać ich ciała śmierci, a imiona powszechnej wzgardzie. Niechaj

wschodzące słońce wolności nie oświeci już odrażającego oblicza tyranów. Niechaj zapanuje cnota, równość i braterstwo. Skończył i zasiadł wyjmując z zanadrza plikę szarych karteluszów.

- Proszę o głos! - zawołał ktoś z ciżby.

Zaręba drgnął rozpoznawszy głos Jasińskiego; nie wiedział o jego przyjeździe.

- Na sejmie grodzieńskim - ciągnął pułkownik śpiewnym akcentem - po ratyfikacji traktatu rozbiorowego szef Działyński pod pozorem masońskiej kapituły zebrał był braci i zelantów na sąd, na którym unanimitate vocum zadekretowano śmierć głównym hersztom targowicy. Czy był przy tym kto z obecnych?

Podniosło się kilka rąk i kalka głosów potwierdziło.

- Więc pytam, zali te wyroki wykonano? - głos jego zaświstał niby klinga. - Nie, ani jeden włos z głowy nikomu nie spadł. Nie dochodzę przyczyny: ni miejsce, ni pora. Wołam jeno, a jeśli opieszałość albo, co gorsza, pobłażliwość i teraz jeszcze powstrzyma miecz karzący nad głowami osądzonych, to nasze wyroki stać się mogą igraszkami niegodnymi mężów rewolucji! Jeśli mamy siłę, uderzajmy nieubłaganie, ale strzeżmy się płonnych pogróżek. Wrogowie je pochwycą i nie zawahają się przed zemstą.

- Jakiekolwiek zapadną wyroki, będą spełnione - zagrzmiał twardy głos mistrza.

- Wotuję ryczałtem za śmiercią wszystkich oskarżonych - dodał jeszcze Jasiński. Mistrz skinął ręką i gdy zaległo milczenie, przeczytał głośno.

- Ankwicz! Wyrokujcie, obywatele - kartę z tym nazwiskiem rzucił przed siebie.

- Śmierć! - zabrzmiał jeden głos i trzydzieści trzy sztylety uderzyły zapamiętale w kartę.

- Szczęsny Potocki! - czytał wyjmując z pliki pierwszą lepszą z brzega.

- Śmierć! Śmierć! - spadły gwałtowne ciosy i niby stalowe dzioby poszarpały papier.

- Branicki!

- Śmierć!

- Rzewuski!

- Śmierć!

- Kossakowski biskup - wymawiał ciskając karty ze wzgardą i nienawiścią.

- Śmierć! - powtarzali, zaciekle bijąc puginałami, jakoby w żywe serca.

- Prymas!

Zaledwie uderzyło w kartę kilka sztyletów, reszta zawisła w powietrzu.

- Wyrok powinien być jednomyślny. Nie ma zgody, więc odkładam - wyrzekł mistrz. Ale zgoda znowu nastąpiła przy nazwiskach hetmanów: Ożarowskiego i Kossakowskiego; obaj zostaliskazani na śmierć, jak również i wielu jeszcze innych. Litania oskarżonych zawierała sto kilkadziesiąt nazwisk. Była pomiędzy nimi garść plebejów i Żydów, ludzi nikczemnych kondycji, lecz większość należała do pierwszych rodów Rzeczypospolitej. Już samo wyliczanie robiło wstrząsające wrażenie. Słychać było spod masek ciężkie westchnienia, czasem stłumiony krzyk, a niekiedy jakby łkanie rozpaczy. Wielu bowiem usłyszało niespodzianie nazwiska swoich krewnych i przyjaciół. Ból, żal, wstyd i gniew zaszarpał niejednym sercem, że tym mocniej, tym namiętniej wybuchały głosy wyroków. Śmierć! Śmierć! Niby płyty grobowe zwalali na głowy wyklętych. I raz po raz na szare kartelusze spadało stado drapieżnych błyskawic, rozdzierających je na strzępy. Zrywał się grzmot uderzeń, jakoby łoskot spadających toporów. Każdy zabijał z mocą najgłębszych przeświadczeń. Niektórzy dawali postać, jakby się potykali, pierś o pierś uderzając, dumnie sprężeni, zasię inni bili skrycie, znienacka i z tym większą zawziętością, jeszcze drudzy ze spokojnym rozmysłem a z taką siłą, że sztylety więzły w deskach stołu. Byli, których ciosy spadały lękliwie, jakby w obawie, iż spod nich wytryśnie żywa, ciepłakrew. Zwracało uwagę kilka masek sztyletujących z furią; iż ciosy chybiały kart, ponawiały je, jakby dobijając leżących. Zaręba podejrzewał w nich kobiety.

Prędko skazano kilkadziesiąt osób na śmierć i wykonano wyroki in effigie; resztę, przeszło sto nazwisk, pozostawiono do późniejszej decyzji.

Po czym mistrz położywszy dłoń na księdze praw człowieka uroczyście wygłosił:

- Wyjęci spod praw i skazani, od tego momentu są poza społeczności obrębem; można z nimi postąpić jak z dzikimi zwierzęty - wytępiać bez miłosierdzia. Nie mają być jednak poszwankowani na honorze i majętnościach członki ich rodzin, jeśli w niczym nie zgrzeszyli przeciwko ojczyźnie. Obywatele: dwa, trzy i pięć, waszą powinnością dokonać

wyroków. Na szubienicach ma być napis: "Kara dla zdrajców ojczyzny". A jeśliby któren uszedł karzącej dłoni, obwiesić jego nazwisko na placach.

Trzy maski skłoniwszy się przed mistrzem usunęły się na stronę.

- Obywatele: cztery, siedem i dwanaście, zaś waszą będzie powinnością natychmiast po wybuchu insurekcji ubezpieczyć skazanych i oskarżonych aresztem i strażami. Kto by osłaniał winnych, poniesie karę zdrajców. Wolność! Równość! Braterstwo!

Zamknął księgę, puginał schował i zdmuchnął dwie świece na znak skończenia.

- Za pozwoleniem! - wyrwał się jakiś głos protestujący.

- Loża w ciemnościach, już nikt nie ma prawa głosu - ostrzegano.

- Jeszcze jeden nie został osądzony i to najgroźniejszy.

- Któż taki, kto? - posypały się mimowolne pytania wbrew regulaminowi.

- Król! Żądam na niego sądu i kary!

Milczenie zaległo, skrzyżowały się spojrzenia, powstały szepty.

- Nie udecydowano jeszcze komisarzów wodzom przydać się mających.

- I nie nastąpiło porozumienie względem oskarżonych dam! - podnosiły się sprzeciwy.

- Żądamy sądu i kary na króla! - wybuchnęły naraz dosyć liczne i natarczywe głosy.

- Jeśli większość oświadczy się za deliberacjami w tej materii, mogę światła loży zapalić! - ogłosił mistrz jakoś niechętnie.

Miastowotowań sztylety posypały się na stół, mistrz je przeliczył.

- Trzydzieści wotów affirmative. Zaczem otwieram sądy nad królem.

- Zakładam veto - wystąpił niespodzianie Zaręba - loża "Obrońców Wolności" nie może uzurpować sobie praw przynależnych sejmującym stanom! Części nie wolno stanowić o tym, co jeno - wola powszechności decydować powinna. Tylko konwokacyjny sejm jest mocen postanowić o najwyższym zwierzchnictwie - mówił z lodowatym spokojem.

- Rewolucja sama jest prawem!

- Rewolucja jest matką nowej ludzkości, nowego życia i nowych praw! - krzyczano.

- Ale nie ma być matką pożerającą swoje dzieci jak maciora - padł jakiś

głos sprzeciwu.

- Żądam sądu i kary na króla! - powtarzał ktoś swoje z niezmienną uporczywością.

- Jeszcze nigdy królewska krew nie została przelana, przez Polaka!

- I nie daj Bóg, aby się znalazł tak odrodny syn ojczyzny - podniosły się nowe wołania.

- W tym właśnie źródło naszego upadku i hańby -- zagrzmiał ktoś namiętnie: w tym właśnie, iżeśmy oszczędzali królewskie łby; w tym, iżeśmy nie pienili mieczem magnackich chwastów! Król mógł działać na szkodę kraju, ale był nietykalny! Magnaci najzdradniejsi również byli nietykalni. A przez to swobodnie wyrastały zbrodnie, rosło uciemiężenie, mnożyli się tyranowie, a lud cierpiał i ginęła Polska. I zginie, jeśli jej nie zratujemy.

- Zbawić jeno może rewolucja! Tylko lud mocen jest wywyższać i poniżać, bo jeno lud panem i źródłem praw. Wotuję za śmiercią Stanisława Augusta, bywszego króla.

- I któż się ośmiela zaprzeczać nam prawa determinowania, nam, głosowi ludu?

- Zaprzeczam! Jesteśmy fakcją, nie zaś reprezentantami. Zaprzeczać się ważę!

- Odwołaj, nieszczęsny! Zginiesz, zdrajco, królewski zbirze! - zerwała się zawierucha krzyków i wraz też kilkanaście sztyletów godziło w pierś Zaręby jadowitymi żądłami.

- Uderzajcie! Wasza wola! Stawam w obronie prawa! Nie ulęknę się tyranów! Oczy świeciły złowrogo, puginały groziły coraz bliżej, gniew huczał w głosach; zaledwie mistrz zdołał uspokoić powszechne wzburzenie.

- Jeśli odsłonisz maskę, głos twój pójdzie na deliberację - postanowił. Zaręba zawahał się przez mgnienie, coś jakby strach ścisnął mu serce.

- Odsłoń się! Wykluczyć go! Obrońca królów nie godzien zasiadać pomiędzy nami! Precz z Judaszami! Śmierć nieprzyjaciołom ludu! - posypały się głosy niby kamienie.

- Jestem obrońcą praw i nieprzyjacielem zamaskowanej tyranii - zawołał grzmiąco i zerwawszy maskę odrzucił ją wraz z płaszczem. Pokazał się w artyleryjskiej, zielonej kurcie, przepasany oficerską szarfą, z krzyżem Virtuti Militari na piersiach i przy prostej szabli. Stał prosty,

wyniosły, piękny uniesieniem. Był blady jak płótno, usta mu drgały hamowanym wzburzeniem, ale oczami toczył nieulękle. Postąpił kilka kroków ku mistrzowi.

- Kto to? Zaręba! Porucznik artylerii! Był delegatem do Paryża! Żołnierz spod Racławic! Zaufany Kościuszki! - leciały szepty, ustępowali mu z drogi.

- Zdemaskowany nie ma prawa pozostawać dłużej na zebraniu - padł wyrok.

- Jestem posłuszny prawu i przysiędze.

Skłonił się w stronę mistrza i wyszedł zdumnie podniesioną głową.Rozdział VII Miasto tonęło jeszcze w szarej i suchej mgle; z tych wczesnej godziny pierzastych tumanów zaledwie majaczyły wyniosłe mury Arsenału. Potężne ściany starożytnej struktury widniały jakoby spod mętnej i sinawej wody. Nawet przysadziste narożne baszty, pocięte strzelnicami, dawały postać oblepionych przemiękłą wełną. Od strony ulicy Długiej czerniały pryzmy działowych kuł, w akuratnych odstępach postożone, zaś cztery harmaty rychtowały długie gardziele ku Bielańskiej, Długiej i Lesznu. Zwodzony most nad szeroką fosą, pełną przegniłego błota, prowadził do niskiej, na głucho zawartej bramy.

Warty, stojące co parę kroków z karabinami na ramionach, miały pozór kamiennych słupów, nie salutowały bowiem nawet oficjerów, przemykających się do wąskiej furty; otwierała się tylko na hasło. Drugie wejście do arsenału, nie mniej strzeżone, było od strony Nalewek.

Za, główną bramą, uczynioną z dębowych bali, żelaznych sztab i zawaloną od środka worami piasku i kamieniami, czaiły się granatniki przy zamaskowanych strzelnicach i biwakował pluton kanonierów.

Ze sieni, przypominającej obszernością beczkowatą nawę kościelną, prowadziły wejścia do sal zbrojowni oraz na piętra, zaś ostatnie na lewo, na kwaterę komendanta, pułkownika Dobrskiego. Była to amfilada niewielkich, sklepionych izb z oknami na wewnętrzny dziedziniec, obudowany pawilonami składów, koszar i artyleryjskich warstatów.

Na kwaterze mimo wczesnej godziny kancelaria już pracowała i panował ruch znaczny, bowiem co trochę ktoś wpadał z raportami.

W ostatniej stancji przy środkowym stole siedziały wyższe szarże. Brzask kilku świec, tłumiony przemglonym porankiem, zaledwie pozwalał rozeznać twarze.

Wszedł porucznik Zaręba.

- O świcie przyniósł mi te odpisy Kiliński - meldował podając generałowi Cichockiemu kartelusze zapełnione drobnym pismem. - Wedle Jego zapewnień, pochodzą z tajnej kancelarii Igelströma.

Cichocki pochłonąwszy je podał w milczeniu Dobrskiemu; ten przeczytawszy zaczął kląć i podsunął papiery generałowi Orłowskiemu, byłemu komendantowi Kamieńca. Na ostatku powędrowały pod okno do długiego stołu, przy którym pracowało kilku młodszych oficjerów. Czytano je z niezmierną uwagą.

- Nie chce mi się wprost uwierzyć! - odezwał się Cichocki do Zaręby.

- Majster głową ręczy za prawdziwość odpisu. Mieliśmy z tego samego źródła już parę ważnych doniesień i wszystkie okazowały się prawdziwymi.

Zjawił się kapitan Chomentowski; witał się ze wszystkimi, jakby jeno nie spostrzegając Zaręby, który to wziął jako zapłatę za wczorajszą obronę króla.

- Hetman - rozpoczął Cichocki, raz jeszcze przeglądając kartelusz - rozkazał dowódcom wszystkich wojsk konsystujących w Warszawie, aby na przypadek powstania łączyli swoje komendy z moskiewskimi wojskami i wespół uderzali na buntowników. Nieposłusznych poleca brać pod areszt i odsyłać do ukarania Igelströmowi. Ordonans wydany imieniem króla, że bez królewskiej zgody, to pewne. Wiedziałbym coś o tym.

Chomentowski pokręcił głową wątpiąco.

- Mamy jeszcze coś lepszego: odpis listu biskupa Kossakowskiego do ambasadora! Budująca epistoła godnego pasterza. Radzi w zaufaniu, jak zdusić grożącą wybuchem insurekcję i przeszkodzić zbliżaniu się Kościuszki do Warszawy. Rada cale niegłupia. Owo poucza: żeby w Wielką Sobotę, w czasie rezurekcji, Ożarowski wojskakoronne rozproszył, wysyłając je pod pozorem asysty przy nabożeństwach do wszystkich kościołów w Warszawie. Tak podzielone oddziały należy natychmiast otoczyć moskiewskimi wojskami, a upatrzywszy stosowną chwilę wezwać je do złożenia broni. Jeśli nie posłuchają, uderzyć na nie bagnetem i dokończyć kartaczami, równocześnie zdobyć arsenał, zająć główne urzędy i wziąć pod swoją opiekę króla. Rozbrojone wojska i lud, pozamykany w kościołach, nie staną na przeszkodzie. Takim jest tenor biskupiego orędzia! Cóż waszmość na to? - pytał Chomentowskiego.

- Uprzedzając groźne zamysły uderzyć choćby dzisiaj w nocy!

- Jutro zdeterminujemy dzień powstania - odezwał się Dobrski.

- A jeśli znowu będzie odłożone, a tymczasem ambasador posłucha chytrej rady i nim się spostrzeżemy, rozpędzi nas i pobije? - niepokoił się Orłowski.

- Musi rozpocząć od arsenału, a niechaj spróbuje go brać! - zawarczał Dobrski.

- O ile znam Igelströma - wtrącił Cichocki - za radą Kossakowskiego nie pójdzie, będzie w niej węszył podstęp. Oni tylko w oczy świecą sobie bakę, ale za oczy jeden drugiemu szyje buty. Wiadomości mam za prawdziwe i groźne, przymuszą nas do rychłej decyzji. Biskup zarabia sobie na słuszną wdzięczność.

- Po Efialtesie stanie się drugim patronem zdrajców - podniósł się głos spod okna.

- Gdzie zbrodnie publiczne zostają bezkarne, tam nie masz rządu i praw, tam wolność nigdy ugruntowaną nie będzie - szepnął żałośnie Orłowski.

- Te zbrodnie nie pozostaną bezkarne - upewniał Chomentowski - i koronowanych tyranów dosięgnie sprawiedliwość. Nikt ich nie obroni - spojrzał ponuro na Zarębę. Porucznik zbladł i odpowiedział wyzywającym wzrokiem. Przez chwilę smagali się srogimi oczami gniewów. Ich stara przyjaźń konała w tym mgnieniu, Zameldowano Berka Joselewicza. Porwał się na to Dobrski i zakrzyczał:

- Róbcie z tym Machabeuszem, co uważacie, ale ja powtórzę swoje: do arsenałów Żydów nie dopuszczę i pod swoją komendą mieć nie chcę! - wybiegł zaperzony.

- Poruczniku! - zwrócił się Cichocki do Zaręby - w teatrze zbiera się kompania wolonterów aktora Rutkowskiego; trzeba ich zaprzysiąc, wciągnąć w regestra, jako tako wyekwipować i wyznaczyć im stanowiska. Weź ich pod swoją komendę...

- Jeszcze jedno! - wołał Dobrski oknem z dziedzińca. - Siodeł i uprzęży ze swoich składów nie wydam tej hałastrze! Niech jeżdżą na oklep i uzbroją się tykami od chmielu.

- Żebyś tylko nie poszedł w niewolę pięknych komediantek - ostrzegał po chwili Cichocki.

- Wedle rozkazu, panie generale! - mruknął posępnie Zaręba i wyszedł. W pierwszej stancji natknął się na Berka, przyglądającego się bateriom w

dziedzińcu. Żydowin był słusznego wzrostu i przystojnej twarzy, czarny jak kruk, srodze wąsaty i z kabłąkowatymi nogami. W kawaleryjskiej granatowej kurcie, przy szabli i ostrogach, przepasany szarfą, prezentował się cale godnie. Jeno haczykowaty nochal, królicze czerwone obwódki oczów i głowa pokryta wełnistymi pierścionkami pokazywały słodką nację krajowego cudzoziemca.

- Obywatelu poruczniku! - zagadał zabiegającmu drogę - czy Mała Rada otrzymała uniwersał Naczelnika do Żydów?

- Nie słyszałem. Może o tym wie kancelaria! - odpowiadał, zajęty czym innym.

- Obywatelu poruczniku! - z prędkości mowy aż się zachłystywał. - Na taki uniwersał czeka cała Litwa i Korona! Naczelnik go nam obiecał! Niech się tylko ukaże, a wszyscy Żydzi opowiedzą się przy Polsce! I bronić jej będą! I nie poskąpią krwi ni mienia! Do mnie już dniem i nocą zgłaszają się ochotnicy! Ja się więc pytam...

- Odpowiedzą generałowie, właśnie czekają na obywatela! - przerwał mu i odszedł. Na ulicach już było widno; podniosło się słońce i spod opadających mgieł wyłaniał się cudny, wiosenny dzień. Nagrzane powiewy muskały twarze, ptaki świergotały po drzewach i dachach, pachnąca młodą zielenią aura przejmowała lubością. Otwierały się okna, dzieci z krzykiem goniły się po ulicach.

Jeno Zaręba obcy był temu, co się dokoła wyrabiało. Nienawiść, jaką był wyczytał w oczach Chomentowskiego, dopiekała niby świeżo otrzymana rana. Postąpił przecież wedle sumienia i nie bez obaw rozważał następstwa swojej wczorajszej deklaracji. Spodziewał się ostracyzmu socjuszów, a nade wszystko plotek i podejrzeń. Rozumiał się pomawianym o jakieś niskie, niegodne pobudki, a może nawet o schlebianie królowi i zabieganie o jego fawory! I w takiej przykrej dyspozycji serca i udręczonego umysłu wszedł bocznymi drzwiami do teatru.

Mrok zalegał ogromną salę, tyle że na proscenium kopciło się parę kaganków i gdzieś z górnych lóż migały się smugi mętnego światła. Dopiero oswoiwszy się nieco z tym mrokiem, dojrzał oddział wolonterów egzercyrujący się na widowni. Przy nieustannym warkocie tarabanu kilkudziesięciu młodych ludzi z karabinami na ramionach, w modnych fraczkach, przepasanych czerwonymi bandoletami, w kapeluszach z białymi piórami, czyniło przeróżne obroty rypiąc nogami, aż cały teatr dygotał. Aktor Rutkowski w czerwonym płaszczu, odrzuconym na

ramiona, ze wściekle zielonym pióropuszem na głowie, opasany do pół piersi czerwoną szarfą ze złotymi frędzlami i ze szpadą w ręku, prowadził wolonterów cale sprawnie, jeno komendę podawał głosem, jakby chciał przekrzyczeć ryki wełn morskich i huraganów. Po każdym znaczniejszym obrocie z parterowych lóż sypały się rzęsiste brawa, słowa uznania i fiołki. Siedziały tam młode i stare aktorki w asyście podżyłych amantów i przyjaciół. Sam Bogusławski, dyrektor kompanii aktorów, brał miejsce na scenie przed zapuszczoną zasłoną niby na generalnej próbie spektaklu, jeno miasto scenariusza trzymał w ręku prawidła mustry dla wolonterów, z których od czasu do czasu podpowiadał cicho Rutkowskiemu. Musztra odprawowała się z niezmiernym zapałem, iż co chwilę grzmiały ostre stąpania, bijące akuratnie do taktu tarabanu.

Niekiedy w przerwach garście cukrów wzmacniały bohatyrów, zaś piękne rączki obcierały uznojone czoła i twarze.

Zaręba, przystanąwszy w cieniu lóż, uważnie przyglądał się obrazowi.

- A chodźże do nas! - rozległ się nad nim głos Woyny.

- Krok w miejscu! Raz, dwa, raz, dwa- srożyła się komenda.

- Sewer, nasze księżniczki pragną cię uwielbić, bohatyrze spod Racławic! - krzyczał Woyna zapraszając do loży. Zaręba wszedł bardzo niechętnie.

Woyna z nieporównaną brawurą prezentował mu wszystkie komediantki.

- Oto "Piękna Nieznajoma", sama Wenus pokazałaby się przy niej karczemną dziewką. Oto dumna "Ximena i Zelia" w jednej zjawiona postaci; oto boska Terpsychora z Axur; oto smętne "Dziecko Miłości"; oto Tymona Odludka słodka heroina; oto ze Szkoły Obmowy najmowniejsza; oto posępna "Emilia Galotta"; oto Wyspy Olczyny pasterka niebiańska; korowód muz najprzedniejszy, korowód bohatyrek, wiernych żon, wzniosłych matek i wdów traicznych. Masz i antyczne ciotki, piekielne sekutnice, hydliwe potwory, hetery rozwiązłe, anielskie pannice i kapłanki Amora, zaś razem najmilsze babusy, teatrowi narodowemu oddane, dzielne patriotki, a nade wszystko oficjerów uwielbiające. Dixi! - recytował jednym tchem swoim krotochwilnym sposobem i chybił celu, miasto bowiem aplauzów posłyszał sykania i protestacje. Komediantki nad facecję przekładały aktualnie wojenne obroty, grochot bębnów i głos komendy, srogą Bellonę napominający.

Zaręba, również nieusposobiony, rozkazał sporządzić regestr i

przystąpić do przysięgi.

Jakoż po chwili zasłona poszła w górę i w głębi sceny, na tle rozwalin jakiegoś rzymskiego miasta, okazał się marmurowy, wyniosły ołtarz; z boków wznosiły się cztery połupane, obwinięte bluszczami kolumny, na kapitelach siedzące białe orły spuszczały z dziobów czerwoną wstęgę z napisem: Pro patria!

Przy głuchym warkocie bębnów oddział wolonterów wkroczył na scenę; trupa aktorów z Bogusławskim na czele ustawiła się na stronie, a kiedy na ołtarzu zapłonęły krwawe pochodnie, zjawił się przed nim jakiś ksiądz w komży i z krzyżem w ręku.

Zaręba, dobywszy szabli, w krótkiej przemowie wezwał do przysięgi na wierność ojczyźnie i Naczelnikowi. Powtarzali za księdzem rotę przysięgi w uniesieniu.

Po skończeniu Zaręba odciągnąwszy Woynę na stronę zapytał:

- Nie podoba mi się ten ksiądz. Sądząc z mowy, to jakaś cudzoziemska wywłoka?

- Włoch, nazywa się Martelingo. Prawie domowy Ksawerego Działyńskiego.

- Martelingo, widziałem to nazwisko w proskrypcyjnym regestrze Konopki.

- Patrzy na niego. Bibosz to przedni, kostera i w ciągłej pogoni za dukatem. Był miłosnym spowiednikiem króla jegomości baletu. Złośliwi nazywali go po prostu rajfurem. Między duchowieństwem cieszy się najgorszą opinią; już go w nuncjaturze oskarżano, jako na dzień parę mszów odprawia. Zabawiał się i w drugi sposób, bowiem kiedyś urządzał w Bruhlowskim pałacu dla najwyższej socjety Teatrum pokus św. Antoniego. Kilkanaście cudnych pokus, przybranych jeno we własne skóry i precjoza, dawało spektakl nad miarę swywolny. Pono baron Asch z legacji rosyjskiej i Zubow patronowali temu przedsięwzięciu. Oto masz prawdziwy konterfekt tego męża.

- Wkręcił się tutaj nie bez przyczyny i gotów o wszystkim donieść Baurowi.

- W teatrze znajdziesz go codziennie, zna wszystkie sekreta. Uwaga! Idzie. Włoch w asyście paru aktorek zbliżył się do nich; czarny, gładkiej twarzy, wykrygowany, giętki, cały w ukłonach i dygach, w rzymskim mantoleciku na ramionach, pachnący, z utrefionymi włosami, dworny,wygadany, dawał postać doskonałego labusia.

Przyczepił się do Zaręby adorując go wyróżniającym sposobem.

Woyna zaprosił całą kompanię na sztokfisza po kapucyńsku. Poszli więc wszyscy do traktierni w domu Latura, w którym przeważna część aktorów zamieszkiwała.

W obszernej stancji z oknami na kościół Pijarów, gdzie już wszystko było przygotowane, uczyniło się wnet gwarno jak w ulu. Zadzwoniły pierwsze kielichy.

To liczne bractwo, zbywszy się karabinów i wojskowych odznak, rzuciło się do stołów z niepohamowanym męstwem. Sporo było pomiędzy nimi fircyków i miejskich frantów, kręcących się koło teatru, oraz paru literatów. Że zasię amfitrion hojnie traktował wyborowymi winami, nie żałując przy tym pieprznej przyprawy frywolnych wielce dowcipów, zabawa z miejsca przybrała postać siarczystej pohulanki. Nawet Zaręba zgubił rychło swoją posępną dyspozycję i usadowiony pomiędzy najpiękniejszymi aktorkami, jął namiętnie zabiegać o ich fawory.

Po nasyceniu głodu, kiedy wjechały na stół baterie pękatych, sędziwych gąsiorków, Woyna wniósł zdrowie wolonterów. Odpowiedział mu Rutkowski w kwiecistej i z bohatyrską swadą wygłoszonej przemowie. Traktiernia zatrzęsła się od wiwatów! Czułością dla ojczyzny wezbrane serca pofolgowały sobie łzami. Ogarnęło wszystkich patriotyczne uniesienie. Przysięgano sobie walczyć do ostatniej kropli krwi! Spełniano kielichy dozgonnej przyjaźni. Po czym zaczęto wnosić najprzeróżniejsze zdrowia; prym w nich trzymał pucołowaty, smukły młodzieńczyk, zaczynający aktor Zółkowski, sierżant wolonterów i najzagorzalszy jakobin. Sypał wierszami jak z rękawa i prawił takie koncepty, że pokładano się od śmiechu. Literaci nie zabierali głosu, tylko jeden z nich, mały i chudy, z twarzą głodomora, w wytartej zielonej bekieszy i z włosami jakby zjedzonymi przez mole, przepijał z każdym z osobna i niekiedy znacząco chrząkał, a kiedy się uspokajało w oczekiwaniu toastu, mówił:

- Powiadajcie swoje, właśnie koncypuję przemowę, nalejcie mi tymczasem.

I nalewał się do dna z niezamąconym spokojem, reszta zaś wrzała coraz głośniejszym gwarem. Zaczęto opowiadać anegdoty i facecje. Ksiądz Martelingo opowiadał Boccacciowe historyjki z tak wyrazistą mimiką i sprośnymi ruchami, że zaśmiewano się do łez. Potem Żółkowski udawał wielce trafnie znane w mieście persony, naśladując je w mowie, postaciach i ruchach. Ktoś znowu zaczął udawać głosy ptaków i zwierząt,

że traktiernia napełniła się świegotem, ujadaniem psów i rykami bydła. Ktoś zaczął śpiewać jakąś arię, zaimprowizowana kapela zagrała do wtóru; jeden trąbił na zwiniętej dłoni, drugi udawał basetlę na nodze od stołu, trzeci bił w taraban, a ostatni przebierał palcami na wargach wypuszczając głos na podobieństwo flotrowersu. Wesołość dochodziła już do szczytu, aż przyleciał gospodarz meldując, jako zgorszone tym tłumy zbierają się przed traktiernią. W odpowiedzi Woyna wyrzucił go za drzwi rozkazując podać ostryg i szampańskiego.

Pili już na umór. Wielu już chrapało po kątach, wielu walało się pod stołami, zasię reszta szalała powtarzając pełnymi głosami jakąś piosenkę i rozbijając flachy.

Naraz piękna Terpsychora spróbowała tańcować; że ciasno było na podłodze i pełno rozbitego szkła i kałuż, Zaręba jednym ruchem oczyścił stółi postawił ją na nim. Zatańczyła wściekłą sarabandę. Nie było końca wrzaskom, brawom i bisom. Zatańcowała więc jeszcze kozaka, po czym opuściły ją nagle siły i zleciała w ramiona Zaręby; coś długo nie mogła się oderwać z jego piersi. Porucznik był wesołym nad miarę, przepijał z każdym, bratał się ze wszystkimi, krzyczał i śpiewał z drugimi, całował i był całowany, brał na suweniry jakieś wstążki i rozdawał dukaty, przysięgał wieczną miłość i w tej chwili zapominał o całym świecie. Wreszcie zaczął huśtać na nodze jakąś figę z niebieskimi oczami, a tak śliczną, jasną, różaną, pełną dołeczków i lubych okrągłości, że w końcu porwał ją na ręce i biegając z nią po izbie, na śmierć zacałowywal.

Ledwie był skończył tę lubą zabawę, kiedy jeden z kredencarzy wcisnął mu w rękę jakiś podłużny karteluszek, osądził go zwyczajnym billet doux, ale dojrzawszy jego czerwoną barwę, natychmiast oprzytomniał i przeczytał. Mistrz nakazywał podążyć na zebranie do generała Mokronowskiego i relację złożyć jeszcze dzisiejszej nocy. Miasto podpisu czerniała jeno liczba jeden, ujęta w nawias. Nawet rad był temu rozkazowi, słusznie rozumiejąc, jako z loży "Obrońców Wolności" jeszcze go nie wykluczono. Wyszedł bez pożegnania i w sieni spotkał się z Woyną.

- Wychodzisz? - zdziwił się, gdyż starościc nie lubiał przerywać sobie zabawy.

- Mam jeszcze przed nocą ważne sprawy, a ty?

- Wezwano mnie do Arsenału, służba! - oświadczył wymijająco.

Rozeszli się pośpiesznie.

Zaręba pojechał na swoją kwaterę i zdziwił się niepomiernie, zastawszy w domu formalną inwitację generałowej Mokronowskiej właśnie na dzisiejsze zebranie. Spędził to na zbieg okoliczności i przebrawszy się po cywilnemu, już o zmroku wchodził do antyszambry Mokronowskich na Krakowskiem i oko w oko spotkał się znowu z Woyną! Ledwie przemówił ze zdumienia.

- A to niespodzianka i zbieg okoliczności - uśmiechnąl się pomieszany i przywstydzony.

- Albo jednobrzmiące rozkazy! - szepnął otwarciej Woyna.

- Inwitacje - poprawił z naciskiem - zastałem swoją w domu i jestem.

Woyna uśmiechnął się pobłażliwie i wziąwszy go pod ramię weszli na pokoje. Wyszła naprzeciw generałowa i głosem nie dopuszczającym wątpienia oznajmiła:

- Witam waszmościów! Moje panny pokończyły aftowanie sztandarów, jutro je poświęcimy u Świętego Krzyża. Chodźcie podziwiać i chwalić.

W obszernej bawialni, pełnej porozstawianych krosien i stolików, panien i dam zajętych pracą, ze starą księżną wojewodziną Jabłonowską na czele, widniały rozpięte na ścianach bojowe chorągwie. Jedna, przeznaczona dla kosynierów, pokazywała na dnie czerwonym złoty snop pszeniczny, nad nim skrzyżowane kosy, a w otoku pod laurowym wieńcem złotem wyrażony napis: "Żywią i Bronią". Druga była chorągwią Ziemi Mazowieckiej; na czerwonej płachcie srożył się Biały Orzeł. Na białych ścianach chorągwie grały jakby kałuże krwi; zasię napis na kosynierskiej ciągnął oczy budząc szczególniejsze uczucia i napędzając łzy do oczów.

Woyna po dłuższej admiracji skłoniwszy głowę w stronę panien rzekł uroczyście:

-Hołd oddawam i cześć cnym sentymentom i kunsztowi afciarek.

- Te chorągwie powiedą nas do sławy i zwycięstwa! - dorzucił ogniście Zaręba. Na co znów Woyna zasiadłszy do otwartego klawicynu zagrał Marsyliankę i począł śpiewać cudnym, porywającym głosem. Zerwały się panny od krosienek, powstała sama wojewodzina Jabłonowska, zbiegły się z drugich pokojów damy, zjawiło się nie wiadomo skąd kilkunastu mężczyzn i wszyscy wraz zaśpiewali powtarzając z nie słabnącym uniesieniem pierwszą zwrotkę po kilka razy. Wszystkich przejęło czułe poruszenie, łzy pociekły z oczów, twarze się spłomieniły, a z piersi rwał się ten śpiew najgłębszej miłości ojczyzny i wolności. A już Zośka

Radzimińska, stojąca wpodle Woyny, z oczami utkwionymi w chorągwie, dawała ze siebie obraz prawej Bellony! Duszę dawała w ten śpiew zapamiętały, górny i bohatyrski. Była piękną, lecz w tym momencie zdała się być jednym cudem, wzniosłością i zarazem gniewem. Spod spiętych groźnie czarnych łuków brwi oczy jej gorzały żarami wulkanów, twarz pobladła na płótno, a niski głos huczał jak dzwon na bój, na walkę, na śmierć!

Wreszcie panny zasiadły z powrotem do krosien, wyszywania na bandoletach przeróżnych napisów i wszystko powróciło do zwyczajnego ładu. Kupa młodych oficjerów pilnie się zasługiwała przy nawijaniu kordonków, podawaniu kłębuszków i rysowaniu ołówkami napisów. Nie brakowało i cywilnych elegantów, bowiem fraucymer generałowej składał się z panien reprezentujących pierwsze domy w województwie.

Woyna szeptał na boku z Radzimińską; spojrzenia panien często zezowały w ich stronę.

W sąsiedniej komnacie przez otwarte, wyzłocone podwoje widać było kilkanaście dam z miasta, nigdy nie spotykanych na asamblach znaczniejszych domów. Generałowa traktowała je ze szczególną uprzejmością. Zajęte były chrupaniem cukrów, skubaniem szarpi i narządzaniem długich bandażów. Całe kupy białych szmat i płócien stożyły się na posadzce. I przy nich kręciło się do pomocy kilku oficjerów.

- I my się gotujemy - szepnęła generałowa Zarębie - codziennie schodzimy się na taką właśnie zabawę. Nie ma już stanów, gdy idzie o ojczyznę - dodała nazywając zebrane damy; były to przeważnie żony i córki wielkich kupców, miejskich obywatelów, bankierów i członków magistratu, a zaledwie kilka pań z wyższego świata.

Obejrzał się dokoła, jakby szukając kogoś.

- Kogóż waść tutaj nie najduje? Zbieramy się partiami, co dzień gdzie indziej...

- Myślałem spotkać panią Barssową! - szepnął zniżonym głosem.

- Lwica rewolucji i bożyszcze jakobinów nie czułaby się swoją pomiędzy nami! - powiedziała z nieukrywaną awersją, powstając na wejście nowego gościa.

Z tych słów wymiarkowawszy opinie, jakim aktualnie hołdowała generałowa, miał się na baczności i większą zwracał uwagę na to, co się dokoła działo. I posłyszawszy rozmowy z komnaty generała posunął się tam, jakby w rekonesansie. Przy okrągłym stole brała miejsce liczna

kompania sprzysiężonych wprawdzie, ale samych moderantów i mieszczan w sporej kwocie. Królował pomiędzy nimi głośny swojego czasu Ignacy Wyssogota Zakrzewski, były prezydentWarszawy, obrońca miast na sejmie i pierwszy, który się był przepisał na prawo miejskie. Człowiek był mądry i cnotliwej duszy obywatel, i wielce miłowany przez miejskie pospólstwo; mąż już w latach, ale pomimo wieku i siwizny krzepki Jeszcze, postaci wspaniałej i pięknego oblicza. Nosił się po francusku i wielbił Voltaire'a. Za nimi siedzieli posobnie: Ksawery Działyński, Szymon Szydłowski, Franciszek Gautier, Jan Horain, Józef Wybicki, Franciszek Tykiel, Andrzej Ciemniewski, Franciszek Makarowicz, Wincenty Borakowski, Eliasz Alve i wielu drugich. Generał Mokronowski siedział z papierami przed sobą i piórem w ręku. Generał Cichocki paląc lulkę krążył po komnacie, nie biorąc udziału w dyskursach. Deliberowano nad dniem wybuchu; kilku z mieszczan, a szczególniej Morin, bankier i spólnik Kapostasa, przekonywał zgromadzonych o konieczności odłożenia terminu powstania. Podnosiły się żywe sprzeciwy. Rozmowa stawała się coraz żywszą.

Mokronowski spostrzegłszy Zarębę odprowadził go do bokówki.

- Mam dla waści miłe słowa, jeśliś ciekawy - przemówił bardzo łaskawie.

- Ciekawym, bo się znikąd takowych słów nie spodziewam, panie generale.

- Toć powiem prosto: król bardzo cię wysławiał za jakąś przysługę mu oddaną. Nie w smak mu poszła ta pochwała, lękał się jakiegoś podstępu.

- Musiałeś zasłużyć na tak miłościwe słowa najjaśniejszego pana - próbował indagować:

- Podobało się królowi mieć to przysługą, co było jeno powinnością poddanego.

- Nie będę cię wyłuskiwał ze sekretów, ale toć powiem: mógłbym cię uplasować przy królewskiej osobie, byłby z tego niemały profit dla naszej sprawy - powiedział z żołnierską otwartością.

- Panie generale - odparł, poruszony niespodzianą propozycją - rozumiem honor, ale znajduję takie obowiązki o wiele przewyższające moją zdatność. Pozwolę sobie mniemać, jako do takowych funkcji musi być odkomenderowany, kto giętki w karku, obrotny i słyszący jak trawa rośnie. A przy tym moje principia nie byłyby ścierpiane na Zamku.

- Jak uważasz! Miałem cię rojalistą. Namyśl się jeszcze, nieczęsto się

zdarzają tak fortunne sposobności - usilnie go namawiał.

Lecz nie dokonawszy niczego odszedł nieco kwaśny i obruszony.

Zaręba zaś powróciwszy do bawialni pomiędzy rozszczebiotane panny zauważył zmianę, jaka zaszła w starościcu: miał wypieki na policzkach, ponure spojrzenia i trzęsły mu się ręce. Siadł przy nim i przeglądając jakieś angielskie kopersztychy zapytał:

- Co ci się stało? Doszedłeś z panną do porozumienia? - Pożałował tego pytania.

- Łatwiej z nią dojść do konfidencji niźli do jakiego ładu - odparł łzawo Woyna. - Jakbyś postąpił - mówił zniżonym, gorączkowym głosem - gdybyś na szczerą deklarację posłyszał: "Kocham cię! Żoną twoją nie będę, ale jeśli chcesz, będę twoją kochanką, jeno pod warunkiem, że mi potem pozwolisz zginąć!" Pojmijże taką mowę! Co byś zrobił?

- Wziąłbym ją chyba, zginąć nie pozwolił, a jeślibym kochał, gotów bym na postronku zaciągnąć do ołtarza! Kobiece fanaberie trzeba łamać albo od nich uciekać.

- Nie wiem jeszcze, co zrobić, ale gotów jestemna każde szaleństwo... na każde...

- Nie poznaję cię, to mowa nie twoja! - szeptał ze szczerym współczuciem.

- To słodka pieśń tryumfującej miłości - drwił sam ze siebie - ale co ty wiesz o tym, człowieku szczęśliwy! Kochałeś jeno w pochodach i na rasztakach; co ty wiesz?

- Rad bym zapomniał, że kiedyś wiedziałem. Jedźmy! - zerwał się nagle jak sparzony.

- Poczekaj, muszę się jeszcze rozmówić... - Obejrzał się, Zośki nie było w pokoju.

- Nie uważasz, jak tutaj się kaptuje mieszczaństwo i moderantów?

- Nawet ci powiem sprawy, jakie się ważą na dzisiejszym zebraniu - odparł ożywiając się znacznie - agituje się wybór wodza na czas nieobecności Kościuszki i rządu, który by objął władzę natychmiast po wybuchu powstania.

- Te sprawy należą do decyzji jutrzejszego generalnego zebrania Rady.

- A tymczasem nazwano mi już parę nazwisk tutaj wybranych; pełną listę przyślę ci jutro rano, może ci się przyda do powinnego raportu - spojrzał mu w oczy.

- Nie rozumiem cię! Do jakiego raportu? - okrył się zdumieniem jak maską.

- Nie lada z ciebie gracz i jedynyś do sekretu. Nie będę grał z tobą w ciuciubabkę i wyznam: Byłem jednym z trzech, którzy na wczorajszej kapitule wzięli twoją stronę.

- Ciszej, na Boga, ściany mają uszy - pochylił głowę nad kopersztychami - sprawiłeś mi ulgę tym wyznaniem. Byłem pewny, że po tym, co zaszło, wykluczą mnie z loży.

- I nie zważałeś na następstwa, to mnie przerażało.

- Parę cali żelaza w piersiach od zamaskowanego socjusza - uśmiechnął się przymuszenie.

- Ustawa przewiduje i takie zakończenie.

- Znam ją, przywoziłem z Paryża. Mam już dosyć tej jakobińskiej maskarady.

- Sama ostrożność nakazuje nie zrywać z lożą otwarcie - przestrzegał.

- Jedźmy, pomówimy o tym obszerniej w domu. Moje konie czekają przed pałacem. Ale powróciła Zośka i porucznik nie doczekawszy się końca ich szeptań odjechał sam. Na kwaterze oczekiwało go tyle przeróżnych spraw, że nazajutrz prawie o świtaniu poleciał do arsenału, gdzie już codziennie zbierała się Miała Rada, przeniesiona spod Sfinksów w obawie przed Baurowskimi szpiegunami, tutaj bowiem był ośrodek wszystkich konspiracji i powstańczych przygotowań. Owo i z tej przyczyny arsenał aż dygotał w posadach od wzmożonej nieustającej pracy. Dziedzińce były zapchane ludźmi, jaszczami, harmatami i wojennym rynsztunkiem. W stajniach gromadzono coraz więcej cugów. W kuźniach i ludwisarni dzień i noc gorzały ogniska, pracowały miechy i biły młoty. W reperacyjnych warstatach broni ani na chwilę nie umilkały skrzyboty pilników i złowrogie piszczenia brusów, toczących szable i bagnety. Kołodzieje, szewcy, krawcy, rusznikarze, siodlarze i miecznicy przepełniali niskie pawilony. Nawet w kazamatach, w ciasnych, sklepionych komorach wrzała gorączkowa robota; wyrabiano tam karabinowe naboje i działowe pociski pod szczególnym nadzorem Dobrskiego. Wyrabiano je również po klasztorach, jak u Kapucynów na Miodowej, u Dominikanów na Fretai u Bernardynów na Krakowskiem. Dozór nad tymi fabrykami miał ojciec Serafin. Właśnie spotkał się z nim w dziedzińcu Zaręba. Mnich był strasznie wymizerowany.

- Więc dzisiaj generalne zebranie? - spytał, ciężko dysząc i pokaszlując.

- Dzisiaj. Mniemam, jako najpóźniej wystąpimy w piątek w nocy.

- Daj, Boże, jak najprędzej. Muszę waści powiedzieć o Konopce. To wściekły człowiek. Spotkałem go przed chwilą u tego ludojada, księdza Meiera. Nie miarkuję, z czego poszło, ale jak wszedłem, krzyczał na cały głos, że jeszcze kajdany brzęczą, a już spiski przeciw wolności formują, że moderanci z królem tajnie się znoszą i kontrrewolucję gotują, że generał Cichocki tylko pozornie trzyma ze spiskiem, a całą duszą zaprzedany królowi, któremu o wszystkim donosi. Tak się w końcu zbiesił, że groził, jako nie czekając powstania zacznie wieszać arystokratów i z moderantami zrobi porządek. Notabene, ma na zawołanie całą bandę sankiulotów, gotowych na każde skinienie. To jest rezolut, nie cofnie się przed żadnym azardem - ostrzegał, niemało poruszony.

- Od paru dni tyle się na mnie wali, że mi już łeb pęka od przeróżnych turbacyj! - jęknął Zaręba i poszedł w swoją stronę.

Był w najgorszym usposobieniu i tak skłopotany i nie mogący zebrać myśli, że zepchnąwszy co najpilniejsze sprawy, poszedł na miasto bez potrzeby i celu. A na domiar złego, skoro go owionęło wiosenne powietrze, przejęte zapachami pól i zieleni, poczuł w sobie jakąś głuchą, niezmożoną tęsknotę. Czasami gonił oczami żurawiane klucze, lecące nad miastem z przejmującym, dalekim klangorem. Czasami jakieś zielone drzewo, pławiące się w słońcu, przyciągało jego uwagę. A czasami burza jakichś złych przeczuć i udręczeń porywała go w okrutną zamieć. I nie potrafił się otrząsnąć i zapanować nad sobą, jak nie mógł znaleźć powodów takiej dyspozycji. Na niczym zeszedł mu cały dzień, a nie mogąc się doczekać wieczora, o pierwszym zmierzchu poszedł do koszar artylerii na zebranie. Naturalnie było jeszcze za wcześnie i wielka sala na piętrze stała pusta i mroczna. Zajrzał do kantyny na parterze; siedziała tam garść młodych oficjerów, część grała w bilard.

Zaręba pił wino, palił lulkę i zbierając rozprószone myśli błądził oczami po ścianach, przybranych w obrazy bitew, konterfekty sławnych wodzów i broń. O parę kroków od niego przy stoliku pod oknem siedziało dwóch poruczników artylerii: Linowski i Caspari, z jakimś młodym podporucznikiem, którego twarzy nie pamiętał, a który rozmawiał namiętnie i tonem nie dopuszczającym sprzeciwów. Towarzysze patrzyli w niego z podziwem uwielbienia, jeno niekiedy wtrącając jakieś lękliwe słowa. Traktował ich z pyszną wyrozumiałością. Poruszał najprzeróżniejsze materie, a o wszystkim miał zdanie zuchwałe i niewzruszenie pewne. Rąbał jakby toporem i rozbijał nieubłaganie, i to

zarówno Arystotelesa, jak i maksymy francuskich jakobinów. Natrząsał się nad nimi.

Zwróciło to uwagę Zaręby, zaczął pilniej nasłuchiwać i ukradkiem spozierać.

Podporucznik był średniej miary;złożony sucho, barczysty i o wypukłych piersiach, dawał obraz zdrowia i młodości, zastanawiała jeno długa twarz, blada i srodze pofałdowana, zacięte wargi, duży nos, ogromne czarne "oczy, czoło nadmiernie wysokie i w skroniach rozwinięte, pobrużdżone i pionową zmarszczką naznaczone. Głowę miał wielką, czarnym zwichrzonym włosem pokrytą, przegarniał je ustawicznie długimi palcami. Mówił prędko, wybuchając co chwila gniewem, szyderstwem, śmiechem lub dumą. Wciąż zapalał lulkę gasnącą mu ustawicznie. Nie tykał wina, jakie mu skwapliwie podsuwali. Pomimo młodych lat sawant to był nie lada, bowiem swoje dowodzenia popierał sentencjami, branymi z ksiąg całego świata i wszystkimi językami. Wykład miał trudny i zawiły.

- Skąd idziemy? Nie wiem i nie pytam - mówił jakby w ekstazie. - Czym jestem? Wolą świadomą. Może urodziłem się z promieni Bożego spojrzenia. I od tej pory lecę przez nieskończoność ja słońce, ja gwiazdy, ja marzenie o sobie. Niekiedy przypominam sobie, jak byłem przydrożnym kamieniem. Czasem wiem, kiedy byłem huraganem miotającym kosmosami. Czasem widzę swoje awatary i wędrówki po słońcach i planetach. Byłem kolejno wszystkim we wszystkim wszechświecie, nim poczułem się jestestwem. I oto po milionach lat stałem się nieśmiertelnością. Otom jest! Oto już wiem, jakom jest. Byłem, kiedy ten nędzny glob stawał się dopiero mgławicą i będę, gdy się obróci w kosmiczne pyły. Ale pozazdroszczono mi potęgi. Tę ziemię zrobiono moim więzieniem. Skowanego w ciało rzucono pod nogi przemocy. Szatan siadł przy mnie na straży! Zerwałem pęta i stanąłem do walki. Strącono mnie w otchłanie cierpień, niemocy i śmierci. Przemogę jednak okrutne potęgi. Moim będzie zwycięstwo! Moją będzie moc i panowanie. Gwiazdy będę zapalał tchnieniem i światy będę wywodził z mej woli wszechwładnej. Wierzę w to i wiem o tym. Jakże mi więc dbać o życie i sprawy jego? Wszystko, co ziemskie, to jeno gra sił materialnych i wiecznych przemian. Czymże jest moje ciało? Łachmanem, który odrzucę przed progiem zmartwychwstania. Wiele jest pałaców duszy mojej w nieskończonościach i nie wiem jeszcze, gdzie i jaki kształt widomy przybierać będę. Ale czuję, jako na ziemię już nie

powrócę i życiem ludzkiego robactwa więcej żyć nie będę. Mam awersję do życia. Tęsknota porywa mnie na swoje tęczowe skrzydła i niesie do mojej prawej ojczyzny, w bezkresy! - dokończył bezsilnym szeptem. Zadumał się, nie śmieli przerywać milczenia, słychać było przyspieszone oddechy i niemal kołatania ich serc poruszonych. Myśli mieli pogubione i zmącone czucia, patrzyli oczami powracających z głębin marzenia.

Powiedział im jeszcze coś po cichu, a dokończył głośniej, jakby wyzywająco:

- Jestem czymś więcej niźli Polakiem: jestem człowiekiem - i zerwał się z krzesła. Powstali wszyscy, bowiem nad głowami rozlegały się już liczne stąpania i gwary.

- Cóż to za jeniusz! - spytał Zaręba na schodach Linowskiego.

- Podporucznik artylerii fortecznej Wroński, pochodzi z Lublina. Słyszałgo waszmość?

- Piąte przez dziesiąte. Prawił, jakby się napił szaleju. Konia z rzędem, kto zrozumie. Linowski tak gorąco wystąpił w obronie przyjaciela, aż mu Zaręba rzekł zniecierpliwiony:

- Mnie się jednak te mądrości wydały womitami z naczytanych książek, co jeno dowodzi, jako nic a nic na nich się nie rozumiem - złagodził w zakończeniu.

- Jeniusz to, jakiego w Polsce, a może i we świecie jeszcze nie bywało. On jeden poradziłby zaprowadzić we świecie nowy porządek.

- Czy aby zdatny do służby? Taki filozof nie odróżnia zwykle rury do barszczu od karabina.

- Nie ma u nas drugiego, który by się lepiej rozumiał na wszystkim, co się tyczy artylerii i fortyfikacji. Wszak już w szkole za swoją zdatność miał być wysłany królewskim sumptem do Paryża na naukę wyższej matematyki. A przy tym rezolut, sam się napiera ze mną i Casparim iść na stanowisko w dziedzińcu Krasińskich.

- Zobaczymy, jak ten jeniusz będzie się sprawiał pod kulami. Wejdźmy, już pora. Sala była ogromna i mroczna, okna miała pozasłaniane i zaledwie parę świeczników, stojących na stołach, rozkrążało nieco światła. Osób było już sporo i po ciemnych kątach słyszeć się dawały szeptania i brzęki szabel. Co chwila jeszcze ktoś spiesznie nadchodził i turkotały zajeżdżające pojazdy. Ale nastrój panował dziwnie ospały. Jakby lęk przyczajał się w mrokach. Szeptano sobie na ucho i trwożnie. Twarze

widniały blade, gorączkowe spojrzenia i niepewne ruchy. Niepokój władnął duszami. A kiedy ostatni z nadchodzących przynieśli wiadomość, jako pomnożone wojska moskiewskie rozciągnęły się po wszystkich ulicach i postawiły warty co kilkanaście kroków, powstało silne poruszenie. Czyżby odkryto spisek? A może ktoś wydał zebranie i zaciągają sieci, aby wszystkich wyłapać? Tysiące złowrogich przypuszczeń zakrakało w duszach. Podniosły się głosy, aby wobec grożącego niebezpieczeństwa rozejść się, póki czas. Zwłaszcza obywatele cywilni dawali wyraz swoich obaw, najgłośniejsze roznosząc zamieszanie i niepokoje. Dopiero kiedy Chomentowski zapewnił, jako dwie kompanie kanonierów z harmatami strzegą bezpieczności, nastąpiło jakie takie uspokojenie. Podniesły się natomiast głosy rozmów, zgromadzenie bowiem było bardzo liczne, sto kilkadziesiąt person, samych najznaczniejszych sprzysiężonych, przepełniało salę zajmując wszystkie ławy pod ścianami i miejsca.

Zaręba stojący samotnie na uboczu przyglądał się Wrońskiemu, który otoczony młodzieżą wojskową, coś im namiętnie rozpowiadał. Patrzyli w niego jak w cud niepojęty.

- Słusznie powiadają: "Wystaw pełne koryto, a świnie się znajdą" - szepnął mu rubasznie ojciec Serafin. - Fakcja "Obrońców Wolności" na stanowisku. Uważaj, waszmość, podają sobie jakieś karteluszki. Konopka ma minę dyktatora! Coś spiskują...

Zaręba zbył go milczeniem nie czując się w usposobieniu do kontrowersji.

- I moderanci w komplecie - szeptał niestrudzenie mnich - będą znowu nastawali na odroczenie; nie darmo Gautier z Morinem obrabiają Kilińskiego. Majster nie pozwoli się przekabacić. Nie dałbym mu rozgrzeszenia, choć taki poczciwy.

- Dobrze, iż mi ojciec przypomniał - zacząłZaręba odciągając go na stronę - muszę ojcu zakomunikować, co Rada postanowiła. Od jutra mają we wszystkich kościołach zasiąść w konfesjonałach nasi księża do słuchania wielkanocnej spowiedzi, a pod tym pozorem będą rozdawali spiskowym: hasła, termin wybuchu, komu potrzeba, to i naboje, no i będą ich zaprzysięgać przy komunii. Jest tutaj na sali ksiądz Meier, ksiądz Jelski i ksiądz Wrześniewski, może się z nimi ojciec porozumie.

- Pomysł bezbożny używać do takich spraw konfesjonału z kościoła, nie przyłożę do tego ręki. Profanacja! Nie, nigdy! - odrzekał się, przejęty zgrozą i strachem.

- Taki jest rozkaz, spełnienie go jest patriotyczną świętą powinnością.

- Już wiem! Boże, co ze mną wyrabiają te Belzebuby! Któż mnie z takiego postępku rozgrzeszy?

- Własne sumienie, zwycięstwo dobrej sprawy i wdzięczna pamięć przyszłych pokoleń.

- Baj baju, chłop śliwy rwie, a jeno ich dwie! - wyrzekł płaczliwie. - Czy mnie oczy nie zwodzą? - zawołał nagle. - Jasiński z Grosmanim! - i wskazał radośnie na przeciskających się w stronę Chomentowskiego. Zaręba przysunął się do nich i po serdecznych powitaniach z pułkownikiem i z "municypałem wileńskim" pozostał już przy socjuszach z loży. Konopka witał go jak zwyczajnie, zaś ksiądz Meier i Chomentowski z wyróżniającą życzliwością. Nawet był rad takiemu obrotowi sprawy.

Otoczono Jasińskiego, który jak zwykle piękny, smukły, z włosami w puklach spływających nieledwie na ramiona, Z oczami pełnymi błyskawic, porywający i wzniosły, opowiadał o wileńskich przygotowaniach i usposobieniach. Głos mu brzmiał niby spiżowa tarcza pod uderzeniem brzeszczota, przenikał żarem i przesycał otuchą. Już sam jego widok, jakoby obraz samej cnoty, samej wiary i stałości skrzepiał serca i myślom dawał lot podniebny.

- Zaczynajcie! - wołał donośnie, aż w sali uczyniła się cichość. - Chwila jedyna, jeśli pozwolicie jej przeminąć, nie powróci. Cała Polska na nas czeka! Wilno już gotowe! I wojska, i lud, i szlachta, i nawet Żydzi! Czekamy na hasło Warszawy. Na Litwie wszystko już gotowe, nawet postronki dla zdrajców! Uderzajcie! Nie ma już przeszkód nad opieszałość, bojaźń lub niewiarę, a tego suponować nikt by się wam nie ważył - grzmiał ogniście. Właśnie wybiła oznaczona godzina i Wielka Rada ukazała się w komplecie.

Zasiedli przy długim stole na środku sali, drugi obok zajęła kancelaria.

Generał Cichocki zabrał pierwsze miejsce, otoczony liczną asystą, jak generałów: Deybla i Orłowskiego, pułkowników: Dobrskiego i Poniatowskiego, oraz paru majorów i kapłanów. Z cywilnych byli: kasztelanie Mostowski, Antoni Trębicki, Ksawery Działyński, brat szefa regimentu, Józef Wybicki, Ciemniewski, Eliasz Alve, Kiliński, Maruszewski i jeszcze kilku poważnych mieszczan. Jasiński z Grosmanim zostali zaproszeni do stołu Rady.

Cichocki otworzywszy posiedzenie udzielił głosu kapitanowi artylerii, Grzegorzowi Roppowi.

Mówił zwięźle i po żołniersku, gorąco nawołując do powzięcia ostatecznej decyzji.

Po czym reprezentanci regimentów i miasta zgłaszali swoją obecność i plenipotencję.

Następnie wybrano komendantów poszczególnych kwartałów miasta i oddziałów, mających byćodkomenderowanymi w pomoc ludowi.

Wszystko szło dziwnie składnie, prędko i bez zbędnych dyskursów.

Dopiero kiedy na porządek przyszedł wybór tymczasowego wodza powstania, zgromadzenie ożywiło się niezmiernie i fakcja "Obrońców Wolności" podniesła głowę.

Rada wysunęła Stanisława Mokronowskiego. Na to ozwały się aprobacje i klaskania.

A kiedy Cichocki w dłuższym przemówieniu wysławił jego ciche a wielkie zasługi dla insurekcji, jego cnoty obywatela i patrioty, jego zdatność jako wodza, jego wziętość i uważanie w całym kraju, cała sala zatrzęsła się od okrzyków:

- Zgadzamy się! Niech żyje generał Mokronowski! Niech nas prowadzi!

- Żądamy mieć wodzem szefa Działyńskiego! - zakrzyczeli naraz fakcjoniści. - Szef Działyński wiele tygodni temu pochwycony od Moskalów i wywieziony do Kaługi! Strata to dla nas niepowetowana! - tłumaczył Cichocki.

- Nie chcemy Mokronowskiego! Zaufany przyjaciel króla. Targowiczanin! - wołali licznie.

- Na takie niegodne inwektywy odpowiem: Sam najwyższy Naczelnik w liście do Rady poleca jego kandydaturę. Kto ciekawy, może przeczytać! - wrzasnął Cichocki. Opozycja umilkła i generał Mokronowski został obrany tymczasowym komendantem siły zbrojnej Księstwa Mazowieckiego. Moderanci tryumfowali.

Wtedy fakcja "Obrońców Wolności" wniesła projekt wybrania tymczasowego rządu, który by z chwilą wybuchu powstania objął władzę - uzasadniał go ksiądz Meier. Ze wszystkich stron podniosły się namiętne protestacje.

- Nie wolno nam uzurpować sobie praw sejmujących stanów! - ostrzegał Józef Wybicki.

- Pierwej zwycięstwo, wypędzenie nieprzyjaciół, a potem rząd! - grzmiał Cichocki. Konopka, ksiądz Meier, Trębicki, Chomentowski w

długich wywodach dawali coraz nowe racje, gruntujące nieodzowność natychmiastowego sformowania rządu.

Cichocki widząc, jako deliberacje się przeciągają, przerwał je oświadczeniem:

- Nie mamy w tej materii instrukcji od Naczelnika, wobec czego dyskusję zamykam i przechodzimy do czynności najważniejszej, zdeterminowania dnia wybuchu.

- Zgoda! Dobrze! Po tośmy tu przyszli! - ozwały się liczne głosy.

Nim jednak do tego przystąpiono, czytano raporty o siłach i środkach powstania. Pułkownik Dobrski dał regestr zapasów arsenału.

Kapitan Ropp wyszczególnił siły moskiewskie i polskie oraz ich stanowiska w mieście.

Porucznik inżynierów, Kubicki, wyliczył punkty oporu, fortyfikacje rogatek i domy przysposabiane do obrony, gdzie mieli mieć pozycje wolonterzy.

A w ostatku Chomentowski dał obraz położenia, przymuszający do natychmiastowego powstania. Obraz wypadał groźny, położenie było nad wyraz niebezpieczne.

- Moim zdaniem powinniśmy wystąpić najpóźniej w piątek - zakończył kapitan. Moderanci pragnęli przesunięcia terminu jeszcze na jakiś tydzień.

- Jeśli cała sprawa nie ma przepaść, nie odkładajmy ani na jeden dzień - zabrał głos kapitan Mycielski. - Słyszeliście obywatele przed chwilą: Naczelnik prawie otoczony i nie w możności przedarcia się do nas. Nieprzyjaciele uzuchwaleni naszą bezczynnością wzmagają się na siłach i odwadze. Prusacy ciągną na pomoc moskiewskim wojskom rozbitym pod Racławicami. Stan jest okropny, jeszcze zwłoka i będzie rozpaczliwy. Zaczynajmy choćby w piątek! Zaczynajmy, na Boga, by nie było za późno!

Na to wystąpił Kiliński, był głęboko poruszony i głos mu się łamał, gdy zawołał:

- Nie w piątek, we czwartek zaczynać musimy! Powiemdlaczego. Już znacie obywatele, co listy Ożarowskiego i Kossakowskiego zapowiadały? Dołożę jeszcze, co wiem najpewniej, bo ze samej kancelarii Igelströma. Oto Moskale postanowili, jako w Wielki Piątek o zmierzchu, skoro ludność znajdzie się w kościołach, uderzyć na nią i wyrżnąć! Zasię, by się im to przedsięwzięcie udało, naprzeciw każdego kościoła mają przygotowane

harmaty nabite kartaczami, pochowane po sieniach, sklepach i parterowych kwaterach. Widziałem je żywymi oczami, dotykałem ich tymi rękami.

- Zali to możebne? Bajędy powiada! Egzageracja! - ozwały się dość liczne głosy.

- Słuchajcie mnie - rzucił się na kolana i wołał z rozpaczą - przysięgam w obliczu Boga ukrzyżowanego, jako prawdę mówię! Zaczynajmy we czwartek! Zaczynajmy! Tyle jednak sprawił, iż stanęła jednogłośna uchwała: rozpoczęcia powstania dnia 17 kwietnia we czwartek o godzinie świtania. Znakiem rozpoczęcia miał być strzał armatni, dany spod Żelaznej Bramy, i bicie dzwonów.

Przeczytano jeszcze generalny plan działania i rozkaz Cichockiego:

"Aby jutro, we środę, dobrze przed północą, zameldowali się w Arsenale wszyscy naczelnicy cyrkułów, delegaci regimentów, dowódcy wolonterów, a to z powinnymi raportami i w zbrojnej gotowości do wystąpienia."

Na tym zakończono to ostatnie zebranie.

Nazajutrz, we środę, dzień przyszedł w nieco odmiennej postaci, mgławy był bowiem, chłodny i deszczem grożący. Wszystko jednak się toczyło jak co dnia i nie wtajemniczony ani by przeczuł nadciągające wypadki. Wszędzie było pełno i gwarno, zarówno po bilarach, jak i kawiarniach i szynkowniach. Sklepy były przepełnione i targowały w najlepsze. Zasię jeno z racji Wielkiego Tygodnia unosiły się po mieście smakowite zapachy wielkanocnych specjałów i nie słyszało się muzyckich rzempołów. Na ulicach panował wielki ruch i gwar, pomnażany jeszcze turkotami licznych pojazdów i tętentem przelatujących ordynansów z kresami. Szczególniej rojno i gwarno było na Freta, Długiej i Starym Mieście. Na Długiej przed oknami, poza którymi piękne dziewczęta szyły kornety i stroje, kręcili się jak codziennie różni franci i młodzi oficjerowie. Ciżbiono się przed jatkami rzeźników, gdzie w obramieniu białych i różowych hiacyntów, na zwojach wędzonych kiełbas paradowały pieczone prosięta z jajkami w ryjach lub szczerzyły kły dzicze łby, uwieńczone bluszczami. Nie mniej żarliwie admirowano jatki cukierników pełne bab, mazurków i wszelakiego ciasta. Widać się dawało sporo przyjezdnych, wałęsających się od sklepu do sklepu. Dzieci latały z grzechotkami. Po rogach ulic sprzedawano wielkanocne baranki, misternie ze śnieżystej wełny uwinięto. Na stacjach stały jak zawsze powozy do najęcia. Kościoły z powodu Wielkiej Środy i

spowiedzi do późnej nocy stały otwarte. Pod tym pretekstem u Kapucynów na Miodowej gromadziła się spiskowa młodzież. W bocznej nawie siedział ojciec Serafin i spowiadał każdego, który się ujawnił umówionym znakiem. Za czym po komunii odebrawszy przysięgę rozdawał wraz z błogosławieństwami bandolety, naboje, kartelusze z instrukcją i hasło na jutrzejszą walkę. Toż samo u Bernardynów czynił ksiądz Jelski; toż samo ksiądz Meier na Freta u Dominikanów,a drudzy prawie we wszystkich kościołach. Nawet Barani Kożuszek, siedzący na swoim zwykłym miejscu, rozdawał spiskowcom rozkazy, czasem naboje, a niektórym nawet puginały.

Szło wszystko sprawnie i cicho. Zgromadzano się bez zwracania uwagi i rozpraszano się na znak starszyzny, ostrożnie się przebierając na wyznaczone miejsca. Ani kto mógł imaginować, co się taiło w tych tłumach, mrowiących się po ulicach jakby bez potrzeby i celu. I kto by tam zwracał na pospólstwo uwagę! Jakże? Toć była prawie sama młódź cechowa, kupczykowie, lokajstwo, ludzie bez wyraźnej kondycji, zbiegli poddani, liberia bez miejsca i zdezarmowani żołnierze.

I nikt juści nie wiedział, jako czuwali nad nimi oficjerowie, kierujący każdym ich poruszeniem. I nikt też się nie zastanowił, dlaczego natychmiast po zamknięciu sklepów ulice bardzo rychło opustoszały.

Uczyniło się pusto, cicho i ciemno, zaczął padać rzęsisty deszcz.

Rozdział VIII Noc z 16 na 17 kwietnia 1794 nie odznaczała się niczym szczególniejszym. Padał drobny, uporczywy deszcz, bełkotały nieustannie rynny i aura była cale przykra. Czasem zawiewał wiatr, przejęty zapachami pierwszej zieleni. Po niebie leciał księżyc, przysłaniany co chwila chmurami. Warszawa zdawała się najspokojniej spać. Ulice leżały ciemne, puste i rozszemrane deszczem niby górskie szczeliny, w których tu i owdzie rozlegały się obwoływania moskiewskich wart, szczęki karabinów, a czasami tętenty kozackich patrolów. Godzina była późna i na pozór miasto, jak każdej nocy, pogrążyło się w niefrasobliwym odpoczywaniu. Ale poza tą maską, nałożoną dla zmylenia czujności wrogów, wrzało gorączkowe życie zbliżającej się chwili wybuchu. Za zgaszonymi oknami czuwało tysiące przytajonych ludzi; tysiące w głębiach domów osłoniętych nocą gotowało się do walki i tysiące ze wzmagającym się biciem serca nasłuchiwało znaku do powstania. Każdy dom zdał się dygotać wyczekiwaniem.

Jakoż po dziesiątej zaszedł był szczególny wypadek: oto gromada jakichś ultajów rozbiła wszystkie latarnie w całym śródmieściu i rozbiegła

się na wsze strony wygwizdując piosenki z Krakowiaków i górali. Na ten umówiony znak i pod osłoną niezgłębionych ciemności, jakie ogarnęły miasto, rozpoczął się jakiś tajemniczy, przyśpieszony ruch. Otwierały się bez szelestu bramy. Uchylały się drzwi sklepów i okiennice. W niektórych oknach zamigotały jakieś światełka. Pod murami kamienic zamajaczyły szeregi cieniów. Gdzieniegdzie zabrzmiało głośniejsze słowo. Spoza niedomkniętych furt wionęły przejmujące szlochy pożegnań. Zawrzały ściszone szepty. Owdzie wyrwał się zduszony płacz, podobien do skowytów. Odgłosy kroków ginęły w szmerach deszczu. Ze wszystkich stron, prawie ze wszystkich domów ktoś się wydzierał z najdroższych objęć i spieszył na wyznaczone stanowiska. Błogosławieństwa leciały za nimi. Przebierali się ostrożnie, najgłębszymi cieniami, czasem prawie na czworakach, gdyż trzeba było wymijać gęste warty i kwatery generałów, przed którymi biwakowały całe kompanie wojsk w bojowej gotowości stojących. Najliczniej jednak prześlizgiwano się w stronę Arsenału, na ulicę Długą.

Arsenał był sercem i mózgiem insurekcji.

W obszernych izbach od strony dziedzińca, zajmowanych przez komendanta, pułkownika Dobrskiego, zgromadziło się zaraz po zapadnięciu ciemności kilkudziesięciunajznaczniejszych spiskowców. Była to jakby święta agapa pod hasłem walki o wolność, ostatnia komunia dusz wzniosłych, głęboka chwila obcowań, w której więcej wypowiadają spojrzenia niźli słowa, w której nikt się nie zwierzał, a każdy szept stawał się najgłębszą spowiedzią. Nastrój panował braterski a wielce powściągliwy. Rozmawiano mało i cicho. Nikt już nie myślał o sobie. Każdy już skończył swoje partykularne rachunki i dumał o nieznanem. Uśmiechano się do siebie jakimś widmowym uśmiechem tkliwości. Wszystkie dusze zdały się brać lot niedosiężny i gubić w nieokreślonych marzeniach. Każdy jakby nasłuchiwał nieskończoności. Oczy paliły się gorączkowo, ale w twarzach widniała zimna, żelazna determinacja i spokój.

Izby sklepione, niskie i bielone, urządzone z żołnierską modestią, zasnute były modrymi pasmami dymów. W środkowej długi stół zastawiono zimnymi daniami. Mało kto jadł, jeno namiętnie palono. Ordynansi roznosili czarną kawę, kapciuchy z tytuniem i wiśniowe lulki.

Co chwila przychodziły z miasta raporty i wiadomości; kierowano je do generałów siedzących w ostatniej, na roścież wywartej stancji. Nikt się bowiem z młodszych nie turbował, co zawierały. Stali kupami, siedzieli,

spacerowali, jak się komu spodobało. Nie zważano na szarże ni godności. Wszyscy rozumieli się być żołnierzami jednej sprawy. O jutrze ni o walce, jakby już za progiem czekającej, nie ważono się wspominać. Natomiast słyszeć się dawały dyskursa w najbłahszych materiach. Niekiedy wytryskiwał przyciszony śmiech. W jednej z izb grano najspokojniej w szachy.

W jakimś kącie przy świetle krzywej łojówki Zaręba coś spiesznie konotował pod ciche dyktando Maruszewskiego. Kilkunastu cywilnych, uzbrojonych w szable i z pistoletami za pasem, czytało między sobą ostatnią "Gazetę Hamburską". Ksiądz Meier w sutannie do kolan, w butach z ostrogami, z kieszeniami wypchanymi krócicami i nabojami, pochylony nad ogromnym bębnem, robił korektę odezwy, jaka miała być nazajutrz rano rozrzucona po mieście. Był nawet stolik, gdzie ojciec Serafin grał w ćwika z kapitanem Mycielskim, spierali się zawzięcie i co trochę rozchodzili. W pierwszej stancji od wejścia na długich parapetach i półkach pod ścianami leżały szable, pistolety, puginały, ładownice, skałki, torby nabojów i stosy wszelakiego rynsztunku. Brał, co komu było potrzeba. Właśnie jacyś kadeci dobrawszy sobie szablę próbowali obcinać knoty u świec zapalonych, ale że tylko świece padały ofiarą, zaciekle ponawiali ćwiczenia.

Czasami, nie wiadomo, z jakiej przyczyny, zapadało milczenie; wtedy krzyżowały się zaniepokojone, trwożne spojrzenia, ręce mimo woli szukały rękojeści szabel, a z dziedzińców nadpływał gwar wojsk, turkoty przetaczanych armat i głuche, przytłumione bicia kilofów, wyłamujących w basztach arsenału nowe strzelnice dla dział.

Ktoś głośniej się odezwał czy szabla brzęknęła o kamienną posadzkę i wszyscy wracali do dawnego stanu, jeno oczy niecierpliwiej spoczywały na wskazówkach zegara.

Co pewien czas wpadał komendant Dobrski, stary żołnierz o suchej, wygolonej twarzy, orlim nosie i oczach świecących jak ostrza. Przelatywał izby niby burza, rzucał jakieś rozkazy, porywał któregoś z oficjerów i znowuleciał na piętra, do zbrojowni, do kazamat, w dziedzińce do ukrytych stanowisk armat, wszędzie, gdzie było potrzeba dojrzeć, rozkazać i pobudzić przygotowania. Był to żołnierz surowy aż do zaparcia się siebie, cnotliwy obywatel i patriota żarliwy, wola niezłomna, uosobienie powinności i czujniejszy nad wszelkie pojęcie stróż Arsenału.

Izby szły amfiladą i w ostatniej przez drzwi szeroko powywierane widać było białą perukę i czerwoną twarz generała Mokronowskiego. Siedział

przed wielką plantą Warszawy; stosy kart sytuacyjnych leżały obok, porucznik od inżynierów, Kubicki, oznaczał na nich czerwonym ołówkiem stanowiska i domy zajęte przez Moskalów. Mokronowski, wyniesiony wolą sprzysiężonych oficjerów na dowódcę sił zbrojnych Warszawy, był nim jeno de nomine, bo de facto sprawował te obowiązki generał Cichocki, aktualny komendant Warszawy, którego ustawicznie o coś indagował. Brał przy nich miejsce stary Deybel, dowódca artylerii koronnej, wraz z kapitanem Chomentowskim, duszą sprzysiężenia, który promenował się po stancji nie odzywając się do nikogo. Kasztelanic Mostowski przybrany jakby na królewskie asamble, pachnący, utrefiony i dworny wykwintniś z piękną twarzą i srogimi, okrutnymi oczami, oglądał wiszące na ścianach kolorowe kopersztychy, wystawiające mitologiczne, frywolne sceny. Generał Orłowski, dawny komendant Kamieńca, chrapał na ławie pod ścianą, obtulony włochatą, krymską burką.

Było już po jedenastej, gdy wpadł dyżurny oficjer i stanął przed Mokronowskim.

- Melduję pokornie: Wolontery w dziedzińcach i wszystko już gotowe.

- Generale! - zwrócił się Mokronowski do Cichockiego. - Rozkazuj, czas na stanowiska!

- Mości panowie delegaci od wojsk i miasta, prosimy bliżej! - ozwał się rozkazująco Cichocki.

- Kapitanie Chomentowski, sprawdź, waszmość, katalog obecnych.

Rum się uczynił, wszyscy stanęli przed progiem w powinnej postawie.

- Regiment gwardii pieszej! - przeczytał donośnie Chomentowski.

Wystąpił na przód major Milford z porucznikiem Ostaszewskim.

- Regiment gwardii konnej, mirowscy - dodał z życzliwym uśmiechem.

Prezentowali się kapitanowie Kosmowski i Bogusławski; ten ostatni zameldował:

- Trzeci delegat porucznik Strzałkowski aktualnie na służbie, trzyma straż na Zamku.

- Regiment szefostwa Działyńskiego. Major Zeydlitz wraz z kapitanem Mycielskim wysunęli się na czoło.

- Regiment ułanów królewskich.

Kapitan Zieliński i rotmistrz Wojciechowski ściągnęli powszechną uwagę, bowiem dopiero od paru dni pozyskał ich dla insurekcji Kiliński.

- Korpus artylerii koronnej!

Major Pieściński, major Górski i kapitan Ropp, persony powszechnie wielbione i fundamenta insurekcyjnej organizacji, wystąpili wśród przyjaznych szmerów.

- Korpus pontonierów i inżynierzy! Pułkownik Bogucki z porucznikiem Kubickim stanęli przy poprzednich.

- Chorągiew marszałkowska!

- Pozyskana dla sprawy i mnie poruczono delegację - meldował Zaręba.

Potem stawiali się dowódcy poszczególnych komend i kwartałów, i ważnych stanowisk, jak abszytowany kapitan Witkowski, porucznicy artylerii: Banczakiewicz, Linowski, Caspari i Zaręba, dowódca oddziału broniącego prochowni, pułkownik Poniatowski, oraz oficjerowie wyznaczeni do prowadzenia oddziałów wolonterskich i czuwania nad ludowymi masami. Każda bowiem ulica miała wyznaczonego dowódcę oficjera.

Po skończeniu generał Cichocki przemówił krótkimi, jakby rąbanymi szablą słowy:

- Obywatele-żołnierze! Pora nam iść na stanowiska. Walkę rozpoczynamy o świtaniu. Gdy ryknie strzał harmatki spod Żelaznej Bramy izabiją dzwony, uderzajcie! Hasłem naszym: Wolność i Kościuszko! Wszyscy znacie instrukcję działań. Każdy z dowódców niechaj zapamięta: nie pozwolić Igelströmowi komunikacji z jego oddziałami, za żadną cenę nie dopuścić połączenia się moskiewskich wojsk, nie dopuścić wkroczenia Prusaków do miasta, bronić Arsenału i raczej go wysadzić w powietrze niźli oddać. A poza tym trzeba nam wroga bić, jeszcze raz bić i pobić! Tak mówi Naczelnik i tak nakazuje konieczność! Idziemy na walkę o wolność, całość i niepodległość. Nie pozostaje nam jak zwycięstwo lub śmierć.

- Zwycięstwo albo śmierć! - buchnął ogromny krzyk.

- Lwom nie będę zalecał męstwa. Niechaj każdy spełni powinność! Z Bogiem! Żegnał się z każdym z osobna. Splątały się dłonie i ramiona. Za jedno biły serca i radośnie zapłonęły oczy. W braterskich uściskach stapiały się dusze. Nie było zbędnych słów ni roztkliwiań. Hardo spoglądali w śmierć. Młode orły rwały się do lotu. Rumieńce zbarwiły blade jagody. Zagrała rycerska krew. Święta powinność porywała na śmiertelne azardy. W obronie ojczyzny powstawał nieprzełamany mur piersi. Te męże wybrane, cnoty najrzadsze, sama wierność, samo poświęcenie i najgórniejsza młodość, nie pokazując nad zimną

determinację, ruszali radośnie lać krew za ojczyznę, wyrywać ją z wilczych szponów i ginąć za jej wolność i szczęście.

- Zaiste, syny ojczyzny najprzedniejsze, bohatyry! - szeptał Mokronowski, a pomimo swoich wolteriańskich opinii żegnał ich krzyżem i błogosławił.

Zaręba przecisnął się do niego z jakimś niebieskim karteluszkiem.

- Obywatelu generale! Melduję wiadomość otrzymaną w tym momencie.

Generał przeczytał spiesznie i rozpromieniony zawołał do odchodzących:

- Mości panowie! Dwie wiadomości: kanclerz Sułkowski skończył przed godziną.

- Wykpił się od szubienicy! - wyrwał się jakiś zuchwały głos.

- Druga ważniejsza. Poruczniku - zaszeptał dyskretnie - papier pachnący i widzę kobiece pismo. Nie pytam kto, jeno czy można zawierzyć?

- Trzeba, obywatelu generale! Głowę stawiam za prawdę! - odparł z naciskiem, chowając do kieszeni karteluszek otrzymany od Izy. Zrumienił się przy tym jak panna.

- Traf zrządził, że mamy hasło wydane moskiewskim wojskom na jutro: Suworów! Zapamiętajcie: Suworów! Cóż masz na planie czynności? - zwrócił się znowu do Zaręby.

- Spieszę objąć komendę nad Starym Miastem, jaką mi wyznaczono.

- Nieco z drogi, ale żebyś mógł się przedostać na Krakowskie Przedmieście...

- Wedle rozkazu, obywatelu generale! Jestem delegatem marszałkowskiej dragonii; objąłem też dowództwo nocnego rontu, który może swobodnie cyrkulować po mieście...

- Fortunna wielce okoliczność! To zajedź na moją kwaterę i powiedz generałowej, żeby o świcie przeniosła się na Zamek! Krakowskie będzie placem największych bitew. Pałac nie nazbyt ubezpieczony. Nie wiem, czy pozostawiona obrona wystarczy...

- Melduję pokornie, jako na tę ewentualność ma pospieszyć z pomocą Sowiński z kadetami. Mają przykazane osłaniać flanki regimentu Działyńskiego.

Skłonił się i wyszedł pospiesznie, ale w pierwszej stancji zastąpił mu

drogę Radzimiński. Blady był, traiczny, wpadnięte oczy gorzały ponuro, buchał gorączką.

- Powiedzmi o Woynie, co to za człowiek?

- Bój się Boga, teraz, kiedy nie mam ani chwili do stracenia i w takich okolicznościach!

- Jutro zginę. Mam ostrzeżenie z góry! Pokazał mi się jeden z przodków. To znak niechybny, zawsze to się staje, jeśli który z Radzimińskich ma zginąć. Na mnie przypada kolej, więc muszę się ubezpieczyć co do siostry. Powiedz, o coć pytam?

- Muscadin, cynik, gracz, a zarazem człowiek wyższej miary. Przekonałem się o tym.

- Deklarował o rękę Zosi, i to w nadzwyczajnych okolicznościach. Nie wiem, co począć?

- Toć powiem: człowiek pewny, a jak obecnie, i znacznej substancji dziedzic.

- Wierzę, ale małżeństwo niemożliwe. Musiałbym powiedzieć o jej nieszczęściu.

- Pozostaw to im. Miłość znajdzie najskuteczniejsze remedium. Co zaś do twoich przywidzeń, wzburzonej imaginacji to skutek. Bądź zdrów, nie wiadomo, komu z brzega... Opuścił go; ojciec Serafin, idący przy jego boku, wyrzekł zasmucony:

- Nie zawsze najdzie, kto szuka! Rotmistrz wyraźnie będzie szukał śmierci. Muszę wracać do klasztoru. Niechże cię, poruczniku, Bóg strzeże! - rzucił mu się na szyję.

- Da Bóg, jako obaj spotkamy się w zdrowiu. - Zrobiło mu się jakoś ckliwo i markotno.

- Modlę się o jutro i drżę; jakaś trwoga mnie obłazi niby robactwo. Muszę dyscypliną wypędzić takową dyspozycję. Płakałbym; starość to czy nikczemny strach?

- Sił nam, ojcze, potrzeba i spokoju na jutro. Raczej podchmielić przed bitwą wypada żołnierzowi niźli deliberować nad tym, co będzie! Lepiej, ojciec, przypilnuj, żeby w murach klasztoru od Danilewiczowskiej wybito akuratne strzelnice.

- Już wybite, sam je maskowałem chrustem. Byle jeno granatniki przyszły w porę!

- Skoro rozruch się uczyni, mój Kacper przyprowadzi je i zostanie ojcu

do pomocy.

- Wolność i Kościuszko! - wykrzyknął naraz mnich i zginął w mrokach i ciżbach. Zaręba przepychał się do swojego rontu, stojącego na tyłach, od strony Nalewek. Arsenał dawał podobieństwo ula, tak pełen był głuchego szumu przygotowań. Na piętrach i w basztach narożnikowych od strony Długiej ciemno było i cicho, tam już bowiem, za furtami, bramami i oknami, założonymi worami piasku, rozkładała się piechota w bojowej gotowości. Przy strzelnicach, którymi gardziele armat groziły w obie strony Długiej, ku Bielańskiej i Lesznu, brali miejsca kanonierzy. W kominach, przysposobionych do tego użytku, pod rusztami gorzały ognie do rozpalania brandkul. Pod ścianami stały otwarte skrzynie z działowymi nabojami i kozły karabinów. Oficjerowie snuli się nieustannie wzdłuż gmachu świeżo przerąbanymi przejściami. W dolnych izbach, niskich i ciasnych z powodu nadmiernej grubości murów, biwakował oddział wolonterów, uzbrojonych w topory, kosy i piki, gotowych do odpierania szturmów. Zasię w obszernych dziedzińcach, obmurowanych gmachami, jakoby w studniach, panował nieopisany ruch. Pochodnie poprzyczepiane do ścian pomimo deszczu i wiatru grały w ciemnościach krwawymi płachtami migotliwych brzasków, w których niby majaczenia roiły się zarysy ludzi, koni, armat i wozów,i broni. Zdało się, iż popękają mury od natłoków. Żołnierze zajmowali bramy, sienie i tulili się pod ścianami nie wypuszczając z garści karabinów. Na środku podwórz stały baterie harmat, przyodziane od niepogody w zielone gzła. Tuż przy nich zaprzężone cugi chrupały obroki z kobiałek i torb płóciennych. Ładowano amunicyjne jaszcze. Sposobiono ambulansowe wozy. Rozdawano kanonierom i asekuracyjnej piechocie szelki do przeciągania dział w razie zdarzonej potrzeby. A w ostatnim dziedzińcu już na tyłach Arsenału, obwiedzionym jeno murem i niskimi szopami, porządkowały się dwa szwadrony jazdy, ściągniętej jeszcze za dnia po parę koni, aby nie zwracać uwagi. Segregowano konie do armatnich zaprzęgów, sprowadzone z miasta pod różnymi pozorami. Rozdawano broń i ładunki ochotniczym oddziałom, które wysuwały się w cichości w stronę Ogrodu Krasińskich i gdzieś przepadały.

Niekiedy przelatywały krótkie komendy i słychać było w ciemnościach miarowe, ostrożne stąpania. Czasem koń zarżał, szczęknęły bronie, jakieś koło trzasnęło o kamień, ale poza tym wszystko odbywało się w głuchym milczeniu i sprawnie jakby na paradzie. Bowiem nad wszystkim czuwał niestrudzenie komendant Dobrski, niby duch wszędzie obecny.

Nic nie uszło jego uwagi. I zawsze znajdował się tam, gdzie właśnie było go potrzeba. Zaglądał nawet w podziemia, do kazamatowych komór, w których odlewano kule i wyrabiano naboje. W świetle latarń wiszących u niskich sklepień, przy szerokich stołach pracowało kilkadziesiąt osób w najgłębszej cichości. Komendant, przywdziawszy na buty filcowe pantofle dla bezpieczności, lustrował wszystkie kazamaty sprawdzając wagę prochów każdego kalibru działowych ładunków. Najczęściej jednak zaglądał w ostatni dziedziniec, do fortyfikacyjnych robót, jakie się tam prowadziły pod nadzorem porucznika inżynierów Kubickiego. Wzmacniano mury worami piasku i narożnik okopywano szańczykami. Mimo nocy i szarugi robota szła gorączkowo, latarnie migotały jak świętojańskie robaczki i mrowiło się mnóstwo ludzi. Dudniła ziemia pod uderzeniami łopat i kilofów.

- Mogą nadciągnąć od Muranowa; na tych sześciofuntówki do sztrychowania Nalewek - pouczał komendant. - A ci, co by się darli od Ogrodu Krasińskich, dostaną w twarz kartaczami! Przyciągać granatniki, prędzej! - przynaglał.

Zaręba wyminąwszy go w bramie zasalutował i dał koniowi ostrogą. Ciemność go ogarnęła, że zaledwie majaczyły łamane zarysy dachów. Deszcz mżył nieustannie i wiatr, poczynał zamiatać błotniste ulice. Jechał z wolna, dziesięciu zaprzysiężonych dragonów człapało za nim. Hetmańskie hasło i marszałkowskie odznaki dawały mu możność swobodnego krążenia po całym mieście. Miał do świtania zaledwie parę godzin, a wiele spraw do załatwienia. Myślał jednak tylko o Izie. Obiecał jej kiedyś powiadomić o godzinie wybuchu. I teraz wobec usług, jakie oddała sprawie, przyrzeczenia dopełnić powinien. Zatargały nim obawy. A jeśli wyda Zubowowi? Odpędzał tę myśl natrętną i straszną. Chwiał się i wahał. A przy tym wzrastała w nim obawa o jej bezpieczeństwo. Był prawie pewny, jako Konopka na konskrypcyjnej liście ją zapisał. Uważał swoją powinnością odwrócić od niej ten cios hańby,a może i śmierci. Ostrzegła kiedyś przed aresztowaniami, teraz znowu odsłoniła hasło wrogów. Sprawiedliwość wymaga słusznej nadgrody. Tłumaczył się przed sobą. Odpędzał przyczyny tkliwszej natury. Z tej strony miał się za ubezpieczonego.

- Spełnię, com powinien i niech sobie dalej radzi sama! Kwita byka za indyka! - zakonkludował zupełnie uspokojony i ruszył z kopyta. W parę minut powstrzymał oddział pod kratami pałacu Borcha na Miodowej. Rozkazał im zaczekać, a sam przedostawszy się w dziedziniec ruszył

bocznym wejściem do apartamentów szambelanowej na pierwsze piętro. Otworzyła mu przerażona pokojowa i drogę zaparła.

- Obudź panią szambelanową. Sprawa wagi najwyższej! Ruszaj prędzej!

Po chwili pokojowa wprowadziła go do gotowalni. Weszła Iza, snadź prosto z łóżka, w jakiejś złocistej robie, podbitej futrem, z włosami w nieładzie, różowa jeszcze od snu, prawie nieprzytomna i cudniejsza niźli zwyczajnie.

- Daruj mi! Dasz mi słowo na sekret, to powiem ważną dla ciebie nowinę - zaczął z miejsca.

- Masz moje słowo, dotrzymam święcie! Powstanie wybucha, kiedy? - uprzedziła.

- O świtaniu! Sygnałem strzał armatni i bicie dzwonów! Wszystko już gotowe...

- Pojmuję wagę tej chwili. Siadaj! Gorączka bucha od ciebie! - wydawała się być spokojną.

- Nie mam czasu. I jeszcze jedno ci rzeknę: Uciekaj z, tego domu, salwuj się, póki pora. Pałac jest pod dozorem. Jeszcze zdążysz! Mogą napaść i mogą się stać straszne rzeczy!

- Egzagerujesz! Wszak nie wypowiadacie wojny bezbronnym kobietom!

- Wszyscy podejrzewani o sprzyjanie Prusakom i Moskalom mają być wzięci pod areszt, sądzeni i karani! - wyrzekł z niezmierną przykrością.

Iza stanęła jakby ugodzona w serce, krwawy płomień oblał jej twarz i szyję. Zrozumiała całą grozę swojej sytuacji. Straszliwy wstyd ściskał za serce, ale odezwała się ironicznie:

- Gotujecie nam szafoty! - spojrzała z niewypowiedzianą wzgardą.

- Mogłabyś się schronić u Wizytek - puścił mimo uszów jej słowa - każ budzić męża i kasztelanową. Macie zaledwie trzy godziny czasu. Nie należy tracić ani mgnienia.

- Niechaj się stanie, co się ma stać! Nie ruszę się z miejsca! - zdeterminowała uparcie.

- Nie zdajesz sobie sprawy z grozy, jaka wisi nad tobą.

- Czegóż chcą ode mnie? Cóż ja komu zawiniłam? - zaskarżyła się jak dziecko.

- To wojna, powszechny rozruch; lud przyprowadzony do wściekłości

Bóg wie jakich może się dopuszczać gwałtów. Ofiarą zawziętości mogą paść i niewinni. Najlżejsze podejrzenie w takich razach starczy za wyrok. Napatrzyłem się podobnych rzeczy w Paryżu - tłumaczył poczciwie. - To przenieś się na moją kwaterę, tam ci włos nie spadnie z głowy! A jeśli i to nie, pozostaje Barssowa, mogę ją zaraz uprzedzić - zabiegał z różnych stron.

- Nie! Nie! Nie! - upierała się z niewytłumaczoną zaciekłością.

- Snadź rachujesz na jakąś potężniejszą pomoc! - wyrzekł zniecierpliwiony i dotknięty.

- Sewer! - jęknęła jakby pod uderzeniem i naraz oczyjej rozbłysły, a z przebolesnym uśmiechem szepnęła: - Jakiś ty wzniosły! Nienawidzisz, a chcesz mnie ratować!

- Ja cię nienawidzę! Ja! - wybuchnął krzykiem przytłumionej tkliwości, ale natychmiast się zmitygował i dodał surowo. - Radzę ci jak siostrze. Nie mogę nawet dopuścić myśli, co się z tobą stać może! Błagam cię, posłuchaj mojej rady!

Ogarnęło ją znękanie; opadła na krzesło, rzęsiste łzy polały się z jej oczów.

- Już widzę, co się ze mną stanie, widzę; powleką mnie pod pręgierz i ogłoszą za bezecną i nad głową przybiją napis: Kara dla zdrajców ojczyzny! - zaszeptała jakby w nagłym obłędzie.

- Boże, jakie to straszne! I za co? Za co?

Ten rozełkany szept zatargał mu wnętrznościami. Pochwycił jej rozpalone dłonie.

- Iza, na miłość boską, uspokój się! Jestem przy tobie i nie dam cię nieszczęściu, obronię przed każdą złą przygodą - zapewniał gorąco - posłuchaj mnie tylko!

- I ty mnie potępiasz? I ty mnie znajdujesz winną? - łkała żałośnie.

- Pragnę cię ratować; zali to nie starczy za respons? - był już zrozpaczony. Obtarła łzy i długo patrzyła w niego oczami takiej miłości, pokory, uwielbień i zarazem smutków, że nie mogąc wytrzymać tego spojrzenia, puścił jej ręce i chciał się odsunąć. Już mu się krew burzyła i tracił panowanie nad sobą; nim jednak zdążył, rzuciła mu się na szyję wybuchając ognistym potokiem wyznań i skarg.

- Kocham cię! Nie uciekaj ode mnie! Kochałam cię zawsze! Niech wypowiem, co mi udręcza serce. Kocham cię. Zawsześ taki srogi, taki

daleki, taki nieubłagany. Miej litość nade mną. Nauczono mnie pacierza, a nie nauczono, jak trzeba żyć! Nie potępiaj mnie. Twoja wzgarda doprowadziła mnie do wszystkiego. Tak czekałam, że powrócisz ze słowem miłości! Boję się! Odejdziesz i umrę z rozpaczy. Nie pozostawiaj mnie samej, kochanku mój, panie mój! Pamiętasz wtedy na Woli? Serce mi pęka! Czekałam dnie i noce, nie powróciłeś! Konałam z tęsknoty! Nie opuszczaj mnie! Ja ci otworzę duszę i błagać będę, i płakać u twoich nóg, aż mi przebaczysz! - szeptała wśród namiętnych pocałunków, uścisków i łez; wreszcie wyzbyta z sił obsunęła się na podłogę. Pochwycił ją w porę, zaniósł na szezlong i trzeźwiącymi solami przyprowadził do zmysłów.

Czas jakiś milczeli oboje; rozglądała się rozgorzałymi oczami, z trudem łapiąc powietrze, on zaś stał wsparty o ścianę, oślepiony żarami, wstrząśnięty. Myśli leżały omdlałe i pogubione, jeno przesłodkie czucie wiedziało, że oto bezmierne szczęście go przepełnia, oto radość przesyca, oto pijany jest czarem, upojeniem i miłością. Już nie pamiętał jej zdrad. Nie pamięta, jaką zna, jeno jaką miłował dawniej, jaką był sobie utkał z bujnej imaginacji tęsknot i marzeń. Już nawet zapomniał o wszystkich swoich powinnościach. Chwiał się niby podcięte drzewo, nim się na jakąś stronę przeważy i runie.

-Uciekajmy - porwała się gwałtownie - będę gotowa za chwilę! Zabierz mnie sobie i nie oddawaj nikomu. Jam twoja na wieki. Uciekajmy, gdzie oczy poniesą! Na jakiś bezludny kraj świata, gdzieś do Italii słonecznej, za morza i góry! Kochanku mój luby! Na jakiejś łące zielonej szomierka starczy nam za pałace, bo szczęście będzie z nami! Pasterzu mój tkliwy! I dnie nam popłyną w miłości i upojeniu! - szeptała rozegzaltowana, zgoła nieprzytomna, obsypując go namiętnymi pieszczotami.

Wyrwał się nareszcie z oszołomienia i spojrzał rzeczywistości w oczy.

- Iza! - próbował ją zbudzić ostrożnie - nie pozwalajmy się unosić wzburzonym imaginacjom! O czym roimy, niemożebne! Iza, ja muszę odejść, woła mnie powinność!

- Cóż to mnie obchodzi? Kocham cię! Tyś moja ojczyzna! Miłość jest naszą powinnością. Odzyskałam cię i nie puszczę! O wszystek świat nie stoję!

- Powróćmy do rozsądku! Rozważ naszą sytuację! Nie pora nam marzyć o szczęściu.

- Nie kochasz mnie! - jęknęła w rozpaczy. - Nigdy mnie nie kochałeś!

Uklęknął przed nią i w słowach czułych, prostych a przejętych stłumionym żarem przedstawiał nieziszczalność jej marzeń. Oszczędzał przypomnień jej zmienności, nie czynił żadnych wyrzutów. Pragnął jej spokoju i na rozsądną drogę naprowadzał. Przerywała mu pocałunkami, czasem w jej łzach tonęły jego słowa, niekiedy rozdzierające łkania głuszyły. W końcu jednak rozum wziął górę nad egzageracją.

- Więc cóż ja teraz pocznę? - zawołała odrywając się od jego piersi.

Nie ważył się na odpowiedź. Musiał ją zostawić własnemu losowi.

- Cóż się ze mną stanie? - stanęła bezradna, posągowi zrozpaczonej podobna. - Rozumiem wszystko! Szalona byłam! Szczęście było przy mnie i pierzchnęło jak ptak. I każde z nas pójdzie w swoją stronę. Ciebie woła ojczyzna, czekają cię wielkie zadania i górne czyny są twoim przeznaczeniem. Ale cóż się stanie ze mną? Boże, jakaż ja będę samotna i nieszczęśliwa. A jednak to twoja wina! - bluznęła mu niespodzianie w twarz jadem wyrzutów. Oczy jej zapłonęły ponurym ogniem Nemezydy.

- Moja wina? - cofnął się, jakby przepaść otwarła się pod jego stopami.

- Twoja wina! Gdybyś mnie kochał, nie oddałbyś nikomu! Nie kochałeś mnie nigdy! Z tego poszły wszystkie moje nieszczęścia! - nienawidziła go w tym momencie.

- Więc twoje zdrady i twoi kochankowie, i całe twoje życie to moja wina? Ja cię nie kochałem? Na Boga, miejże choć iskrę sumienia! - wybuchnął strasznym rozżaleniem.

- Sewer! Przebacz! - wystraszyła się dzikim obliczem jego boleści. - Już sama nie wiem, co mówię. Nie patrz tak na mnie! Nie przeklinaj, bo ci tu skonam u stóp twoich! Przebacz mi wszystko! Żebyś wiedział, jak teraz piekielnie cierpię! Tak, to moja wina, moja! Jakże mi straszliwie żal! A odrobić już nie można niczego! Zapomnij mi krzywd! Rozstańmy się jak przyjaciele! Dla mnie wszystko się skończyło! Jeślicofniesz swoją braterską dłoń, na resztę życia nie pozostanie mi nic, nawet nadziei. Leć swoim górnym szlakiem, rycerzu i bohatyrze, leć, orle wielbiony! Twoich podniebnych lotów nie może pętać żadna miłość! Moja dusza nieodstępnym śladem pójdzie za tobą. Będzie żyła okruchami twojej sławy i szczęścia! - mówiła ze wzniosłą i heroiczną rezygnacją, pokazując zarazem nadludzką moc panowania nad sobą, chociaż serce pękało z boleści i duszę szarpały wszystkie furie rozpaczy. Zabijała w sobie nawet nadzieję.

Takiej, jaką się objawiła w tej chwili, nie znał jeszcze i zapamiętał na

zawsze.

Przystała na wszystko, co proponował dla jej bezpieczeństwa. Stanęła pomiędzy nimi cicha, uroczysta zgoda, zapieczętowana braterskim uściskiem dłoni. I zdobywali się na niesłychane męstwo przy rozstaniu. Rozchodzili się przyjaciółmi, ale ciężko im przychodziło rozerwać splątane dłonie. Ciążyli do siebie z nieprzepartą mocą. Usta szukały ust, ramiona wyciągały się do siebie, w przymglonych oczach wrzały nieugaszone, głodne wary pożądań. Kocham, śpiewały błyskawice spojrzeń. Kocham, dyszały spieczone wargi. Kocham, łomotały serca! Nie ulegli jednak sile oślepłej miłości. Przezwyciężyli własne uczucia. Jakiś nieprzezwyciężony nakaz trzymał ich od siebie w przystojnej odległości. I przez gwałt nad sobą, przez mękę, na żywym grobie miłości utwierdzali przyjaźń dozgonną. Rozumieli jeno, że tak być musi. Przy rozstaniu nie padło ani jedno słowo żalów ni skarg. Mężnie przenieśli ostatnią chwilę.

- A niechże wszystkie amory zatrzasną pioruny! - klął Zaręba, pędząc co koń wyskoczy na Krakowskie do pałacu Mokronowskich. Na szczęście brakło mu czasu na rozmyślania. Warty stojące przed bramą wpuściły go do środka. Pomimo tak późnej godziny w całym pałacu panował wielki ruch. Służba wystraszona, prawie nieprzytomna, kręciła się na wszystkie strony w gorączkowym pośpiechu. Gdzieś z głębi domu dolatywały babskie lamenty i płacze. Frontowe komnaty stały już powywierane, puste i zaniesione błotem i wapienną kurzawą. Obicia ze ścian były pozdzierane i wszelkie sprzęty wyniesione. Kilkunastu gemejnów, przysłanych do obrony, pracowało nad barykadowaniem bram i frontowych okien, zabijanych deskami i materacami. Pomiędzy oknami wybijano strzelnice. Opatrywano broń i znoszono naboje, widły i siekiery.

Zaprowadzono go do generałowej; siedziała w izdebce zawalonej po sufit gratami, przy łojowej świecy, zajęta pisaniem wiersza Na wybuch powstania. Nie omieszkała mu też przeczytać przydługiego nieco wstępu.

Chwalił gorąco, nie rozumiejąc zresztą, do czego zmierza. Była to bowiem oda, naszpikowana imionami bogów i wzywająca ich pomocy dla Polski i Kościuszki. Odważył się wreszcie wyłożyć prośbę i życzenia Mokronowskiego.

Generałowa porwawszy się z miejsca wykrzyknęła pompatycznie:

- Gdzie ty Gajus, tam ja Gaja! Generał w obliczu wrogów, pod kulami, w azardach życia, a ja miałabym nikczemnie opuścić zagrożone stanowisko! Raczej śmierć przenieść niźli hańbę! Widziałeś

przygotowania obrony? Sama je zarządziłam.

Nie pozostawało, jak uwielbiwszy bohatyrską dyspozycję serca i oddając należną cześć męstwu, wielkoduszności i wzniosłym cnotom generałowej odejść w pokorze. Uczynił to ze skwapliwością, lecz w sieniach zastąpiłamu drogę jejmość Liwska, zaufana generałowej, pani beczkowatej cyrkumferencji, a rozgdakana niczym kwoka.

- Nie mówiła generałowa o nieszczęściu, jakie nasz dom nawiedziło?

- Jako żywo, ani słowa! Umarł kto?

- Żeby to, stokroć gorzej! Zginęła nam panna Radzimińska! - zaszeptała łamiąc ręce. - A było tak: O dobrym zmierzchu narychtowałam cały nasz fraucymer, aby go przeprowadzić do Wizytek dla przezpieczności! Patrzę, brakuje Zośki. Wołam, nie ma. Szukamy: jak kamień we wodę! Myślałam, że mnie krew zaleje. Zmówiłam nowennę do świętego...

- Mościa wojszczanko, ale tak mam czas wyliczony! - przerwał jej dość niecierpliwie.

- Jesteś waść przyjacielem jej brata, to słuchaj. Przepadła! Po nitce dalejże do kłębka i wydało się, że wyszła o zmroku w czarnym płaszczu i z kapucą nasuniętą na oczy. Widziały ją warty przed pałacem! Słyszane to rzeczy! Juści ktoś musiał na nią czekać na ulicy! Któraż by to uciekała sama i po co? Zgubiona dziewczyna! Co na to powie rotmistrz? Co powie świat? Taki wstyd i hańba! To musi być sprawka starościca Woyny: ciągle przesiadywał i wciąż szeptali po kątach. Zaraz mówiłam i przestrzegałam.

- Woyna deklarował się wczoraj o jej rękę. Mówił mi rotmistrz.

- Nie może być! To już jestem jak tabaka w rogu! A źle jej z oczów patrzało. Deklarował się! Ale miała też jakieś konszachty ze Sowińskim od kadetów!

- Sługa waćpanny dobrodziejki! Dalibóg, dłużej nie mogę! - odbiegł, jakby goniony. Jechał z powrotem ku Zamkowi, jeno już z wolna i rozglądając się bacznie na strony. Deszcz był ustał, natomiast podniósł się wiatr i rzedły ciemności.

- Melduję pokornie - zaszeptał wachmistrz - naprzeciw Świętego Krzyża stoi półbateria z lufami w Nowy Świat wyrychtowanymi. Okrywa ją kompania jegrów i kozacy. Coś juchy przewąchują! - trzasnął dłonią w daszek i odsunął się w bok.

- Woyna ją wykradł, to oczywiste - rozmyślał o pannie - ale kiedy się

deklarował, to po cóż by mu ten rapt? Musi w tym być coś drugiego! Gdzie ruszyć, amory! - żachnął się. Mijali Królewską, gdy wachmistrz znowu zameldował.

- Pod Saską Kuźnią armaty i patrzą na cały batalion. Ćma się tam rucha...

- Stać! - otrząsnął się naraz ze wszystkich myśleń i uczuć niby z powiędłych liści, twarda żołnierska powinność zagrała mu w mózgu. - Talikowski - zwrócił się do wachmistrza - bierz komendę i czterech dragonów, spenetruj Królewską, Graniczną, Żelazną Bramę i wróć Senatorską na Stare Miasto. Uważaj, czy nie szykują czego na Końskim Targu pod Saskim Pałacem! Dziedzińce w Marywilu przejrzyj. Marsz! Któryż tam z resztą?

- Wachmistrz trzeciego szwadronu, Wypijanek, melduję pokornie - i podjechał bliżej jakiś żołnierz, którego nawet z bliska nie można było rozpoznać w ciemnościach.

- Weź trzech ludzi, uważaj, Bednarską na dół, brzegiem Wisły, Rybakami; powrócisz Mostową. Bacz, cosię tam dzieje! Miej oczy i uszy! A duchem!

- Wedle rozkazu, panie poruczniku. I stawię się na Starym Mieście.

- Właśnie. Wywijaj się więc, mój Wypijanku!

Rozjechali się. Zaręba został tylko z jednym dragonem. Wymijał dosyć częste patrole kozackie, wyciągnięte gęsiego i przemykające się pod kamienicami. Wymieniali hasła i rozjeżdżali się bez słowa. Przed pocztą również stały armaty i dawały się rozróżnić amunicyjne jaszcze. Dosyć liczna asekuracja tuliła się pod kamienicą na rogu Trębackiej.

A jakby dla większego zaniepokojenia natknął się jeszcze pod Krakowską Bramą na oddział jakiejś jazdy. Stała niby ciemny mur i w takiej cichości, że ani koń nie zarżał, ni zadźwięczała podkowa.

Zaręba skręcił w Senatorską i rzuciwszy lejce żołnierzowi wszedł do domu Roeslera. Kamienica jak wszystkie na pozór była ciemna i uśpiona, w dziedzińcu jednak uwijali się jacyś ludzie, stały konie i migotały latarnie. Szeptano po kątach.

Woyna kwaterował od Senatorskiej; już na schodach dawały się słyszeć jakieś wrzawy.

- Lusztykuje sobie w najlepsze! - konkludował z niemałą przykrością.

W obszernej antyszambrze, za niskim przepierzeniem liberia grała w

karty tak zaciekle, że nikt go nie zauważył. Drzwi na wprost stały zawarte, jeno z bocznych, nieco uchylonych płynęły liczne głosy. Pełno tam było dymu i ludzi. Grano w karty przy dwóch stolikach, pito w przerwach i wesoło się zabawiano. Porwał się do wchodzącego Woyna i chciał wciągnąć do kompanii.

- Nie mam ani chwili czasu. Przyjechałem z ważną sprawą! - cofnął się na próg.

- To chodźmy, gdzie ciszej - poprowadził go do frontowej, dużej sali. Świeca paliła się w kominie postawiona.

Trzy okna były do połowy wysokości założone worami piasku, w ścianach czerwieniały otwory świeżo drążone do strzelb, zaś na długim stole leżały karabiny, szable, pistolety, torby nabojów i skałek, topory i piki.

- W imię Ojca i Syna! Ależ to prawdziwa fortalizacja, i to na prost Miodowej! Można będzie prażyć z flanków przez pałac pani krakowskiej i od czoła! Żeby tak wciągnąć choćby trzyfuntówkę, dałby im bobu! Nigdym się tego nie spodziewał po tobie!

- Bagatela! Kiliński mi pomógł! Mów, co chciałeś, muszę wracać do gości! Wiesz, bierz diabeł ważne nowiny, chodź do kompanii, same godne pijusy i zabijaki! - Trochę gramy i trochę pijemy, śpiewając nawet Miserere przy wtórze kielichów i pobrzęku złota. Nie marszcz się, bojowy sygnał zastanie nas na stanowiskach - żartował po swojemu, przybrany był jak na gody, utrefiony i zlany wonnościami.

- Panna Radzimińska uciekła od Mokronowskich. Z tym przyjechałem.

Woyna spoważniał, jakiś cień zmroczył mu twarz i oczy przygasły.

- Jest w miejscu bezpiecznym i przystojnym, daję ci na to kawalerski parol. Deklarowałem się o jej rękę. Rotmistrz postawił mi się jeżem i responsu nie dał.

- Mówił mi o tym. Rozumiem, jakoś z panną już po słowie?- mimo woli odwrócił oczy. Woyna zajrzał mu przenikliwie w twarz, obaj mieli w myśli tajemnice jej nieszczęścia.

- Zgadłeś! Miałżem czekać braciszkowego przyzwoleństwa? - jakiś gorzki uśmiech przewiał mu po wargach. - Sprawa to już moja i Zośki. - Stłumiwszy jakieś słowa, ciągnące mu się na usta, zawołał siląc się na wesołość - Musisz się z nami napić! Nie odmawia się przyjacielowi, szczególniej w takiej chwili! - Opadło go nagle takie wzburzenie, że zadygotał febrycznie nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa więcej.

Zaręba nolens volens przyłączył się do kompanii. Po chwili Woyna rozkazał nalewać szampańskie.

- Przyjaciele i socjusze! - zabrał głos podnosząc kielich do góry i tocząc błędnymi oczami po twarzach - wnoszę ten kielich za cześć i chwałę śmierci!

Wychylił do dna i kielich roztrzaskał o ziemię.

Mróz przeszedł kości, wszyscy zdrętwieli, nikt nie wypił, uczyniła się złowroga cisza. Naraz porwał się jak lew kasztelanic Mostowski i zakrzyczał dziko:

- Piję na zwycięstwo i śmierć wrogom! Na tryumf i chwałę życia!

Zawtórowali mu wszyscy krzykiem i brzękiem pucharów! Za czym poczęli wnosić przeróżne zdrowia, jedno po drugim. Jakby szał ogarnął umysły i serca, szał ochoty bojowej, radości, wesela. Karty poszły w kąt, złoto rzucono służbie, pito na umór.

Tylko Woyna, skonfundowany nieprzewidzianym obrotem swojego toastu, pił w milczeniu i z jakimś traicznym namaszczeniem, a Zaręba spełniwszy parę kielichów wyniósł się niepostrzeżenie.

Właśnie druga z północy wybijała na Ratuszu, gdy znalazł się w swojej kwaterze na Krzywym Kole. W przymkniętej tylko dla oka bramie trzymał wartę jeden z jego żołnierzów, bowiem cały zajazd pełen był zbrojnego ludu. Pod szopami i w ciasnych dziedzińcach stały już w zaprzęgach armatnie cugi. Ledwie się przecisnął pomiędzy śpiącymi: leżeli pokotem w bramie, na schodach i po kurytarzach. Ze wszystkich stron rozlegały się chrapania i na każdym kroku stożyła się najrozmaitsza broń.

Kacper dogonił go ze stajenną latarnią i weszli razem do mieszkania. Kolacja, dawno już ostygła, stała na stole. Zaręba przypiął się do niej łapczywie.

- Wyprawiłeś listy do Grabowa?

- Wziął je jeden znajomy Żydek i doręczy. Żaden z naszych parobków iść nie chciał.

- Niby jak to? Kazałeś i nie posłuchali? W jakiejże to masz ich subordynacji?

- My tu, powiadają, przysłani przez panienkę na wojnę, a nie do rozwożenia kresów.

- Zuchwałe juchy! - uśmiechnął się. - Zapal świece! Muszę się przystojnie przyodziać.

- Juści, na tamten świat trzeba się wybierać chędogo - zauważył Kacper dość wesoło.

- Może mi jeszcze śmierć nie pisana. Bóg da, że mnie oszczędzą kule i ciosy.

- Przywiozłem dla pana porucznika stalową koszulkę, dała mi ją panienka.

- Ceśka? Nie może być!

- Panienka Marynia. Znalazła się w lamusie, ojciec Albin ją wychędożył i narządził, reformaci w Brześciu poświęcili, a panienka kazała przywieźć. W sam razby pasowała na pana porucznika. Sztychem jej nie przebije, próbowałem; kula też nie rozerwie. Może by się przygodziła w dzisiejszej potrzebie? - zachęcał nieśmiało.

- Będę stawał w kolczudze? Miejże rozum. Dobre to było kiedyś, na walkę z konia. Pewnie, jako cięcia i sztychy taka zbroja odeprze, ale kuli karabinowej nie strzyma - odpowiadał zabierając się do przebierania, jak to był zawsze czynił na bitwę, w spodnie ubranie łosiowe, czystą bieliznę i najlepszy moderunek. Kacper przeczyścił nowe, dwururkowe, angielskie krócice i najstaranniej je nabił; szablę pociągnął na podręcznym brusie i troskliwie opatrywał rzemienie i sprzączki. Rozmawiali przy tym o Grabowie, skąd był powrócił przed paru dniami. Miał sporo do opowiadania, zwłaszcza iż porucznik był ciekawy wszystkiego, co się tam dzieje.

- A panna Ceśka powiedziała mi w oczy: "Niech mnie jeno słuchy dojdą o powstaniu Warszawy, choćby sama przyjadę. Choćby przyszło na oklep!"

- Ona gotowa na każdy azard - mile go połaskotała taka dyspozycja. - Cóż tam porabiają stryjaszkowe kumy?

- Rany boskie, to w listach nic nie stoi? Przecież pan Domaradzki z panem Chmielińskim pojechali do Parczewa zaciągnąć się pod chorągwie do pana pułkownika Grochowskiego, ksiądz Albin zaś z panem Rogatką zbierają na swoją rękę wolonterów.

- Stare to graty, ale wzór miłości ojczyzny doskonały.

- Wszyscy mieli przyjechać do Warszawy. Choroba starszego pana popsowała zamysły.

- Pisze mi stryj o tym i srodze wyrzeka na losy. Panna Ceśka go pilnuje?

- Nie w smak to pannie; widziałem, rwie się niby z łańcucha. Juści

dokoła wre jak w garnku, pachnie prochem, a ona przymuszona siedzieć w miejscu.

- Jak z listu można wyrozumieć, nie wysiedzi! - obleciała go trwoga.

- I ja tak miarkuję. Czy podać ten ryngraf po panu mieczniku? - spytał nieśmiało. Zaręba obejrzał spory obrazek Matki Boskiej Kodeńskiej, malowany na miedzianej blasze, sczerniały od starości, a pogięty jakby od razów czy kul.

- Zawada pewna, zaś pożytek wątpliwy. Rzuć tam do rupieci. Basta, mój drogi, już na mnie czas. Ale pamiętaj, skoro rozruch uczyni się w mieście, przebierz się do mirowskich, tam ci wydadzą granatniki. Twoja w tym głowa, iżby je przewieźć do ogrodu Kapucynów. I pozostaniesz tam do pomocy ojca Serafina. Może się już nie zobaczymy. A uważaj na siebie! Nie pierwszyzna przecież - dodawał mu kontenansu.

Kacper padł mu do nóg; podniósł go i przyciskając do piersi ucałował jak brata.

- Da Pan Jezus, nie zginę, a kabalarka Kwiatkowska na Piwnej też mi dobrze wróżyła.

- Czekajże, toć i ja widziałem swoją przyszłość! - wzdrygnął się na wspomnienie Luhlli. - Mam ocalić życie... Mniejsza z tym. Któż przewidzi obroty fortuny? - obejrzał się po kwaterze z jakąś utajoną żałością i wyszedł prędko, jakby przed roztkliwieniem uciekał.

Noc była jeszcze głęboka, miasto spało, wulicach leżała nieprzenikniona ćma, jeno w górze nieco spłowiałe niebo dawało dojrzeć zarysy dachów, wież. Gdzieniegdzie świeciły gwiazdy. Czasami zamiatał wiatr targając wywieszonymi godłami. Niekiedy pod kamienicami przemykał się jakiś cień, skrzypnęła jakaś okiennica lub zaszemrał ściszony, lękliwy głos. Potem przychodziły chwile takiej cichości, że słyszeć się dawały dalekie tętenty kozackich patrolów i szumy nie dojrzanych drzew.

Zaręba zlustrował wszystkie posterunki, ukryte w śródmieściu po bramach i sieniach.

Wszędzie czuwano z palcami na cynglach. Wszędzie serca biły za jedno.

Dragonom, którzy powrócili z penetracji, rozkazał czekać na Zapiecku, a sam zapukał umówionym sposobem do sklepu na rogu Starego Miasta i Świętojańskiej. Drzwiczki uchyliły się natychmiast i wszedł po schodkach do podziemia.

- Melduję pokornie, matka zaraz stanie - bełkotał Staszek zapalając światło. Piwnica pokazała się być kramem przekupki. Pod ścianami stały wory z mąką i kaszami, u niskiego sklepienia wisiały zwoje kiełbas, wianki cebuli, szczotki, kłęby postronków i jakieś kolorowe szmaty. Ostry zapach kapusty i śledzi przepełniał niską izbę.

Spoza przepierzenia pokazała się schludnie ubrana; kobieta, niestara jeszcze, o żółtawej twarzy i bystrych niebieskich oczach, zażywna w sobie i ruchliwa wielce.

- Jak się macie, matko? Cóż tam nowego? - witał ją przysiadając na jakimś koszu.

- Niewiele, panie poruczniku. Pokornie melduję, że na pewno cosik przewąchują. Cały dzień kręciłam się pomiędzy nimi. Wszystkie małe komendy pościągali do kupy. Mają też zakazane wydalać się z koszar na miasto. Nie wolno nawet rozbierać się im do spania. Dużo oficjerek szykuje się do wyjazdu. Powiadali, jako na dniach Prusacy nadciągną im na pomoc - mówiła krótko, po żołniersku, składając akuratne relacje o domach i ulicach, gdzie się były zebrały większe siły moskiewskie. Była używana na prześpiegi, gdyż pod pozorem handlu włóczyła się ze swoim kramikiem po koszarach i kwaterach.

Zaręba podziękował jej gorąco, kobieta jednak westchnęła frasobliwie.

- Żeby jeno generał Kościuszek w porę nadciągnął! W nim wszystka nadzieja.

- Niech się Kłaczkowa nie turbuje! W Warszawie damy sobie radę i bez niego.

- Moskali kupa; co żołnierz regularny, to nie wolontery, które jeszcze prochu nie wąchały. Byłam dwadzieścia lat wiwandierką, to się na tych sprawach rozumiem.

- Gdzieżeś podział armatę? - zapytał rozglądając się dokoła.

Staszek się zaśmiał i podprowadziwszy go do głębokiej framugi okiennej pozrzucał główki kapusty, stosy marchwi; podsunął w bok beczułki z minogami i wielkie gary z namoczonym stokfiszem: pokazała się spod nich lufa trzyfuntówki. Paka z amunicją stała pod oknem i przy niej na rogożach spało dwóch kanonierów.

- Sam diabeł jej nie wypatrzy! Plunie rychtyk w Zapiecek i Piekarską. Niech jeno moja kokoszka zagdacze, a psia twarz słoniowa polecą z mochów kłaki! - dowcipkował swoim zwyczajem, wyprowadzając porucznika na ulicę.

Zaręba poszedł na Zamek. W bramie pod Zegarową Wieżą trzymali straż mirowscy, należący do spisku. Rozkazał się prowadzić do dyżurnego oficjera. Strzałkowski,porucznik, z twarzą cudnego pazia i barami niedźwiedzia, płakał nad jakąś książką.

- Cóż tu nowego u ciebie? - spytał Zaręba siadając przy długim stole kordegardy.

- Poprosić porucznika Zakrzewskiego! Mój drogi, nie przeszkadzaj, jestem właśnie w najtkliwszym miejscu! - odparł rozbawionym głosem nie odrywając oczów od książki. Jakoś po chwili wpadł Marcin, zły jeno wielce i czymś podekscytowany.

- Powtórzę ci, com przed godziną posłał do Arsenału - udobruchał się nieco lulką, gdyż w królewskich antyszambrach palić nie było wolno - król wie na pewno, co się gotuje. O zmierzchu Ryx wprowadzał jakąś personę tajnym przejściem z biblioteki. W przeciągu wieczora prymas przysyłał aż dwa razy z listami. Wzywano na jakąś naradę Boscampa. Ankwicz konferował z hetmanem u Moszyńskiego. Pani Tyszkiewiczowa wywiezła od króla jakiś pak, dwóch lokajów ledwie go udźwignęło do pojazdu. O samej północy przylatywał kurier od Igelströma.

- List przejęty i odesłany do Arsenału. Równo z północą przerwana została wszelka komunikacja Zamku ze światem! - wtrącił Strzałkowski podnosząc oczy na nich.

- Nic o tym nie wiedziałem. Muszę wracać na służbę; król jeszcze nie śpi, może mnie potrzebować. Czy wiesz, Terenia w Kozienicach - zwrócił się żałośnie do Zaręby.

- Któż ją skazał na tak srogą pokutę?

- Juścić ojciec. Wyprawił pono jakąś scenę szambelanowej, Terenię zabrał i ekstrapocztą pod konwojem wysłał do domu. Rozumiesz co? Bądź zdrów!

- Czekajże. Na cóż się zdeterminowałeś? Za parę godzin uderzamy.

- Staję przy królu do ostatniego zdechu - rzekł z mocą - to moja psia powinność. Całą duszą jestem z wami, sam wiesz; źle czynię dla sprawy, ale królewskiej osoby nie odstąpię.

- W nagrodę wierności podyndasz z nim na jednym postronku - zadrwił Strzałkowski.

- Ale nie powiedzą, jako Marcin Zakrzewski nie dopełnił swojej powinności.

- I z Rawyś rodem, wierny trubadurze, proszę! Dziwno, żeś się taki uchował. Marcin wyleciał z furią. Zaręba stanął w jego obronie, gdyż Strzałkowski, wyznający najskrajniejsze jakobińskie opinie, był prawą ręką Chomentowskiego, ale porucznik jęknął:

- Nie przeszkadzaj! Manon skazują na deportację. Rozumiesz otchłań cierpienia? Tyle wdzięku i tyle miłości! O nikczemna przemocy! - i zalał się rzewnymi łzami żalów. Zaręba wzruszył wzgardliwie ramionami i wyszedł, a znalazłszy się znowu na Starym Mieście wstąpił do księdza Meiera. W obszernej i długiej sieni natknął się na nieoczekiwany zgoła obraz. Przy kilku tarabanach siedziały kupy oberwanego ultajstwa, grali w chapankę, gęsto ją zakrapiając anyżówką. Przy krzywych łojówkach ledwie dojrzał ponure spojrzenia, zbójeckie gęby i miny prawdziwych obwiesiów. Najróżnorodniejsza broń błyskała pod ścianami. Była to przyboczna asysta Konopki, pozostającego pod wodzą Piotrowskiego. On sam spał w pierwszej izbie, rozciągnięty na kanapie; nie przeszkadzały mu łomoty drukarskiej prasy ni gwar kilku kobiet, składających odbite właśnie karty jakiejś odezwy do koszów i zawiniątek.

W drugiej stancji pod oknemksiądz Meier siedział nad jakimś rękopisem.

- Jest Konopka? Szukam go już od południa.

- Konopka na czułych pożegnaniach u swojej bogdanki - odpowiedziała Andzia, podnosząc głowę z księżego posłania - wiem, że tam wszedł jeszcze o zmierzchu.

- I ty z nami! Czekasz na sygnał? Że się to nie boisz? - dziwił się podchodząc do niej.

- A cóż to szlachetna osoba myśli, że ja nie człowiek jak i drudzy? - wywarła gębę - zobaczy mnie osoba przy robocie, będę na żywo rozrywała, choćby pazurami!

- Powiedziałem bez złej myśli. Żal mi Andzi. Kule nie szczędzą nawet pięknych dziewczyn.

- Dałabym na sto mszów, żeby mnie pierwsza kula nie minęła - zaszlochała.

- Co ci się stało? Andziu, może potrzebujesz pomocy? - usiadł przy niej na łóżku.

- Jestem jak ten pies, co się wyrwał hyclom! Porucznik nie wie, ale gdyby nie Piotrowski, to bym już z ogoloną głową siedziała w Prochowni. Znajdę, kto mnie wydał marszałkowskiej psiarni. Przycupili mnie w domu,

narobiłam piekła, posłyszeli somsiedzi, ktoś doniósł Piotrowskiemu, zebrał naprędce swoich i już na Mostowej, spod samej Prochowni mnie odbił. Nie mieli prawa do mnie, podatki płacę, na swoich gratach siedzę, zgorszenia nie daję. Za przyczynę dawali, jakobym w Café au bon Gout robiła awantury po pijanemu. Byłam tam z Diwowem i juści za kołnierz nie wylewałam, ale oficjery potłukły szyby i co się dało. Niech sobie ich karzą, a ode mnie wara! Najadłam się wstydu, że do sądnego dnia nie zapomnę. Niech mi nos spuchnie jak karmelicka bania, jeśli ja to daruję! Człowiek jestem czujący i taka dobra, jak i te uherbowane lafiryndy, a może nawet lepsza, bo ojczyzny wrogom nie sprzedaję - opowiadała wybuchając na przemian to płaczem, to gniewem i żalami.

Tyle dokazał współczuciem, perswazją i poczciwymi słowy, że zasnęła utulona. Wyniósł się nie przemówiwszy do księdza Meiera, który ani zauważył jego obecności. Przedostał się do winiarni Fukiera, gdzie miał się spotkać z Kilińskim. Majster już się tam zabawiał od paru godzin z kamratami. Zajmowali ciasną stancyjkę od podwórza, dobrze schowaną przed oczami. Parę flaszek stało dokoła świecznika na dużym okrągłym stole. Śpiewali Godzinki jakimiś dziadowskimi, jękliwymi głosami. Jakiś starszy, chudy jak wiór, łysy, z obwisłymi siwymi wąsami, w rogowych okularach na czerwonym nosie, śpiewał z otwartej książki. Zarębie spomniały się stryja Onufrego z kumami słynne rekolekcje w podziemiach. Te mu się wydały bardziej na miejscu. Pili mało wiele, a śpiewać się zdawali z czystej pobożności.

Majster złożył relację o swoich ostatnich zarządzeniach; były pomyślane na każdą okoliczność chytrze i przewidująco. Niektóre zdumiewały zuchwałością.

- Waści karmiono szpakami - wyrzekł ze szczerym uznaniem Zaręba.

- Ma się głowę na karku nie tylko dla proporcji! Moja maksyma: Gdzie nie poradzi siłą, tam fortelów spróbować.O nic ja się tak nie turbuję, jak żeby zaraz z miejsca capnąć za kark Igelströma. Sierakowskiego ludzie, ze sto wybranego chłopa, same tęgie bykokłuje, rzucą się na ambasadę znienacka. Drabiny, osęki, pakuły maczane w smole i wszystko potrzebne do szturmu już nagotowane. Pan porucznik odchodzi? Napijmy się...

- Przejdę się trochę, dopiero trzecia! Wolność i Kościuszko, mospanowie!

- Wolność i Kościuszko! - odkrzyknęli zrywając się z miejsc.

Zapragnął wrócić do siebie na kwaterę, ale na powietrzu poczuł naraz niesłychane znużenie. Pod kamienicą Baryczków przysiadł na kamiennej ławie, aby nieco odpocząć i zebrać myśli. Ciemno było jak w piwnicy, wiatr ustawał i rozpościerała się głucha, niepokojąca cisza. Wilgotny ziąb przejmował do kości; okręcił się burką i przyparłszy się do muru ani wiedział, jak zasnął. Gdy otworzył oczy, już niebo poszarzało i ratuszowa wieża wynosiła się jakby z głębin mrocznych topieli. Nie mógł się przezwyciężyć, same oczy się zawarły i sen go znowu przytulił.

Wstawał dzień, modrawe świty rozlewały się w ulicach, że domy dawały się widzieć jakby zanurzone w przemglonych wodach. Rosy obficie ściekały z dachów. Nad połacią domów od strony Wisły niebo poczynało się rumienić, powiało jakieś tchnienie niepojętej lubości, zaświegotały pierwsze jaskółki, okna wysokich pięter zagrały różaną farbą bladych zórz.

Naraz zerwał się na równe nogi.

Daleki grzmot strzału armatniego rozdarł ciszę i pomnażał się echami.

Jeszcze słuchał, kiedy zadzwonił dzwon od Fary, bił w jedną stronę, ponuro, mocno, gorączkowo, na trwogę, a za nim wnet zahuczał drugi, potem trzeci, czwarty, dziesiąty i po chwili dzwoniły już ze wszystkich stron i ze wszystkich kościołów jednym ogromnym jak świat niebosiężnym głosem, jakoby stado orłów lecących nad miastem zaśpiewało spiżową pieśń na bój, na śmierć, na zwycięstwo!

Miasto zerwało się ze snu. Powiał ognisty dech wojny. Zbrojny lud wysypywał się z domów, zaturkotały wytaczane armaty, rozlegał się miarowy tupot maszerujących oddziałów, leciały twarde słowa komend, w mrokach ulic zaczerwieniły się bojowe sztandary, na wszystkich posterunkach zaczęły bić tarabany i suchy, nieprzerwany, bojowy grochot brzmiał niby nadciągająca burza.

I naraz ze wszystkich piersi buchnął straszliwy, wstrząsający krzyk:

- Do broni, obywatele! Do broni! Do broni!

Rozdział IX Dzień 17 kwietnia

Generał Cichocki, zawieszony na wyniosłej baszcie Arsenału, toczył orlimi oczami po mieście wynurzającym się z ciemności. Czuwał już tam od samej północy. Wyglądał świtania. Niekiedy zbiegał na baterię, przemykał się wskroś dziedzińców zapchanych zbrojnym ludem, wskroś mrocznych kazamat pełnych żołnierstwa, wyzierał strzelnicami, stawał na szańcach od strony Nalewek i w głębokim skupieniu nasłuchiwał

głuchego milczenia nocy, jakoby oddech śpiącego huraganu brał w siebie.

Straże stały na swoich miejscach nieporuszone jak posągi, trzeszczały płonące lonty, szmery westchnień stawały się podobne szmerom opadającej rosy. Noc była jeszcze. Wraz z pierwszymi zorzami dźwięki jakiejś godziny zahuczały w cichości niby gromowe uderzenia młotów. Dreszcz wstrząsnął ludźmi, załomotały serca. Nadchodziłapora.

Jakiś strzał armatni rozdarł ciszę i lunęły ostre karabinowe salwy.

- Kapitan Kosmowski uderza na Żelazną Bramę! Kanonierzy, na miejsca!

Dzwony jęły podnosić niebosiężne larum: biły od Zakroczymskiej, biły od Freta, biły od Starego Miasta, biły z Krakowskiego, biły z Leszna. Rozdzwoniło się wszystko powietrze. Spiżowy krzyk spadał w uśpione i mroczne ulice jak pioruny mury wstrząsające. Powiała groza. Wybuchały jakieś zgiełkliwe, przerażone głosy. Śmierć zdała się łomotać do wszystkich domów. Bito gwałtownie w bębny. Ponure głosy trąb huczały ze wszystkich stron. Zadudniała ziemia, całe gromady spieszyły ze wszystkich sił do Arsenału.

Na Długiej dał się słyszeć tętent konnicy, wrzaski i gęsta, bezładna strzelanina. Jeszcze chwila i od strony Miodowej zamajaczyła chmura koni, ludzkich głów i rozwianych proporców. Pędzili jak nawałnica całą szerokością ulicy, aż grały koniom śledziony.

Pierwsze i trzecie działo: Cel! Pal! Nabijaj! - rozległa się spokojnie komenda.

Zatrzęsły się mury. Szwadron Kawalerii Narodowej dopadł nad fosy Arsenału; ciężkie kule armat osłoniły go przed chmarami napastliwego kozactwa. Wraz też zagrały bębny i spod murów wystąpiły piechoty prażąc rzęsistym ogniem nieprzyjaciela. Pierzchnął i rozwiał się jak dym znacząc jeno drogę trupami ludzi i koni.

Arsenał przybrał bojową postawę. W jakimś modlitewnym skupieniu kanonierzy zajęli swoje miejsca na bateriach; zadymiły rozpalone lonty. Odsłoniętymi strzelnicami wyjrzało tysiące luf. Piechoty stanęły pod bronią. W dziedzińcach wszystko czekało tylko sygnału; armaty w zaprzęgach, konnowody na koniach, jaszcze w cugach.

Na basztach wywieszono bojowe znamiona, jakoby archanioł wojny powiał krwawymi płachtami. Przywitał je powszechny okrzyk, bębny i sprezentowana broń. Z miasta dochodziły coraz gęstsze odgłosy

strzałów, bicia dzwonów i grochotania bębnów.

- Do broni! Do broni! - wzmagał się krzyk ogromny, jakby domy domom, ulice ulicom i ziemia niebu podawały ten święty nakaz głosem huraganu, grzmotami gromów.

- Giesler z pontonierami nadciąga ogrodem. Moskali ma na piętach - meldowano Cichockiemu.

Jakoż w modrawym powietrzu zaczerniała zwarta kolumna. Dwieście pięćdziesiąt chłopa maszerowało podwójnym krokiem, rwali z karabinami w garściach, gotowi do kontrataku. Pułkownik Giesler prowadził, na flankach tarabany biły pobudkę.

Od dziedzińca Krasińskich sypały się za nimi moskiewskie salwy.

- Półbateria. Cel! Pal! Nabijaj!

Właśnie dopadali wywartej bramy, gdy okrył ich grzmot i płaszcze dymów. Armaty powstrzymywały moskiewskie piechoty.

Cichocki uradowany pomnożeniem obrońców rozkazał dać im wypoczynek, ciągnęli bowiem z Pragi, a sam poleciał na front Arsenału, do niskich okien, pod którymi kłębiły się już całe tłumy; skoczył na parapet i zakrzyczał:

- Do broni! Do broni, obywatele! - i jął wyrzucać bojowe rynsztunki.

W drugim oknie czynił toż samo pułkownik Dobrski, w trzecim Chomentowski. Tłum zawrzał okrzykami, a tysiące wyciągniętych drapieżnie rąk chwytało w powietrzu lecące karabiny, szable, torby nabojów, piki, kosy i siekiery na długich rękojeściach.

- Komendant wolonterów, sam tu! - zawołał generał.

Wystąpił Krieger, starszy z konfraterni kupieckiej, młodzian ognisty, wyniosły, jastrzębiowi z twarzy podobien. Sylwetkę Kościuszki miał przypiętądo kapelusza, gołą szablę w garści, przepasany przez pierś czerwonym bandoletem, na którym bielił się napis: "Równość, wolność, braterstwo." Zasalutował przed Cichockim.

- Uważaj, coć rzeknę: wojska do walk frontowych, a zbrojny lud ma uderzać na tyły i boki. Nękać wroga w sposób, jaki nastręczą okoliczności, oto pryncypalne zadanie wolonterów! Ruszajcie z Bogiem! Zwycięstwo albo śmierć!

- Zwycięstwo albo śmierć! - odkrzyknęło tysiące i potrząsając bronią ruszyło na Bielańską. Na Lesznie zagrały armaty, trąbki, karabinowe salwy i dzika wrzawa walki buchnęła w niebo, a po chwili z rogu

Przejazdu ryknęły moskiewskie ciężkie działa i grad kul posypał się na mury drąc tynki, łupiąc gzymsy i futrowania okien. Dymy i kurz przysłoniły ulice, zaś pod tą osłoną gęsta kolumna piechoty występowała do szturmu.

Tego właśnie czekał Cichocki, bo gdy zbliżyli się na jakieś dwieście kroków, plunął im w twarze kartaczami. Straszliwy krzyk wstrząsnął powietrzem. Ale batalion moskiewski wziął krok podwójny i z nastawionym bagnetem leciał naprzód.

Arsenał zaśpiewał szaloną pieśń ognia i żelaza. Zadymił jak wulkan.

Przy biciu bębnów, z rozwiniętymi sztandarami Chomentowski wypadł z piechotą.

- Hura! Hura! - wrzasnęły moskiewskie roty.

- Wolność i Kościuszko! - odkrzyknęły polskie szeregi. Runęli na bagnety z taką furią, że nieprzyjacielska linia nie wytrzymawszy uderzenia podała się w tył, pękła i poszła w rozsypkę. Kawaleria skoczyła za pierzchającymi, ale powstrzymały ją armaty i trąbki z Arsenału, wołające na powrót.

Moskale cofnęli się na Leszno i tam ustawicznie niepokoił ich lud, bowiem wciąż słyszeć się dawały strzelaniny, wrzaski, a niekiedy i huki armatnie.

Arsenał przycichnął, a natychmiast po odparciu szturmu generał Mokronowski w otoczeniu paru konnych pojechał na Zamek.

Była to chwila, gdy spod pierwszych świtań miasto jęło się wynosić jakoby z modrawych odmętów i kiedy na Starym Mieście Kiliński rozbroił miejskie straże i obsadziwszy Ratusz stanął na czele zbrojnego ludu.

- A teraz capniemy Igelströma! Naprzód, obywatele! Za mną! - krzyknął i błysnąwszy szablą powiódł swoją kohortę Wąskim Dunajem.

Zaręba z połową marszałkowskich dragonów postępował w ariergardzie.

Maszerowali prędko i sprawnie, i z wielkim animuszem, a ledwie wyminęli Piwną, gdy rozległy się za nimi strzały i wrzaski: to Kazanowski z garścią wolonterów dobywał miejskiego domu na rogu Nowomiejskiej, gdzie się zamknęło kilkudziesięciu Moskali.

- Kupą, obywatele! - sprawiał swoje szeregi Kiliński już na Podwalu. - Biegiem! Biegiem! Paruset wybranego chłopa, zbrojnego w strzelby, kosy i topory, poniesło się jak burza. Spóźnili się, niestety: ulica przed

pałacem zapchana już była piechotą i jazdą.

- Naprzód! - ryczał Kiliński. - Naprzód! Bij, zabij! Bij, kto w Boga wierzy! Rzucili się na regularne wojska z nieopisanym męstwem i zajadliwością. Przywitał ich gęsty, rotowy ogień; zawahali się nieco, lecz kiedy kozacy ze świstem i krzykiem zaszarżowali, zaczęli się cofać pozostawiając niemało trupów i rannych.

Zaręba osłaniał odwrót odcinając się jakdzik napastliwej psiarni i doprowadziwszy rozprószonych pod zasłonę kamienic Wąskiego Dunaju, tknięty nagle jakimś okropnym przewidywaniem, krzyknął na dragonów i spiąwszy konia ostrogami pognał niby wicher przez Stare Miasto na Zapiecek. I ledwie był zdążył! Już tam panował niesłychany popłoch, lamenty i ludzie biegali jak obłąkani, bowiem Piekarską niby wezbrana groźnie rzeka płynęła zwarta kolumna moskiewskiej piechoty. Szczęściem maszerowali z wolna, zabawiając się po drodze rabowaniem domów i pastwieniem się nad mieszkańcami. Uderzył na nich ze swoją garścią i nie powstrzymawszy musiał się cofnąć w Stare Miasto.

Chwila była groźna i decydująca. Zjawił się Kiliński i wnet, co było jeno pod ręką, wozy, beczki, kamienie, stragany i bramy furt, uformowały spiętrzoną barykadę, zamykającą wejście w Rynek, za którą przyczaili się wolonterzy. Zajęto narożne domy i wszystkie okna obsadzono strzelcami. Konopka ze swoimi ultajami obsadził część ulicy Piwnej. Kolumna dosięgnąwszy Zapiecka zaczęła się formować do szturmu.

Zaręba na czworakach przedostał się do sklepu Kłaczkowej. Kanonierzy spokojnie stali przy ukrytej armacie. Staszek trzymał zapalony lont. Porucznik narychtował działo, nastawił kąt strzału i gdy tarabany zagrzmiały do ataku, a kolumna ruszyła ostrym krokiem, trzasnął w nią kartaczami. Równocześnie z domów i spoza barykady rozpoczęła się rzęsista strzelanina.

Kolumna rzuciła się nieco w bok niby zwierz ugodzony znienacka.

Ryknął drugi strzał, roznosząc śmierć i zamieszanie. Moskale zaczęli się cofać w porządku, kierując gęsty ogień na domy i barykadę.

Armata zaryczała po raz trzeci, a wraz też z Piwnej uderzył Konopka.

- Bij psubratów! Bij! Za mną! - wrzasnął Kiliński rzucając się z wolonterami na Moskali. Ze wszystkich okien posypały się na nich strzały, cegły, ławy, stoły, donice z kwiatami i gary wrzącej wody. Powstała dzika kotłowanina. Lud rzucał się na cofające się szeregi z drapieżnością wygłodniałych wilków. W ciasnej i mrocznej ulicy straszliwe

wrzaski, grzmoty bębnów, huki wystrzałów i brzęki rozbijanych okien przewalały się niby orkan. Topory, bagnety, kosy, piki i drągi migotały ulewą błyskawic i piorunów. Raz po raz wybuchał przerażający ryk mordowanych. Bito się bez pardonu i miłosierdzia. Komu brakło broni, zabijał pięściami i rwał zębami. Nie było zmiłowania. Kto padł, ginął zatratowany, a któren z moskiewskich gemejnów dostał się do niewoli, tego następujące z tyłu kobiety i wyrostkowie rozdzierali żywcem. Z powodu gorącości potyczki, ciasnoty miejsca i zawziętości niepodobna było temu przeszkodzić.

Kiliński walczył na przedzie i tylko słychać było niekiedy jego potężny głos.

- Naprzód! Bij, zabij! Naprzód! Bij! Właśnie już byli Moskalów zepchnęli na Piekiełko, gdy jakiś konny dopadł Zaręby.

- Major Ropp wzywa pana porucznika. Moskale atakują Nowomiejską Bramę. Zagrała dragońska trąbka, kiedy z innej strony przyleciał nowy ordynans.

- Porucznik Strzałkowski prosi o armatę!

Zaręba wydawszy stosowne polecenie Staszkowi popędził z dragonami na Freta.

Zasię armatę wyniesiono ze sklepu Kłaczkowej i pociągnięto na Zamek, gdzie już wybuchnął popłoch iniesłychane zamieszanie. Strzałkowski bowiem na odgłos pierwszych strzałów i bicia dzwonów zebrał swoją kompanię w dziedzińcu i zagarnąwszy plutony gwardii pieszej, które miały go zluzować, kazał trąbić na wymarsz. Sprawiło to taki skutek, że z królewskich pokojów przyleciało kilka osób z Ryxem na czele.

- W imieniu króla zabraniam wymarszu. Co czynisz, nieszczęsny? - wrzeszczał groźnie.

- Formuj się! Kolumna drożna! Stać! Nabijaj! - komenderował spokojnie porucznik. Zatrzaskały stemple, nabijano pospiesznie i w dowolnym tempie, jak czasu bitwy. W bramie Pod Zegarem zbierało się uzbrojone pospólstwo. Od Piekarskiej leciały bitewne wrzawy, granie trąbek, bębnów i strzały. Gdzieś z miasta huczały armaty, a nad głowami coraz potężniej rozlegało się ponure bicie dzwonów. W mrocznych jeszcze dziedzińcach zamkowych zapanowało zamieszanie i trwoga, zwłaszcza gdy warty opuściły swoje stanowiska.

- Panie poruczniku, armata już czeka! - meldował zaziajany Staszek.

- Podnieś chorągiew! Artyleria na czoło! Ile masz nabojów?

- Trzydzieści! - odparł Staszek stając przy armacie z zapalonym lontem.

- Kolumna, krok podwójny! Marsz! - wydobył szablę. Bębny zawarczały i kolumna ruszyła. Król w otoczeniu jakichś person zjawił się od strony sali sejmowej i zastąpił im drogę.

- Ani kroku! - zakrzyczał. Blady był, rozdygotany, z gołą głową i szpadą w ręku.

- Najjaśniejszy panie, wzywa nas honor i powinność! - wystąpił śmiało Strzałkowski.

- Wasz honor i obowiązek nakazuje wam pozostać przy mojej osobie - przemówił groźnie - bez mojego rozkazu nie wolno się wam ruszyć z miejsca. Król wam nakazuje!

- Ojczyzny jeno słucham i ona nas wzywa! Na ramię broń! Marsz!

- Wolność i Kościuszko! - zerwał się krzyk ogromny i oddział ruszył tak prędko, że król zaledwie zdążył usunąć się przed stratowaniem.

Strzałkowski zajął Krakowską Bramę i ubezpieczywszy strażami wyloty Senatorskiej i Podwala strzelał od czasu do czasu w kierunku pałacu ambasady. Wkrótce przyłączył się do niego Konopka i obsadziwszy strzelcami narożne domy rozpoczął polowanie na Igelströmowych ordynansów, próbujących się przedrzeć przez kordony. Nie udało się to ani jednemu.

Tymczasem Zaręba poniósł się z dragonami jak wicher do Nowomiejskiej Bramy i wpadł w odmęt walki, jaka się tam toczyła z całym batalionem kijowskich grenadierów pod wodzą Titowa, który na odgłos rozruchów porwał się ze stanowiska przy kościele Panny Marii na Nowym Mieście pragnąc przyjść z pomocą Igelströmowi. Nastawał mu nieco na pięty Sierakowski ze swoimi rzeźnikami; ale Titow nie pozwalając się wciągnąć w utarczkę przynaglał jeszcze wojska do prędszego pochodu. Prowadził cztery działa i miał szwadron kozaków w awangardzie. Maszerował z rozwiniętymi znamionami, przy hucznej kapeli kotłów, bębnów i brzękadeł, przerażających świstach, śpiewach i dzikich porykiwaniach. Ciągnął szumnie, jakby na podbicie wszystkiego świata. Spróbował skręcić w Świętojerską, lecz zaniepokojony ogniem armat, sztrychujących tę ulicę od strony Ogrodu Krasińskich, powiódł zwarte szeregi ku Długiej.

Do połowy Szerokiej Freta batalion maszerował nie zaczepianyjuż ani jednym strzałem, lecz skoro jego czoło zaczynało dosięgać Długiej, major Ropp, czuwający w Nowomiejskiej Bramie, przywitał je kartaczami i

gradem karabinowych strzałów.

Titow odpowiedział salwą wszystkich armat i rotowym, regularnym ogniem.

Zawiązała się gwałtowna bitwa.

Moskiewskie roty kilkakrotnie rzucały się do ataku na Bramę, lecz za każdym razem dziesiątkowane kartaczami, darte bagnetami i cięte szablami dragonów Zaręby, cofały się w coraz większym nieładzie.

Titow widząc daremną stratę czasu i ludzi, sprawiwszy jaki taki porządek w szeregach poprowadził je biegiem ku Długiej, ale w tejże chwili uderzono na niego ze wszystkich stron: Sierakowski z tyłu Wąską Freta, z boku od Świętojerskiej wypadł Rutkowski z wolonterami, z paulińskiego klasztoru następował zuchwale Kiliński, od czoła zaś Ropp zagradzał drogę kartaczami. Strzelano też ze wszystkich okien, dachów, sklepów i bram. Dymy przysłoniły ulice, od grzmotów i krzyków zadygotały mury.

Batalion bronił się słabo i rażony ze wszystkich stron, bity, szarpany, miażdżony gradami dachówek, kul i kamieni, zaczął się łamać, mieszać i oglądać za ratunkiem.

Wtedy Zaręba zuchwale uderzył na armaty, wyrąbał kanonierów i opanowaną baterię oddawszy Kilińskiemu runął z dragonami na rozbite szeregi, roznosząc je na szablach i kopytach. Batalion poszedł w rozsypkę. Rozpoczęły się straszliwe łowy. Lud prawie z gołymi pazurami rzucał się z niesłychanym męstwem na żołnierzów. Krwawe błoto zachlupało pod nogami. Stosy trupów zaległy pobojowisko. Ryki zabijanych i jęki rannych rozdzierały powietrze. Dymy przysłoniły ulice. Nie było już słychać komendy ni pojedynczych głosów. Wszystko tonęło w zgiełkliwym chaosie walki. Ucichły nawet strzały. Mordowano się białą bronią. Na darmo błagano łaski. Na darmo bronili się zrozpaczeni. Na darmo powiewano białymi płachtami. Nie dawano pardonu. Zabijano bez miłosierdzia i litości, tępiono do ostatniego. Tu i owdzie grenadierzy zwarłszy się w czworoboki próbowali stawić czoło bagnetem i kolbami. Lud spiętrzał się dokoła niby fala, spadał na nich z wyciem huraganów i rozszarpywał, marli z ponurą rezygnacją. Bito się kupami i potykano się pojedynczo. Bito się po sieniach i sklepach. Bito się w podwórzach i w domach, na każdym miejscu, gdzie dopadnięto uciekających. Widzieć się dawały kłęby ciał, taczające się po brukach w dzikim szale walki. Zwłaszcza przy wylocie Długiej bitwa dawała obraz przerażających jatek, krew spływała ku kościołowi Dominikanów formując niemałe kałuże.

Kosy, bagnety, rzeźnickie noże, drągi, topory, a nawet pazury i zęby pracowały tak rozwścieklone a skutecznie, że w godzinę z tysiąca grenadierów ocaliło się ucieczką na Miodową może ze trzystu gemejnów, reszta pocięta, niby krwawe snopy na żniwnym polu.

I lud poniósł straty niemałe, szczególniej dużo było rannych.

Właśnie słońce już weszło, gdy trąby i bębny zagrały zwycięską fanfarę.

Dowódcy jęli nawoływać do szeregów i sprawiać wśród nich ład jaki taki.

Ściągali pod kościół Paulinów z krzykiem niezmiernego tryumfu; maszerowali potrząsając zwycięsko bronią, osmaleni prochem, w krwawym błocie unurzani, w łachmanach, ociekającykrwią, cali w ranach, a z twarzami radosnymi jak ten wstający, cudny poranek wiosenny. Zasię z jakowychś nor i zaułków, z piwnic i ścieków wypełzły mrowia ultajstwa, rzucały się do uprzątania pobojowiska i obdzierania trupów.

Major Ropp, ledwie dyszący z utrudzenia, rozkazał Zarębie wziąć armatę i strzec wylotu ulicy Długiej, a Linowskiego z Casparim i dwoma działami pchnął do oczyszczenia dziedzińca Krasińskich i przerwania z tamtej strony komunikacji Igelströmowi, sam zaś wezwany przez pułkownika Poniatowskiego popędził z pół szwadronem Kawalerii Narodowej na Muranów przeciw następującym Prusakom.

- Brać armaty na szelki i naprzód! - rozkazał Linowski, szablą wskazując drogę. Setki rąk porwało je z uniesieniem i przy śpiewach i łoskocie bębnów popędzili na Świętojerską, pod kratę dziedzińca Krasińskich. Zajmowała go moskiewska konnica, zabawiająca się strzelaniem w ogród i po domach.

Linowski zaatakował ją armatami, zasię Rutkowski z domu Latura i Kiliński z Teatru jęli prażyć akuratnym ogniem i z wolna następując próbowali okrążenia.

Kawaleria cofnęła się w Miodową.

Linowski zajął dziedziniec, podsunął się do bramy wychodzącej na Długą i ustawiwszy armaty nieco z boku, rozpoczął strzelać w Miodową, zapchaną wojskami. Kiliński spoza krat raził celnymi strzałami, a Rutkowski opanowawszy narożny dom Collegium Nobilium strzelał z okien i z dachów. Wojska cofnęły się gwałtownie w głąb ulicy aż do pałacu Borchów. Ryki się tam podniesły i wrzaski jakoby w dzień ostatecznego sądu. Dał się widzieć srogi popłoch i zamieszanie. Bębny

grzmiały do ataku.

Linowski sam rychtował działa i przykładał lont, Caspari czynił toż samo; ale trzyfuntówki niewiele szkodziły nieprzyjacielowi, zaczęły już nie donosić.

Wówczas z Miodowej ryknęły ciężkie działa i zmietły polskich kanonierów, porucznik Linowski zginął rozerwany na strzępy. Lud pierzchnął uprowadzając jedną armatę. Gęste salwy pogoniły za nimi. Powrócili jednak z Casparim i porwawszy pozostałe działo zdążyli jeszcze schronić się w Swiętojerską. Moskale bowiem następowali głębokimi szeregami, oczyszczając przed sobą drogę armatami. Zajęli z powrotem dziedziniec i zdobywszy sam pałac, a nie mogąc się wedrzeć do ogrodu, gdy ogień Arsenału bronił przystępu, rzucili się do rabowania domu Latura i następnych. Druga zaś część wojsk zaatakowała Senatorską. Snadź Igelström postanowił rozerwać obręcz zacieśniającej go insurekcji. Wojska ruszyły z paradą przy rozwiniętych znamionach i dźwiękach kapeli. Piechota z bagnetem w ręku dopadła Senatorskiej, jakby do szturmu, ale przywitana straszliwym ogniem ze wszystkich domów, a kartaczami od czoła i z boku od Krakowskiej Bramy, cofnęła się w nieładzie pod osłoną armat i odległości. A domy nie przestawały ani na chwilę ziać morderczym ogniem. Strzelano z domu Teppera; strzelano z pałacu biskupów krakowskich; strzelano z pałacu Pod Gwiazdą Kossakowskich; a szczególniej i najrzęsiściej strzelano z domu Roeslera. A z rogu Koziej raz po raz rzygała kartaczami armata Kacpra z ojcem Serafinem na czele, którzy ją przyciągnęli od Kapucynów w najkrytyczniejszym momencie. Od Bramy strychowalulice Strzałkowski.

Pięć razy uderzały wyjące ze wściekłości hordy, poganiane nahajami kozaków i za każdym razem, jakby odbijając się łbami o nieprzełamany mur, cofali się pokrywając ziemię zabitymi i rannymi. Nie mogąc przełamać rozpoczęli strzelaninę spod domów i z krużganków kościoła Kapucynów, zaś od czasu do czasu bili z armat. Domy nie przestawały odpowiadać czyniąc się podobne wulkanom, nieustannie miotającym ogniem i grzmotami. Ojciec Serafin również niekiedy strzelał ze swojej armatki, a w przerwach porywał karabin i polował na upatrzonego, po czym najspokojniej powracał na stanowisko i do przerwanych pacierzów.

Nie milknące ani na chwilę bicie dzwonów, wystrzały, warkoty bębnów i wrzaski dawały poznać, jako insurekcja już na wszystkich wyznaczonych punktach wybuchnęła. Walczono na Lesznie, na Długiej, na Muranowie i na Faworach. Walczono również na Nowym Mieście, w paru miejscach

nad Wisłą, na Miodowej i na Senatorskiej. Z każdą minutą potężniały zgiełki walk i coraz więcej zbrojnego ludu wysypywało się w ulice, że równo ze wschodem słońca cała Warszawa utonęła w wojennej zawierusze i trzęsła się od grzmotu dział. Gorączka owładnęła miastem i wszystkie serca rozdygotały się trwogą zarówno jak i nadzieją. Na zewnątrz miasto dawało pozór obumarłego: sklepy stały zawarte, parterowe okna przysłonięte okiennicami, w wielu kamienicach furty były zabarykadowane, ulice zionęły pustką i trwogą. Jeno Krakowskie, od Zamku aż do ulicy Królewskiej, stawało się nadmiernie zgiełkliwe, bowiem co chwila przelatywali jacyś jezdni: cwałowały co koń wyskoczy oddziały kawalerii, turkotały ambulansowe wozy i amunicyjne jaszcze, przenoszono rannych, a najczęściej zbrojne gromady, wrzeszcząc: "Do broni!", bijąc w bębny i strzelając w powietrze przewalały się niby burza. Czasem brzęczały szyby, nie wiadomo przez kogo wybite, świstały kule i od grzmotu armat sypały się z kamienic dachówki. Psy też wyły w całym mieście od samego świtania i z domów, spoza okiennic i bram dobywały się ciężkie szlochy i rozpaczliwe jęki.

W kościołach klasztornych wystawiono Przenajświętszy Sakrament, przed którym mnisi śpiewali Suplikacje, zaś w zakrystiach, kruchtach i nawach opatrywano rannych.

Właśnie już było się słońce wyniosło nad Pragę, kiedy gdzieś od Nowego Światu zaryczały ciężkie działa i do Strzałkowskiego w Krakowskiej Bramie przypadł stary Żyd.

- Rozkaz generała Cichockiego dla komendanta Konopki! - bełkotał zadyszany. Zjawił się Konopka i odebrał karteluszek, w którym Cichocki rozkazywał mu, aby łącznie z Kilińskim uderzyli na tyły wojsk moskiewskich, walczących z regimentem Działyńskiego.

- Powiedz generałowi: Kiliński bije się na Freta, ja zaś natychmiast wyruszam - zdeterminował i zagwizdawszy w szczególniejszy sposób na swoją bandę, poprowadził ją Krakowskim Przedmieściem. Pociągnęli niby wilki na łowy, wyciągniętym szeregiem przemykając się pod domami, z karabinami w garściach. Był to wybór najgorszego ultajstwa; obdarci, nieledwie bosi, ale z minami zuchwałych obwiesiów, doskonale uzbrojeni, w jednostajnych czarnych kapeluszach z czerwonymi piórami, w bandoletach przez piersi z napisami: "Śmierć tyranom", dawaliobraz prawych sankiulotów. Trzymał ich żelazną ręką i mógł przemienić w bohatyrów wolności; tak ślepo byli mu posłuszni. Konopka zagarniając po drodze zbrojne kupy pod swoją komendę przynaglał do pośpiechu, gdyż

odgłosy bitwy były coraz żywsze. Jakoż regiment Działyńskiego już się cały pokazował w bojowej akcji.

Właśnie nastąpiła pora, kiedy pułkownik Hauman fałszywymi atakami przymuszał Moskalów do zwrócenia całego frontu przeciw Nowemu Światowi, by tym skuteczniej mogły wysłane oddziały zajmować flanki gotując się do generalnej rozprawy.

Moskale sformowali na Krakowskiem przed kościołem Świętego Krzyża potężny czworobok z dwóch batalionów piechoty, dwóch szwadronów jazdy i ośmiu armat ciężkiego wagomiaru. Dowodził nimi generał Miłaszewicz i pułkownik książę Gagaryn.

Hauman następował z Nowego Światu i z uporem, jakby próbując łbem rozbijać żelazny wał nieprzyjaciół, uderzał raz po raz. Odrzucany ogniem piechoty i kartaczami dział stojących pomiędzy pałacem Branickich a kościołem Dominikanów Obserwantów, cofał się aż do Wareckiej i sprawiwszy przetrzebione szeregi znowu atakował nie dając nieprzyjacielowi czasu do zastanowienia. Ponosił przy tym niemałe straty, ale mając na uwadze cel ostateczny, nie szczędził ludzi i nie ustawał. Przewłóczyła się ta walka całe godziny, lecz swego dokonał. Napastowany bowiem tak zażarcie nieprzyjaciel, sformowawszy front przeciwko niemu, a zasłoniwszy boki jazdą, ruszył wszystkimi siłami. Hauman profilując z ciasnoty ulicy wystąpił z tak szalonym odporem przeciw naciskającym batalionom, że te nie mogąc uderzać całym frontem, stłoczone na niewielkiej przestrzeni, a niemiłosiernie bite od czoła, były przymuszone do cofnięcia się aż za Świętokrzyski kościół. Ale w odwrocie wystąpiły moskiewskie ciężkie działa. Zadygotały od grzmotów domy i jakby nieustający huk piorunów rozdzierał powietrze. Dopomagały rzęsiste salwy piechoty, gotującej się do nowego ataku. Nim zdążyli uderzyć, Hauman wysłał co najcelniejszych strzelców, którzy opanowawszy wieżę Dominikanów, pałac Karasia i Świętokrzyskie dzwonnice, rozwinęli z nich morderczy ogień do kanonierów. Wspierała ich w tym przedsięwzięciu armata bijąca z rogu Świętokrzyskiej, a szczególniej druga, dobrze ubezpieczona na Sułkowskiem i strzelająca kartaczami.

I stała się rzecz wierze niepodobna; półbateria moskiewska, najbardziej wysunięta, zamilczała z braku obsługi. Kanonierzy leżeli wybici co do jednego. I niechybna śmierć porywała każdego ze śmiałków próbującego się do niej przedostać. Na próżno też jedne i drugie wojska chciały ją uprowadzić. Obie strony broniły sobie dostępu tak zajadle, że armaty

przez dłuższy czas stały opuszczone, pokryte jeno trupami i rannymi.

Naraz załomotały ponuro tarabany i Hauman poprowadził regiment do ataku.

Generał Miłaszewicz wytrzymawszy natarcie odpowiedział kontratakiem wszystkich sił.

Rozpoczęła się zażarta walka, prowadzona wedle surowych reguł sztuki wojennej.

Zrazu więc wszystko szło dziwnie sprawnie, akuratnie i niemal jakoby na paradzie.

Bębny biły twardo, ponuro i nieustannie. Tu i owdzie grały trąbki. Salwy karabinowe szły po salwach. Grzmiały kapele. Przelatywały ostre krzyki komend. Szczękały żelaza. Na krótko zrywały się tętenty konnicy. Dudniała głucho ziemia pod krokami tysięcy. Chmury modrawych dymów przysłoniły pobojowisko, rozdzierały je ogniste smugi wystrzałów. Niekiedy wynosiłysię żółte znamiona z czarnymi orłami. Czasem bujna pieśń zrywała się z odmętów walki. Szeregi rozwijały się i zwijały wedle rozkazów. Dwa wojska, niby dwie groźnie spiętrzone fale, raz po raz uderzały na siebie ze wściekłością i rozbijając się o męstwo przeciwnika, spływały w głąb pozostawiając jeno zabitych i rannych.

Wracały jednak uparcie i niezmożenie, bijąc w siebie z coraz większą zawziętością.

Moskale ciężarem swojej masy, liczniejsi w dwójnasób, już zaczynali brać górę.

Owo w tym groźnym momencie zagrały nagle trąbki na flankach i polskie oddziały runęły na nich równocześnie ze wszystkich stron.

Porucznik Sypniewski mimo najcięższego ognia uderzył z kompanią fizylierów od pałacu Branickich. Od strony Sułkowskiego wystąpił porucznik Lipnicki, torując sobie drogę kartaczami. Z domu apteki za Świętokrzyskim kościołem wypadł podporucznik Woliński z chorążym Urbanowskim i niczym nie powstrzymaną lawiną bagnetów przedzierał się do armat. Porucznik Witkowski z dziedzińca pałacu Małachowskich prowadził kompanię i krokiem równym i zwartym szykiem rzucił się od razu na bagnety pozostawiając za sobą stosy trupów. Od Szkoły Rycerskiej pokazał się Sowiński z plutonami kadetów i wspierany załogą pałacu Mokronowskich i zbrojnym ludem, czynił niemałą dywersję. Szedł mu z pomocą kapitan Zabilski, potężnie szarpiąc moskiewską flankę.

Bitwa w bardzo krótkim czasie jęła przybierać inny zgoła obrót.

Osadzone w miejscu moskiewskie bataliony napadem z flanków, bite ze wszystkich stron i ogarnięte popłochem, zaczynały się mieszać, łamać i z wolna cofać. Skończyła się regularna bitwa i rozpoczęła rzeź. Zamilkły armaty. Bito się już na białą broń. Żołnierz potykał się z żołnierzem. Pierś uderzała o pierś. Wreszcie i karabinowe strzały przycichły, nie było czasu na nabijanie. Bagnet i kolba pracowały coraz zażarciej wśród tłoków i wrzasków. Już szable siekły migotem błyskawic i rozlegał się głuchy odgłos kolb i szamotań.

Na Krakowskiem, jakoby w kotlinie ocembrowanej murami pałaców, w jarzących promieniach słońca i pod wiośnianym niebem z niepokalanego błękitu srożyła się przerażająca zawierucha i w kurzawach, dymach i potokach krwi przewalała się od brzega do brzega z porykiwaniem orkanów. Dzika rozpacz wzięła się za bary z szaleństwem.

Połamane moskiewskie szeregi, napastowane z furią, gniecione ze wszystkich stron i spychane do środka, skłębiły się w olbrzymie wiry, szamotające się z dzikim wyciem w żelaznych pazurach insurgentów. Raz po raz jakieś roty zwarte w mury czworoboków, najeżone karabinami, pijane krwią, mordem i rozpaczą, rzucały się niby pocisk na przebój - i marły pod bagnetami zrąbane, bite na wszystkie sposoby i rozdzierane, że tylko nieludzki, okropny krzyk brzmiał po nich przez dłuższą chwilę i niósł się żałośnie w przestworza.

Działyńczycy jako lwy rzucali się w pojedynkę na całe roty; jako drapieżni, nieustraszeni orłowie spadali na całe stada. Walczyli z nieopisanym męstwem, z pogardą śmierci, z szaleństwem archaniołów zwalczających szatana. Bojowa furia jednako ponosiła wszystkich. Nie było już szarż -byli jeno bojownicy, rycerze, oswobodziciele, bohatyrzy!

- Wolność i Kościuszko! - ten ci jeno krzyk bojowy targał się z piekielnych chaosów bitwy.

Z tym hasłem na ustach walczyli. Z tym hasłem ginęli. Z tym hasłem zwyciężali.

Ale i wróg walczył mężnie i drogo sprzedawał swoje życie. Miłaszewicz zrozumiawszy przegranę nakazał cofać się krok za krokiem w stronę Królewskiej.

Ale wtem pokazała się od Wizytek potężna gromada uzbrojonego ludu. Straszne kosy zalśniły w słońcu, las pik zakołysał się nad głowami. Konopka spieszył na przedzie ze swoimi obwiesiami. Z niesłychanym wrzaskiem ponieśli się na moskiewskie szeregi.

Ruszył im naprzeciw książę Gagaryn z jazdą i odrzuciwszy impetem nieco w tył, chciał się salwować ucieczką w Królewską ulicę. Zastąpił mu drogę major Zeydlitz, który przedarłszy się przez Saski Dziedziniec uderzył z Końskiego Targu, rozbił i pognał pod ciosy sformowanych na nowo tłumów Konopki. I stało się, jak żeby gradowa ciężka chmura zwaliła się na szwadrony, porwała je piekielną mocą i zmiesiwszy w potworne kłębowisko jęła nimi miotać na wszystkie strony niby kupą uschłego listowia. Gromowe ryki rozdarły powietrze. Nie dojrzał nad migoty broni, nad jakieś majaczenia ludzi, twarzy, koni, rąk i ciosów. Nie usłyszał nad obłąkańcze wycia i głuche łomoty jakoby tysięcy cepów bijących zapamiętale i nieustannie. Czasem kwik koński zagórował na mgnienie. Chwilami zaś huragan zdawał się przycichać, że biły w niebo jęki okropne, charczenia, zgrzyty żelaza, odgłosy szamotań i pojedyncze wrzaski mordowanych.

Walka była krótka i tak mordercza, iż zaledwie kilkunastu kawalerzystów zdołało się wymknąć; reszta leżała zwalona krwawym omłotem śmierci, wraz ze swoim dowódcą księciem Gagarynem, który pono uderzony od kowalczyka z Saskiej Kuźni rozpaloną sztabą, padł z rozbitą głową.

Konopka rzucił się po tym zwycięstwie z sukursem Haumanowi.

Podobien bogom z urody, bez kapelusza, z włosem w rozwianych puklach, blady, z piorunami w oczach, wzniosły, z szablą w ręku, okrwawiony, płomienisty a baczny na ewenta walki, prowadził lud, pierwszy rzucając się do boju i roznosząc śmierć i przerażenie.

Ale Moskale już zaczęli ciskać broń, wołać pardonu i powiewać białymi płachtami.

Nieprzyjaciel, zniesiony, gęstym trupem pokrył pobojowisko. Umilkła bojowa zawierucha, natomiast tym okropniej rozbrzmiały jęki umierających, rannych i błagania litości.

Chwila była jedyna, kiedy Miłaszewicz przypadł do Haumana błagając o życie.

- My pokonanych nie mordujemy! - odpowiedział mu wyniośle pułkownik i odebrawszy szablę rozkazał Konopce, by pozbieranego niewolnika odprowadził do Prochowni na Mostową. Regiment pomaszerował w stronę Zamku wśród nieopisanego entuzjazmu tłumów, jeno kapitan Mycielski strzegący cały czas bitwy tyłów na Wareckiej, pozostał z jedną armatą przed Saską Kuźnią dla ubezpieczenia wylotu

Królewskiej ulicy.

Wieść o zwycięstwie błyskawicą obleciała miasto wzbudzając wszędzie niesłychaną radość i podnosząc serca. Z całego śródmieścia, kto jeno żyw, leciał naprzeciw zwycięzców maszerujących w bojowym ordynku, z rozwiniętym sztandarem, przy grzmiącym łoskocie kotłów, graniu trąb i piszczałek. Nieustające owacje przeprowadziłyich po drodze, co tak zatrudniało w marszu, że dopiero o samym południu stanęli pod Krakowską Bramą. I natychmiast nie bacząc na znużenie tylogodzinne walką, parę kompanii poszło na ochotnika w pomoc ludowi, daremnie szturmującemu pałac Igelströma na Podwalu.

Prawie o tej samej porze na kwaterze komendanta w Arsenale zebrano się na krótką naradę. Brali w niej udział: Cichocki, Deybel, Orłowski, Giesler, Chomentowski, Dobrski oraz paru młodszych oficjerów. Tak jednak byli zgorączkowani oczekiwaniem wiadomości od Haumana, że nikt nie zdobył się na rozpoczęcie dyskursów. A jakby na dobitkę ordynansi, wysłani do powzięcia języka, nie powracali. Wybiło już południe, meldowano o jakowychś niezwyczajnych wrzawach pod Zamkiem, o zmilknięciu strzałów na Krakowskiem, ale rezultat bitwy pozostawał jeszcze niewiadomym. Najgłębsze zaniepokojenie targało sercami.

Natomiast nieustannie przychodziły wiadomości z drugich stron miasta. Przynosili je żołnierze, to kobiety, to Żydzi, to nawet dzieci, a najczęściej kwestarze. Składano je ustnie, ale trafiały się i relacje pisane ołówkiem na zmiętych, często zakrwawionych karteluszach. Na ogół brzmiały pomyślnie, tak jednako bałamutne w szczegółach, zwłaszcza co do ruchów wojsk moskiewskich, że porucznik Kubicki, który je przyjmował, aż potniał z denerwacji, nie mogąc z nich wymiarkować jasnego obrazu walk i sytuacji; każde bowiem przesunięcie stanowisk powinien był oznaczać na wielkiej plancie Warszawy czerwonymi lub niebieskimi szpilkami. Na próżno też meldował swoje wątpliwości, nie dawano uwagi jego słowom.

Dobrski często wybiegał w dziedzińce i powracał coraz chmurniejszy. Chomentowski tak zawsze panujący nad sobą i zamknięty, wciąż szukał okazji do sprzeczek. Orłowski widział wszystko na czarno, Deybel mimo lat i reumatyzmów snuł się ustawicznie po kwaterze zrzędząc i strofując. Giesler, ukryty w kłębach dymów, klął nieustannie i spluwał. Młodsi zaś, jak Banczakiewicz i Pieściński, siedzieli pod oknem obgryzając paznokcie z tłumionej wściekłości. Tylko jeden generał Cichocki wydawał się być

spokojnym. Z jego szerokiej i krótkiej twarzy niepodobna było wyrozumieć prawdziwego stanu duszy. Szare, głęboko osadzone oczy patrzyły zimno i bacznie, zdawał się jeno wciąż nasłuchiwać, przy czym drgała mu dolna warga i na policzkach występowały czerwone plamy.

Jakieś bębnienia rozległy się w dziedzińcach. Rozkazał dowiedzieć się przyczyny.

- Wolontery Kilińskiego przynieśli trupa Linowskiego i kanonierów - meldowano.

- Żeby mi trwożyć wojska! - zakrzyczał groźnie. - Kto śmiał się rozporządzać?

- Taki widok może pobudzić żołnierzów do słusznej zemsty! - wystąpił Chomentowski. Generał nie podjął rzuconej rękawicy, odwrócił się i zamilkł. Zamilkła i reszta. Dalekie wrzawy bojów przedzierały się na kwaterę słabymi echami. Cichocki niecierpliwie otworzył okno. Upajające powiewy wiosny, przesycone słońcem i zapachami wtargnęły do niskich, zimnych i zadymionych izb. Dały się słyszeć wróble świergotania, odgłosy strzałów i dzwonienia napływały żywiej i rozgłośniej.

- Porucznik Lipnicki! - zameldował żołnierz otwierając drzwi na rozcież. Pokazało się w progu jakoby widmo człowiecze, blade, okrwawione, w podartym mundurze.

- Powinny raport pułkownika Haumana! - szepnąłusiłując się wyprężyć.

- Rannyś! Cyrulika! - rozkazał Cichocki rzucając się na raport. - Zwycięstwo! Miłaszewicz zniesiony i w niewoli. Przeszło tysiąc niewolnika! Wszystkie działa zabrane!

- Melduję pokornie, jako spóźniłem się z raportem - suplikował się Lipnicki przyszedłszy nieco do siebie - przyczyna była, że na Wierzbowskiej ubito pode mną konia, zaś na Bielańskiej raniono mnie flankowym ogniem z Tłumackiego. Sporo czasu przeszło, nim potrafiłem się zebrać i dosięgnąć Arsenału.

- Ojczyzna ci tego nie zapomni - odpowiedział mu Cichocki zabierając się do głośnego czytania raportu.

Skupili się przy nim wszyscy. Relacja była obszerna i poruszająca wiele materii. Hauman dawał obraz aktualnych stanowisk moskiewskich, oparty na doniesieniach szpiegów. Konkluzja z tego wychodziła groźna, jako Moskale posiadając główne siły jeszcze nie naruszone i potężną artylerię muszą się pokusić o zdobycie Arsenału i pójść z pomocą Igelströmowi. Potwierdzały te mniemania zeznania jeńców, które w

aneksach dołączał do raportu.

- Wyprowadzą z dziesięć tysięcy regularnego żołnierza! - ktoś szepnął sfrasowany.

- Zliczymy ich po zwycięstwie! Radźmy, jak pobić te hordy! - rzucił wyniośle Cichocki. Zameldowano posłańca z pola walki.

- Powinny raport kapitana Mycielskiego! - objaśniał Kuba, fajfer od Działyńskich. Mycielski donosił o ruchach Klugena, młodszego Igelströma i o wyruszeniu spod rogatek Jerozolimskich głównych sił generała Nowickiego. Błagał również o ubezpieczenie Saskiego Dziedzińca, którym mogą przejść na Arsenał.

- Ani jednej zbędnej armaty, ani jednej zbędnej kompanii! - zabiadał Dobrski.

- Podporucznik Wroński! - rozkazał Cichocki, coś nagle zdeterminowawszy. Zjawił się przyzwany i stanąwszy w progu, bystro toczył oczami.

- Weźmiesz półbaterię sześciofuntówek, po sto strzałów na działo, w połowie kartaczowych, zapasowe jaszcze, rezerwowe cugi, obsługę i zajmiesz natychmiast Saski Dziedziniec.

- Wedle rozkazu, panie generale! - zasalutował cofając się zarazem do wyjścia.

- Czekaj! Mycielski z piechotą i wolonterami Konopki stoi przy Saskiej Kuźni, przyjdzie z pomocą. Powierzam ci stanowisko wagi najwyższej i ufam, jako spełnisz swoją powinność. Nie przepisuję ci porządku czynności, postąpisz, jak będziesz rozumiał. Z Bogiem!

- Ten młokos nie ma eksperyjencji! - mruknął niechętnie Deybel po jego wyjściu.

- Ale bardzo zdatny! Znam go bliżej i polegam na nim w zupełności.

Rada odbywała się pospiesznie, kiedy oznajmiono wysłańca od Kilińskiego. Majster donosił, jako Moskale w Dziedzińcu Krasińskich gotują się do wystąpienia. "Szarpać ich ze wszystkich stron i zatrudniać." Napisał krótki rozkaz Cichocki.

- Rotmistrz Radzimiński! Wołać natychmiast! - zakrzyczał, naraz porywając się z miejsca.

Stanął w progu rotmistrz ponury jak noc i milczący.

- Okryj waszmość swoim szwadronem Wrońskiego i przeprowadź do Wierzbowskiej. Po chwili rozległy się szalone tętenty i turkoty armat

pędzących galopem, a po mgnieniu i brzaski karabinowych wystrzałów, gdy bateria przelatywała w poprzek Długiej.

Znowu przylecieli z wiadomościami od Kosmowskiego z koszar Mirowskich.

Raport był krótki: Moskale na Lesznie formują się w kolumnę atakową.

Cichocki napisał rozkaz Kosmowskiemu, aby posiłkując Kriegera, kiedy nieprzyjaciel ruszy na Arsenał,uderzył mu na tyły i z flanku od Orlej i Solnej.

- Burza wzbiera i lada chwila zwali się na nas - zauważył spokojnie.

Jakby w odpowiedzi zagrały armaty od strony Miodowej.

- Na stanowiska, mości panowie! Na stanowiska!

Jakoż istotnie groźna burza, trzaskająca piorunami, nadciągała z paru stron. Była godzina druga z południa, kiedy zagrzmiały armaty najcięższego kalibru i rozpoczął się atak na Arsenał. Moskale występowali od Leszna, uderzali przez Ogród Krasińskich i głębokimi, zwartymi szeregami posuwali się ulicą Długą.

Huknęły naraz kapele, zabiły bębny, dzikie "Hurra!" wstrząsnęło ulicami i trzy potężne kolumny jak trzy tarany zionące ogniem dział z karabinów uderzyły na Arsenał. Ziemia zadygotała od grzmotów i czarne, duszące dymy przysłoniły słońce. Cichocki oblatując wszystkie stanowiska nakazywał surowo:

- Ani strzału! Stać na miejscach! Czekać komendy! Spokojnie!

Arsenał dawał podobieństwo korabia na spiętrzonych wełnach dymów, ognia i grzmotów. Wynosił się chwilami ze skłębionych tumanów i zapadał z powrotem. Milczał jednak niby skała nieporuszona wpośród rozszalałych żywiołów. Straszliwa zamieć działowych pocisków uderzała w mury ze wzrastającą siłą i gwałtownością. Moskiewskie piechoty przysuwały się coraz bliżej, prażąc nieustającym rotowym ogniem.

- Wszystkie baterie! Cel, pal, nabijaj - przeleciał nareszcie rozkaz Cichockiego. Arsenał przemówił głosami gromów i błyskawic.

Moskale drgnęli pod tą ulewą żelaza, lecz napierani z tyłu przez ściżbione masy, płynęli naprzód, niby wzburzona fala, coraz potężniej bijąca w kamienne tamy.

Chwila się stawała groźna i nieobliczalna w następstwa.

Arsenał bronił się ze wszystkiej mocy. Artyleria rozwijała najtęższy ogień. Armaty biły salwami. Każda strzelnica zionęła morderczym

ogniem. Strzelano z okien, murów, a nawet i dachów. Dziedzińce pełne były dymów i kurzawy. Nieludzkie wrzaski wdzierały się do wnętrza. Od gradów ciężkich kul, tłukących jakoby piekielnymi dziobami, wszystko się trzęsło i dygotało. Tu i owdzie spadały sufity na głowy obrońców, leciały zawieruchy cegieł i tynków. Otwierały się nagle wyłomy w ścianach. Waliły się mury. Padały wybite bramy. Jęki rannych rozdzierały powietrze. Niekiedy brandkule z piekielnym chichotem uderzały w dachy. Wybuchały pożary. Czasem granaty rwały się w zatłoczonych dziedzińcach. Moskiewskie baterie ciężkich dział nie ustawały ani na mgnienie bijąc takim huraganem żelaza, iż zdawało się, jako lada chwila wszystko się rozwali w gruzy i nie pozostanie kamień na kamieniu.

Arsenał bronił się niby lew osaczony.

W niskich izbach, salach i kazamatach, przepełnionych gryzącymi dymami, jakby na dnie rozszalałego morza leżała bełkotliwa cisza i wszystko odbywało się w spokoju i z niesłabnącą sprawnością. Żołnierze byli tak pełni ekstazy i skupienia, że obrona przybierała chwilami podobieństwo jakiejś dziwnej uroczystości. W bladych, na kamień stężałych twarzach, w rozpłomienionych oczach i w zwartych postawach widniała nieprzełamana moc i dostojeństwo. Śmierć krążyła dokoła. Śmierć wyła na każdym kroku. I śmierć drapieżnymi szponami szczerbiła szeregi. Nikt na to nie dawał baczenia. Nieulękle patrzyli w przeznaczenie. Każdy trwał niby skała naswoim stanowisku. Panowało przy tym głębokie milczenie. Po zabitych ścieśniały się szeregi i walka ciągnęła się dalej.

Słychać się jeno dawały komendy, szczęki armatnich zamków, zgrzytania wyciorów, jednostajne trzaski stempli, wybuchy i nieustający war szeptanych pacierzów.

Już ustawały ręce od pracy, parzyły lufy, ćmiło się w oczach i dech zapierały gorzkie, prochowe dymy. A od ciągłych grzmotów i wstrząśnień, bojowej gorączki, wytężonej uwagi wszystko zaczynało przybierać kształty straszliwego majaczenia. Ale od dowódcy aż do ostatniego gemejna jednako spełniali swoją powinność i jednako gotowi byli umierać.

Generał Cichocki wciąż był na wszystkich oczach. Zjawiał się wszędzie, gdzie był powinien, gdzie było potrzeba rady, pomocy i decyzji. Był duszą Arsenału i obrony.

Rozmawiał z Radzimińskim, stojącym z jazdą w dziedzińcu, kiedy właśnie zamilkły wraże armaty i buchnął krzyk niezmierny. Moskale

rzucili się do szturmu. Wyjrzał jakąś strzelnicą: masy wojsk, zjeżone bagnetami, pędziły na fosy i szańce.

- Wszystkie baterie kartaczami! Cel, pal, nabijaj! - rozkazał podnosząc perspektywę do oczów.

Zamigotała wstęga błyskawic i ulewą piorunów uderzyła w szturmujące szeregi. Nieludzki ryk wydarł się z piersi tysięcy. Jakoby kolczaste bicze pękających granatów jęły smagać, siec i rozdzierać na strzępy. Zawyły rozsrożone roty i dzikie, pijane wściekłością rzucały się niepowstrzymanie naprzód. I zdawało się, jako nic ich powstrzymać nie zdoła. Kładły się niby bór pod uderzeniem huraganu, zawalały fosy trupami i niczym nie zmożone rwały się do nowych szturmów. Ze ślepym męstwem, spiętrzonymi falami biły w Arsenał i miażdżone, podarte i zdziesiątkowane, jak fale odpływały gdzieś w głąb, aby za chwilę powrócić z jeszcze większą siłą i uporem.

Ale i Arsenał bronił się coraz potężniej, zwłaszcza iż na tyłach szturmujących kolumn podniosły się bojowe zgiełki i gęste strzelaniny. Zbrojny lud spieszył na pomoc.

Kiliński napadał z dwóch stron, szarpiąc na wszystkie sposoby. Od Freta grały działa Zaręby coraz bliżej i częściej. Z Leszna również ryczały armaty. Kapitan Kosmowski z Orlej, a Krieger od kościoła napierali zajadle.

Moskale, osaczani w żelazną obręcz powstańców i bici z Arsenału, zaczynali już nieco słabnąć, chwiać się, mieszać.

Pochwycił ten moment Cichocki. Trąbki rzuciły sygnały i piechoty jęły się pospiesznie wysuwać do kontrataków, kiedy naraz straszliwy huk wstrząsnął murami. Wschodnia baszta wyleciała w powietrze. Arsenał zadygotał aż do fundamentów. Olbrzymi słup ognia, dymów i murów targnął się posępną fontanną w górę i opadł zasypując rumowiskami dziedziniec i część ulicy Długiej.

Moskale w obawie dalszych wybuchów cofnęli się gwałtownie w tył, ale po chwili, profilując z gęstej kurzawy i dymów, runęli jak potok na wyłamane ściany.

Nie zaskoczyli jednak Cichockiego. Na rumowiskach już czekały piechoty z karabinami do strzału, armaty nabite kartaczami i wolontery z kosami.

Bitwa zawrzała z nową siłą i zawziętością bezprzykładną.

Traicznie długie chwile ważyło się zwycięstwo. Bowiem przychodziły

momenty, jako ciężka artyleria moskiewska i regularne wojska zdawały się brać widocznągórę i wtedy Arsenał, zalewany orkanami pocisków i falami szturmów, przybierał postać jakoby otwartej mogiły, broniącej się już bez tchu, bez pamięci, z rozpaczą szaleństwa i z niewysłowionym bohatyrstwem. Rozpacz podnosiła siły, rozpacz dawała moc nadludzką. Każdy walczył za dziesięciu. Każdy stawał się już ciosem niechybnie śmiertelnym. Każdy zmagał się ze wszystkimi. Chwilami milkły armaty, ścichały karabiny, ustawały nawet wrzaski, a jeno wśród ponurych rzężeń, jęków i przekleństw szamotały się dziko wojska, walczące białą bronią. Pierś łamała się o pierś, zgrzytały żelaza, charczały rozdzierane gardziele, trzaskały gnaty i wyły zbiesione gromady. Chwytano się już za bary i bito z wściekłością o ziemię, o mury, o działa i wozy. Przychodziły chwile, w których nie było nic nad głosy rozpaczy, mordów i niebłaganej nienawiści. Oślepiające migoty szabel, fontanny krwi, potworne rany, sztychy bagnetów, straszne ciosy kos, świsty spadających toporów, łomoty drągów, zakrwawione pięście, oszalałe oczy, krwawe maski twarzy, obłąkańcze ruchy, czasem salwa, niekiedy jakiś podziemny ryk tratowanych, niekiedy warkoty bębnów, trąbki jazdy następującej z flanków, obłoki dymów - oto jakby zjawiony obraz szaleństwa miotającego się z głuchym porykiem pod murami Arsenału.

Przemogło bohatyrstwo! Wolność zatryumfowała nad niewolnikami.

Zwiastunem zwycięstwa było rozbicie Tiszczewa. Zgnietły go piechoty gwardii i lud atakujący z Leszna, Tiszczew padł śmiertelnie ranny, a reszta jego batalionu wywiesiła białą chorągiew. Wtedy Cichocki zwrócił się wszystką mocą przeciw kolumnom bijącym z Długiej i z Ogrodu Krasińskich. Z obrony przeszedł do ataków i niby orzeł raz po raz spadał na wyjące hordy żołdactwa. I niemało wspierany kupami zbrojnego ludu, zbiegającego się coraz liczniej, uderzał nieustannie nie pozwalając wrogowi na wytchnienie i nie dając mu ani chwili opamiętania.

Owo w tymże czasie podporucznik Wroński, zająwszy Saski Dziedziniec i przy pomocy Konopki obsadziwszy bramę od Królewskiej armatami i strzelcami, ze drżeniem nasłuchiwał grzmotów od strony Arsenału. A już z ledwie hamowaną niespokojnością wyglądał korpusu Nowickiego, o którego ruchach co chwila mu donoszono. Był już na Grzybowie, zaś znaczna część jego wojsk nadciągała Marszałkowską. Za chwilę mogli wkroczyć na Królewską. Na zatrzymanie całej armii Wroński miał około stu ludzi i dwie armaty! Prawda, niedaleko, bo pod Saską Kuźnią, stał jeszcze Mycielski z trzema kompaniami działyńczyków. Razem była to

garść przeciwko tysiącom! Podporucznik ducha nie tracił, ale dla zabicia udręki jął gorąco dyskurować z Konopką.

Siedzieli pod murem ćmiąc lulki, oczy same strażowały u wylotu ulicy.

Dzień był bardzo cudny. Niebo wisiało błękitne, lśniące i bez chmur. Rozświergotane loty jaskółek przecinały je czarnymi wężownicami. Ze Saskiego Ogrodu płynęły upajające powiewy. Powietrze było pachnące wiosną i nagrzane. Po drzewach śpiewały ptaki. W niedojrzanych wysokościach słychać było przelatujące dzikie gęsi. Wiosna szła wszystkim światem. Jeno ziemia dygotała od nieustannych grzmotów armat. Miasto huczało niby ul wzburzony. Ze wszystkich stron buchały bitewne zgiełki. Tu i owdzie nadulicami podnosiły się dymy pożarów. Niekiedy słychać się dawały jazdy przelatujące cwałem. Puste ulice dawały podobieństwo grobom otwartym, śmierć jeno nimi chodziła posiewając trupami. Wojna głosiła się na wsze strony biciem bębnów, graniem trąb, wrzaskiem kapel, rykami armat, mordem i pożogą. A nad nią ze wszystkich wież kościelnych huczały dzwony nieustającą pieśnią trwogi.

Wroński sprzeczał się z Konopką o Marata, uważał go obłąkanym mordercą. Wprawdzie wyznawał jakobińskie maksymy, lecz marzyły mu się nowe lądy, podnoszące się spod rumowisk starego świata, lądy arkadyjskiego szczęścia i wzniosłej harmonii pełne.

- Zjawiony Mojżesz przyniesie tablice nowych praw. Nie dziś, to jutro, a wstanie jeniusz, za którym pójdzie ludzkość! A może powróci jeszcze Chrystus! - marzył głośno.

- Ludzkość nie potrzebuje jeniuszów - szepnął Konopką - wystarczy jej gilotyna!

- Tylko jeniusz może jej wskazać słoneczne drogi, tylko jeniusz może ją wywieść z tej strasznej niewoli chaosu, w jakiej grzęźnie. Któż ma stanąć na szczycie nieskończonej drabiny?

- Jeniusz jest tyranem, przeczy równości. Jeniusz ma tylko swoje cele.

- Zwierciadło świata! Prawy głos człowieczy przed Bogiem, Jego namiestnik na ziemi.

- Być może, ale ja to między bajki włożę! - zaśmiał się rubasznie Konopka. - Tymczasem zaś sprawy muszą się potoczyć taką koleją: głodni - niech się nasycą; nadzy - niech się przyodzieją; skrzywdzeni - niech się pomszczą; poniżeni - niech się wywyższą. Oto jest prawdziwa ewangelia rewolucji. Resztę oddaję śmierci. Precz z majaczeniami!

- Bóg nie jest majaczeniem, wieczna tęsknota nie jest chimerą, to istota serc naszych.

- Bóg umarł! Najstraszniejszy z tyranów obalony! Króluje nam rozum, nie zapominaj!

Stado kruków spadło na dachy Saskiego pałacu rojowiskiem rozchwianych skrzydeł, szponów i krakań posępnych. Kilkanaście opadło na brzozy przy murze, pod którym siedzieli. Zakraczały skrzekliwie, ważąc się na wiotkich gałązkach. Brzozy w białych, przeczystych gzłach stały niby zesromane dzieweczki, obtulone zielonymi warkoczami. Owiane chmurą bladych, pierwszych listków, dyszały słodką wonią. Zdały się być pieśnią wiosny, bijącą na słońcu. Jawiły się w niewysłowionej cudności.

Konopka objął je tkliwymi oczami, a uszczkniętą gałązkę przytknął do warg spalonych.

- Kto wielbi naturę, Bogu hołd składa - wyrzekł uroczyście Wroński.

Nieprzyjaciel pokazał się w końcu Królewskiej. Na czele maszerowały bataliony piechoty, po nich szła jazda pod młodszym Igelströmem, potem znowu zwarte zastępy grenadierów i w końcu oddziały kawalerii Kaminiewa i kozacy. Dziesięć armat wielkiego wagomiaru toczyło się w odstępach batalionowych. Prócz tego każdy batalion posiadał jeszcze po dwa działa. Naczelne dowództwo sprawował podpułkownik Klugen.

Kolumna pokazywała się groźna, przeszło trzy tysiące ludzi i szesnaście armat.

A cel mogli mieć tylko jeden: przeforsować przejście, oswobodzić Igelströma i zdobyć Arsenał.

Czarna, brzemienna nieszczęściem chmura zawisła nad insurekcją.

Wroński, stanąwszy na murze pod osłoną brzóz, z perspektywą przy oczach patrzał w moskiewskie wojska. Szalone myśli przelatywały mu przez głowę, obłędne myśli lęków. Przerażenie zjeżało mu włosy.Szukał jakowegoś ratunku i nie znajdował. Pot zalewał mu oczy, dygotał cały i ledwie się już trzymał na nogach. Nadziei jednak nie tracił.

A kolumna niby rzeka płynęła z wolna całą szerokością ulicy. Żółte sztandary i znaki powiewały nad lasem bagnetów, trójkątne kołpaki kształtem biskupiej tiary grały w słońcu mosiężnymi blachami. Ciężki, akuratnie mierzony krok tysięcy boleśnie odzywał się w jego sercu. Maszerowali spokojnie i w poczuciu własnej potęgi, przy warkocie bębnów, rzegocie brzękadeł, krzykach i śpiewach wybuchających

radosną falą głosów.

Ściszone odległością grzmoty armat z Arsenału biły raz po raz jakby do wtóru.

Mycielski przyleciał na naradę; trwała sekundy, zdeterminowali bowiem jedno:

Bronić przejścia do ostatniego tchu.

Wroński wytoczywszy armaty na ulicę wyrychtował je w następujące szeregi. Otworzono jaszcze i kanonierzy stanęli z zapalonymi lontami na swoich miejscach. Konopka obsadził okna pałacowego pawilonu, kilkadziesiąt strzelb groziło z flanku. Mycielski z piechotą przytajony pod Saską Kuźnią czekał stanowczej pory.

Wszyscy jakby skamienieli na stanowiskach.

Bitwa w tych okolicznościach przybierała postać bohatyrskiego szaleństwa.

Trzecia wybiła z południa, gdy jakiś szwadron, wysforowawszy się naprzód galopem, ruszył na wywiady. Flankowy ogień z pawilonu przywitał go tak skutecznie, że straciwszy kilkunastu ludzi zawrócił w największym popłochu.

Wroński gruchnął w ślad za nim z obu armat, a nim rozwiały się dymy, strzelił po raz drugi.

Kolumna osadziła się w miejscu, on zaś wraz z działami cofnął się w bramę, właśnie na porę, kiedy zagrały ciężkie baterie i jęły trzaskać salwy za salwami.

Bitwa się rozpoczęła, dziwna jeno i zgoła niepojęta w swoich obrotach i przebiegu.

Moskiewskie wojska pomimo miażdżącej przewagi następowały słabo, uderzały z wahaniem i zatrzymywały się z niewiadomych przyczyn. Raz po raz wybuchały dzikie wrzaski żołdactwa, grzmiały tarabany, baterie zaczynały ryczeć i zwarte masy zrywały się gwałtownie z miejsca; lecz skoro Wroński zagadał kartaczami, a Konopka z okien pawilonu otwierał celny a rzęsisty ogień, cofali się na dawne miejsce w bezradnym popłochu. Wychodziło, jako nie wiedzą, co robić ze sobą. Bowiem niekiedy rozpoczynali karabinowy ogień i salwy za salwami siekły okoliczne dachy, okna, domy i świstały w pustych ulicach. To znowu baterie waliły, aż ziemia dygotała i od miotów wichury brzozy pod murem pokładały się z jękiem i szumem. Wreszcie szarżowała kawaleria na bramę, kartacze Wrońskiego i niechybne strzały Konopki.

Wroński zaś z Konopką profitując z takowych obrotów chwytali w lot każdą okoliczność do skutecznego szarpania wroga. Wroński co chwila zmieniał stanowisko, bił zuchwale z czoła, strzelał z bramy, to sztychował wzdłuż Królewskiej. Sam celował, sam zapalał i w potrzebie wraz z kanonierami przetaczał działa. Napadał, cofał się i krył za murami w miarę okoliczności. Rozpłomieniony walką, gardzący niebezpieczeństwem, ostrożny a zuchwały, baczny a napastliwy, w postanowieniach nagły i jak cios druzgocący, dawał obraz władnego, nieulękłego męstwa. Konopka, nie ustępując mu w niczym, jeszcze przewyższał w błyskawicznych obrotach,bowiem na czele swoich obwiesiów, przemienionych w boju na falangę nieustraszonych rycerzów, rzucał się niby żrący płomień. Spadał na wrogów szarpiąc ich, jak się tylko dało. Co chwila w innej stronie rozlegał się jego przeszywający świst. Strzelał z okien pawilonu. Grzmiał z dymników i dachów pałacowych. Raził celnie spoza drzew Saskiego Ogrodu. W ten sposób prowadzona walka przeciągała się długie godziny z niemałym uszczerbkiem dla Moskalów.

Dopiero koło szóstej, właśnie gdy pod Arsenałem ucichły działa, Klugen zdecydował się na stanowcze działanie. Zagrzechotały bębny i armia ruszyła do ataku.

Wroński cofał się od bramy krok za krokiem, powstrzymując napierające masy kartaczami od czoła i flankowym ogniem Konopki. Schronił się do Bruhlowskiego pałacu nie przestając i stamtąd strzelać przez Saski Ogród w boki następującej kolumny.

Pierwsze bataliony zdobywszy bramę i dziedziniec, a nie dojrzawszy nigdzie przeciwnika rzuciły się na Saski pałac z tryumfalnym okrzykiem zwycięstwa. Słabe straże elektorskie uciekły lub zostały wybite. Boczne pawilony zarówno jak i sam pałac zahuczały dziką wrzawą żołdactwa. Ustała wszelka dyscyplina i rozpoczął się rabunek. Nie pomogły komendy oficjerów ni nawet ich prośby i płazowania. Hordy jęły nasycać głód grabieży i zniszczenia. Zabrzęczały rozbijane szyby i oknami poleciały bezcenne farfury, meble i sprzęty. Dobrano się wreszcie do podziemnych sklepów i tysiące flach i gąsiorów gasiło nienasycone gardziele. A gdy wytoczono smoliste beczki i antały, pijatyka stała się powszechna. Pito z flach i gąsiorów, pito kociołkami, pito prosto z beczek, pito z kałuż rozlanych - pito do ostatniego tchu, na śmierć.

Naczelne bataliony grenadierów przemieniły się wnet w bezładne kupy oszalałego swywolą ultajstwa. Dzika, bełkotliwa i pijana wrzawa zatrzęsła

murami. Już tu i owdzie zabrzęczały bałabajki. Ściany zdały się pękać od tłumów. Pijane żołdactwo rozbijało się w ciasnych przejściach, salach i antyszambrach z rykiem burzy ogarniętej wściekłością. Łamano wszystkie zapory i drzwi. Bito kolbami porcelanowe pająki. Roztrzaskiwano zwierciadła. Miażdżono butami kryształy i szkła weneckie. Chińskie wazy pryskały w tysiączne skorupy. Z furią obtłukiwano farfurowe kominki. Przy wtórze wycia i śmiechów rozszarpywano gobeliny i obicia ścian. Przypuszczano zajadłe szturmy do konterfektów i obrazów; piękne damy, króle, rycerze i święci, pocięci pałaszami, postrzelani, podarci bagnetem, wylatywali za okna. Niegdzie na pawimentach z różanego drzewa, dających obrazy najcudniejszych kobierców, już rozpalano ogniska, podsycane szczątkami sprzętów. Karty ksiąg i kopersztychy porwane na strzępy fruwały niby stada motyli w gryzących dymach, napełniających pokoje. Bagnet i kolba, pięście i nogi pracowały na wszystkie sposoby, pozostawiając za sobą jeno plugawą ruinę.

A uciecha sięgnęła szczytu, kiedy zjawiły się obozowe dziewki, które stadem zjuszonych rują suk wdarły się z wyciem na pokoje. Zabawa przybrała nowy obrót. Kilkunastu mołojców, złupiwszy szatnię elektorską, w perukach, złocistych frakach, kryzach i królewskich płaszczach puściło się w tany wytupując wściekłego kozaka. Brzęczały do wtóru bałabajki, ryczały gamratki, biły kolby ipuste gąsiory, a tłuszcza wyła wszystkimi głosami rozbestwionych bydląt. Zasię w drugich salach, dokoła ognisk, na kanapach, poduszkach, stosach kobierców, roztasowywali się niby na biwakach. Poszły z rąk do rąk świeże flachy i zaczęli śpiewać z wolna, miarowo, tęskliwie, a coraz ogromniej i rozgłośniej.

Wtem od Krakowskiego runął niezmierny okrzyk i jęły trzaskać atakowe salwy.

To Mycielski ściągnąwszy, skąd się dało, nadmierną liczbę trąb, bębnów i kotłów, upatrzywszy stosowną porę, nakazał z całej mocy zagrzmieć w instrumenta i równocześnie uderzył na resztę kolumny stojącej w Królewskiej ulicy. Wsparły go kupy zbrojnych wolonterów.

Klugen, snadź osądzając po okropnej wrzawie i furii ataku, jako ma sprawę z przeważającymi siłami, nakazał trąbić na odwrót. Odstępowali tak pospiesznie, że to wyglądało na ucieczkę. Niemałą tego przyczyną byli maroderzy, którzy ogarnięci ślepym popłochem jęli uciekać z pałacu obłąkanymi stadami. Rozgniatano się na śmierć w ciasnych przejściach. Wyskakiwano oknami. Porzucano zrabowane skarby, porzucano nawet

karabiny i patrontasze, byle jeno unieść życie. Nawet spici do nieprzytomności próbowali uciekać na czworakach. Powstał piekielny zamęt i naraz ryk rozpaczy wydarł się ze wszystkich gardzieli, bowiem Konopka przedostawszy się od strony ogrodu wsiadł im na karki, pędził przed sobą i wymiatał niby plugawe śmiecie. Krew spłynęła schodami, bluzgała na stiukowe ściany, tryskała aż na sufity i formowała kałuże po salach. Zawiązały się krótkie a straszliwe zawziętością bitwy, gdzie już nie było pardonu ni miłosierdzia. Wycia rozpaczy, śmiertelne jęki, głosy błagań daremnych i ogłuszające tumulty walk, zlane w jeden straszliwy chór, podnosiły się niekiedy aż do krwawych zórz zachodzącego słońca. Nim zapadł zmierzch, na pobojowisku pozostali jeno zabici, a gdzieniegdzie kwiliły żałosne, opuszczone głosy konających.

Na rozkaz Cichockiego Wroński z Konopką popędzili z pomocą domom na rogu Miodowej i Senatorskiej, przeciwko którym Igelström, osaczany coraz ciaśniej i napierany ze wszystkich stron, wywierał całą złość usiłując się tamtędy przerwać. Ale dom Teppera, pałac biskupów krakowskich, pałac Pod Gwiazdą i kamienica Roeslera, ukryte w chmurach dymów i zionące nieustannym ogniem karabinów, dawały postać fortalicji niezdobytych. Słońce zaszło, mrok wypełnił głębokie kanały ulic, ale nie było mowy o śnie i odpoczynku. Warszawa trzęsła się od grzmotów dział. Bito się we wszystkich stronach miasta. Walczono z jednakim męstwem. Walczono do upadłego.

Rozdział X Noc z 17 na 18 kwietnia

O zmierzchu przycichły walki.

A w jakimś momencie noc zapadła i nieprzeniknione ciemności spowiły Warszawę. Niebo zawisło kirem, przebitym tu i owdzie jarzącymi gwiazdami. Ulice leżały czarne, puste i nieme. Ani jednego światła w oknach. Bezmiary niepokojących ciemności. Jeno gdzieś na krańcach zaczynały wschodzić łuny dalekich pożarów. W nieodgadnionych głębiach miasta wrzały niekiedy jakby bełkoty groźnie wzbierającego morza. Trwoga czaiła się w milczeniach ciemności. Zatrute tchnienia śmierci mroziły krew w żyłach. Przerażenie sunęło wskroś nocy z palcem na niemych, skamieniałych wargach. Niewiadome dygotało lękiem nawet w najmężniejszychsercach. Bowiem wszystek świat zdawał się być wydanym na łup złych mocy, nieszczęścia i ciemności.

Arsenał czuwał nad miastem. Odpoczywał po znojnej pracy i zbierał siły - sposobił się na jutrzejszą ostatnią walkę. Obliczał straty i szykował nowe ciosy. Był znużony, a zarazem radosny pewnością zwycięstwa.

Drzemał i trząsł się w gorączce przygotowywań. Milczał złowrogim milczeniem chmury brzemiennej piorunami.

Na kwaterze komendanta, we wszystkich izbach, na ławach, materacach, siennikach i prosto na podłodze spali ciężko spracowani oficjerowie. W ostatniej, najobszerniejszej stancji sam generał Cichocki spał na polowym łożu rozciągnięty, stary Deybel drzemał z głową na okiennym parapecie; spał, kto uchwycił sposobną porę.

Chomentowski ze sztabem i kancelarią pracował niestrudzenie. Gotowano plan generalnego ataku na Igelströma. Cichocki, budzony co chwila pytaniami, rzucał jakieś uwagi, momentalnie potem zasypiając. Nieustannie napływały wiadomości z miasta; leciał z nimi jakiś żołnierz przeskakując rozciągniętych pokotem, skradał się lękliwie jakiś Żyd, dreptali zakonnicy, przychodziły kobiety i wyrostkowie. Kubicki przy osobnym stole pod oknem, w świetle stajennej latarni, wybadywał wszystkich, skrzętnie konotując.

Niekiedy wpadał Maignan, lejb-chirurg, w białym, srodze zakrwawionym fartuchu, przynosząc wieści o konającym z ran Tiszczewie i drugich. Wypalił lulkę, napił się czarnej kawy i zasięgnąwszy języka o stanie spraw powracał do opatrywania rannych.

Niekiedy przewiał Dobrski burzliwym wichrem i porwawszy któregoś ze śpiących pędził w głąb Arsenału do robót, prowadzonych z gorączkowym pośpiechem.

Chomentowski co pewien czas krzyczał jakie nazwisko i natychmiast zrywał się z podłogi któryś z oficjerów, przecierał oczy i odebrawszy rozkazy wybiegał na łeb na szyję.

W pewnych odstępach czasu pojawiał się kuchta z ogromnym imbrykiem czarnej kawy, rozlewając ją akuratnie w przeróżne garnuszki, porozstawiane po stołach i parapetach.

Na wszystkie strony słyszeć się dawały bicia młotów i ciężkie odgłosy robót. Wzmacniano popękane mury, stemplowano sklepienia, wspierano belkami zagrożone ściany, barykadowano wyłomy. Arsenał bowiem dawał postać groźnego pobojowiska. Na każdym kroku pełno było śladów zajadłej walki. Porysowane ściany, odpadłe tynki, wywalone okna, pozapadane sufity, stosy gruzów i osmalonych belek, kupy strąconych dachówek, podarte dachy, że gwiazdy zaglądały do środka, miejscami drabiny miasto schodów na piętra, krwią obryzgane mury, czerepy granatów pod nogami, połamane bronie i strzępy łachmanów. A wśród

tych szczątków pełno żołnierzów różnej broni, wolonterów, kobiet i nawet dzieci. Karabiny w kozłach pod ręką, armaty w zaprzęgach i cugi w pogotowiu, i straże gęsto porozstawiane. W pierwszym i drugim dziedzińcu paliły się ogromne ogniska, kręgiem w czerwonych brzaskach i dymach rozkładali się żołnierze. Spali, jedli, przepijali gorzałką, grali w karty na bębnach i torbach, odmawiali różańce, a z jakiegoś kąta głosiły się nawet ściszone junackie piosenki. Wielu porozciąganych plecami do ognia chrapało w najlepsze. Kotły przystawione do ognisk parowały smakowicie, bowiem racje wydawano nieustannie, że w różnych stronach wciąż dzwoniły kociołki. Przy ogniskach, strzelających raz po raz żywszymi płomieniami, pokazowały się twarze srodzeuznojone, często zakrwawionymi szmatami obwiązane, często śmiertelnie blade i jakby zastygłe w bojowej zapamiętałości, groźne i zarazem pełne skupionego męstwa i powagi. Owdzie ktoś rozpowiadał swoje bitewne przewagi z ferworem, przymuszającym do słuchania. Opatrywano sobie rany co lżejsze. Myto się i chędożono rynsztunki. Od strony artyleryjskich warsztatów zgrzytały niekiedy taczalniki, ostrzące szable i bagnety.

Jakieś kobiety tające się po ciemnych kątach szlochały niekiedy rozpaczliwie.

A czasem wśród ciżb, mrowiących się dokoła, przelatywało jakieś wypomniane imię.

Zabity! Ciężko ranny! Zdały się odpowiadać żałosne echa; ścichały wtedy rozmowy, rwały się głuche westchnienia i oczy leciały w stronę trzeciego dziedzińca, przemienionego na lazaret. Brama była zawarta i straż broniła tam przystępu.

Pod niskimi szopami, w obszernych kuźniach i prosto pod niebem na ziemi, przytrzaśniętej słomą, czerniały długie zagony, pełne krwawych snopów śmiertelnego żniwa. Latarnie przyczepione do ścian nieciły żółtawe, blade kręgi świateł, w których wszystko zdawało się jeno być gorączkowym majaczeniem. Groble człowieczych łachmanów drgały, krzyczały strasznie w przerażających skrętach i dygotach. Niekiedy niby upiór jakaś twarz napiętnowana śmiertelną męką wynurzała się z ciemności. Ktoś porywał się z barłogu i opadał z jękiem. Ktoś jeszcze w szale bojowym walczył, ruszał się na wroga i krzyczał. Ktoś rozdzierającym głosem przyzywał matki. Większość jednak, niby pocięte kloce, leżała bezwładnie, wpatrzona zamierającymi oczami w dalekie migoty gwiazd i bezkresy ciemności.

Ksiądz Jelski z sakramentami, w komży i z chłopcem niosącym

zapaloną gromnicę, snuł się po tym krwawym polu niby białe widziadło, roznoszące ukojenie i nadzieje. Błądziły za nim ślepnące oczy, szły ostatnie westchnienia, zrywały się wołania i wyciągały się ręce jakby z głębin przepaści. Coraz to w innej stronie brzęczał dzwonek, spływały słowa przebaczeń, gromnica przechodziła z rąk do rąk i jakieś dusze syte żywota i jak ten płomyk drgające zrywały się do odlotu. Noc je zbierała w miłościwe ramiona i niesła nieskończonościom.

Pod Arsenałem natomiast panowała sroga dyscyplina i żelazny spokój. W szerokim kręgu, w ulicach i na placach biwakowały piechoty, działa i jazdy, gotowe na każdą okoliczność. Stały nie dojrzane, bowiem wzbroniono rozpalania ogniów, że jeno gdzieniegdzie żarzyły się lulki. Zasię spod murów i z fos dobywały się błyskania światełek i ciche szepty. Bractwo Miłosierdzia w czarnych kapuzach i maskach oczyszczało z trupów pobojowisko. Długie wozy, nakryte płótnami, o kołach obwiniętych słomą, ruszały w stronę Mylnej. Żałosne skomlenia i płacze kobiet wlekących się za nimi rozdzierały powietrze, porywał je wiatr dorzucając do głośniejących coraz potężniej zgiełków tej nocy wielce swarliwej.

Dochodziła północ i mimo ciemności, pustych ulic i domów jakby wymarłych ze wszystkich stron rwały się odgłosy tumultów i strzelaniny. Wybuchały nagle jakieś dzikie tętenty, wrzaski, pogonie i huki. Niekiedy grzmiały dalekie armaty: to Poniatowski strzelał spod Prochowni na pruskie stanowiska. Chwilami zaczynały bić gwałtownie dzwony, wzmagały się zgiełki, warczenia bębnów, szczęki broni, jakieśryki, nie wiadomo skąd. Groza krzyczała w rozkrwawionych ciemnościach, zwłaszcza iż całe śródmieście otaczał wieniec pożarów. Nad Lesznem szalała zawierucha płomieni. Krwawe łuny podnosiły się nad Grzybowem. Czerwone zorze przysłaniane dymami wschodziło nad Faworami. Paliło się też na Nowym Świecie i na Solcu gorzały spichlerze Potockiego. Niepokój wzrastał z minuty na minutę. Łuny sięgały brzaskami aż na Krakowskie, gdzie z racji bezpieczeństwa od kuli i Moskalów ruch panował ogromny i dosyć gęsto paliły się biwakowe ognie. Obsiadali je żołnierze, wolonterzy i całe tłumy ludu, nie potrafiącego usiedzieć na swoich kwaterach. Bramy kamienic stały otworem, długie, czarne sienie były napchane. Nikt nie zasnął tej strasznej nocy. Wynoszono żołnierzom gorzałkę, a w niektórych parterowych mieszkaniach przygotowano stoły suto zastawione dla każdego zbrojnego. Po sieniach przy świetle latarń i pochodni opatrywano rannych. Ustępowano im chętnie własnych

mieszkań i łóżek. I kościoły na Krakowskiem stały otwarte; przed ołtarzami w posępnych mrokach naw, rozświetlonych jeno odblaskami pożarów, całe rzesze modliły się o zwycięstwo, koiły się strapione dusze i płakały osierocone serca, zasię po kruchtach i korytarzach spali znużeni żołnierze. A wszędy mimo zwycięstwa pierwszego dnia insurekcji panowała głęboka powaga i jakby modlitewne skupienie. Z niemałym lękiem spoglądano w nadchodzące jutro. A noc zdawała się nie mieć końca. Godziny wlekły się żółwim krokiem udręczeń i niepokojów. Bowiem zaraz z północy, gdy niebo nieco pojaśniało i roje gwiazd rozpełzły się w bezmiarach, miastem jęły znowu wstrząsać febryczne dreszcze walki. Straszliwe wrzaski, odgłosy bitwy znad Wisły, spod łazienek Kwiecińskiego, w których się zamknął major moskiewski Mayer z armatą i dwiema kompaniami, broniąc się do upadłego, rotowe salwy, tylko jeszcze rzęsistsze i bliższe z Miodowej, częste "hurra" Moskalów rzucających się raz po raz do szturmów; pożary wzbierające krwawym morzem płomieni, bicia dzwonów, przemarsze insurekcyjnych oddziałów, lecących biegiem na nowe stanowiska, gorączkowe fortyfikowanie domów niektórych, głuche bicia oskardów, wyrębujących strzelnice, niezrozumiałe komendy, niewytłumaczone popłochy, ogarniające mieszkańców, potworne bajędy, rozsiewane nie wiadomo przez kogo, tajemnicze ognie rakiet, wytryskujących ze świstem z pałacu Igelströma, głuche turkoty przetaczanych armat, korowody wozów przepełnionych trupami, sznury przenoszonych rannych, ciągłe wybuchy kobiecych lamentowań, mordy i rabunki w bocznych ulicach, popełniane przez moskiewskich maroderów, groźna postawa i wybryki pospólstwa - wszystkie owe ewenty tej straszliwej nocy dawały sytą strawę sercom lękliwym przepełniając je bezgranicznym przerażeniem, jakoby zbliżanie się nieubłaganego, ostatecznego sądu godziny.

A już szczególniejszy strach padł na zdeterminowanych przeciwników insurekcji.

Adherenci Moskwy i króla pruskiego talarów, targowiczanie, podli egoiści, poczciwcy, wyznawcy złotego środka, spokoju i ciepłego przypiecka, dygotali pozamykani w mieszkaniach.

Cała maszyna Rzeczypospolitej z pierwszym wystrzałem insurekcji została powstrzymana. Zamknięto wszystkie urzędy. Wszystkie funkcje zostały tknięte paraliżem. Nawet Rada Nieustająca nie dawała znaku życia, bowiem jej członkowie odcięci od świata, przerażeni niespodzianymi wypadkami, oczekiwali z biciem serca rychłego końca

zawieruchy. Nie sposób się im było skomunikować zesobą, gdyż pachołkowie najwierniejsi, powysyłani z listami, zbiegali do insurekcyjnych szeregów. Warty strzegące ich kwater złączyły się z powstaniem, poszły za głosem powinności. Blady strach zadygotał po pałacach jaśnie wielmożnych, zdanych na łaskę i niełaskę szalejącej rewolucji. O ucieczce z miasta niepodobna było marzyć. Rogatek strzegli insurgenci, a zresztą brakowało koni, zabranych przemocą na potrzeby wojny, i zabrakło służby, że pozostali opuszczeni w złoconych, cudnych klatkach swoich apartamentów, otoczeni przepychem kobierców, ścian, sprzętów, farfurów i brązów, ale głodni, bezradni, oczekujący śmierci z rąk wzburzonego pospólstwa, przepływającego z gniewnym pomrukiem pod ich pozasłanianymi oknami. Męką im był dzień upłyniony, lecz okropnością stawała się ta długa, piekielna noc. Trawili całe godziny z uchem wytężonym na każdy odgłos płynący z miasta, przeświadczeni z początku, jako ta haniebna rebelia przy pomocy wojsk alianckich zostanie zgnieciona w ciągu niewielu godzin, ale skoro dzień zakończył się zwycięstwem insurgentów, prysnęły słodkie nadzieje. Zasię następująca noc doprowadziła ich do szaleństwa. Przychodziły do pamięci wszystkie krwawe praktyki francuskiej rewolucji. Już wzburzone imaginacje widziały po placach i ulicach wyrastające drzewa szubienic. Każdy tłum zdawał się groźnie zmierzać w stronę ich pałaców. Bojowe tumulty odbijały się w ich sercach gromami szturmów i mordów. Krzyki zwycięstwa były zwiastunami niechybnej śmierci.

Co się musiało dziać w ich duszach, wypowiedzieć niepodobna.

Ile zrobaczywiałych dusz posłyszało nagle głos sumienia! Ileż bezmiernych szamotań z własnym sercem! Ile dumnych protestów! Ile bezsilnej rozpaczy, gniewów i zdeptanej pychy! Jakie morza wzgardy do rozpasanego i tryumfującego motłochu! A ileż z tej przyczyny zdumień, głębokich podziwów, straszliwych żalów, okropnych kajań i ponad wszystko straszniejszych przewidywań! Świat walił się im na głowy. Ziemia zapadała się pod stopami. Śmierć wyła ze wszystkich stron, porywały rozsrożone odmęty. Odwieczne krzywdy wyciągały po nich nienasycone pazury, a mściwe furie smagały piekielnymi biczami strachów, upokorzeń, zgryzot i niemocy. I prawie żadnej nadziei ocalenia, że niejeden, odchodzący już od zmysłów z nieskończonego wyczekiwania, przebierał się w najlichszą odzież własnej służby i wymknąwszy się na miasto szukał schronienia po klasztorach lub wałęsał się po ulicach wraz z tłumami.

Nie lepiej działo się i na Zamku.

Król, opuszczony od wojska i dygnitarzów, w asyście jeno sióstr, pani Grabowskiej, Ryxa, Kicińskiego i kilkunastu najwierniejszych, pozostawał w strasznej niepewności. Był jeno niemym i dalekim świadkiem traicznych wypadków. Nikt nie przychodził do niego po rady, nie żądał rozkazów ni prosił o pozwolenia.

Jego majestat stał się nikłym cieniem, a odebraną władzę naród powierzył Kościuszce.

Jeszcze dzień przeszedł mu jako tako, gdyż utrzymywał z miastem stosunki za pośrednictwem Mokronowskiego i paru zaufanych; wysyłał listy do Igelströma przez Byszewskiego, pisywał do prymasa, starał się porozumieć z przywódcami powstania, zasięgał jakichś wiadomości w ambasadzie angielskiej, coś działał, o coś zabiegał, coś usiłował zawiązywać, ale z nastaniem nocy, skoro Kiliński zajął swoimi ludźmi wszystkie zamkowe wyjścia, komunikacje przerwałysię zupełnie. Obywatele nie przepuszczali nikogo.

Obrażony król zamknął się w swoich apartamentach. Snuł się po komnatach niby echo czegoś, co już bezpowrotnie umierało. Nie przerywano mu tych dumań samotnych.

Marcin Zakrzewski uzbroiwszy służbę i paru paziów obsadził nimi od środka wszystkie wyjścia z królewskich pokojów i sam stanął na straży w głównej kordegardzie.

Ponury był jak noc i rozżarty na cały świat. Jakże, rozumiał, jako prędzej da się porąbać, niźli odstąpi królewskiej osoby. Miał to za najświętszą powinność serca. Lecz nasłuchując grzmotów dział i odgłosów walki cierpiał niewysłowione męczarnie. Tam walczyli jego przyjaciele i towarzysze, lali krew za ojczyznę i zwyciężali bez niego.

Biegał po kordegardzie niby wilk zamknięty w klatce i szalejący za wolnością.

W złocone podwoje grzmotnęły jakieś pięście, gwar się podniósł za drzwiami, dobijały się straże Kilińskiego. Pełno ich było w salach, po korytarzach i schodach.

Otworzył gwałtownie z obnażoną szablą w ręku, gniew nim miotał, ledwie się hamował.

- Czegóż obywatele sobie życzą? Król o tej porze audiencji nie udziela! Stropili się na chwilę, cofając przed jego gniewnym wzrokiem i gołą szablą.

- Właśnie chcemy zobaczyć króla jegomości! - wystąpił jakiś drab ogromny.

- Powiedziałem, jako nie pora! - huknął zatrzaskując im drzwi przed nosem. Ale król posłyszawszy rozmowy wyszedł z łaskawym pytaniem, czego im potrzeba. Pozdejmowali czapy i kapelusze, opuścili pałasze i strzelby, a ten sam drab przemówił:

- Kiliński przykazał nam strzec waszą królewską mość, żeby broń Boże nie stało się co złego, jako że to o przypadek w tym rozruchu nietrudno.

- I nakazał pilnować, żeby król nie uciekł do Moskalów! - dodał któryś otwarcie.

- Nie kręć szyją, kiedy do cię nie piją - powsiadł na niego groźnie dowódca.

- Powiedzcie Kilińskiemu, że król zawsze idzie z narodem, a nie z jego wrogami. Powiedział łzawo i przesmutnym głosem. Twarz wyrażała ciężką troskę i ból.

- Najjaśniejszy panie! My nie przeciwko twojej osobie! - bąknął dowódca obcierając tkliwe łzy.

Król wyciągnął do niego dłoń; ucałował ją ze czcią i namaszczeniem, jakby patenę, za nim uczynili to wszyscy po kolei, cofając się tyłem do wyjścia i kłaniając mu się do nóg. Zakrzewski otworzywszy na roścież okno wykrztusił przez zaciśnięte zęby:

- Aż dech zapiera od tych obywatelskich fetorów!

Król skinąwszy mu głową powrócił do siebie. Spacerował z komnaty do komnaty. Czasami patrzał w noc rozkrwawioną pożarami. Nasłuchiwał odgłosów walk, to coś pilnie konotował. Musiał strasznie cierpieć, bo wyglądał jak zdjęty z krzyża; niekiedy ocierał łzy, łamał ręce i ciężko, żałośnie wzdychał. Pokoje były oświetlone słabo, zaledwie tu i owdzie zapalona świeca rozjaśniała mroki, że wydawał się w nich podobniejszym do widma niźli do człowieka. Blady, traicznie zasępiony, samotny i opuszczony, dygocący za każdym głośniejszym wybuchem strzałów, dawał obraz człowieka gonionego przez furie. Niekiedy zabierał się do czytania iodrzucał książkę. Próbował stawiać pasjanse i nie wyłożywszy jeszcze wszystkich kart zapominał o nich. A że już chodzić nie miał sił, a wysiedzieć na jednym miejscu nie potrafił, szedł do ciemnego pokoju od strony dziedzińca i przyglądał się ogniskom, przy których biwakowały straże. To patrzał w ciemne okna kwatery hetmana Ożarowskiego, a najwięcej ciągnęły mu oczy oświetlone pokoje sejmowych kancelarii,

gdzie zakwaterował się generał Mokronowski.

Ryx znalazłszy się przy jego boku zaszeptał do ucha:

- Najjaśniejszy panie, tam zebrali się najznaczniejsi obywatele należący do spisku, z Wyssogotą Zakrzewskim na czele. Z polecenia Kościuszki mają formować Rząd Tymczasowy!

- I bez porozumienia się ze mną! A tak mi obiecywał Mokronowski - jęknął cichutko i powrócił znowu do swoich królewskich komnat, do okropnych rozmyślań, do coraz piekielniejszych udręczeń i do zajadłej, nieubłaganej walki z własnym sumieniem.

- Z polecenia Kościuszki! A ja? - niewysłowiona gorycz zadźwięczała mu w głosie. Jakby w odpowiedzi z łazienek Kwiecińskiego zagrzmiała armata, że zatrzęsły się zamkowe mury i jakieś zwierciadło runęło mu pod nogi rozbryzgając się na sieczkę. Odskoczył w zabobonnej trwodze i zaczął wołać na Zakrzewskiego. I już go nie puścił od siebie.

Tymczasem wojska i zbrojny lud gotowały się gorączkowo na jutrzejsze walki.

Na Podwalu głębokim i ciemnym, niby górska rozpadlina, pracowano bez wytchnienia.

Mycielski objąwszy dowództwo nad kompaniami, przeznaczonymi do szturmowania ambasady, czynił rozległe przygotowania. W domach stojących naprzeciwko pałacu przebijano ściany dla wewnętrznych komunikacji i wydłubywano w murach liczne strzelnice. Najcelniejsi strzelcy zajęli wszystkie okna, nawet dymniki i dachy. Po sieniach gromadzono drabiny. Znoszono bosaki do rozrywania ścian i dachów. Ściągano olbrzymiej grubości kloce, jako tarany do rozbijania bram i murów. Kłęby pakuł i szmat, namoczone w rozpuszczonej żywicy, wynoszono na strychy, aby je zapalone rzucać na dachy pałacu. A wszystko odprawiało się w milczeniu, bez szmerów, prawie bez oddechów, gdyż wróg czuwał i od czasu do czasu strzelał w ulice rakietami, aby je nieco rozświetlić. Rozpoczynała się wtedy wzajemna strzelanina i powstańcze bębny biły do ataku. Ale alarmy były fałszywe i na nich się tylko kończyło.

Nie mniej gorączkowo przygotowywano się w kręgu zatoczonym dokoła Miodowej. Fortyfikowano niektóre domy, barykadowano wyloty ulic, ubezpieczano się rowami przed jazdą, sypano szańczyki pod działa, bito strzelnice, zasłaniano worami piachu okna i drzwi, ściągano amunicję, gromadzono nawet po kamienicach zapasy wody na okoliczność

pożarów, że zanim noc zbielała, już wojska i lud zbrojny czekał na wyznaczonych stanowiskach. Objeżdżał je Cichocki wydając ostatnie polecenia i rozkazy. Męstwa zalecać nie potrzebował. Mycielski z niektórymi kompaniami swojego regimentu miał szturmować ambasadę. Kiliński, wzmocniony żołnierzem municypalnym, prowadził na Gdański Dom i kamienice wychodzące aż na Miodową. Ropp dowodził uderzeniem od Długiej. Odzyskany dom Latoura i Teatr Narodowy objął major Górski przy pomocy wolonterów Rutkowskiego. Od strony Świętojerskiej brały stanowiskagwardie piesze i lud Sierakowskiego. Ogród Krasińskich wziął pod armaty Arsenał wraz z odcinkiem Długiej i Bielańskiej. Od Tłumackiego, Mennicy i Daniłowiczowskiej szedł Kosmowski z gwardią mirowską i oddziałami Kriegera. Marywila strzegł pułkownik Zieliński, zbuntowane szwadrony ułanów Koeniga i spora kupa Żydów pod Berkiem Joselewiczem. W Koziej stanął Wroński, usypał poprzeczny szaniec i wciągnąwszy na niego swoje sześciofuntówki, strzelał raz po raz w Miodową. W asekuracji miał kompanię pontonierów i drugą działyńczyków. Zasię część niezbyt rozległą, lecz może najcięższą, bo dom Roeslera, pałac Pod Gwiazdą, pałac biskupów krakowskich i kamienice Teppera otrzymał Zaręba.

Jego zimne męstwo, pogarda niebezpieczeństwa, obrotność i wyższe talenta, okazane w ciągu dnia, zjednały mu u Cichockiego to zaszczytne i groźne zarazem wyróżnienie. Przyjął je bez szemrania. Ojca Serafina wraz z granatnikami odesłał do klasztoru, a przybrawszy do pomocy Kacpra i Maciusia, skoro jeno się zmierzchnęło, ruszył na zlustrowanie powierzonych sobie stanowisk.

Stan ich okazał się gorszym, niźli można było sobie imaginować. Owe kamienice i pałace po całodziennym ostrzeliwaniu z karabinów i armat przedstawiały się opłakanie; powyrywane okna, dachy niby rzeszota, poszczerbione węgły, tu i owdzie zawalone sufity, pozapadane poddasza, bramy w drzazgach i podziurawione ściany dawały obraz rumowisk ledwie trzymających się kupy. I załogi znajdowały się nie w lepszej kondycji; mocno przetrzebione, głodne, wyczerpane, w ranach, ledwie już dech łapiące w ciasnych izbach, przepełnionych wapienną kurzawą i gryzącymi dymami, walczyły jednak z nie słabnącym męstwem. Trzeba mu było łatać, podpierać, uzupełniać straty, usuwać zabitych, wynosić rannych, dawać odpoczynek spracowanym, ściągać rezerwy, uzupełniać amunicję, broń i żywność, a wszystko wśród nieustającego ognia i przy częstych szturmach. Ale jego niezłomna wola uporała się ze wszelkimi

trudnościami. Niby salamandra uwijał się w gradach kul, w dymach i pożarach, bowiem Moskale strzelali niekiedy kulami zapalającymi. Co pewien czas jego władczy głos, mocniejszy nad świsty kul i zgiełki, grzmiał po różnych domach, piętrach i dziedzińcach. I nie to, że się zamęczał i co chwila narażał życie, tego był zwyczajny, gdyby nie ta dręcząca troska o Izę.

- Co się z nią stało? - ten niepokój nie opuszczał go nawet w bitewnych zawieruchach. O zmierzchu posłał na zwiady Kacpra. Wrócił z nowiną, że pałac Borchów zajęli Moskale. Potem naparł się Maciuś. I dopiero o północy się przywlókł z przestrzelonym uchem, pochlastanym łbem i bez żadnej wiadomości. Nie potrafił się nawet zbliżyć do pałacu. Meldował o tym porucznikowi na kwaterze Woyny w domu Roeslera. Zaręba machnął niecierpliwie ręką i wszedł do frontowych pokojów. Obraz prawdziwego piekła roztoczył mu się przed oczami. Dom dygotał od kul działowych, ze ścian odpadały tynki, chwiały się podłogi, osypywały się pułapy, ciemno było, dymnie i duszno. Strzelano z okien i ze wszystkich strzelnic. Jakoby potworna zamieć waliła raz po raz w mury gradamikul, świstów i ogłuszających ryków. Błyskawice wystrzałów wyżerały oczy, wyjawiając zarazem na mgnienie szeregi przypartych do okien, do wyłomów, do strzelnic i bijących równo, spokojnie i ze straszliwą celnością.

Rannych i zabitych zastępowali oczekujący swojej kolei.

Woyna w potarganym fraku, z głową obwiązaną, z tygrysimi oczami, a z przyśmiechem zatruwającej szydliwości na spieczonych wargach, niedbały, a jak cios raptowny w postanowieniach, czuwał nad ewentami walki, nad całością murów, okien i zasłon. Przechodził z pokoju do pokoju i z piętra na piętro cichym, niedosłyszalnym krokiem widma. Rzucał krótkie rozkazy, w potrzebie sam zawalał okna wypadłymi worami, gasił pożary, opatrywał rannych, śledził z dachów za obrotami Moskalów i dawał sygnały sąsiednim kamienicom. Całą jednak duszą był przy Zośce Radzimińskiej, strzelającej z narożnej stancji, najbardziej wystawionej na ogień nieprzyjacielski.

Dwóch jakichś frantów w strzępach pasiastych fraczków, w zakrwawionych halsztukach, z plejzerami na twarzach, unurzani w wapienno-krwawym błocie, podawali jej nabitą broń. Ona zaś przyczajona z boku wyłomu wybitego działową kulą, przygięta jakby do skoku, wypatrywała orlimi oczami ofiary. Strzelała nigdy nie chybiając. Była przerażająco piękna. Maską skamieniałego nieubłagania pokazywała się jej twarz blada i wychudła. Ściągnięte łuki czarnych brwi

nadawały jej wpadniętym oczom straszliwy wyraz gniewu. Zdała się już być w posępną stronę śmierci przechylona i niby przeznaczenie okrutna. I nie bardzo wiedziała, co się z nią dzieje, gdyż na powitanie Zaręby odrzekła:

- Zabiłam piętnastu! - odetchnęła głęboko. - Karabin! - rzuciła wyciągając rękę za siebie. Wzięła na cel jakiś cień słaniający się pod pałacem biskupów i strzeliła. Ryk wyszarpnął się z mroków, przeciągły i okropny. Nasycona jego melodią znowu rozkazała:

- Karabin! Nałożyć świeże skałki! Zbierają się pod Tepperem! Tuj! Cel! Pal! Razem!

- Odprawujemy dzisiaj zrękowiny! - zaśmiał się Woyna odprowadzając Zarębę na tyły domu do jakiejś zaciszniejszej stancji, gdzie królował wielki stół, zastawiony jedzeniem i flaszkami. W sąsiedniej alkowie, na sienniku chrapał kasztelanic Mostowski, a w kącie leżało dwóch zabitych towarzyszów. Kałuże stygnącej krwi świeciły się na podłodze. Zaręba jeść nie mógł, pił jeno gorącą kawę całym imbrykiem, paliło go nieugaszone pragnienie. Po czym spojrzawszy na przyjaciela wzdrygnął się jakby przed zjawą.

- Co ci jest? Masz twarz śmiertelnie ranionego! - serce zabiło mu współczuciem.

- Zdrowy jestem, a umrę dopiero jutro - wyrzekł z najgłębszą pewnością.

- Oszalałeś! Oszaleliście oboje! Robicie jakieś trajedie! Człowieku, toć idzie nam wybornie, jutro dokonamy zwycięstwa, jutro nasze, jak Bóg w niebie! - porwała go nadzieja.

- Może i nasze, ale z pewnością nie moje, nie moje, nie moje - powtarzał coraz ciszej.

- Zobaczymy! - zmienił materię - masz otworzoną komunikację przez pałac Pod Gwiazdą?

- Nie. Trzeba by łamać podwójne mury. A zresztą i po co?

- Na każdą okoliczność! Każę natychmiast wybić przejście. Będziesz miał zapewniony odwrót na Krakowskie i przez pałacna Kozią i dalej.

- Parol kawalerski, jako się z tego domu nie ruszę; padnę z nim razem.

- Rzekłeś! Może przyjść ewentualność ratowania panny Radzimińskiej.

Woyna się nie odezwał. Dom dygotał, od ustawicznych wstrząśnień przygasała świeca i szczękały na stole talerze. Zaręba nie doczekawszy

się odpowiedzi wyszedł na Krakowskie i przysiadłszy na schodach pod domem Roeslera, by nieco zaczerpnąć powietrza, wysłał Kacpra po Konopkę, biwakującego przy Krakowskiej Bramie.

Stawił się natychmiast w asyście swojej nieodstępnej kohorty.

- Rozkaz generała Cichockiego, żebyś waszmość ruszył z pomocą nad Wisłę.

- Mam ważniejsze zadania - odparł z pewnym lekceważeniem.

- Rozkaz wyraźny! Posłuszeństwo albo kula w łeb - zakrzyczał impetycznie.

- Ta mowa nie do mnie. Melduję, jako przez cały dzień nie żałowałem gnatów i biłem się, gdzie mi nakazano. Wroński z artylerii może zaświadczyć. Straciłem piętnastu ludzi. Aktualnie jednak - pochylił mu się do ucha - jestem pięć i na rozkaz Mistrza spieszę osaczać zdrajców i podejrzanych. Mogą się wymknąć wraz z moskiewskimi wojskami.

- Nie zazdroszczę waści tego procederu - mruknął z niechęcią.

Konopka zaświstał i otoczony lasem kos i bagnetów pociągnął w górę miasta.

Zaręba siedział czas jakiś w zadumie, wystawiając zgorączkowaną twarz na chłodne powiewy, płynące od Wisły. Było już dawno po północy. Noc się rozjaśniała i księżyc obiecywał wzejść lada chwila. Zgiełki nieco ścichały, jeno pożary rozlewały się coraz krwawszymi zorzami. Wiatr też wstawał i z szumem przewalał się ulicami.

- Sam pójdę spenetrować, kiedyście tego nie potrafili - wyrzekł zrywając się ze schodów. Nie pomogły prośby ni perswazje Kacpra. Uparł się i poszli.

- Straszny azard. Żeby się tak przebrać po moskiewsku, to nie mówię - zauważył Kacper.

- Pokornie melduję - wystąpił Maciuś - skoczę na róg Miodowej; tam sporo leży zabitych, obedrę którego i w mig się stawię - nie czekał nawet pozwolenia.

Ledwie Zaręba zlustrował baterie Wrońskiego i jego asekuracje, kiedy powrócił Maciuś z tobołem pod pachą i poszli razem na Bielańską do ogrodów położonych za Mennicą.

- Jeszcze się ruchał: pięścią między ślepie i dawaj, bratku, co mi potrza - chwalił się Maciuś pomagając się przebierać porucznikowi. Nie zapomniał o niczym.

Przesunęli się cicho niby węże do ogrodu na tyłach pałacu Borchów, do którego latową porą schodzili się mieszczanie na piwo. Ogród był duży, zacieniony wielkimi drzewami, pełen brzozowych altan, bielejących w ciemnościach, stołów wkopanych w ziemię i niskich, długich szop, Z jakiegoś drzewa krzyczały wystraszone pawie.

Pałac wynosił się z głębi niby mroczna chmura, stał się ciemny i oniemiały.

W poszumach wiatru kroki patrolów rozlegały się dosyć wyraźnie.

Wschodzący księżyc oblewał czerwonawym światłem czuby drzew i domów.

Kacper z Maciusiem pozostali przyczajeni gdzieś w krzakach.

Zaręba przebrany nie do poznania, znający hasło wydane wojskom i umiejący jako tako po rosyjsku, odważnie ruszył naprzód, resztę zdając na wolęprzypadków.

Pierwszy kordon wart wyminął niezauważony przez nikogo. Przyspieszył kroków i już środkowe wejście zamajaczało przed nim, kiedy natknął się na żołnierza. Nie tracąc ani na mgnienie kontenansu, sprostował się w całej okazałości, szerokim gestem odsunął go z drogi, zuchwale zmierzając ku drzwiom.

Żołnierz sprezentowawszy broń poszedł w swoją stronę.

Długo stał w ciemnej sieni, zanim znowu zapanował nad sobą.

Chrapania i straszliwy zaduch dowodziły, jako cały dół pałacu zapełnili żołnierze. Po omacku, potykając się o jakieś przedmioty i śpiących pokotem, przedostał się na front do głównej antyszambry. Wywarte na roścież podwoje dawały widzieć pałacowy dziedziniec, zapchany piechotą i jazdą. Od Senatorskiej dochodziły odgłosy gęstych salw. Poszedł na piętro do apartamentów Izy; schody tak straszliwie trzeszczały, że wchodził z długimi przestankami, przystając na każdym stopniu. A kiedy się znalazł w pierwszej stancji, księżyc się był właśnie wyniósł ponad domy i zaświecił przez powybijane okna: wszędzie na podłodze spali żołnierze. Przyciśnięty plecami do ściany, zmartwiały, długi czas się ważył, co robić dalej. Aż nareszcie azardując do ostatka, postanowił spenetrować całe mieszkanie. Spróbował szabli, wysuwała się z pochwy gładko, a wziąwszy krócicę do ręki, przechodził z największymi ostrożnościami wszystkie komnaty po kolei. Wyglądały jakby po gwałtownym trzęsieniu ziemi. Na każdym kroku potykał się o rumowiska i szczątki porozbijanych sprzętów. Poszarpane szmaty, potłuczone farfury

i zwierciadła leżały całymi kupami. W sypialni Izy na jej łożu pod obdartym pawilonem majaczyły jakieś postacie. Odór gorzałki" flachy na stolikach i kobiece jupki na podłodze powiadały wyraźnie, kto się tam rozgościł.

Chodził już coraz odważniej, nie dbając, że raz po raz ktoś zaklął na niego lub się poruszył. Po Izie nie było ani śladu, na szambelana nie natrafił, nikogo ze służby nie zobaczył. Musieli się jeszcze w samą porę wynieść z pałacu. Odetchnął z niezmierną ulgą. Na powrotnej drodze zajrzał jeszcze do pokojów kasztelanowej. W pierwszej komnacie nie było nikogo, leżały jeno jakieś powiązane toboły, ale na progu drugiej stanął jakby rażony piorunem. Księżyc świecił prosto w okna i wyjawiał wszystko z okropną wyrazistością: na środku leżała zabita kasztelanowa, głowę miała porąbaną, otwarte, zastygłe usta zdawały się jeszcze krzyczeć. Dominikanin bielił się pod piecem. Kałuże zakrzepłej krwi plamiły pawimenty. Dokoła panował nieład gwałtownej grabieży i mordu.

Tylko pod oknem, w złoconej obręczy, drzemała papuga z głową wtuloną pod skrzydło, lecz na szelest jego kroków, strzepnąwszy piórami, zakrzyczała chrapliwie:

- "Bóg ponad wszystko."

Po czym rozbujawszy się z obręczą, zaczęła się śmiać.

Włosy mu powstały na głowie, zgroza chwyciła za gardło i wyszedł tak pospiesznie, że prawie nie zapamiętał, w jaki sposób przedostał się do swoich ludzi.

Wkrótce noc pobladła i na pełnym świtaniu we wszystkich ulicach zawarczały bębny do generalnego ataku na Igelströma.

Rozdział XI Dzień 18 kwietnia

Dzień podnosił się posępny, bez słońca. Niebo zwisało niskie, jakby zadymione.Miało się na odmianę i zdawał się grozić deszcz. Powietrze przejmował surowy zapach krwi, prochu i spalenizny. Wysoko, zaledwie dojrzane kołowały stada kruków i wron.

Na pobojowiskach pełnych trupów, zakrzepłych kałuż, zbroczonych szmat i człowieczych szczątków beznadziejna rozpacz załamywała ręce. Gromady kobiet szukały swoich najbliższych. Śmiertelnie znużone i wylękłe, błąkały się niby nieukojone tęsknoty, niby echa nie zgasłej jeszcze nadziei. Niegdzie pod murami, w bladych świtaniach, zwiastowały się posągami skamieniałej boleści, z głowami zabitych synów, mężów i ojców na kolanach. Jeszcze lały się łzy, jeszcze dusze

umierały z niepokojów, jeszcze sieroce dole żebrały zmiłowania na progach kościołów, a nad nie pogrzebanymi krakali krukowie...

A już nowa burza wzbierała w mrocznych i ciasnych ulicach; od jej podziemnych porykiwań dygotała ziemia i trwożniej biły serca. Głuche pomruki przewalały się w przestrzeniach. Huragan zdawał się jeszcze szamotać z własnymi pętami. Zawiewały ogniste powiewy. Czasami grom wstrząsał jakby odgłosem straszliwych stąpań śmierci. Krew biła w skroniach młotami. Gorączka przepalała serca. Porywało bojowe uniesienie. Zaludniły się mroki. War szeptów przesycał ciemności. Miarowe, głuche kroki maszerujących oddziałów dudniły ze wszystkich stron. W głębiach ulic połyskiwały lasy bagnetów i płynęły krwawe płachty sztandarów. Ciche warkotania tarabanów, sygnałowe trąbki, komendy, szczęki żelaza, płonące oczy i zwarte na kamień twarze ogłaszały zbliżające się chwile bojów.

Aż porwała się straszliwego majestatu pieśń niebosiężna, zaśpiewały ją wszystkie armaty, wszystkie karabiny i wszystkie piersi. Runęły na siebie wrogie moce. Rozpoczął się generalny atak na Igelströma uwięzionego ze swoimi wojskami w ulicy Miodowej.

Pierwszy wystąpił Mycielski. Kompanie działyńczyków prowadzone przez Sypniewskiego, Ulanickiego i Urbanowskiego, wraz z ludem pod wodzą Kilińskiego, przypuściły gwałtowny szturm do ambasady od strony Podwala. Mroczna o świtaniu ulica tak się była zaciemniła, że nie dojrzał nad błyskawice piorunów. Przeraźliwe wrzawy i huki strzałów uderzyły w niebo.

Pałac bronił się nadspodziewanie. A przy tym górowali lepszą sytuacją miejsca i osłoniętymi stanowiskami. Ambasada bowiem stała w głębi obszernego dziedzińca, przedzielonego od ulicy żelazną kratą na wysokim podmurowaniu, zabezpieczonym stosami drzewa i kamieni, tylko dwa boczne pawilony dosięgały szczytami ulicy. Przyjęli też atak rzęsistym, rotowym ogniem, bijącym ze wszystkich pięter. Każde okno zionęło śmiercią. Strzelali nawet z piwnic i spoza krat. Mordercza ulewa lała się na szturmujących z taką siłą, że powstańcy straciwszy sporo w zabitych i rannych przymuszeni byli cofnąć się na boki, pod osłonę murów. Ale pokrótce atakujące fale powróciły i niepomne na śmierć i rany uderzały bez wytchnienia i z coraz większą uporczywością i furią.

Ciasnota miejsca nie dawała przystępu armatom, więc pod najstraszniejszym ogniem rąbano mury, bito w kraty klocami rozbujanymi na linach, miotano na dachy zapalone maźnice i pęki pakuł,

wdzierano się na sztachety i każde nieprzyjacielskie okno było zasypywane huraganami kul.

Walka się przeciągała, Moskale bronili się z szaleństwem rozpaczy.

Nie udał się również nagły napad na GdańskiDom, broniony przez Baura, ni szalona próba Kilińskiego przedarcia się w Miodową przez pałac Chodkiewiczów. Wszędzie napotkano na potężny odpór. Ale pomimo tego walka wzmagała się z minuty na minutę. Bito się już na wszystkich punktach i ognista obręcz zaciskała się coraz mocniej.

Grzmiały armaty na Długiej i od Senatorskiej. Ciężkie działa Arsenału wzięły pod ogień ogród i pałac Krasińskich. Od strony Daniłowiczowskiej przedzierał się do klasztoru Kapucynów Kosmowski z ludem Kriegera. Zaręba ze swoich stanowisk na rogu Miodowej otworzył regularny ogień, zasię bateria z Koziej nie traciła darmo ani jednej kuli sztrychując Miodową zapchaną nieprzyjacielskimi wojskami.

Igelström snadź zwątpiwszy w zwycięstwo postanowił za każdą cenę przedostać się w Nowiniarską i dalej do Marymontu, gdzie oczekiwały pruskie wojska. Przeto o dobrym dniu, pozostawiwszy bataliony Parteniewa na obronę ambasady i powstrzymywanie insurgentów, zabrał na wozy najważniejsze archiwa, cały sztab i z pozostałymi siłami torując sobie drogę armatą uderzył z Dziedzińca Krasińskich. Uderzył i rozbił się o nieprzełamany mur gwardii pieszej pod majorem Milfortem, wolonterów Sierakowskiego, Rutkowskiego, zbrojne kupy pospólstwa i baterie Roppa. Spróbował po raz drugi, ale i po raz drugi zwarte i karne szeregi rozprysnęły się niby fala o granitowe wybrzeża. Za czym rzeźnicy Sierakowskiego, zuchwałe bykokłuje, zbrojne jeno w kosy, piki i długie noże, rzucili się na idących w rozsypce Moskalów, sprawiając im taką krwawą łaźnię, że gdyby nie ich ucieczka i zasłona kartaczów, nie uszłaby może ani jedna żywa noga.

Igelström znowu powrócił w Miodową z całym sztabem i taborem, żołnierze pokryli się w domach i dziedzińcach przed kulami Wrońskiego, nieustannie orzącymi ulice. Po dłuższej przerwie generał Pistor, sformowawszy przy pomocy nahajek i gorzałki potężną kolumnę, pchnął ją gwałtownie na domy zasłaniające przejście w Senatorską.

Ze straszliwym wyciem runęło pijane żołdactwo i w pierwszym impecie zdobyli dom Teppera i pałac biskupów krakowskich, po czym z tym większą zapalczywością uderzyli na kamienicę Roeslera. Powstał piekielny chaos. W czarnych dymach, przecinanych ulewami wystrzałów, wiły się jakoby gromady potępieńców. Ziemia zadygotała od grzmotów.

Uderzali w domy wściekłymi ciosami taranów.

Kartacze Wrońskiego szarpały ich z prawego flanku, zaś z lewego od Krakowskiej Bramy Strzałkowski prażył celnym ogniem, Woyna zasypywał od czoła gradami kul, walił rwanymi ze ścian cegłami, szczątkami sprzętów, resztkami posadzek i pułapów. Nie pomogło. Padali setkami, a tratując zabitych i rannych, pijani gorzałką i mordem, oślepli, głusi, nieprzytomni, darli się naprzód niczym niepowstrzymaną lawiną. Dopadli wreszcie murów; pod uderzeniami kolb, toporów i ramion wyleciały bramy i okiennice, wszystkie zapory rozsypały się w gruzy; wdarli się do kamienicy z wyciem rozjuszonego stada.

Woyna bronił się z bezgranicznym męstwem, lecz na trzask pękających bram zakrzyczał:

- Nie obronimy! Ratuj się, kto może! Prędzej, nie ma chwili do stracenia. Z pierwszego piętra jest wybite przejście do pałacu Pod Gwiazdą! My tutaj pozostaniemy- stanął przy Zośce. Opadły naraz wszystkie karabiny, nikt się nie poruszył, spoglądano w niemym zdumieniu. Chwila była traiczna. Kilkunastu ludzi, zaledwie żywych z utrudzenia, poszarpanych kulami, zaczadzonych krwią i prochem, zdeterminowanych bronić się do ostatniego tchu, drgnęło jakby pod uderzeniem bicza. Słowa Woyny poczuli niby policzek. Jakże, on pozostaje, a im rozkazuje uciekać! Wyniosła, bohatyrska duma zagrała w sercach.

- Zginiemy wszyscy! Obywatele, na swoje miejsca! - zawołał któryś z ponurą rezygnacją.

- Rata! Do mnie! - wystąpił nagle kasztelanie Mostowski - nie pora na heroiczne krotochwile. Padniemy wszyscy albo ocalimy się wszyscy. Pannę Radzimińską we środek! Nasadzić bagnety, krócice mieć na podorędziu. Nic tu już po nas, przydamy się gdzie indziej. Czwórkami!

Nikt nie zaprotestował, nawet Woyna stanął w pierwszym szeregu pobok Mostowskiego i frantów w pasiastych fraczkach. Zaczęli schodzić, jakby do otchłani, buchającej orkanami wrzasków, strzałów i dymów. Schody były tak zadymione, że szli po omacku. Schodzili równym, marszowym krokiem; naprzeciw z dołu zbliżał się ciężki łomot nóg i kolb. Serca biły jednakim rytmem uniesienia i ręce mocniej ujmowały karabiny. Chwile zdawały się wiekami. Jeszcze mieli pół piętra. Na skręcie, jeno gdzieś w dole, w błyskach strzałów zamigotały trójkątne czapy i bagnety. Zośka roztrzęsionym głosem jęła odmawiać pacierz. Niektórzy powtarzali. Jeszcze parę stopni. Jeszcze sekundy tej

nieopisanej zgrozy.

- Jezus Maria! Bij, zabij! - krzyknęli ze wszystkiej mocy. I dwa huragany już bez wrzasków runęły na siebie ze straszliwą gwałtownością. Zawiązała się bitwa na bagnety, pałasze i kolby.

Insurgenci niby górski potok spadali na podnoszące się w górę ciżby spychając je samą siłą uderzenia i ciężaru. Zdobywali stopień za stopniem. Krew lała się strugami ze schodów. Trup padał gęsto. Ranni ginęli w tłokach i pod nogami. Chwilami ryk bryzgał w powietrze wraz z fontannami krwi. Nie było nic słychać nad trzaski rozwalanych czerepów, świsty szabel, dzikie skowyty miażdżonych stopami, zgrzyty żelaza, syczące oddechy i rzężenia duszonych gardzieli, a chwilami jeno głuche uderzenia kolb, jakby nieustające bicia cepów.

Zdobyli sobie przejście, podwoje pierwszego piętra stały otworem, ocalenie było już za plecami, kiedy Moskale wzmocnieni sukursami, rzucili się za nimi na pokoje.

- Pannę Radzimińską w tył, za wyłom! Zewrzeć się i zasłaniać! - rozkazywał Mostowski. Nowa fala Moskali wtargnęła do komnat, huknęły strzały, a nim opadły dymy, wyrwał się okropny, wstrząsający krzyk. Zośka padła zabita! Woyna porwał ją na ręce i osłaniany przez towarzyszów cofających się krok za krokiem i broniących się do upadłego zmierzał do wyłomu.

W tej samej właśnie porze rozległy się salwy w podwórzu i wrzaski.

Przybywała pomoc. To Zaręba po klęsce w domu Teppera, zebrawszy rozproszonych żołnierzów i pochwyciwszy Wrońskiemu asekuracyjną kompanię działyńczyków, przedostał się do kamienicy Roeslera od strony Krakowskiego, grzmotnął salwą i wtargnąwszy w podwórze rzucił się z bagnetem na stłoczonych Moskalów.Rozbił ich w mgnieniu oka, stratował, wepchnął w bramę i posiekawszy, co się dało, wyrzucił na ulicę. Oczyścił cały dom z plugastwa nakazując trupy powyrzucać oknami na głowy uciekających, a oswobodziwszy oblężonych, niby trąbą powietrzną runął w Senatorską, gdzie wzmocniony ludem z Marywilu ogarnął skrzydłami połamane szeregi, spędził je w Miodową niby stado oszalałe w popłochu i wsiadłszy im na karki pognał siekąc i tępiąc bez miłosierdzia.

W niepohamowanym impecie odebrał pałac biskupów i wżarłszy się w dom Teppera zapchany żołnierstwem, rabującym składy masy pozostałej po Kabricie, wycinał w pień.

Walczył jak prosty żołnierz, w pierwszych szeregach i azardujący się nieustannie. Podarty bagnetami, okrwawiony, bez kapelusza i w strzępach munduru, szalał w najwyższym upojeniu walki i zwycięstwa. Kacper i Maciuś strzegli jego boków jako dwa wierne i niechybne ciosy. Szczególniej Maciuś, dla którego karabin pokazywał się być zabawką, wyrwawszy komuś okuty drąg czynił nim spustoszenia nie do wiary.

Owo w momencie kiedy Zaręba oswobadzał przyjaciół, Woyna ogarnięty dzikim strachem, przycisnąwszy Zośkę do piersi, zaczął z nią uciekać. Rozpacz go nosiła przez jakieś pokoje, kurytarze, zakamarki, dziedzińce, odmęty walk, straszliwe ciżby i zwarte w śmiertelnych szamotaniach gromady. Sam już nie wiedział, gdzie ucieka. Aż znalazł się na Koziej pod baterią Wrońskiego. Prawie siłą odebrano mu pannę. Była już konająca, rozerwana pierś broczyła czarną, gęstą krwią. Położono ją pod murem, w miejscu nieco zaciszniejszym od kul, na żołnierskich płaszczach. Bateryjny cyrulik chciał ją opatrywać, ale potrzeby nie było. Umierała cicho. Otwarte usta w krwawej pianie skąpane, twarz szara, oddech rzężący i trudny pokazywały stan już beznadziejny.

Woyna klęczał trzymając jej stygnące ręce. Patrzyła w niego i może widziała.

Jej szeroko otwarte oczy odbijały niebo wiszące nad głowami, niekiedy perły łez się stoczyły po jagodach, a czasem drgały wargi jakimś niewymówionym słowem.

- Zośka! Zośka! Zośka! - szeptał coraz ciszej a okropniej. Czuł się bezlitośnie zmiażdżony. Rozumiał tylko jedno: Zośka umiera, więc i on umrzeć musi. Takim ślubem związały się ich dusze. Tej wiary pragnął dotrzymać, szczęściem uważał swoją ostatnią powinność. Jakimś trafem znalazł się ojciec Serafin, odstawił karabin, z którym się nie rozstawał, włożył stułę i przyklęknąwszy z drugiej strony odmawiał modlitwy za konających. Uśmiechnęła się, jakby na przywitanie otwierających się przed nią niebiosów.

Armaty Wrońskiego w mierzonych odstępach czasu strzelały kartaczami. Grady kul moskiewskich trzaskały w mury zasypując klęczących gruzami odbitych tynków. Gryzące czarne dymy zapychały wąską uliczkę. Dziki chaos walki przewalał się nad ich głowami. Nie wiedzieli o niczym, jeno ojciec Serafin modlący się żarliwie strzygł niekiedy uszami podnosząc zarazem oczy, jakby na świszczące górą kule, a chwilami nie mogąc pohamować swojej natury porywał karabin, biegł na szaniec i strzeliwszy w skłębione kupy wrogów powracał do

przerwanych pacierzów. Zasię w chwili, w której Zaręba wdarł się do domuTeppera i armaty przycichły, aby nie razić swoich, mnich jak był ze stułą na szyi a karabinem w ręku, popędził do bitwy i już nie powrócił. Toczyła się bowiem walka o klasztor Kapucynów, zapamiętale broniony przez Moskalów, a jeszcze zajadlej szturmowany.

Dochodziło południe i słońce ukazało się blade, ledwie dojrzane w chmurach i dymach bijących z ziemi, gdy na Podwalu jęły się rozgrywać nieprzewidziane wypadki.

Z okien ambasady powiały białe chorągwie: ustały strzelaniny i dano poznać, jako Igelström wysyła na Zamek parlamentarzy, mających traktować o warunki kapitulacji.

Mycielski zawiesiwszy również ogień przepuścił ich pod eskortą całej kompanii.

Pertraktacje trwały dosyć długo. Raz po raz przejeżdżali wysłańcy ambasadora, to Mokronowski z Wyssogotą Zakrzewskim i paru obywatelami, na co lud srodze szemrał, obawiając się jakowegoś podstępu i zdrady. Ale na wieść o pertraktacjach bitwa na całym obrębie przycichła. Nikt jednak broni nie wypuszczał z ręki, a przeróżni obywatele z podmowy Konopki jęli wichrzyć pomiędzy tłumami, że już nie w jednym miejscu dawały się słyszeć gwałtownie wykrzykiwane groźby, protestacje i skargi.

- Nie ma zgody z wrogami! Zdradę nam knują. Nie wierzcie, to królewskie machinacje! Precz z układami! Do szturmu, obywatele! Chcą Igelströma ukraść naszej pomście! Do broni! Uderzać!

Rozruch przybierał już niepokojące kształty i ogarniając coraz większe tłumy groził nawet przerwaniem armistitium, czemu Mycielski jak mógł zapobiegał, ostro występując przeciw krzykaczom. Na szczęście pertraktacje skończyły się rychło i na niczym, bitwa rozpoczęła się na nowo. Ale szła jakoś ospale i bez dawnego animuszu. Snadź pokojowe układy osłabiły energię i porozdzielały opinię. Miasto bowiem szturmowania niejeden głowacz deliberował nad Igelströmowymi paktami. A już byli powiadający, jako Mokronowski uprowadził go z pałacu.

Wtem na ambasadzie po raz drugi wyniosła się biała chorągiew.

- Poddają się! Kapitulacja! Nie strzelać, obywatele! Igelström kapituluje! Jakby na potwierdzenie ze wszystkich okien pawilonów żołnierze jęli powiewać białymi chustami.

Kompanie działyńczyków stanęły z bronią u nogi, zaś lud wyległszy w ulice cisnął się pod kraty wyczekując otwarcia bram i zdawania się załogi. Nikomu już ani w głowie nie postały jakieś wątpliwości co do bezpieczeństwa, gdy nagle cały pałac zamigotał i straszliwa salwa runęła w bezbronnie stojące ciżby! Przeszło sto ludzi padło trupem na miejscu.

Ryk zatrząsł tłumami. Szaleństwo wściekłości porwało wszystkich do walki na śmierć i życie. Dzikie, nieugaszone pragnienie pomsty ponosiło niby huragan. Uderzono na pałac.

Kiliński rycząc niby tur ugodzony zachęcał do boju. Wojsko, lud, wyrostki, nawet kobiety, ogarnięte płomieniami gniewów, rzuciło się z furią do szturmu.

Ambasada utonęła w chmurach dymów, błyskawic i piorunów.

Widziano piękną Andzię, jak na czele kobiet, podobnych do hufca rozmrożonych diablic, rąbały mury siekierami i drągami.

Widziano, jak oficjerowie na prześcigi z gemejnami pięli się po wątłych drabinach do szczytowych okien, a bici kolbami, spychani, szczodrze oblewając krwią mury, darli się niepowstrzymanie.

Widziano setki ludzipijanych zgoła szaleństwem boju, bez pamięci na żadne niebezpieczeństwa, w straszliwych ulewach kul nieustraszenie rozrywających kraty i mury.

Tysiące karabinów, kolb, toporów i drągów biło w pałac zapamiętale i darło go bez wytchnienia.

Leciały na niego kłęby zapalonych pakuł niby meteory, leciały kamienie, belki i dachówki.

Krew lała się potokami. Padali zabici i ranni. Padali śmiertelnie utrudzeni bez tchu i sił.

I napływały nowe fale z grzmiącym porykiem gniewów, zawziętości i niepokonanej mocy.

Pałac się jeszcze bronił.

Wreszcie porucznik Czapski ręcznym granatnikiem zapalił pawilon mieszczący stajnie i składy.

Buchnęły ogniste grzywy płomieni.

Tryumfalny okrzyk wydarł się z piersi tysięcy. Wraz też i padły rozbite bramy, a straszliwie wzburzony potok werwał się w podwórza, roznosząc wszelkie zapory. W mgnieniu oka wdarto się do pawilonów i uderzono na sam pałac.

Moskale bronili się rozpaczliwie, że w braku kul strzelali guzikami i kawałkami żelaza.

Rozpoczęło się ostatnie, przerażające zmaganie. Ludzie nastawali na siebie jako wilcy i jako wilcy tarzając się po ziemi darli się zębami i pazurami. W ciasnych i zadymionych izbach, salach i korytarzach, na strychach i nawet dachach i w piwnicach toczyła się nieprzerwanie okrutna, śmiertelna walka. Ogień ogarnął wszystkie budowle i huczał buchając krwawymi słupami, a czarne kiry dymów przysłaniały piekielny obraz mordów.

Na darmo wróg wywieszał białe płachty: nikt mu już nie zawierzył. Na darmo składali broń: nikt nie znajdował litości! Na darmo rzucając się na kolana wyli o życie: nie było miłosierdzia. Wycinano ich w pień. Zdrady i zbrodnie ponosiły słuszną karę.

Resztę pożerał ogień i rozszarpywało na strzępy rozjuszone pospólstwo.

Kiliński jeden z pierwszych wdarł się na partykularne pokoje ambasadora, lecz Igelströma nie pochwycił: salwował się ucieczką do pałacu Krasińskich, czym srodze zgryziony majster, zagarnąwszy archiwa i resztę skarbca, poleciał odbijać patriotów uwięzionych w pałacowych podziemiach.

W tymże czasie po drugiej stronie Miodowej, w klasztorze Kapucynów, toczyła się również bitwa. Moskale, obsadziwszy jeszcze w nocy klasztorne gmachy, przyjęli następującego od strony ogrodów Kosmowskiego tak rzęsistym i celnym ogniem, że atakujący straciwszy przeszło dwieście osób w zabitych rejterowali aż poza mury. Szczęściem, granatniki ojca Serafina, dobrze ubezpieczone, okryły odwrót powstrzymując kartaczami występujących z bagnetem grenadierów.

Dopiero kiedy Zaręba przyszedł w sukurs z domu Teppera, bitwa przybrała zgoła inny obrót. Porucznik bowiem, sprawiwszy ład w połamanych szeregach wojska i wolonterów, całą forsą, nie dbając na straty uderzył z dwóch stron na klasztor. Bitwa z miejsca poprowadzona gwałtownie, przemieniła się pokrótce w obłąkańczą furię. Prawdziwy orkan spadł na cichą siedzibę kapucynów. Bito się w sadzie, opłyniętym bladą zielenią pierwszych listków. Bito się w długich, grabowych szpalerach, sadzonych wzdłuż murów. Bito się na starym cmentarzu wśród odwiecznych drzew, pozieleniałych sarkofagów, krzyżów i mogił pozapadanych. Mordowano się na puszystych trawnikach, sadzonych żółtymi kwiatami kaczeńców. Krew obryzgiwała białe ściany klasztoru.

Tratowano się na śmierć w żardinie, gdzie w rabatach grodzonychstrzyżonym bukszpanem pachniały śnieżyste narcyzy, gdzie po dróżkach posypanych żółtym piaskiem rozlegały się jeno słowa pacierzów i brzęczenia różańców. Zabijano się na schodach i w długich, białych korytarzach, pełnych świętych obrazów, wiecznie płonących lamp, po celach i refektarzach. Walczono krwawo w kościele i po kaplicach. Walka wrzała wszędzie, na każdym miejscu. Kłębowiska ciał, ociekających krwią, niby gad stunogi, przetaczały się z okropnym wrzaskiem szaleństwa. Walczono nawet w podziemiach kościoła, zapełnionych stosami trumien dawno pomarłych braci. Przed Sakramentem, przeniesionym tam jeszcze z wieczora, klęczeli mnisi, w trwodze i szlochach modląc się o zmiłowanie.

Pod koniec bojów zabłądziła tam kupa żołnierzów, poszukujących schronienia; poukrywali się w ciemnych niszach i za ołtarzem, a poniektórzy powyrzucawszy nieboszczyków zajęli ich miejsca przysłaniając się wiekami trumien.

Wytropiono ich i wycięto co do jednego. Już wszędzie leżały góry trupów, jęczeli ranni, płynęły rzeki krwi. Wszędzie panowała niepodzielnie śmierć i dziki szał mordów.

Zaręba prowadził bitwę w okrutnym i bezlitosnym zapamiętaniu.

Padł przy jego boku Maciuś, rozdarty bagnetami: ani spojrzał w jego stronę. Padł później ciężko ranny Kacper: zdawał się tego nie spostrzegać, wszystek jeno w skupionej uwadze nad ewentami bitwy zamknięty; zimny, ludzkim uczuciom niedostępny - sama wola jako brzeszczot niemiłosierna i ku pogromieniu nieprzyjaciół straszliwie napięta.

W jakiejś chwili zjawił się Woyna, podobien widmu z szarej, zakrzepłej na kamień twarzy. Zajrzał mu w oczy głęboko, ścisnęli sobie dłonie mocno, na śmierć i rozeszli się bez słowa.

Woyna walczył jak straceniec i szerząc dokoła okrutne spustoszenia padł śmiercią walecznych przy wdzieraniu się do klasztornych korytarzów. Stało się to na oczach Zaręby: nie pozwolił sobie nawet na westchnienie, jeno rozkazawszy odnieść ciało przyjaciela pod kościół czuwał dalej nad docinaniem wrogów.

I właśnie gdy już wytępiano ostatnich, ogromny, tryumfalny okrzyk oznajmiał o zdobyciu pałacu ambasady. I tam krwawa miotła śmierci wymiatała do czysta.

Jeno parę kompanii grenadierów salwowało się spod noża tłumów i płonących gmachów na ulicę, ale widząc drogi odcięte, bo i Dom Gdański już był zdobyty, i Baur kapitulował, zwarli się w czworobok pomiędzy pałacami Radziwiłłów i Chodkiewiczów, postanawiając drogo sprzedać życie. I nie ocalił się z nich ani jeden. Bowiem zbrojny lud, napływający ze wszystkich stron, runął na nich groźnie spiętrzoną falą. Jako kosiarze, kiedy pole z całego zboża kręgiem otoczą i wparłszy się mocno w ziemię ciąć go poczną, kładąc jakby wymierzone pokosy za pokosami, tako i tutaj odbywała się ta straszliwie akuratna kośba śmierci.

Aż wszystko się skończyło, na pobojowisku ostały jeno grudy pociętych trupów i krew, spływająca wartkim, spienionym strumieniem w ulicę Kapitulną.

Wojska ruszyły w pogoń za Igelströmem uciekającym w stronę Żoliborza.

Lud zaś rozgromiwszy ze szczętem ambasadę pochwycił na ramiona Kilińskiego i wśród nieustających okrzyków tryumfów poniósł go na Zamek.

Właśnie w tej porze na sali sejmowej odbywało się zebranie najznaczniejszych obywatelów, na którym imieniem Kościuszkiogłoszono Rząd Tymczasowy za ustanowiony, Kilińskiego powołano do jego składu. Generała Stanisława Mokronowskiego proklamowano komendantem Księstwa Mazowieckiego, a Wyssogotę Zakrzewskiego prezydentem Warszawy. Odprawowało się to przy grzmiących aplauzach arbitrów, przepełniających salę. Wchodził bowiem, kto chciał. Cisnęły się też tłumy, powracające prosto z pola bitew, jeszcze ubroczone krwią, często w nieopatrzonych ranach, w strzępach ubrań, śmiertelnie utrudzone, a niby słońca jaśniejące radością i szczęściem. Co chwila sala rozbrzmiewała potężnymi okrzykami na cześć Narodu, Kościuszki i Wolności.

Insurekcja zwyciężyła. Wolność zatryumfowała nad tyranią.

Jeszcze wrzały potyczki w różnych stronach miasta. Tu i owdzie broniły się kupy żołnierzów, pozamykane w domach, lub gromiono rabujących maroderów, ale Warszawa była wolna. Parę tysięcy moskiewskiego trupa zaległo ulice, drugie tyle poszło w niewolę, a reszta uciekała na wszystkie strony. Igelström, wymknąwszy się pościgowi, samotrzeć z Pistorem i Zubowem przedostał się do Prusaków.

O zmierzchu powracający z nieudałego pościgu za ambasadorem

Zaręba wjechał w Miodową i musiał się nieco cofnąć przed kolumną jeńców prowadzoną do Prochowni. Obojętnie ślizgał się oczami po głowach, gdy naraz zatargał: nim rozpaczliwy krzyk.

- Sewer! - głos był Izy.

Rzucił się do niej przerażony. Padła mu do nóg nieprzytomna. Szambelan stał bezradnie. Porucznik Piotrowski, prowadzący konwój, zaczął mu szeptać do ucha.

- Złowiliśmy tych ptaszków w pałacu Borcha. Spali popici. Dama zaś to kochanka Zubowa. Mamy ją na konskrypcyjnej liście! A ten robaczywy dziad ma michałki we łbie. Po krótkich pertraktacjach i przedstawieniach odstąpił mu Izę wraz z szambelanem i pokojową. Zaręba odprowadził ich do klasztoru Brygidek. Iza była chora; mówiła w gorączce, często bezładnie, wyrozumiał jednak, jako uciekła przed Zubowem na poddasze pałacu i tam przesiedziała cały czas. Ściskała mu ręce, dziękowała i co chwila spazmatyczny płacz rozrywał jej piersi. Szambelan zupełnie nieprzytomny wciąż opowiadał jedno i toż samo.

- Pawie zaczęły krzyczeć! Uważasz, pawie zaczęły krzyczeć!

Noc już zapadała i Zaręba, otrzymawszy rozkaz Cichockiego zajęcia obserwacyjnego stanowiska na Jerozolimskiej rogatce, ruszał tam na czele sporego oddziału piechoty, jazdy i artylerii. Drzymał na koniu z utrudzenia, nie bardzo wiedząc, co się dzieje dokoła.

Warszawę ogarnął szał upojenia. Stare Miasto i Krakowskie zapchane były rozwrzeszczanymi radośnie tłumami. Od pożarów podnoszących coraz wyżej rozwichrzone, płomieniste grzywy widno było na mieście. Świeciły wszystkie okna. Otwierano handle. Turkotały wozy, wywożące trupów. Dawały się słyszeć dalekie strzelaniny. Na każdym kroku widziało się nosze z rannymi, kałuże krwi, połamaną broń, zrabowane sklepy i rumowiska. Tu i owdzie dopalały się domy. Stosy ocalonych gratów zalegały ulice. Wojska i zbrojny lud biwakowały na placach i rozkładały się pod kamienicami. A wszędzie wrzała nieopisana radość i z serc przepełnionych bezgranicznym szczęściem zrywał się krzyk niebosiężny, mocniejszy nad śmierć: Wolność i Kościuszko!

Rozdział XII Alleluja! Alleluja! Alleluja! Śpiewały wielkanocne dzwony. Śpiewały serca człowiecze, upojone zwycięstwem, i wraz też śpiewała wszystka natura głosami czarów i cudów.Wielkanocny dzień stał się jakoby bramą, przez którą wkroczyła na świat królewna wiosna, spowinięta w słoneczne promienie i przepasana zielenią. Iścił się

słoneczny cud zmartwychwstania. Nowe królowanie zwiastowało się nad światem. Złoty trybularz słońca rozsiewał blaski, wonie i moce. Ciepła aura przejmowała lubością. Niebo rozpięło się lśniącym namiotem z bławatów. Przeciągał słodki, pieszczotliwy wiatr. Drzewa zdały się śpiewać hymny obłokami świeżej zieleni. Ptaki krzyczały jak oszalałe. Radością wrzała Warszawa. Radością brzmiały wszystkie głosy. Ulice były rojne i gwarne, kto jeno żył, wychodził na miasto. Każdy pragnął własnymi oczami sprawdzać miejsca bojów, każdy pragnął nasycić duszę echami zwycięstwa, sławić bohatyrów.

Ślady bitew widniały na każdym kroku. Obryzgane krwią ściany, spalone domy, powyrywane okna, rozwalone mury, potrzaskane bronie i wielkie place pozasypywane żółtym piaskiem świadczyły o morderczych walkach.

Ale wróg pobity! Insurekcja tryumfująca i Warszawa wolna! - odpowiadał sobie niejeden z tysięcy, którzy przy szablach, z karabinami na ramionach, w cudackich pióropuszach, przepasani bandoletami, z żoną u boku i dziećmi, snuli się od samego rana po mieście, z dumą pokazując miejsca swoich przewag.

Te tłumne i pobożne pielgrzymki odprawowały się do zgliszcz pałacu Igelströma, do Arsenału, do domów u wylotu Miodowej i pod Świętokrzyski kościół. Ciżbiono się tam godzinami w modlitewnym zgoła skupieniu i cichości. A już prawdziwe pielgrzymki odbywały się do kościoła Kapucynów, do trumien panny Radzimińskiej i Woyny, o których bohaterskiej śmierci rozniesło się po Warszawie. Leżeli obok siebie na niskim katafalku, w glorii jarzących świateł, zarzuceni gałązkami bukszpanu, pękami śnieżnych narcyzów i fiołków. Ciche msze za ich dusze odprawiały się nieustannie, a łzy żalów, tkliwe westchnienia i podziwy tłumów spływały długim pacierzem.

O wczesnej dosyć godzinie zjawił się Zaręba z Ceśką i stryjem, którzy byli zjechali do Warszawy wczoraj po południu. Porucznik stratą tylu przyjaciół dotknięty dawał postać wielce przygnębionego. Ceśka zaszlochała przy trumnach, zapłakał i stryj Onufry, dawny towarzysz pancerny starego Radzimińskiego. Wreszcie przemógłszy żałość poszli do ojca Serafina, dogorywającego w swojej cichej, samotnej celi. Powaliły go śmiertelne rany.

Tłumy przy zwłokach zmieniały się co chwila; jedni przybywali, a drudzy nasyciwszy duszę smutkiem cisnęli się w rynek Starego Miasta, pod Ratusz, obstawiony obywatelskimi wartami, gdzie zakwaterował się

Rząd Tymczasowy. Witano przyjeżdżających dygnitarzów burzliwymi okrzykami. Wiwatowano na ich cześć. Kiliński nie mógł się nigdzie pokazać, tak go rzęsiście oklaskiwano. Generała Cichockiego wyrwano z karety i wśród radosnych wrzasków zaniesiono na Ratusz. Każdego z oficjerów przyjmowano z entuzjazmem. Bowiem każda sposobność była dobrą do wyładowania ze siebie nadmiarów szczęścia.

Po południu rozeszła się wiadomość, że pułkownik Sokolnicki pobiwszy Moskalów pod Karczewem powraca ze zdobytymi taborami i jeńcami. Całe miasto ruszyło na jego spotkanie do mostu na Bednarską, że musiał się bronić przed zasłużonymi owacjami.

Zasię o zmierzchu rozbłysły rzęsiste iluminacje, powywieszano transparenty, po oknach ukazały się ogniste kolumny z napisami, z portretówKościuszki uczyniono jakby ołtarze, pełne świateł i kwiatów. Tu i owdzie zagrały kapele. Śpiewano po ulicach. Tłumy przewalały się po mieście niby morze kipiące nieokiełznanym weselem.

Ale wśród powszechnej radości, szałów i entuzjazmów krążyły wiadomości o aresztowaniu Ankwicza, Ożarowskiego, biskupa Kossakowskiego i Zabiełły. Przyjmowano te nowiny z wybuchami szalonej uciechy. Chodziły też bajędy o usiłowanej ucieczce króla do Moskalów, czemu miał przeszkodzić Kiliński. Nie brakowało i trwożnych wieści, jakby rozsiewanych umyślnie, że Igelström z wielkim wojskiem maszeruje na Warszawę obiecując nie zostawić z niej kamienia na kamieniu. Nikt się tym jednak nie przerażał. Wierzono bowiem w przywódców i ufano już teraz we własne siły i męstwo.

I w takiej weselnej dyspozycji przeszły święta Wielkiejnocy.

Podtrzymały ją wiadomości otrzymane w parę dni później, jako Jasiński owładnął Wilnem, pobił Moskali, a hetmana Kossakowskiego, zdrajcę narodu, powiesił.

Potem jak ptakowie na wiosnę, tak zaczęły nadlatywać ze wszystkich krańców Rzeczypospolitej wieści, jedna radośniejsza od drugiej. Owo cała Litwa powstała, Kurlandia opowiedziała się przy Polsce, Libawa rzuciła okowy, Żmudź wypędza wrogów. Na Białej Rusi Prozor gromi. Ukrainne dywizje przedzierają się do Korony. Wielkopolska grzmi, bije i wygania! Że już cała Rzeczpospolita podnosi się w dawnej chwale i mocy, i majestacie.

Dnie i tygodnie przechodziły w gorączce oczekiwań, w krwawym trudzie znojów i walk.

Kto nie egzercyrował się w wojskowych obrotach, ten szedł do sypania wałów dokoła Warszawy.

Aż przyszły majowe rozruchy, wieszania zdrajców i uderzyła potem szczekocińska klęska.

I już złe wieści niby psy jęły kąsać serca oddane ojczyźnie.

Zajączek przegrał bitwę pod Chełmem. Prusacy zajęli Kraków. Sierakowski przegrał bitwę pod Krupczycami. Nieco później przegrał po raz drugi pod Brześciem.

Zwycięska obrona Warszawy podniosła znowu serca. Wyprawa Dąbrowskiego do Wielkopolski, zdobycie Bydgoszczy podtrzymywały jeszcze wiarę w zwycięstwo nad wrogami.

Kościuszko wytężał wszystkie siły, organizował, zbroił, zachęcał, groził i błagał obywatelów o ratowanie własnej ojczyzny. Nie przemógł jednak okrutnego przeznaczenia.

Nieskończone ofiary, morza krwi, nadludzkie poświęcenia i bezgraniczne wysiłki.

A po tym wszystkim - maciejowicki pogrom.

A potem rzeź Pragi.

A potem kres wszystkiego. Otchłań długiej beznadziejnej nocy.

Nie zginęła! Woła spod ruin i zgliszcz Dąbrowski, za gwiazdą Napoleona wiodący hufce wierne ojczyźnie na lata tułaczki, bojów, ofiar męki i poświęceń.

Księstwo Warszawskie. Królestwo Kongresowe. Marzenia stają się ciałem.

A potem wybucha rok 1830.

I znowu nowe mogiły, wygnania, ofiary i syzyfowa praca od początku.

A potem rok 1863.

Grobowe płyty przywalają umarłe i żywe; mogiła okuta kajdanami, a na straży nahaje.

Ale nie zginęła!

Burza się rozszalała. Oceany wystąpiły z brzegów. Zapadają się światy. Himalaje rozsypują się w gruzy, ale ze straszliwych odmętów, ze zmagania się żywiołów, z walki kosmicznych potęg podnosi się z wolna nowy ląd, zapala się nowe słońce, a na nim piorunami jaśniejące zgłoski:

Wolność! Całość! Niepodległość!

jak ongi, przed laty, na Kościuszkowskich sztandarach, i Jałt zawsze w każdym sercu polskim wyryte.

KONIEC